Oswoić samotność - Jan Ślęzak - ebook

Oswoić samotność ebook

Jan Ślęzak

0,0

Opis

Główny bohater, Jerzy Okrasa — inżynier, wybudował piękny dom, spłodził syna i zasadził drzewo, czyli wszystko wedle planu. Kiedy już przeszedł na emeryturę, nagle umiera mu żona, po jakimś czasie, zarówno syn jak i córka, po ukończeniu studiów układają sobie życie poza tym domem, a nawet poza miastem rodzinnym. Jerzy zostaje sam jeden w tym pięknym domu. Wtedy to staje przed tym domem i zadaje sobie rozpaczliwe pytanie: To dla kogo ja to wybudowałem?!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 360

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Ślęzak

Oswoić samotność

KorektorBogusław Wład

FotografMarcin Kopij www.okofotografa.pl

Projektant okładkiJan Ślęzak

© Jan Ślęzak, 2024

© Marcin Kopij www.okofotografa.pl, fotografie, 2024

© Jan Ślęzak, projekt okładki, 2024

Główny bohater, Jerzy Okrasa — inżynier, wybudował piękny dom, spłodził syna i zasadził drzewo, czyli wszystko wedle planu. Kiedy już przeszedł na emeryturę, nagle umiera mu żona, po jakimś czasie, zarówno syn jak i córka, po ukończeniu studiów układają sobie życie poza tym domem, a nawet poza miastem rodzinnym. Jerzy zostaje sam jeden w tym pięknym domu. Wtedy to staje przed tym domem i zadaje sobie rozpaczliwe pytanie: To dla kogo ja to wybudowałem?!

ISBN 978-83-8369-520-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

MOTTO:

Sekretem dobrej starości jest nie, co innego, tylko szczery pakt z samotnością.

Gabriel Garcia Márquez — Sto lat samotności

Kolegom i przyjaciołom mojego pokolenia poświęcam…

Wstęp

Samotność i starość to takie dwie przyjaciółki, one nawet dość dobrze radzą sobie będąc razem. Mogą jednak doskonale funkcjonować niezależnie od siebie, czyli w pojedynkę. Bywają, bowiem ludzie starzy, ale cały czas w otoczeniu przyjaźnie nastawionej do nich rodziny. Bywają samotni, ale zupełnie młodzi, ci sobie niekiedy radzą doskonale w pojedynkę. Bywają wreszcie starzy i samotni, bez bliskich, a nawet bez sąsiadów. W tym ostatnim wypadku jest bardzo źle, tak źle, że niektórzy z nich nawet modlą się o rychłą śmierć. Idźmy jeszcze dalej. Bywają też zarówno starzy jak i młodzi będący samotnymi wśród tłumów, głównie są to ciągle idący pod prąd, niegodzący się ze źle pojętą równością. Oni idą pod prąd, bo — jak powiedział pewien poeta — z prądem płyną tylko śmieci, taką filozofię życia przyjęli. Za takie podejście do życia, niekiedy drogą płacą, w tym właśnie tą samotnością. No i tacy, których tłum otacza, ale z dystansem, z tym dystansem fizycznym i psychicznym, być może tłum ich wyrzucił ze swojej grupy i oni tego tłumu nie znoszą. Tych kombinacji jest wiele i można ich wymieniać długo, lub jakbyśmy powiedzieli, samotność niejedno ma imię.

O starości powiadamiają, że to jesień życia — niech tak będzie, ale pamiętać należy, że jesień też ma różne odcienie, znany jest, bowiem zwrot — ponura jesień, złota jesień… Posłuchajmy jeszcze filozofów, bo oni znowu twierdzą, że tylko człowiek samotny staje się wolny. Tu też bywają różne i ciekawe przypadki i to dotyczące całych narodów. Znamy przypadek Żydów, którzy uciekli z niewoli, jednak podczas ucieczki, co chwilę chcieli zawracać z powrotem — do niewoli, bo tam dawano im jeść, chociaż pracować musieli ciężko, ale nie musieli się zastanawiać nad swoją przyszłością — taka cena. Ileż to kłopotów miał z nimi Mojżesz, prawda? Oni ukochali niewolę, bo była dla nich bardziej znośna niż wolność, bo wolność wymaga inicjatywy, zabiegów o jej zachowanie i przede wszystkim brania odpowiedzialności za swoje życie.

Zamiarem autora było pokazanie w niniejszej książce problemów związanych z samotnością, a dokładnie problemów związanych z próbą bezbolesnego zaakceptowania samotności, co sygnalizuje tytuł nazywając ten proces oswajaniem. Była próba przypomnienia, że zjawisko samotności jednak występuje, a kto tego nie doświadczył jest szczęśliwcem. Nasz bohater w momencie stania się samotnym jest już człowiekiem dojrzałym, chociaż niekoniecznie człowiekiem starym, co w podeszłym wieku. Zatem, przy stałym poziomie samotności, pojawiła się jeszcze starość — wierna przyjaciółka samotności na pewnym etapie życia.

Natomiast zamiarem autora nie było ani trochę pokazywanie jakichkolwiek recept na samotność, na jej pokonanie czy oswajanie.

I. Narodziny samotności

Dom — spośród innych domów z tamtych czasów — niczym szczególnym się nie wyróżniał Miał konstrukcję podobną jak wszystkie inne domy budowane w tych trudnych latach, czyli na początku ósmej dekady ubiegłego wieku. Na wielu tych domach było widać jeszcze podstawowy relikt ówczesnej konstrukcji, czyli tynk cementowo-wapienny — tak zwany baranek. Tak wyglądał również dom Jerzego Okrasy. Jednak jego dom posiadał już od niedawna termoizolację — nowość. Była to kilkunastocentymetrowa izolacja styropianowa, co właściciela stawiało w gronie tych lepszych, postępowych. Ta termoizolacja to już współczesny wynalazek, natomiast styropian to nic innego jak spienione granulki polistyrenu połączone ze sobą. Prawdę mówiąc płyta styropianowa to 98 procent powietrza i tylko 2 procent polistyrenu. W obecnych czasach jest to główny materiał służący do ocieplania budynków mieszkalnych.

Te wszystkie cechy konstrukcyjne posiadał dom, w którym mieszkał Jerzy Okrasa. Jego dom posiadał jeszcze jedną cechę, której już nie zauważało się w domach budowanych współcześnie. Dom Okrasy był domem piętrowym, bowiem był przewidziany, jako dom wielopokoleniowy — tak się wtedy budowało, był to pogląd obowiązujący od niepamiętnych czasów. Wielu okolicznych mieszkańców poddawało się bez jakichkolwiek wątpliwości temu systemowi. Każdy budowniczy domu, już na starcie zakładał, że piętro będzie dla kogoś, kto potem się nim zaopiekuje na starość, chociaż w chwili planowania budowy tego kogoś zwykle jeszcze nie było, bo jeszcze się nie narodził. Taki to trend tamte pokolenia obowiązywał, oczywiście Jerzy Okrasa poddał mu się bez zastanowienia. Nikt, nigdy nie brał pod uwagę innych rozwiązań, bo rodzina powinna być blisko siebie.

Jako że, ówczesny cykl budowy domu trwał średnio siedem lat, to już pod koniec tego cyklu, jeszcze przed przeprowadzką urodziło się dwóch następców, rok po roku, córka i syn. W chwili przeprowadzki radość była wielka, bo to dom był gotów i wszyscy jego mieszkańcy już są. Radość była wielka od samego początku i trwała dość długo. Dzieci szybko ukończyły szkołę podstawową, potem średnią, rozpoczęły studia wyższe i…

Dzieci rozpoczęły studia i mówiąc kolokwialnie wyfrunęły z gniazda, czyli z tego domu. Kiedy dzieci były już w połowie studiów, Jerzy zaczął coś podejrzewać. Polska była w Unii, zarówno Basia jak i Piotrek dość często wyjeżdżali na różne sympozja do uczelni europejskich i byli zachwyceni tym, co tam widzieli. Piotrek studiował informatykę a Basia medycynę. Jerzy, już wtedy zdał sobie sprawę z tego, że oboje już wymknęli się z pod jego kontroli i wpływów, bo nic z nim jakoś nie konsultowali. Zresztą, co mogli z nim konsultować, przecież on studiował w zupełnie innych realiach, jeszcze za czasów poprzedniego ustroju, czyli za czasów tak zwanej komuny, jak to wszyscy skrótowo nazywali.

Jerzy już wiedział, że jego piękne, dawne plany zaczynają się rozpadać, niknąć i niejako rozpływać się gdzieś w kosmosie, stawały się nieuchwytne. Najpierw skreślał z nich pewne punkty, stające się stopniowo nierealne, ale w ich miejsce nie było, co wstawić. Wizja jak to będzie biegał po schodach na górę, aby pobawić się z wnukami bledła coraz bardziej i po pewnym czasie całkowicie wyrzucił ją ze swoich rozmyślań. W miejsce tych pustych pól próbował coś wkleić, ale nic nie pasowało. W tym czasie przyszło pierwsze i to bardzo ostre załamanie to żona miała zawał i trafiła do szpitala, potem było sanatorium i znowu szpital. W tym czasie rozważania o dalekiej przyszłości poszły już zupełnie w kąt. Co prawda, z dziećmi mieszkającymi już w akademikach, bardzo często się widywał, ale na rozmowy o przyszłości nie było czasu, bo najważniejsze było to, co teraz, czyli co z mamą. Niby to ludzie przechodzą po kilka zawałów i żyją dalej, ale tu jakoś skutki pierwszego zawału z trudem ustępowały. Basia ściągnęła mamę do szpitala klinicznego przy swojej Akademii Medycznej i była przy niej często. Piotrek miał swoją uczelnię również nieopodal i bywał często u mamy. Jerzy stwierdził nawet, że dzieci już od lat nie były przy matce jak teraz, w tej trudnej sytuacji.

Któregoś dnia, kiedy Piotrek i Basia byli przy łóżku mamy, ta zaczęła im robić jakiś wykład na przyszłość, ostrzegać przed niebezpieczeństwami, które ich czekają, nawoływać, aby się wspierali wzajemnie, aby byli razem. W końcu prosiła ich, aby o ojca dbali i wspomagali go gdyby miał kłopoty, bo na początku będzie je miał na pewno. W pewnym momencie Basia przerażona tymi dziwnymi wywodami niemal zawołała z wyrzutem:

— Ależ mamo, przecież my tu robimy wszystko abyś zdrowa wróciła do domu, a ty jakąś pożegnalną mowę wygłaszasz!

— Basiu, ale ja to widzę i czuję i dziękuję wam za to i tym wszystkim lekarzom dziękuję, co koło mnie chodzą, ale ja wiem coś, czego wy nie wiecie, chociaż niedługo się dowiecie…

Jerzy wrócił do domu, dzieci zostały w swoich akademikach. Stanął przed domem patrząc na jego bryłę, solidne ogrodzenie, nowy samochód. Wszystkie pokoje wyposażone w meble a nawet w niektóre sprzęty. Z jego ust padły słowa:

— To, dla kogo ja to budowałem?!

Sam nie wiedział, do kogo to wypowiedział, czy do siebie, czy do Pana Boga, czy tak sobie na wiatr… Wszedł do swojego pokoju, rozejrzał się dookoła, ogarnął wzrokiem regały z książkami, na grzbietach książek widniały liczne nazwiska wielkich ludzi nauki.

— Przecież nie dla nich to budowałem, chociaż z nimi pozostaję. Oni potrzebują bardzo mało miejsca, wystarczy im regał drewniany. No i o ich zdrowie nie muszę się bać, bo oni mnie przeżyją. Tyle tylko, że oni kłopotów nie dostarczają. Trzeba będzie w takim razie jeszcze bardziej zacieśnić więź z nimi wszystkimi, a może ich grono jeszcze bardziej poszerzyć, będzie raźniej.

Takie nieuczesane myśli krążyły po głowie Jerzego, chociaż najgorsze jeszcze nie nadeszło, zatem, po co te myśli. Jerzy nagle się otrząsnął, chociaż spokój nie wrócił.

No i dowiedzieli się na drugi dzień — mama zmarła w nocy, sama, cichutko bez słowa. Wtedy wszyscy zrozumieli, co mama miała na myśli podczas ostatniego widzenia w szpitalu. Ona im to mówiła, ale oni jej nie wierzyli. Tak bardzo zbagatelizowali jej słowa, że z niedowierzaniem przyjęli wiadomość o śmierci mamy. Szczególnie Basia, która poczyniła tyle starań, uruchomiła tyle znajomości, a to wszystko okazało się nieskuteczne, małoistotne. Świadomość tego faktu okazała się bardzo bolesna dla obojga rodzeństwa.

Również Jerzy, jeszcze wczoraj w szpitalu niby nie dopuszczał tej wiadomości, ale dzisiaj przyjął ją tak, jakby ostatnie słowa żony były faktyczną zapowiedzią tego, co zaszło. Wtedy też zdał sobie sprawę z tego, że od tej chwili został naprawdę sam, chociaż faktycznie w tę erę samotnego życia wszedł już dawno, od kiedy zaczęła się choroba żony, jej szpital, sanatorium i ta ciągła jazda samochodem: szpital — dom. Teraz Uświadomił sobie, że Irena nigdy na nic nie narzekała, swoich boleści nie rozgłaszała, do niczego pretensji nie miała, a jedynie odeszła, wzięła i spokojniutko, w nocy wzięła i poszła sobie, na zawsze. To ostatnie było dla Jerzego najbardziej bolesne. W pierwszej chwili miał nawet pretensje, że go tak nagle zostawiła, dopiero po rozmowie z dziećmi skorygował swoje myślenie, teraz zauważył błąd w tym myśleniu. Chyba ta wiadomość, że w ostatniej chwili jednak myślała o nim prosząc dzieci o opiekę nad nim.

W ciągu niedługiego czasu, bo około po kilku miesiącach okazało się, że samotność Jerzego nie osiągnęła jeszcze apogeum. Kolejne wiadomości, chociaż miłe, ale dla Jerzego bolesne przyszły niemal jedna po drugiej. Najpierw Piotrek obwieścił, że zaraz po studiach jedzie do pracy w Anglii. No cóż, dostał propozycję pracy w swoim zawodzie informatyka tak intratną, że jej odrzucenie byłoby szaleństwem. Jerzy dopisał sobie do tego ciąg dalszy: tam założy rodzinę, urodzą się wnuki, z którymi sobie nawet nie porozmawia, bo one będą znały tylko język angielski i kto by tam zaprzątał sobie głowę językiem polskim — chyba, że przyszła żona będzie z Polski.

Podobna, chociaż nie tak skrajna wiadomość przyszła od Basi, dosłownie dwa miesiące później. Basia oświadczyła ojcu, że wychodzi za mąż, za swojego kolegę ze studiów i zamierzają osiąść w jego miejscowości rodzinnej, w Rzeszowie, bo tam będą oboje robić specjalizację z kardiologii, w Szpitalu Wojewódzkim. Ojciec przyszłego męża jest też kardiologiem i to ordynatorem. Tu, chociaż czeka go tylko 200 kilometrów a nie jak do Piotrka samolot. Ewentualne wnuki od Basi będą też w jego zasięgu.

Tym razem dawne pytanie zabrzmiało ponownie, niczym echo w górskiej dolinie:

— To, dla kogo ja to budowałem?!

To dopiero teraz — bez złudzeń i nawet okruchów nadziei — Jerzy Okrasa zdał sobie sprawę z tego, że został autentycznie sam. Wreszcie dotarło do niego, że teoria o domach dwupokoleniowych, funkcjonująca chyba już od setek lat, upadła w ciągu jednego pokolenia. Dzieci już niczego nie konsultują z rodzicami, nie mówiąc już o pytaniu o zgodę na taki czy inny krok. Jeżeli ten krok okaże się zły lub błędny, poniosą konsekwencje same dzieci, ale nie tylko. Pewnie nie wszystkie zdają sobie sprawę z tego, że rodzice to odczują boleśnie i również poniosą konsekwencje, chociażby tylko zdrowotne, okupią to niejednokrotnie chorobą — oby tylko przejściową.

Jerzy usiadł przy stole, w kuchni, na swoim krześle, czyli na swoim miejscu. Zwykle tu, w kuchni cała rodzina jadała posiłki, bo kuchnia była duża i przestronna. Obok siadała żona, bo miała najbliżej do lady kuchennej, naprzeciw siadała Basia a obok Piotrek. Dzisiaj, poza nim samym nie było nikogo, nikt nie rozstawił talerzy, nic nie pachniało, gaz na kuchni nie syczał, a on poczuł głód, bo pora obiadu była. Jerzy otworzył lodówkę, wyjął ostatni plasterek szynki, zrobił sobie herbatę, chleb posmarował masłem, bo też było i na chwilę się zatrzymał z pytaniem na ustach: — A co ja jeszcze potrafię? — Zaczął robić niemal rachunek sumienia. Potrafił jeszcze zrobić jajecznicę, kawę mleczną, makaron ugotować i co jeszcze? Teraz przyszły mu na myśl jedynie produkty gotowe, z torebek, na które niegdyś żona kręciła głową, kiedy je zobaczyła i mówiła: — Kupujesz chemię. Nie jedz tego!

Okazało się, że Jerzy niewiele potrafi sam, niestety. Co zatem? Trzeba będzie się uczyć gotować, sprzątać i wiele innych czynności, które dotąd nieraz wykonywał, ale tylko sporadycznie. Powiedzmy, że wykonywał awaryjnie, kiedy żona chorowała, bo często chorowała, jej serce od dawna sprawiało jej kłopoty. Same kłopoty zaczęły się jawić, pokazywać swoją szyderczą twarz: nie umiesz, nie potrafisz… Pokazywały się niczym zmory, chociaż Jerzy wcale ich nie wywoływał. Trzeba się z nimi rozprawić — pomyślał Jerzy. Trudna to będzie walka, ale po cóż ma swoich przyjaciół, przecież oni tu są i milczą i czekają, nieraz pomagali.

Jerzy podszedł do regału z książkami i na wprost zobaczył Gabriela Marqueza, który tak do niego powiada:

— „Sekretem dobrej starości jest nie, co innego, tylko szczery pakt z samotnością.”

Marquez jest bardzo konkretny i opiera swoje rady na prawie, bo proponuje pakt. Niech i tak będzie, najważniejsze to nie załamywać się i dotrzymać kroku w miarę upływu lat. W przeciwnym razie można skończyć tak jak Kurt Gödel. Ten matematyk umarł z głodu, bo nie chciał przyjąć jedzenia od nikogo poza żoną, która zmarła jakiś czas temu i bał się, że ktoś może go otruć.

Z drugiego regału odzywa się Ernest Hemingway, a głos jego jest ostrzegawczy i bardzo realistyczny. Ten ostrzega:

— „Nikt nie powinien zostawać sam na starość, ale to nieuniknione”.

Ten nie pozostawia najmniejszym złudzeń na temat starości. Można mieć w zasięgu nawet osobę bliską, ale i tak w ostatniej instancji pozostaje się samemu. Głównie w swoich myślach pozostaje się samemu.

Gdzieś na polach internetowych można jeszcze napotkać wypowiedź pewnej projektantki mody, pani Iris Apfel. Otóż ona powiada tak:

— „Jestem stara, zostało mi pewnie mało czasu, nie marnuję go, więc na bzdury. Robię tylko to, co mnie interesuje. I wam, młodszym, radzę to samo.” W wieku 101 lat nadal projektuje ubrania. Tu każdy komentarz będzie zbędny, bowiem to, co ta pani powiedziała udowadnia swoim życiem, bowiem ma ona dzisiaj 101 lat i nazywają ją najstarszą nastolatką — taką ma naturę.

Na koniec Jerzy wyciągnął z regału biografię Alberta Einsteina. Pomyślał jednak, że tu nie ma, co cytować, bo całe jego życie musiałoby być tym cytatem. Einstein umarł w spokoju, z kartką papieru w ręce i ołówkiem, bo ciągle próbował uzupełnić swoje odkrycia o tak zwaną teorię wszystkiego — nie zdążył… Zresztą do dzisiaj nikt tego jeszcze nie zrobił.

Potem podszedł do szaf z garderobą Irenki. Teraz każda suknia powodowała wspomnienie przeróżnych faktów z historii ich współżycia: ta to rocznica ślubu, ta to ostatnia zabawa sylwestrowa i tak dalej. Trzeba będzie coś z tym zrobić — chyba zadanie dla Basi.

Jerzy odłożył wszystkie książki i spoczął nieco zmęczony. Ten kontakt jednak wiele mu pomógł, umocnił go. Odpoczął, bo przecież oni wszyscy tu zostają i jeszcze nie raz i nie dwa będzie sięgał po ich radę i korzystał z ich doświadczeń. Oni wszyscy bardzo chętnie dzielą się swoimi odkryciami, doświadczeniami poprzez swoje książki, które nieustająco stały na regale, tuż za plecami. Wystarczyło się tylko odwrócić i skupić uwagę na problemie a stosowna książka już się otwierała chcąc służyć swoją wiedzą — trzeba było tylko mieć stosowne życzenie. Zresztą, dla Jerzego nie było to nic nowego, bo często sięgał do tych książek zaznaczając miejsca swoich odwiedzin małymi paskami papieru.

Jerzy w końcu usiadł w swoim fotelu i zasnął, jak nigdy dotąd. Spał długo a przed jego zamkniętymi oczami przetaczały się twarze, obrazy, gdzieś wędrował, czemuś się przypatrywał, ale ciągle był sam, sam jeden i czuł się z tym dobrze. Po przebudzeniu jakoś zapomniał o zmęczeniu, był zupełnie zregenerowany. To dobrze, bo rzeczywistość dnia natychmiast się odezwała i trzeba było stawić jej czoła. Rzeczywistość stawiała przed nim jedynie same obowiązki, którym musiał sprostać sam, nie mógł się wymówić, że czegoś nie potrafi, coś zapomniał, nic z tego. Braki musiał nadrabiać natychmiast a niewiedzę uzupełniać, bo inaczej mógł zostać pozbawiony posiłku albo mógł nie mieć się, w co ubrać. Niby sprawy niezbyt wielkiej wagi, ale zsumowane mogły stanowić przeszkodę życiową. Z czasem jednak ta rzeczywistość przestała się przebijać na plan pierwszy i odsuwać inne sprawy za siebie. W miarę upływu czasu zaczęła nawet słabnąć. Jerzy coraz częściej stawiał jej czoła i to z marszu.

Gdy minął już czas kilku miesięcy od śmierci żony Jerzy pomyślał, że można tak żyć, a dokładniej, że on potrafi tak żyć i to konstruktywnie. To był moment wdrapania się na jakiś dotąd trudnodostępny mur, który udało mu się pokonać i przejść na drugą stronę. Jerzy doskonale wiedział, z czym się mierzył, znał wielu takich, co to tego nie dokonali, nie mieli na tyle sił. Smutek i przygnębienie pokonały wielu.

Jedynie znajomi a nawet bliscy koledzy zachowywali się nadal dość dziwnie, byli ciągle jacyś oszczędni w słowach i ciągle jacyś trudnodostępni. Początkowo Jerzy nie rozumiał tego nowego dystansu i męczyło go to dość wymownie. Z czasem jednak odkrył powód tego dziwnego zjawiska, wystarczyła jedna szczera rozmowa z jednym z nich. Okazało się, że to oni się męczą ze stanem, w jakim ich kolega się znalazł, oni się go bali, nie mieli pojęcia jak się zachować nie urażając go. Starając się nie urazić go jakimś nieopatrznym słowem i nie mając na podorędziu stosownych słów, zaczęli się dystansować. Dopiero rozmowa z jednym z nich spowodowała, że te dziwne mury runęły i wszyscy wrócili do normalności. Nie znaczy to wcale, że temat nieszczęścia Jerzego został wyrugowany, wręcz przeciwnie, często do niego wracali w rozmowach, co współczucia dla kolegi wcale nie umniejszało, oni zaczęli niejako w nim uczestniczyć.

Któregoś, słonecznego dnia Jerzy spotkał na mieście jednego ze swoich dawnych i długoletnich kolegów, z którym nawet kiedyś pracował w jednym zakładzie, nawet dość blisko siebie — był to Tadeusz Sęk. Tym razem to Jerzy go zaczepił:

— Witaj Tadziu, dawno się nie widzieliśmy! Jeżeli masz chwilę czasu no i ochotę, to możemy pogadać, jak za dawnych czasów.

— No jasne, mam czas, przecież my teraz czasu mamy więcej niż pieniędzy, zatem wejdźmy tu naprzeciw, napijemy się kawy. Przy okazji opowiesz jak teraz żyjesz, jak dajesz sobie radę sam, więc jak przyzwyczajasz się do samotności, bo róż-nie to bywa u różnych ludzi.

Weszli do środka, zamówili po kawie i po ciastku, Jerzy ucieszył się z pytań zadawanych przez Tadeusza i korzystając z tej sytuacji zaczął:

— Widzisz Tadeusz, żyje mi się normalnie, ale inaczej. Trudno było się pozbierać, ale jakoś mi się to udało, wydaje mi się, że pokonałem trudności, że tak powiem, organizacyjne trudności, tylko wyście gdzieś się pochowali, chociaż może mnie się tylko tak wydaje, sam już nie wiem. Nie chciałbym przesadzać z moimi podejrzeniami. Dlatego cieszę się, że się dzisiaj spotkaliśmy.

— Musisz to Jurek jakoś zrozumieć, przez swoje nieszczęście stałeś się dla nas trudną materią, bo to nie wiadomo, o co zapytać człowieka ugodzonego przez życie, pocieszać go? Można raz. Tak samo i wyrazy współczucia…, Co można więcej? Widzisz, wyszło na to, że najlepsze będzie milczenie, ono nikogo nie razi. Myśmy nieraz rozmawiali na ten temat i, prawdę mówiąc, nikt nie wiedział jak się w stosunku do ciebie zachować. Byłeś po prostu cały czas obserwowany. No i powiem ci szczerze, że dzisiaj widzi mi się, że stoisz już pewnie na nogach, co mnie bardzo cieszy.

— No tak, nie pomyślałem, że to tak wygląda z drugiej strony. Skoro się wyjaśniło, to dajmy temu spokój.

— Ponadto Jurek, kto, jak kto, ale ja doskonale wiedziałem, że ty w domu masz tych swoich sublokatorów stojących w ciągłej gotowości udzielenia pomocy wszelakiej — oczywiście tej duchowej — i ty z ich pomocy korzystałeś. Czy nie tak? Mam rację?

— Tadeusz, tu chyba trafiłeś w sedno, tak było i nadal tak jest. Wiesz, że ja książek nie wypożyczam w bibliotece tylko kupuję, więc regały mam pełne. Wydaje mi się, że nie mógłbym się rozstać z przeczytaną książką, bo ona po przeczytaniu staje się niemal członkiem mojej rodziny. Mogę w każdej chwili powtórnie z niej skorzystać. Wystarczy, że kątem oka spojrzę na regał i na jej grzbiet, już w pamięci przesuwa się jej treść. Wtedy powiadam sobie, że książka żyje nadal swoim specyficznym życiem.

Jerzy nie przypuszczał, że koledzy wiedzą o jego — jednak dość licznym — księgozbiorze. Ten księgozbiór liczył, bowiem już kilkaset woluminów i ciągle się powiększał, czego on sam nawet nie zauważał. Ciągle coś nowego się ukazywało i Jerzy ustawicznie zamawiał i po kilku dniach już miał. Aby otrzymać najnowszą książkę nie trzeba było spędzać czasu w księgarni i wyszukiwać, której zresztą, od niedawna już w mieście nie było — zbankrutowała. Teraz wystarczyło zamówić przez internet i kurier przywoził do domu. Trzeba było tylko mieć rozeznanie w tym, co się obecnie wydaje. Trzeba było mieć swoje ulubione działy literatury, wiedzieć, w czym się specjalizują poszczególne wydawnictwa i posiadać nieco wiedzy z obsługi komputera. Jerzy spełniał wszystkie te warunki niekiedy pomagał kolegom w tej materii. Niestety, jeżeli ktoś pod koniec swojej pracy zawodowej nie pracował na stanowisku wymagającym wsparcia komputerowego, po przejściu na emeryturę zostawał sam z tym poważnym problemem technicznym. Jeżeli nikt mu nie pomógł, był pozbawiony poważnego narzędzia, a było takich wielu. Ale, po co są przyjaciele, dzieci a nawet wnuki — trzeba było tylko poprosić i poddać się szkoleniu, chociaż był to w zasadzie ostatni etap życia. Będąc uzbrojonym w najnowsze osiągnięcia informatyczne można było nawet spróbować się w roli pisarza przelewając na papier swoje przemyślenia lub nawet tworząc małe formy literackie. Niejako na koniec, niby tak od niechcenia Tadeusz zapytał:

— Myślę sobie, że już na tyle czasu minęło, że musiałeś rozważyć problem, który stanął przed tobą, czy chcesz czy nie. Znam wielu, którzy zmagają się z tym problemem z różnymi skutkami.

— No wal prosto z mostu, o baby ci chodzi? — Jerzy nie wytrzymał oszczędzając koledze dalszej męki.

— Dokładnie o to mi chodziło, chociaż chciałem to nieco ładniej sformułować — roześmiał się Tadeusz.

— Ależ oczywiście, to zjawisko i mnie nie ominęło, jest coś takiego, już po trzech miesiącach wpadłem w pewne środowisko, które składa się z takich jak ja. Chcesz to ci opowiem, bo to nawet jest bardzo ciekawe, a nawet zabawne a ja się przed tym nawet zbytnio nie opierałem.

— No jasne, bardzo chętnie posłucham, zatem opowiadaj.

Jerzy spojrzał ukosem na Tadeusza, porozumiewawczo uśmiechnął się lekko i zaczął opowiadać w sposób wcale niepozbawiony humoru.

— Widzisz, początkowo, to ja dość często chodziłem na cmentarz na grób Irenki. Zauważyłem, że jakieś trzy groby dalej stała niekiedy pewna pani i to nawet niczego sobie. Któregoś razu, kiedy jej nie było spojrzałem na tablicę nagrobną tego grobu, przy którym ona stawała i odczytałem dane spoczywającej tam osoby. Wniosek był prosty, to był jej mąż i to pochowany jakiś miesiąc wcześniej przed moją Irenką. Po jakimś czasie zaczęliśmy się nawet sobie kłaniać, potem nawet rozmawiać ze sobą — Elżbieta miała na imię. Pewnego dnia nawet oboje razem wychodziliśmy z cmentarza i ja ją odprowadziłem pod sam blok, w którym mieszkała, bo niby było mi to po drodze. Pani dystyngowana, była nauczycielka. Potem okazało się, że na tym cmentarzu jest więcej takich osób i one nawet się spotykają i razem robią wypady do Krakowa, na różne imprezy lub po prostu do restauracji i ja raz z nimi nawet byłem: trzech panów i trzy panie. Tak dla własnego użytku nazwałem tę naszą grupę towarzystwem cmentarnym.

W tym momencie Tadeusz wybuchnął śmiechem, klepiąc się ręką po kolanie. Jerzemu też się ten śmiech udzielił i dopiero teraz spostrzegł, że trochę to ubliża jemu i reszcie towarzystwa a już zupełnie nie pasowało do Elżbiety, ona, bowiem nieco wyrastała ponad wszystkich. Dlatego zwrócił się do Tadeusza:

— Tadziu, wiem, że to nieco śmieszne i może nieco obrażać pozostałych, dlatego bardzo cię proszę, nie mów o tej sprawie nikomu, zostaw to dla siebie.

— Ależ oczywiście, już zapominam, chociaż przyznaję, że masz przednie poczucie humoru. Jednak masz rację, nie każdy musi podzielać twoje poczucie humoru.

Rozmawiali do samego obiadu, wypili po dwie kawy, czym chyba wyczerpali sobie limit dnia następnego — Tadeusz tak powiedział. Nie były to wesołe rozmowy, bo opowiadali głównie o swojej starości. Kiedyś dawno, za czasów tak zwanej komuny, był w mieście klub, gdzie emeryci mogli się spotkać, porozmawiać, zagrać w brydża lub szachy, dzisiaj już niestety została im tylko ulica, w lecie ławki na rynku lub ta kawiarenka, w której siedzieli. Ich sztandarowy zakład ogłosił upadłość, a więc klub przestał mieć sponsora i trzeba było z lokalu się wyprowadzić.

Kiedy rozmowa zaczęła się chylić ku końcowi, Tadeusz zasygnalizował, że chciałby dzisiejsze spotkanie zakończyć czymś bardziej istotnym i poprosił Jerzego, aby go jeszcze wysłuchał:

— Słuchaj Jurek, chodzi mi od dawna pewien pomysł, ale ja nie mam daru organizatorskiego a ty byś mi pasował do tego jak ulał.

— Zamieniam się, zatem w słuch, jeżeli potrafię, to już się włączam — pociągnął Jerzy.

Tadeusz mocno wciągnął powietrze, odruchowo sięgnął po filiżankę z kawą, chociaż była już pusta i zaczął:

— Widzisz, ja niemal codziennie przemierzam główną ulicę i niemal za każdym razem spotykam naszych chłopaków z dawnej firmy. Chodzą oni przeważnie bez konkretnego celu, zresztą podobnie jak ja. Wszyscy robimy zadane sobie kilometry, znaczy te kilometry zdrowotne. Jeżeli się dwóch spotka to wymienią między sobą kilka zdań typu, co słychać, jak leci, że jakoś… i tyle o sobie wiemy — dokładnie nic. Podejrzewam, że wiemy o sobie coraz mniej a ponadto stajemy się sobie obcy. Więc pomyślałem jakby tu i skrzyknąć i zrobić spotkanie w jakimś lokalu, gdzie mogliby się wygadać lub posłuchać jakiejś zaproszonej osoby na zadany temat. Wiem, że niektórzy malują, piszą, więc mogliby opowiedzieć o tym, co robią. Co ty na to Jurek?

— No, więc, powiem ci bez większego zastanowienia, że mądry to pomysł, wymaga jedynie ogarnięcia organizacyjnego. Wchodzę w to. Rozumiem, że już z kimś na ten temat rozmawiałeś i wiesz, że są tacy chętni, co?

— Mówiąc szczerze, to tak na poważnie z nikim nie rozmawiałem, ale czuję, że będą tacy chętni. Zatem umówmy się tak, że zaczepię kilku takich, pozbieram od nich numery telefonów i te adresy internetowe. Jak będzie około dziesięciu, to dam ci znać i znowu się spotkamy, stoi?

— Stoi, jak najbardziej. Będę czekał, a telefony swoje mamy zapewne te same od dawien dawna, dlatego dzwoń jak już będziesz zorientowany czy w ogóle znajdą się chętni na takie spotkania. Pewnie wiesz, że już w ostatnich latach nasze towarzystwo emeryckie mocno się skłóciło, dlatego pamiętaj o tym podczas tych rozmów. Wiem, że ten spór nadal trwa a jego główną przyczyną jest kwestia ogłoszenia upadłości starego zakładu przez ostatnie władze. Nie dawaj się wciągnąć w te spory, bo cała sprawa upadnie już na samym początku.

Pożegnali się i Jerzy udał się prosto do domu, bo przecież obiad musiał sobie zrobić sam. Od jakiegoś już czasu nie miał z tym żadnego kłopotu. Niegdyś nie miał najmniejszego pojęcia o gotowaniu, teraz już nie stanowiło to dla niego żadnego problemu. Pomysł Tadeusza spodobał mu się bardzo. Prawdę mówiąc, on sam odczuwał potrzebę takich spotkań ze znajomymi. Przecież za dawnych czasów bywał w tym klubie emeryckim jeszcze, kiedy pracował w fabryce. Sami emeryci ich zapraszali, bo chcieli posłuchać, co się dzieje w ich dawnym zakładzie, jakie nowości wprowadzają, kto awansował, kto już poszedł na emeryturę. Grupa dzisiejszych emerytów takich możliwości nie miała z wielu powodów. Po pierwsze dawny zakładowy lokal emerytów został zabrany, bo obecna władza zakładowa ogłosiła upadłość firmy i wszelki związek emerytów z przeszłością zniknął. Nikt nawet nie wspomniał o losie emerytów, oni nie liczyli się w ogóle w procesie postępowania upadłościowego. Zatem tylko nieliczna grupa najstarszych emerytów tułała się po różnych wynajętych lokalach organizując tam swoje spotkania. W efekcie życie emerytów stało się takie jak to Tadeusz przed chwilą opisał. Przykro to powiedzieć, ale stali się niemal jak sieroty, kto miał bliską rodzinę wokół siebie ten nie odczuwał samotności, natomiast samotni byli podwójnie samotnymi.

II. Pierwsza potyczka z samotnością

No i okazało się, że samotność to zmora, która boleśnie doskwiera wielu ludziom, a niektórym nawet bardzo boleśnie. Okazało się również, że są tacy, którzy już całkiem się poddali i jakakolwiek próba nawiązania z nimi kontaktu nie przynosiła żadnego rezultatu. Tadeusz czując wsparcie Jerzego postanowił ruszyć i pozbierać te rozproszone owce, gdziekolwiek by nie były. Skoro zawsze był duszą towarzystwa, więc teraz na pewno wszyscy ulegną jego apelowi i stworzy się mocna grupa. Jurek to ubierze w formę organizacyjną i utworzą taką grupę, że jeszcze całe miasto o nich usłyszy, a może jakieś stronnictwo lub partię utworzą? Jednak po chwili to ostatnie odrzucił z obrzydzeniem, bo to byłby koniec wielu dawnych przyjaźni.

Jerzy jednak, po dłuższym zastanowieniu, podszedł do wszystkiego bardziej chłodno. Wpisał się mocno w propozycję kolegi, ale cały czas studził jego emocje. Jerzy znał okoliczności upadku ich starej firmy, znał w szczególności te złe okoliczności, które spowodowały, że wielu pracowników było zwalnianych, wielu nie wypłacono należności — dotyczyło to w szczególności tych najmłodszych emerytów. U takich nie było, co szukać poparcia dla inicjatywy Tadeusza. Oni myśleli, że Tadeusz tworzy grupę tych pokrzywdzonych, mającą na celu odzyskanie niewypłaconych należności. Kiedy się zorientowali, że nie o to chodzi, padały bardzo ostre słowa z przekleństwami włącznie. Tadeusz nie był przygotowany na takie sytuacje, które Jerzy przewidział. Była jeszcze jedna okoliczność, której Jerzy już zasmakował, ale świadomie nie uprzedził Tadeusza, że na takie sytuacje może trafić, chociaż wcześniej ich nie rozezna. Szczera postawa życiowa Tadeusza utrudniała mu w praktyce obecne dzieło zjednoczenia. To, że dotąd z kimś na ulicy zamieniał kilka zdawkowych zdań, wcale nie znaczyło, że ten pójdzie za jego apelem. Szczególnie najstarsi, którzy już dawno ułożyli sobie życie w samotności, wręcz nie rozumieli Tadeusza, czego on od nich chce. W ich codziennym funkcjonowaniu nie było miejsca na jakieś spotkania, oni mieli już ułożony harmonogram każdego dnia, jakieś sentymenty związane ze starych zakładem już dawno u nich obumarły. Najgorzej było z tymi, których zaprzęgnięto do opieki nad kilkuletnimi wnukami. Nawet, jeżeli jakiś dużo młodszy człowiek kłaniał im się na ulicy, odpowiadali mrukliwie ze zdumieniem. Kiedy ten przystawał, przedstawiał się i opowiadał z radością jakiś epizod z życia tamtego zakładu, sprawiało im to kłopot, bo nijak nie mogli sobie przypomnieć ani tego człowieka ani opowiadanej sytuacji. Wtedy ten człowiek zostawał z rozłożonymi rękami i niemal jąkał:

— Panie Kazimierzu, to ja, pan mnie nie poznaje?

— Ależ poznaję, oczywiście poznaję, ale akurat bardzo się spieszę, bo idę właśnie do lekarza, więc żegnam pana i życzę wszystkiego najlepszego.

— „Żegnam pana”? Przecież byłem dla niego tylko Wojtkiem przez wszystkie lata…

Wojtek postał jeszcze chwilę w samotności i ruszał zrezygnowany w dalszą drogę rozpamiętując dawną współpracę z panem Kazkiem. Fakt, że dla Kazimierza mogło to być bardzo dawno temu, bo na emeryturę odszedł, kiedy Wojtek miał dopiero 45 lat.

Pan Kazimierz wtedy umykał z wielkim bólem, bo nie mógł sobie przypomnieć tego młodego jeszcze — w stosunku do niego — człowieka, chociaż coś mu świtało w pamięci. Miał od tego momentu zepsuty dzień do chwili, w której jednak niekiedy sobie przypominał późnym wieczorem szukane imię: Wojtek! Wtedy już mógł spokojnie zasnąć. Nie jest zasadą, że każdy człowiek w podeszłym wieku wpada w taki stan zamknięcia, otoczenia się murem, ale takich przypadków zdarza się wiele i należy je uszanować nie ingerując drastycznie w życie tych ludzi.

Jerzy doskonale wiedział, że długie odosobnienie i zanik przyjacielskich czy koleżeńskich kontaktów jest przyczyną takich stanów. Tych ludzi należy raczej pozostawić w spokoju. O ile potrafią się odmienić, na pewno to zrobią, jeżeli nie potrafią, pozostaną takimi do końca, choćby kiedyś sprawowali funkcje i role predestynujące ich do wspaniałej pamięci na zawsze.

Tadeusz, w trakcie swojej pracy agitacyjnej do grupy emerytów natknął się na taki przypadek i opowiedział o tym Jerzemu, bowiem obaj znali inżyniera Kazimierza Zatorskiego. Był to niegdyś wspaniały inżynier konstruktor, do którego sami szli nieraz po radę. Ustalili, zatem, że nie będą go nagabywać, zrobi jak zechce, wyślą mu tylko smsa. Tadeusz zdecydował jednak, że podzieli się dotychczasowymi doświadczeniami z tych spotkań i kontaktów.

— Wiesz Jurek, ja myślałem, że to będzie bardzo proste: rozmowa i radosna aprobata. Owszem, tak też było, ale nie masz pojęcia ile wzajemnych pretensji między tymi ludźmi jeszcze nadal funkcjonuje, do dnia dzisiejszego. Od niejednego usłyszałem, że owszem, przyjdzie, ale jeżeli nie zobaczy tam gęby tego X. Tak samo powiadał ten X, warunkując, że przyjdzie, kiedy nie będzie tam Y. Tak bywało głównie w przypadku tych najmłodszych emerytów, tych, co przeżyli ogłoszenie upadłości. Bywało, że ręce mi opadały, bo jak ja mam zagwarantować, że ktoś będzie a kogoś nie będzie. Wielu odpowiadało: zobaczę, zastanowię się… Niektórzy z nich w pierwszej chwili podchodzili do naszej inicjatywy radośnie, bo mówili, że nareszcie ktoś — w ich imieniu — chce iść do sądu w sprawie ich niezapłaconych należności. Rozumiesz? My to ktoś! Oni tylko tym żyją. Zasmuciło mnie to, że oni tak nas pojmują. Przecież doskonale wiedzą, że nie jesteśmy prawnikami tylko inżynierami. Ja rozumiem, że zostali opuszczeni przez wszelkie władze, ale to nie nasza wina!

— Tadeusz, ja cię przepraszam, bo nie uprzedziłem, że możesz się spotkać z takimi sytuacjami, o których tu mówisz. Już dawno temu, bo przed paroma laty poznałem te wzajemne animozje, jednak myślałem, że czas zrobi swoje, koledzy nasi wrócą do normalności i to zaniknie. W końcu to są dawni przedstawiciele kadry zakładu, w większości inżynierowie i to — w wielu wypadkach — wysokiej klasy inżynierowie. Tymczasem słyszę od ciebie, że ta zmora dalej funkcjonuje. Będziemy musieli się z tym zmierzyć. Mam nadzieję, że rozsądek zwycięży. Jeżeli jednak kłótnie i dochodzenia przeniosą się na nasze forum, to się wycofamy i tyle.

— Dobrze, działam dalej, uspokoiłeś mnie nieco, teraz będę o wiele ostrożniejszy. Nie będę ukrywał, że w pewnym momencie chciałem już zrezygnować, ale przyszła refleksja: sam zgłosiłeś propozycję, a teraz uciekasz, to nie wypada, nie uchodzi.

— Tadziu, mniej emocji i jowialności, a więcej wyrachowania i nie bierz wszystkiego do siebie, bo cię połkną i przypiszą ci cechy, jakich nie posiadasz. Będą dochodzić, jaki ty masz w tym interes, jeżeli nie dojdą, to zmyślą.

— Jurek, ja już z czymś takim, już raz, się spotkałem, ale nie potraktowałem tego poważnie — roześmiał się Tadeusz.

Te pierwsze spostrzeżenia były bardzo ważne i wymagały wielu przemyśleń. Okazało się, że trafili na bardzo delikatną materię. Skoro jednak intencje były szczere, to, kto im, co zarzuci? Zatem poszły smsy o treści krótkiej, wyważonej i nieobiecującej niczego poza spotkaniem. Została wpisana prośba, aby powiadamiać innych kolegów, którzy wiadomości od nas nie dostali, ale mają ochotę się spotkać. Właśnie to słowo „spotkanie” zostało mocno uwypuklone, aby nie powstało podejrzenie, że tworzy się jakowaś grupa inicjatywna. Lokal na spotkanie też się znalazł i to bez zbędnych opłat. Wystarczyło zamówić jedynie kilka kaw i być może ciastek. Przyszedł wreszcie ten dzień.

Tadeusz i Jerzy pierwsi przybyli do lokalu, poustawiali krzesła i czekali

— Tadeusz, jak sądzisz, ilu przyjdzie?

— Sądzę, że przyjdzie kilkunastu, co poczytam sobie za duży sukces organizacyjny. — Spojrzawszy za siebie, dodał z uśmiechem: — O widzisz, już idzie kilku — to nasi, poznaję z daleka.

Faktycznie, to szli ich koledzy, no i ostatecznie przyszło ich czternastu, nawet inżynier Kazimierz Zatorski przyszedł i usiadł na samym końcu. Chyba był najstarszy w tym gronie, bo chwilę rozmawiał tylko z tymi najstarszymi. Potem siadł bokiem do wszystkich i przez cały czas przesiedział nie odzywając się, cały czas z głową pochyloną nad blatem. Wszyscy przywitali się ze sobą, chociaż niektórzy robili to dość niepewnie. Zgodnie z ustaleniem między Tadeuszem a Jerzym, to Jerzy miał dzisiaj pełnić rolę gospodarza tego spotkania. Postanowił zacząć dość familiarnie, aby nie być posądzonym o jakieś tendencje przywódcze.

— Dzień dobry dla wszystkich i dla każdego z osobna. Myślę, że wszyscy doskonale się rozpoznali, bo to przecież tyle lat nie widzieliśmy się w takim gronie. Od razu informuję, że pomysłodawcą tego spotkania był Tadeusz, a ja mu pomagałem na miarę swojej wiedzy i zdolności. Chcę was również zapewnić, że za nami nie stoją żadne siły — ani ciemne ani jasne. Jedyne, co nami powodowało to chęć spotkania się, porozmawiania i powspominania dawnych czasów, a pomysł narodził się spontanicznie, przy kawie. Teraz kilka słów na temat, co nami powodowało. Dawniej emeryci mieli swój klub, mogli się tam spotkać, dzisiaj widują się mijając na ulicy. Jeden skłon głową, machnięcie ręką i tylko tyle, niedługo i te gesty zanikną. Jeżeli ktoś ma rodzinę przy sobie to jeszcze pół biedy. Gorzej z tymi, którzy zostali sami i nie mają nawet, do kogo gęby otworzyć, tych ostatnich w szczególności mieliśmy na myśli tych, do których i ja dołączyłem.

— Jak to ty samotny? A Irenka? — To był głos Wojtka, dawnego współpracownika Jerzego jak również Kazimierza Zatorskiego.

— Wojtek, moja żona nie żyje od pół roku, zostałem sam.

— O kurcze, jakże mi przykro, nie wiedziałem, a dzieci, przecież pamiętam Piotrka i Basię.

— Piotrek w Anglii, jako informatyk pracuje i tam założył rodzinę z Angielką, a Basia w Rzeszowie, pracuje w Szpitalu Wojewódzkim, jako kardiolog i też tam ma rodzinę i mam już wnuczkę, którą widziałem kilka razy, bo to przecież tylko 200 kilometrów.

— Oj, bardzo przepraszam cię Jurek, że tak wtargnąłem bezpardonowo w twoją wypowiedź i ci przerwałem.

Jerzy uśmiechnął się i kontynuował dalej:

— Ależ nie szkodzi, przerywajcie mi, kiedy chcecie i sobie nawzajem przerywajcie, przecież to nie jest żadne zebranie, sami informujmy o sobie. W tej chwili powiem szczerze, że ja autentycznie chciałem takiego spotkania, bo to wybija człowieka z samotności, uświadamia człowiekowi, że jest jeszcze ktoś, kto o tobie myśli, że możesz się komuś do czegoś przydać, jest się, przed kim pochwalić lub pożalić. Jest wiele innych sposobów na samotność i na nudę a ten, dzisiejszy, jest jednym z tych sposobów. To tyle wstępu, a teraz bardzo proszę, aby każdy z tu obecnych, lub kto zechce opowiedział coś o sobie, co robi na emeryturze, jak wspomina dawną firmę, która niedługo obchodzić będzie 100 lat, chociaż już jej formalnie niema, są tylko zabudowania, hale fabryczne i zapewne są liczne i bogate wspomnienia, bo nieprawdopodobnym jest, aby ich nie było. W szczególności proszę o to naszych najstarszych.

Zaczął Tadeusz, bo bał się, — jako organizator, — że dyskusja nie ruszy, ponadto zobaczył na sali dwóch kolegów z najmłodszej grupy emerytów, tych poszkodowanych w procesie upadłościowym i obawiał się, że oni teraz zaczną i popsują spotkanie. Szło mu bardzo ciężko, co zauważył Władysław i delikatnie go wyręczył wchodząc mu w słowo.

Władysław był wspaniałym gawędziarzem, potrafił bardzo płynnie i ciekawie mówić, dlatego zawsze pełnił rolę prowadzącego wszelkie zebrania i konferencje zakładowe. Okazało się, że pracę w naszym zakładzie zaczynał jeszcze, jako uczeń, tuż po wojnie, jeszcze za czasów pierwszego dyrektora po wojnie. Zwykle takie wspomnienia okraszane są łezką i padają zawsze miłe słowa. Władysław jednak zrobił to nieco inaczej, wychodząc od pewnego ogólnego stwierdzenia, powiedział słowa, którym nie można zaprzeczyć i których nijak zapomnieć się nie da:

— Tak, macie rację, nasz kochany zakład to była wielka szkoła życia, której nie dorówna żadna inna szkoła. Było w niej wielu wspaniałych ludzi, ale były też wyjątkowe kanalie w ilości niemałej.

— Władziu, w innych zakładach było podobnie, ta cecha wszędzie się objawia — padło z sali.

Słuchali go wszyscy z podniesionymi głowami, nawet Andrzej kiwał znacząco głową, chociaż głowy w kierunku mówiącego nie obrócił. Na sali zrobiło się jakby cieplej, przez chwilę zaczęły się rozmowy bezpośrednie, czemu Jerzy postanowił nie przeszkadzać. Ciekawiło go jednak, czemu Andrzej cały czas siedzi bokiem i raczej z nikim nie rozmawia. Zatem zapytał o to siedzącego obok Władysława. Dziwne to było, bo Andrzej przyszedł a jakby był cały czas z boku, w ogóle się nie włączał do rozmów. Władysław usłyszawszy to pytanie uśmiechnął się i powiedział:

— Jurek, to ja go namówiłem i tu przyprowadziłem, on bardzo chciał, ale się bał. Miał obawy, że nikogo nie pozna, a to, że nic nie usłyszy, więc, po co tam pójdzie? Prawda jest taka, że Andrzej jest kompletnie głuchy na prawe ucho i dlatego siedzi cały czas bokiem. On został sam, jak ja i ostatnio ty, on chce do ludzi, ale te kłopoty mu to uniemożliwiają. Andrzej ma już blisko 90 lat, ma syna, ale za żadne skarby nie chce do niego iść, mieszka w swoim starym mieszkaniu w bloku i na szczęście ma dobrych sąsiadów. Tobie to mówię, ale innym tego nie powiem, bo Andrzej by sobie tego nie życzył.

Jerzy jeszcze raz spojrzał w kierunku Andrzeja siedzącego na drugim końcu stołu. Jego myśli pobiegły do przodu o jakieś piętnaście lat i chyba zrównały się z obecnym wiekiem starszego kolegi Andrzeja. Co będzie wtedy ze mną? Takie pytanie się nasunęło. Piotrek odpada, żaden Londyn nie wchodzi w rachubę, a Basia? Cóż Basia, pewnie będzie wziętym kardiologiem, pochłonięta kliniką, jest w trakcie robienia doktoratu… Otrząsnął się i wrócił szybko do rzeczywistości.

Kawę wszyscy dawno powypijali, dolewki zresztą też, ale nikt nie wychodził, wszyscy rozmawiali. Władysław poprosił Jerzego i usiedli obok siedzącego samotnie Andrzeja. Władysław próbował przypomnieć Andrzejowi Jerzego. Ten patrzył na niego, mrużył oczy, wreszcie się uśmiechnął i powiedział:

— Już wiem, to pan przychodził kiedyś do Janusza, który miał biurko obok mnie. Wyście tworzyli jakąś organizację techniczną w zakładzie. Chyba to była jakaś organizacja elektryczna, bo Janusz był kierownikiem Sekcji Elektrycznej w Dziale Głównego Konstruktora. Tak, teraz już jestem pewien, że to pan, a ta organizacja to było pewne Stowarzyszenie Techniczne w ramach Naczelnej Organizacji Technicznej NOT.

— Doskonale pan pamięta, tak było, Janusz wiele mi pomógł w tej sprawie, niestety już nie żyje.

Andrzej bardzo się ucieszył ze swojego odkrycia, pewnie to mu przywróciło wiarę w siebie, chociaż częściowo. Bywał jeszcze na kilku późniejszych spotkaniach, jednak był bardzo skromny w słowach, koncentrował się zawsze na swoim sprawnym lewym uchu, to go bardzo absorbowało, no i pilnie słuchał wypowiedzi kolegów zarówno tych najstarszych, których pamiętał, jak i tych młodszych, chociaż z trudem kojarzonych. Z czasem jednak przestał przychodzić i nawet nikt tego nie zauważył.

Nadszedł wreszcie czas żeby to dzisiejsze spotkanie jakoś podsumować, chociaż nikt nikogo nie żegnał, nie ogłaszał zakończenia. Kto chciał mógł iść do domu, kto chciał mógł pozostać. Jerzy — pełniący rolę dzisiejszego gospodarza — poprosił o chwilę uwagi i powiedział:

— Moi drodzy, podejrzewaliśmy nieco z Tadeuszem, że takie spotkanie po tak wielu latach będzie dobre, ale w życiu nie przypuszczaliśmy, że wielu z nas już się zapomniało i dzisiaj mieli trudności z rozpoznaniem. Powiem wam taki przykład, znamienity przykład na to, co mówię. Otóż, jeden z was — nie powiem, kto — pyta mnie, kto to jest ten blondyn, bo nie może sobie go przypomnieć. Ja mu, więc mówię, że to nie blondyn tylko już osiwiał i jest to nasz dawny Główny Technolog. To jest taki prozaiczny fakt, ale popatrzcie, jakie on ma znaczenie, taki drobiazg a ile spowodował niepewności, prawda? Dla formalności jeszcze zadam pytanie czy kontynuujemy te spotkania dalej?

— Taaak! — Padła chóralna odpowiedź.

— Szkoda tylko, że żadna z naszych dawnych dziewczyn nie przybyła na nasze spotkanie, a było ich przecież wiele i to ładnych — rzucił ktoś półgłosem.

Jerzy usłyszał to i dał znać, że chce coś dodać, a raczej odpowiedzieć na rzuconą uwagę, jakże słuszną:

— Panowie, padła tu uwaga o nieobecności kobiet, dlatego proszę was, niech każdy wyłuska ze swoich kontaktów nasze panie z dawnej firmy i zaprosi ich na przyszłe spotkanie. Było ich przecież wiele i to godnych uwagi i nic to, że dzisiaj się nieco postarzały.

Oczywiście na pytanie czy Jerzy ma nadal kontynuować rolę gospodarza też potwierdzili wszyscy, nikt nie zgłosił innych propozycji. Zresztą, tak zawsze bywało i tak jest nadal, jeżeli coś wymyśliłeś nowego, to najlepiej będzie jak sam to zrealizujesz.

W drodze do domu, a był już późny wieczór, Tadeusz powiedział:

— Jurek odkryliśmy lekarstwo na pewną chorobę, jaką jest samotność. Trzeba to lekarstwo teraz tylko odpowiednio dawkować, aby nie przedobrzyć. Nie masz pojęcia jak mnie to cieszy.

— Tadeusz, to twój pomysł, to ja ci teraz gratuluję, udało się. Myślę, że wielu z nich uwierzyło jeszcze w drugiego człowieka, oraz w istnienie takiego zjawiska jak empatia. Ale przecież ty Tadziu nie jesteś samotny.

— Czy ja wiem… Myślę jednak, że są różne rodzaje samotności. Pewnie jeszcze do tego kiedyś wrócimy.

Oczywiście, ta pierwsza akcja, to jeszcze nie zwycięstwo, to tylko próba wypełnienia przestrzeni, z której wyrzucono tym ludziom wiele dotychczasowych wartości oraz atrybuty ich życia emeryckiego nie dając w zamian faktycznie nic. Można zadać sobie pytanie, czy wyrzucono tylko atrybuty, przypominające miniony system, czy czasami nie wylewano przysłowiowego dziecka z kąpielą w imię tak zwanych wartości wyższych. Jedno jest pewne, że w te miejsca obecna władza niczego nie zaproponowała, bo okresowa waloryzacja emerytur, to nie to. Z empatią ma to mało wspólnego. W końcu emerytura to tylko odbieranie należności wcześniej zdeponowanych w ZUS-ie, czyli w banku. Władza emerytowi niczego nie daje a jedynie oddaje w większych lub mniejszych ratach miesięcznych. Oczywiście, namolna propaganda będzie powodować, że ludzie biedni i otumanieni uwierzą w ustawiczne powtarzanie, że władza im cokolwiek daje. Na pewno w grupie dzisiaj przybyłych na to spotkanie tak naiwnych nie było. Ci, tutaj obecni liczyli z utęsknieniem na zupełnie inne gesty władzy, głównie te niematerialne. Niestety, okazało się, że obecna nowa władza zupełnie nie rozumie ich potrzeb, poza potrzebami materialnymi, ponadto traktuje ich jak głupszych od siebie.

Żadnymi pieniędzmi nie uleczy się samotności, nawet najlepszym i wykwintnym jedzeniem nie uzdrowi się chorego kolana czy kręgosłupa. Pogłębiające się niedoskonałości ludzkiego ciała człowiek musi znosić sam, jedynie towarzystwo drugiego człowieka może ulżyć czy pozwala zapomnieć o tych defektach, chociaż na chwilę. Niekiedy wystarczy z nim pobyć, może nawet tylko zadzwonić, porozmawiać. Żadna trzynastka czy już nawet czternastka tego nie zastąpi, bo to jest tylko iluzja pomocy. Sprawujący obecnie władzę głównie dbają o jej utrzymanie, a wszelkie ich gesty mają swoją cenę, muszą się opłacać.

Jerzy doskonale zrozumiał, co zrobiono dobrego dla obecnych tu ludzi. Zresztą nie tylko dla tamtych ludzi, bo dla niego również. Zapewne wszystkim im, podobnie jak Jerzemu, doskwierała samotność. To spotkanie uświadomiło im, że z samotnością, podobnie jak z różnymi chorobami, czy defektami ciała można żyć, trzeba się tylko do niej przyzwyczaić. Na pytanie jak walczyć z mrówkami faraona, ktoś powiedział, że najlepiej je polubić, nie ma nic skuteczniejszego. Podobnie jest z samotnością, bo można być zarówno samotnym nie wychodząc z domu jak i być samotnym wśród tłumów, a nawet w otoczeniu rodziny i to najbliższej, może nawet szczególnie najbliższej.

Kilka dni później Tadeusz i Jerzy spotkali się na mieście, w sposób zupełnie niezapowiadany ani nieumawiany, ot byli na zakupach jak to zwykle w piątek, aby zabezpieczyć to i owo na niedzielę — a nuż ktoś niezapowiadany się zjawi, to niechby jakieś ciastko było. Skoro się spotkali to znowu wylądowali na kawie w tej samej kawiarence przy rynku. Zaczął Tadeusz:

— Wracając do tego ostatniego spotkania, muszę ci powiedzieć, że ja cały czas byłem przekonany, że robimy coś dobrego tylko dla naszych kolegów, zupełnie wykluczyłem samego siebie. Okazało się nic bardziej mylnego! Ja w ich gronie poczułem się jak dawniej, nawet niektóre problemy techniczne odżyły, z którymi chodziłem do Głównego Technologa, a on tam siedział. Mogłem zapomnieć na jakiś czas o tym, co mi doskwiera dzisiaj i przeskoczyć w tył te kilkadziesiąt lat i na chwilę stanąć przy desce kreślarskiej. Wszystkie imprezy wycieczkowe odżyły… Ja też coś z tego miałem.

— A cóż ci doskwiera, przecież masz rodzinę wokół siebie a w tym wnuki i to jest najważniejsze — zapytał zdziwiony Jerzy.

— No niby tak, ale… Może to jakaś moja fanaberia, nikomu o tym nie mówiłem, ale teraz tobie mogę powiedzieć. Moi ciągle jeżdżą do Zakopanego, wnuki ciągną w góry, na różne skałki. Pierwszy raz poszedłem z nimi i wróciłem z wielkim niesmakiem, wiesz moja lewa noga nie pozwala mi na wiele, kolano straciło smarowanie i okupiłem to trzema zastrzykami. Za jakiś czas znowu Zakopane, trochę się opierałem, ale obaj wnuki zakrzyknęli: dziadek jedzie z nami! Już po dwustu metrach powiedziałem, że nie idę dalej, bo kolano nie pozwala, poczekam na dole i potem się spotkamy. Zaczęły się docinki a jeden z wnuków powiedział, że niech dziadek idzie Krupówki zdobywać. Zabolało i to mocno, tym razem nie tylko kolano. Od tego czasu te ich wycieczki górskie odbywają sami, mnie nawet nie pytają czy mam ochotę jechać. Czuję, że stałem się dla nich zawadą i dystans z chłopcami się wydłużył, ja to przykro odczuwam, odsuwam się od nich. Rozumiesz mnie Jurek?

— A może to ty Tadziu wyolbrzymiasz ten problem i widzisz wszystko w innych barwach z powodu jednego incydentu?

— Jurek, może wyolbrzymiam, może nieco przesadzam w ocenie, ale problem powstał i ja sobie z nim nie radzę.

— No to pogadaj z córką, można to jakoś może nie naprawić, co poprawić, nie uważasz?

— Rozmawiałem, ale cóż ona, tam mężczyźni rządzą, oni wszystko widzą prawidłowo, tylko jednostki silne mają prawo przetrwania jak powiedział Darwin. Z tym hasłem na ustach wychowuje ojciec synów i ja mu przyznaję rację, chłopaki winni być silni i wysportowani. Natomiast ja za nimi nie nadążam, nie dorównuję i tym sposobem zostałem z tyłu, wlokę się za nimi i tym sposobem jakoś zostałem sam, chociaż otoczony kochającą rodziną, taki samotny w tłumie. Widzisz mój drogi, ja czuję się dobrze w otoczeniu takich jak ci nasi chłopcy z ostatniego spotkania, bo my sobie dorównujemy a gdy któryś nie nadąża, to poczekamy, podciągniemy.

Jerzy chyba dopiero teraz zrozumiał, że wiele jest źródeł i powodów bycia dotkniętym przez samotność. Jego problem samotności brał się z innego źródła, ale efekt końcowy był podobny. Samotność różne ma imiona. Może rzeczywiście trzeba ją oswoić i polubić jak mrówki faraona.

— No to cóż drogi Tadziu, zbierajmy, co jakiś czas tych pogubionych samotników i pomagajmy sobie wzajemnie, bo któż nam pomoże jak sobie sami nie pomożemy.

Już zupełnie na odchodnym Tadeusz zagadnął Jerzego w sprawie, która w niczym nie dotyczyła przed chwilą omawianych spraw.

— Jurek, widziano cię wczoraj w towarzystwie ładnej pani, a któż to taki? Czy może z tego twojego towarzystwa? A może coś kombinujesz z tą samotnością?

Jerzy wstawał już z krzesła, ale po tym pytaniu usiadł z powrotem, spojrzał prosto w oczy Tadeusza, uśmiechnął się i powiedział:

— Tadziu, nie zawsze uroda idzie w parze z inteligencją, bywa, że jest na odwrót. Ponieważ znamy się doskonale, to odpowiem ci w maksymalnym skrócie. Tak, to była jedna z tej naszej grupy, ale nie ta Elżbieta. Ona spotkała mnie na ulicy i zdeklarowała się, że mnie odprowadzi do domu, chociaż tak naprawdę, to nie wiedziała gdzie mieszkam. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy ona była już u mnie w domu, niby to wprosiła się na kawę. W domu przejęła inicjatywę od samego progu: zrobiła tę kawę, gdzieś znalazła ciastka, a ja patrzyłem na to nieco zdumiony. Moje zdumienie nieco weszło na wyższy poziom, kiedy zaczęła układać moje ciuchy, tradycyjnie porozrzucane po krzesłach w różnych pokojach.

Niedzielną koszulę ułożyła w kosteczkę i do szafy, krawat na haczyk. Do tego momentu jeszcze nie reagowałem, chociaż jej zachowanie irytowało mnie już niepomiernie. Świętej pamięci Irena nigdy nie sprzątała po mnie i było nie do pomyślenia, że mogłaby to robić, mój bałagan do mnie należał. Ale wracając do tej sytuacji, powiem ci, że moja irytacja osiągnęła apogeum, kiedy zaczęła układać moje papiery na biurku przed komputerem. Wtedy nie wytrzymałem i prawie wrzasnąłem na nią rozkazując, aby nie dotykała tych papierów. Chyba było za ostro i zbyt głośno, bo porządnie się wystraszyła i dość szybko opuściła mój dom. Nawet podziękowała za odprowadzenie wymawiając się dalszymi zakupami w okolicy.

— Cały ty, człowiek z zasadami — dodał Tadeusz.

— Może masz rację, ale w ten sposób po raz kolejny upewniłem się, że ja żadnej opieki nie potrzebuję i nie w taki sposób. Do sprzątania po mnie, — kiedy już sam nie dam rady — jest opieka społeczna i stać mnie na to. Ponadto, w tym domu Irena pozostawiła na tyle dużo przeróżnych fluidów, że nikt mi ich nie zastąpi. Tadziu, w tym kierunku wszystko zmierza i proszę, od dzisiaj nie wracamy do tego. Jeżeli kiedykolwiek mnie zobaczysz w towarzystwie jakiejkolwiek kobiety, to nic to nie będzie oznaczać. Zbyt mocno zakosztowałem dotąd swojej wolności, aby z niej rezygnować.

— Wiesz, podzielam twoje zdanie, chociaż trudno mi się wczuć w twoją sytuację, to tylko intuicja.

Znowu spędzili dużo czasu przy kawie omawiając, co by tu wymyśleć na następne spotkanie. Jerzy zaproponował, aby zaangażować przynajmniej kilku z grupy. Zgodnie z wolą ogółu miało się ono odbyć za dwa, trzy miesiące w tym samym miejscu. Wszyscy wiedzieli, że niektórzy zajmują się malowaniem, inni poezją w tym sensie, że po prostu piszą wiersze. Wybór był, trzeba było tylko mądrze wybrać i przygotować.

Pierwsze spotkanie wydało owoce dość szybko, choć na razie jeszcze dość mizerne, bowiem wielu zaczęło do siebie dzwonić, no i spotykać się na mieście rozmawiając o pierwszym spotkaniu — dotąd mijali się jedynie pozdrawiając się tradycyjnym „cześć”. Nie dało się słyszeć negatywnych ocen, chociaż ci, co liczyli na poruszenie spraw niezałatwionych w stosunku do nich u władz, mogli być zawiedzeni. Zresztą zarówno inicjatorzy, czyli Jerzy jak i Tadeusz od samego początku jednoznacznie się od tego odcinali. Na pewno byli tacy, co mimo wszystko na coś liczyli, czyli na zajęcie się ich krzywdą. Mimo zapowiedzi wyszli na pewno zawiedzeni, mimo że na pewno przyjęli do wiadomości informacje organizatorów tego spotkania. Czy przyjdą na następne spotkanie, nie wiadomo, to się okaże.

Jerzy stał przed oknem w kuchni i patrzył w dół, bo była to kuchnia na tak zwanym wysokim parterze. Na piętrze miało kiedyś zamieszkać któreś z dzieci, czyli to, które pierwsze założy rodzinę. Tymczasem oboje założyli rodziny i żadne na tym piętrze nie zamieszkało. Może jeszcze któreś z dzieci Basi, bo rodzina Piotrka w ogóle nie wchodziła w rachubę. Jego żona to obywatelka brytyjska, chociaż z pochodzenia hinduska. Był u nich w odwiedzinach, co było dla niego okropną męczarnią, bo angielskiego przecież nie znał, z wnukiem w ogóle żadnego kontaktu nie nawiązał. U Basi też był, ale w ich lekarskim środowisku też nie mógł się odnaleźć, jedynie z wnuczką się polubili, ale to tylko na parę dni. Ponadto historia, którą w zaufaniu opowiedział mu niedawno Tadeusz — wydawałoby się człowiek szczęśliwy pod każdym względem — mocno nim wstrząsnęła i zmusiła do refleksji.

Stał teraz przed oknem i rozmyślał. Uwagę jego przykuło samotne drzewo, które stało nieopodal. Patrzył na nie już nieraz, ale dopiero teraz to drzewo, ta piękna i rozłożysta lipa przyciągnęła jego uwagę. Myśli jego zaczęły krążyć wokół tego drzewa, bo to było drzewo samotne, podobnie jak on, już nawet nie pamięta jak to się stało, że ono jest samotne i że go nikt dotąd nie wyciął. Może, dlatego, że była to lipa, w czasie dojrzewania pięknie pachnąca, z jej owoców niektóre panie z sąsiedztwa robiły wspaniałą herbatę, zresztą jego żona Irena również suszyła kwiat lipowy. W takim razie pomyślał, że odtąd ta lipa będzie miała swoje imię, a będzie to imię jego żony Ireny i będzie teraz pod jego ochroną.

Ponadto to drzewo przypomniało mu wiele prawd, które dotąd słyszał przelotnie i nie zwracał na nie uwagi. Najważniejszą z nich była prawda, że starych drzew się nie przesadza, bo potem szybko umierają. To była prawda, która już nieraz sprawdziła się w naturze, zatem zapadła klamka. O ile Jerzy dotąd rozważał przyjęcie zaproszenia Basi, aby przeprowadził się do niej, czyli do Rzeszowa, to odtąd temat ten zniknął zupełnie z jego myśli. Przecież to drzewo, ta lipa, odtąd mająca imię żony nie może zostać sama, nie ma, co marzyć o jej przeniesieniu. Ponadto ma tu jeszcze wielu przyjaciół z nim mieszkających.

Jerzy wszedł do swojego pokoju i idąc wzdłuż regałów z książkami, witał się z poszczególnymi współmieszkańcami i oznajmiał im, że zostają tu razem i nie będzie żadnej przeprowadzki.

Oczywiście Jerzy nie wiedział, co go czeka za rok, za pięć lat, nie wiedział nawet czy będzie cokolwiek za rok, za pięć lat, niczego nie planował. Wszystkie rzeczy niezbędne do życia posiadał, samochodem jeździł nadal pewnie, chociaż od jakiegoś czasu, jak to wszystkim powiadał, przesiadł się do drugiej ligi kierowców. Może nie do tej grupy, co to jeżdżą za tirami, ale 140, czy 150 kilometrów na godzinę przestawał wymuszać na samochodzie. Niegdyś, kiedy zobaczył dłuższą wolną przestrzeń natychmiast wyprzedzał i tam się lokował po drodze wymijając starszych panów, którzy jechali jednym tempem, dostojnie i nie zwracali uwagi na wyprzedzających. Jerzy już wielokrotnie odczuł, że jego podzielność uwagi już nie taka, że trzeba się skupić na jeździe a oglądanie krajobrazów zostawić na inną okazję, a jeżeli już to należy zatrzymać się na parkingu — na przykład w Połańcu — i obejrzeć sobie to historyczne miasto, w którym tyle się niegdyś działo, bo to niegdyś miasto królewskie. Opóźnienie przyjazdu do rodziny o godzinę przecież nic nie znaczy. To są wszystko atrybuty wieku człowieka, to trzeba u siebie rozpoznać, inaczej może być nieszczęście. Jerzy to wszystko rozeznawał stopniowo i postanowił, że na spotkaniach z kolegami również takie dyskusje będzie inicjował.

Kolejne spotkania odbywały się i tematów do rozmów raczej nie brakowało. Niejeden z nich dopiero na tych spotkaniach poznawał nieznane tajniki funkcjonowania starej firmy, bowiem były to wiadomości, które dotyczyły zarówno poprzedniego systemu politycznego jak i obecnego. Najstarszy z nich Władysław opowiadał o czasach tuż powojennych i wspominał pierwszego dyrektora, za jego czasów, pracował, jako uczeń awansując potem aż do kierownika jednego z ważnych wydziałów. Dla Władysława ten dzisiejszy system korporacyjny w zarządzaniu to jakaś porażka, bowiem w nim — podając przykładowo — konstruktor ma za zadanie narysować zadany element nie wnikając skąd to do niego przyszło i gdzie pójdzie, on nie zna, bowiem produktu finalnego i nie wie, co robi kolega. Ten nowy system wręcz zakłada, że tenże konstruktor nie powinien wiedzieć. Delegowanie uprawnień to obecnie element zarządzania niemający miejsca. Tymczasem oni kiedyś natrafiwszy na problem przy montażu zapraszali odpowiedzialnego technologa, konstruktora, może jeszcze pracownika kontroli, jakości i problem rozwiązywano w tym gronie, bo każdy był doskonale zorientowany w detalach jak i całości, niekiedy nawet dyrektor zakładu nie wchodził w takie problemy, ha, może nawet nie wiedział o nich.

Podczas takich rozmów rodziły się duże emocje, ożywała atmosfera tamtych lat. Oczywiście to nikomu nic nie dawało, ale wielu budziło z letargu, w którym byli może już od lat, no i pamięć odświeżało.

Kiedy już wieści o ich spotkaniach rozeszły się po mieście, na jednym z takich spotkań pojawiła się młoda pani z miejskiej instytucji kulturalnej. Zaproponowała ona, aby przenieśli swoje spotkania do tej instytucji, tam będzie do dyspozycji sala na spotkania, wyposażona w środki audiowizualne — wszystko bezpłatnie, bo to przecież instytucja miejska — dla obywatela. Propozycja została zaakceptowana i już kolejne spotkanie odbyło się w sali tej miejskiej instytucji kulturalnej. Jerzy nie posiadał się z radości, pomyślał, że ktoś ich wreszcie spostrzegł i docenił. Jedynie Janusz i Paweł, mający już wcześniej do czynienia z tą instytucją i z tą panią, byli jacyś tacy sceptyczni.

Współpraca z tym ośrodkiem kultury w mieście zaczęła się bardzo obiecująco, koledzy zgłaszali liczne propozycje, bo teraz mieli fachową opiekę. Zbliżała się setna rocznica ich dawnej firmy, więc zgłaszali przeróżne propozycje: a to znaczek pamiątkowy, a to wspomnienie o najstarszych inżynierach z ich zakładu, już nieżyjących. Tylko ci dwaj ciągle marudzili, ostrzegali Jerzego, że skończy się na dobrych chęciach i wielu obietnicach. Projekt znaczka został przygotowany, tekst wspomnieniowy został napisany. Jerzy wszystko złożył w dyrekcji i uzyskał solenne zapewnienie, że odpowiedni ludzie zajmą się tymi sprawami. Tymczasem nadszedł ten wielki dzień i co? Nie było ani znaczka, ani wydanej książeczki ze wspomnieniami, mało tego, nawet nikt z władz nie raczył ich pozdrowić z okazji jubileuszu setnej rocznicy — sami się pozdrawiali, wzajemnie. Ani Paweł ani Janusz nie musieli już przypominać swoich przestróg i dodatkowo przygnębiać kolegów, bo upokorzenie było totalne. Nowa władza kompletnie się nie spisała, mało tego, oni pewnie nie rozumieli, co zrobili, dając fałszywą nadzieję, czyli mówiąc krótko, ta nowa władza okłamała tych starych, niekiedy samotnych ludzi. Jak to Janusz powiedział oni tylko chcieli zapunktować w oczach swoich przełożonych przy pomocy tych starych ludzi traktując ich przedmiotowo. Dopiero teraz Jerzy uwierzył w przestrogi kolegów i zrozumiał, że zapewne po to ich tu ściągnięto, aby ktoś się mógł „ogrzać” w ich płomiennej chęci dokonania czegoś dla swojego środowiska.

W końcu Jerzy stwierdził z wielkim bólem:

— Potraktowali emeryta jak zużyte narzędzie, a kiedy okazało się być zbytecznym, odłożyli na półkę.

— A ostrzegałem, jednak nieraz dobrze jest samemu doświadczyć, bo to niejednokrotnie ochładza emocje zbytnio rozgrzane — dodał Janusz.

Ci koledzy, którzy byli emerytami od dawna i doskonale pamiętali atmosferę, jaką niegdyś rodzimy zakład roztaczał nad emerytami odczuli to szczególnie boleśnie, bo zrozumieli, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej bywało, kiedy to przynajmniej raz do roku zapraszani byli na teren zakładu, organizowano im spotkania w zakładowym domu kultury i nieraz pozwalano wypowiedzieć się na różne tematy, oni dalej żyli zakładem tyle, że za bramą zakładu. Tym młodym uświadomiono, że nie może być lepiej niż jest, ewentualnie może być tylko nieco gorzej.

No cóż, to był koniec współpracy z tym nieszczęsnym ośrodkiem kultury, więcej — jako grupa — już tam się nie pokazali. Nie wrócili też do pierwotnego miejsca spotkań. Odbyło się jeszcze kilka spotkań, ale już w miejscach zupełnie prywatnych. Nastąpiły pewne wydarzenia na skalę światową, uniemożliwiające dalsze spotkania — pandemia nastała.

Co prawda nie było dalszych spotkań, ale pewne więzy, które przez lata spotkań się zawiązały, teraz zaczęły owocować. Od tego czasu częściej się kontaktowali dzięki telefonii, jak również ich spotkania na mieście już przestały być takie bezowocne. Od tego czasu już się z daleka rozpoznawali na ulicy, zapraszali się do swoich domów. Uboczne efekty ich dawnych spotkań dały większe owoce niż te założone.