Ostatnie słowo - Agnieszka Pietrzyk - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Ostatnie słowo ebook i audiobook

Agnieszka Pietrzyk

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Zdesperowany człowiek zdolny jest do wszystkiego.

„Chciałabym napisać książkę o największym koszmarze. O tym, czego ludzie najbardziej się boją”. Z takim pomysłem w drzwiach Williama Krigera staje klientka inna niż wszystkie.

W zadaniu, jakie postawiła przed nim Weronika, pozornie nie ma nic nietypowego. W końcu Kriger zarabia na życie, wymyślając początki książek. Ale choć mężczyzna realizuje zlecenie, Wera nie znika z jego życia. Przeciwnie. Jej oczekiwania rosną, a obecność staje się coraz bardziej uciążliwa. Kobieta koniecznie chce znać dalszy ciąg historii jednej z bliźniaczek, która zostawiona przez roztargnionego ojca w samochodzie, zniknęła bez śladu.

Wobec natarczywości klientki William jest bezradny. Wie, że musi zgodzić się na wszystko, by utrzymać w ukryciu swój mroczny sekret.
Jednak nie zdaje sobie sprawy z tego, co się wydarzy, gdy napisze ostatnie słowo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 58 min

Lektor: Andrzej Hausner

Oceny
4,6 (104 oceny)
70
24
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

"Ostatnie słowo" to niezwykle wciągająca powieść Agnieszki Pietrzyk, która prowadzi przez labirynt tajemnic i napięcia aż do zaskakującego finału. Główny bohater, William Kriger, staje w obliczu niezwykłego zadania postawionego przez tajemniczą klientkę, Weronikę. Ich spotkanie wyznacza początek niebezpiecznej gry, gdzie granica między rzeczywistością a fikcją zaczyna się zacierać. Autorka doskonale balansuje między budowaniem napięcia a rozwijaniem psychologicznych portretów bohaterów. Kriger, z pozoru spokojny i opanowany, staje się pionkiem w grze, której zasady są coraz bardziej nieprzewidywalne. Wraz z nim czytelnik wchodzi w świat emocji i frustracji, próbując rozgryźć zagadkę, która przybiera coraz bardziej zaskakujące obroty. "Ostatnie słowo" nie tylko trzyma w napięciu, ale również stawia pytania o naturę ludzkiej psychiki i granice, do jakich jesteśmy zdolni się posunąć w obliczu desperacji i tajemnicy. „Ostatnie słowo” Agnieszki Pietrzyk to literacki rollercoaster, który ...
10
hubix97

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna.
10
wanda79

Nie oderwiesz się od lektury

Profesor William Kriger porzucił stolicę dla spokojnego, wiejskiego życia. W otoczeniu natury przynosi ludziom nadzieję na to, że zrobią pisarską karierę, dając początek ich przyszłym potencjalnym bestsellerom. "Chciałabym napisać książkę o największym koszmarze. O tym, czego ludzie najbardziej się boją”. Z takim pomysłem w drzwiach Williama staje kolejna klientka. Choć w jej pomyśle nie ma nic niezwykłego, to ona z pewnością okaże się dość oryginalną postacią w tej historii. Mężczyzna podejmuje się tego zadania, ma jednak pewien problem, bo Weronika nie chce opuścić jego mieszkania. Jej oczekiwania rosną, a obecność staje się coraz bardziej uciążliwa. Kobieta koniecznie chce jak najszybciej poznać dalszy ciąg wymyślonej przez siebie historii. Jestem ogromnie ciekawa powodów determinacji Wery, a i mroczny sekret Williama bardzo mocno mnie intryguje. "Zdesperowany człowiek zdolny jest do wszystkiego". Kto z kim toczy tu grę? Dowiem się. Jedną osią fabuły jest książki pisanie, a dru...
10
Cassio20

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana historia zbrodni, gdzie prawda miesza się z fikcją literacką . Trudno było oderwać się od książki na chwilę . Miło było słuchać p.Hausnera w audiobooku.
10
Katakan2020

Nie oderwiesz się od lektury

To było mega, pomysla świetny , styl i prowadzenie historii wyśmienite, trochę dwie ostatnie strony mnie zdziwiły, ale ogólnie rewelacja
10

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Agnieszka Pietrzyk, 2024

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

 

Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska

Marketing i promocja: Marta Kujawa

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce: © Mariusz Banachowicz

Fotografia autorki: © Monika Juraszek

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67974-86-8

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Marzenie. Jesteś najlepszą siostrą na świecie.

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

Rozdział I

 

 

WILLIAM OBEJRZAŁ SIĘ NA LAS. Nie było nic niepokojącego w drzewach oświetlonych wschodzącym słońcem, on jednak dławił się strachem. Najbardziej bał się wścibskich ludzkich oczu. Nikt go nie powinien teraz widzieć.

Dyszał. Pot ściekał mu po czole. Wytarł się rękawem koszuli. To nie dla niego taki wysiłek. Był wykładowcą hobbistycznie uprawiającym pomidory. Nawet do zrobienia kompostu wynajął człowieka. A teraz wziął się do wykopywania grobu. No cóż, tego zadania nie mógł nikomu zlecić.

Już świtało. Musi się spieszyć. Wbił ostrze łopaty w trawnik. Od dwóch tygodni nie spadła kropla deszczu. Susza zamieniła ziemię w kamienną skorupę. Wykopanie metrowego dołu stało się wyczynem dla mocarza. Pół godziny później zszedł do wykopu. Nie było nawet metra głębokości. Trudno. Tyle musi wystarczyć. Powinien tylko go poszerzyć. Kopał dalej jak w transie, trzęsąc się ze strachu. Nigdy wcześniej tego nie robił. Nigdy nie musiał ukrywać ciała. Nawet nie przypuszczał, że kiedykolwiek znajdzie się w tak przerażającej sytuacji.

Gdzieś z daleka dobiegło pianie koguta. Łopata trafiła na kamień, oddając siłę uderzenia w ramię Williama. Syknął z bólu. Wspierając się na trzonku, wydostał się na górę.

Ruszył w stronę budynku. Szedł skulony, przyciśnięty grozą sytuacji, niespokojnie rozglądając się na boki, z obawą, że zaraz wypatrzy jakiegoś człowieka. Gdy się sprowadził do Dawid pięć lat temu i postawił tu drewniany dom z tarasem, mieszkańcy kręcili się w pobliżu jego posesji. Zagadywali, dopytywali. William niechętnie odpowiadał. Uznali go za odludka i dali spokój. Dzisiaj jednak ktoś mógł się wypuścić na poranny spacer pod las. A on w tej chwili nie potrzebował gości.

Postukał trampkami o pierwszy schodek, pozbywając się grudek ziemi. Wewnątrz domu było duszno. Ta duchota przycisnęła mu płuca, potęgując uczucie trwogi. Czy jeszcze kiedyś zdoła oddychać pełną piersią? Bez tego dławiącego strachu? Wątpił w to.

Hol, salon i kuchnia tworzyły wspólną przestrzeń ze schodami prowadzącymi na piętro. Drżącą ręką wyciągnął z szafy cienki polarowy koc. Nie chciał spoglądać na zwłoki, ale źrenice mimowolnie ich szukały, jak gdyby umysł musiał się utwierdzić w potwornej rzeczywistości. Ciało leżało pod przeciwległą ścianą. Swoją nieruchomością doprowadzało Williama do rozpaczy. Zdawało się pozbawiać go życia, jakie znał i uwielbiał. Odbierało mu przyszłość.

Musi jak najszybciej się tego pozbyć. Wypił dwie szklanki wody i wziął się do pracy. Zawinął trupa w koc, zawiązując rogi, aby ciężka zawartość się nie wysunęła. Otworzył drzwi na taras i wyszedł na zewnątrz. Pod nosem liczył: raz, dwa, trzy. Pomagało mu to wykonywać kolejne czynności. Przestawił leżaki, krzesła i stolik na jedną stronę. Podniósł dwie puszki po piwie. Wydały znajomy zgrzyt, gdy je zgniatał. Rozejrzał się.

Czysty błękit nieba zapowiadał kolejny upalny dzień. Brak deszczu zmienił okolicę w apokaliptyczny krajobraz. Zieleń lasu stała się przybrudzona, jak gdyby ktoś wysypał popiół na drzewa. Grusze i śliwy w sadzie miały pozwijane żółtawe liście, a iglaki wydawały się przykurczone. Dobrze, że miał tak mało drzewek owocowych. Korzenie utrudniłyby mu wykopanie grobu. Wrócił do kuchni i chwycił za związane rogi koca. Pociągnął. Ciężar gładko sunął po deskach tarasu, potem pięć schodków i wysuszony trawnik. Wepchnął zwłoki wraz z kocem do dołu i zaczął go zasypywać. Spieszył się, nie mogąc znieść tego, że w ogóle to robi. Udeptał ziemię na grobie i poprawił gałązki pobliskiej tui. Wreszcie skończył. Już po wszystkim. Koniec koszmaru. A może wcale nie koniec?

Wskazówki zegarka na jego nadgarstku pokazywały szóstą piętnaście. Powlókł się prosto do sypialni i padł na łóżko. Zasnął. To był bardzo głęboki sen i spokojny wbrew tej potworności, która się wydarzyła w jego domu. Gdy po godzinie otworzył oczy, pomyślał, że będzie dobrze, jakoś wszystko się ułoży. Poszedł pod prysznic. Chłodna woda przywróciła mu siły. Założył szorty i koszulkę bez rękawów z nadrukiem ryby zaplątanej w woreczek foliowy. Zrobił sobie kawę i tosty z dżemem. Wyszedł z tym na taras. Jadł powoli, wsłuchując się w bzyczenie os i śpiew skowronka. Zwyczajna codzienna aktywność przywracała go do normalności.

Drugą kawę wypił z kostkami lodu i mlekiem. Wyniósł laptop na taras i zajął się sprawdzaniem poczty. W skrzynce znajdowały się cztery nowe wiadomości. Społeczna Akademia Nauk w Warszawie proponowała mu poprowadzenie cyklu wykładów od października. Wyglądało na to, że jakiś profesor im się wykruszył i na gwałt szukali zastępcy. Drugi mail przyszedł od nauczyciela z Zielonej Góry.

 

Drogi Williamie, długo zastanawiałem się, czy napisać do Ciebie. Od dawna marzę o tym, żeby zostać pisarzem. Wiem, że pisaniem wzbogacę własne życie i życie przyszłych czytelników. Moja wyobraźnia przepełniona jest mnóstwem historii, a każda domaga się opowiedzenia. Mógłbym napisać tysiąc książek, bo tyle pomysłów kotłuje się w mojej głowie. Myślę, że wiesz, o czym mówię, bo też cierpisz na ten nadmiar. Siła twórcza może przytłaczać, gnieść umysł ciężarem kreatywności. Mógłbym nawet jak Ty stać się sprzedawcą początków powieści i zrobić na tym majątek. Wolę jednak być pisarzem. Już dawno zacząłbym pisać, ale nie potrafię poradzić sobie z nadmiarem historii w mojej wyobraźni. Potrzebuję oczyszczenia. Potrzebuję nowego początku, który pomoże mi oderwać się od mojego osobistego rogu obfitości. Proszę cię, Williamie, przyślij mi jak najszybciej początek powieści. Powinien to być początek wyjątkowy, niezwykły, jakich nie wymyślasz wiele. Chciałbym już dzisiaj usiąść do pisania, zanim porwie mnie nurt nauczycielskich obowiązków. Uiściłem już opłatę za początek powieści. Dowód przelewu znajduje się w załączniku.

 

William otworzył plik. Transakcja opiewała na równowartość w złotówkach tysiąca euro. Przeszedł do folderu z początkami powieści. Widniało tutaj kilkaset dokumentów, wszystkie już sprzedane. Wybrał jeden z najstarszych plików i wysłał go do nauczyciela wraz z umową. Dołączył też standardowe życzenia satysfakcjonującej pracy nad tekstem i rychłego sukcesu literackiego. Na swojej stronie zapewniał, że każdy początek powieści jest niepowtarzalny, pisany specjalnie pod zamawiającego autora. No ale niektóre początki wpadły w niebyt czyjegoś komputera, nigdy nie otrzymały ciągu dalszego w postaci pełnoprawnej fabuły, a osoby, które je zakupiły, już dawno zapomniały o własnych aspiracjach literackich i o tym, co od niego dostały. Uznał więc za zupełnie bezpieczne ponowne wykorzystanie najstarszych pomysłów, oczywiście po lekkim ich retuszu.

Kliknął w kolejny mail. Ten swoją prostotą wpisywał się w większość wiadomości, które otrzymywał.

 

Dzień dobry, mam dwadzieścia jeden lat, pracuję w pizzerii. Chciałabym napisać książkę, ale nie wiem, jak zacząć. Interesuje mnie komedia romantyczna. Uprzejmie proszę o super­początek.

 

Uśmiechnął się. Każdy z klientów liczył na to, że otrzyma coś wyjątkowego, że tym razem William Kriger napisze początek, jakiego wcześniej dla nikogo nie napisał. W pewnym sensie spełniał te oczekiwania, bo za każdym razem dbał o jakość narracji i oryginalność pomysłu. Odpisał młodej pracownicy pizzerii, że chętnie przygotuje dla niej początek komedii romantycznej. Wysłał jej umowę i przypomniał, że powinna przekazać mu dowód przelewu.

 

 

 

Rozdział II

 

 

PRZEZ OKNO ZOBACZYŁ KOBIETĘ. Stała na drodze wyłożonej płytami i patrzyła na jego dom. Przy jej nogach leżał plecak. Był pewien, że nigdy wcześniej jej nie widział.

Opuściła lekko okulary przeciwsłoneczne i ponad nimi patrzyła na front domu. To nie budynek wzbudził jej zaciekawienie. Wypatrywała jakiegoś ruchu, sylwetki człowieka, szukała wzrokiem Williama Krigera.

Wyszedł na zewnątrz ze szklanką coli w dłoni. Kostki lodu przyjemnie stukały o szkło. Stali teraz naprzeciwko siebie, a dzieliło ich kilkanaście metrów podwórka. Kobieta rozejrzała się niepewnie i przesunęła stopą plecak.

– Pani do mnie? – zawołał z uśmiechem na twarzy.

Ośmielił ją tym. Podeszła.

– Czy pan jest Williamem Krigerem?

Miała miękki głos. Skojarzył mu się ze stertą poduszek, z hasającymi kotami i z wizytą u pani weterynarz przed kilkunastu laty.

– Jeśli szuka pani gościa, który porzucił stolicę dla wiejskiego życia i nie zamierza tego zmieniać, to dobrze pani trafiła.

Przełożył szklankę do lewej ręki i wyciągnął do niej prawą. Przedstawił się. Podała mu dłoń w cienkiej bawełnianej rękawiczce.

– Wera Kwiatkowska.

– Wera? Ciekawe imię – oznajmił uprzejmie.

– To od Weroniki – wyjaśniła z ironią. Nie spuszczała wzroku z oszronionej szklanki. Przełknęła ciężko ślinę. – Przepraszam, że tak pana nachodzę, ale byłam nad morzem i pomyślałam, że wpadnę w drodze powrotnej. W pensjonacie dali mi na pana namiary. Ale najpierw, gdy podałam pana nazwisko, to nie wiedzieli, o kogo pytam. Dopiero kiedy wspomniałam, że szukam profesora z Warszawy, to skojarzyli.

– Wero, masz do mnie jakąś sprawę?

Była młoda, na pewno przed trzydziestką. Widział w niej ucieleśnienie wszystkich swoich studentek, nieśmiałych, zakompleksionych, ale w głębi ducha wierzących, że cały świat do nich należy.

– Przyjechałam, bo chciałam kupić początek powieści.

Tego się właśnie spodziewał. Kolejna dziewczyna marząca o byciu pisarką.

– Na mojej stronie podałem procedury zakupu. Piszesz do mnie mail, jaki gatunek cię interesuje i temat. Wysyłam ci umowę, a ty wpłacasz pieniądze. Do siedmiu dni przysyłam początek powieści.

– Wiem o tym, ale pomyślałam, że skoro jestem blisko, to wpadnę i osobiście ci opowiem, jaką książkę chciałabym napisać.

– I liczysz na to, że w ten sposób wymusisz na mnie początek powieści lepszy od wszystkich innych, jakie napisałem?

Rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu.

– Aż tak łatwo mnie przejrzeć?

– Wcale nie, po prostu nie różnisz się od pozostałych początkujących pisarzy.

Wskazała na szklankę w jego dłoni.

– Mogłabym dostać coli?

Nie miał ochoty wpuszczać jej do środka. To nie był czas na wizyty, nie po tym, co się wydarzyło w jego domu, nie po tym, jak zakopał trupa w sadzie. Za kilkanaście dni znowu zacznie gościć znajomych. Teraz potrzebował izolacji, żeby wyciszyć w sobie ten lęk i osiągnąć względną równowagę. Nie mógł jednak odmówić dziewczynie szklanki zimnej coli, nie w takim upale.

– Zapraszam do środka. Nie będziemy stać na słońcu.

Wróciła na skraj podwórka po swój plecak i weszła za nim do domu. Rozglądała się uważnie przez ciemne szkła okularów. Spodziewał się, że zaraz z jej ust padną słowa uznania. Każdy, kto go odwiedzał, zachwycał się dużym kominkiem stojącym pośrodku otwartej przestrzeni i przeszklonymi drzwiami prowadzącymi na taras. Wera nie wydawała się urzeczona, raczej zaciekawiona.

Wyciągnął z lodówki colę i wodę mineralną, do miseczki wsypał kostki lodu. Wszystko postawił na wyspie kuchennej, wraz z kilkoma szklankami.

– Mam nadzieję, że będzie mi to zaliczone jako uczynek miłosierdzia. Napoić spragnionego.

– Och, na pewno.

Nalała sobie mineralnej i wypiła. Krople wody zatrzymały się na jej ustach. Oblizała je czubkiem języka. Zerknęła na talerz z gruszkami. Na owocach siedziało kilka os.

– Mogę? – zapytała.

– Częstuj się. To z mojego sadu. Trochę ponadgryzane przez osy, ale za to niepryskane.

Wzięła największą gruszkę, strząsając z niej owady.

– Dasz mi nóż?

Wskazał na szufladę ze sztućcami. Wyjęła nożyk z żółtą rękojeścią. Wykroiła kawałki gruszki nadjedzone przez osy. Resztę przekroiła na cztery części i zaczęła jeść. Wszystko robiła w bawełnianych rękawiczkach, w które obficie wsiąkał sok z owocu.

Spojrzała na taras, na stojący tam laptop.

– Pracujesz?

– Tak, jestem zajęty.

Dyskretnie dał jej do zrozumienia, że nie może jej długo gościć.

– Piszesz początek powieści?

– Tak.

– Powiesz mi, o czym będzie książka?

– O czym? Nie wiem. To od autora zależy, co z niej zrobi.

– No dobra, to powiedz, jak się będzie zaczynać.

– Z młodą Polką kontaktuje się w mediach społecznościowych tajemniczy mężczyzna z Francji i podaje się za jej przyrodniego brata. Proponuje spotkanie. Zaprasza ją do siebie, do swojej winnicy w Alzacji. Wysyła jej pieniądze na podróż. Dziewczyna się pakuje i rusza w drogę.

Wera się zamyśliła.

– Brzmi ciekawie – oznajmiła po dłuższej pauzie. – Ale ja bym chciała coś mocniejszego, coś, od czego przechodzą dreszcze na plecach.

– Planujesz zostać autorką horrorów?

– Nie o to mi chodziło. Chciałabym napisać książkę o największym koszmarze. O tym, czego ludzie najbardziej się boją.

– Musisz sprecyzować. Każdy ma swoje lęki.

Na czole dziewczyny pojawiły się niewielkie zmarszczki świadczące o namyśle. Poważnie traktowała tę rozmowę.

– Jestem matką – oznajmiła. – Każdego dnia boję się o moją córkę.

– Czyli mówimy o koszmarze rodzica?

Przytaknęła.

– Napisałbyś dla mnie taki właśnie początek?

– Oczywiście. Skoro tu już jesteś, podpiszemy umowę. Zaraz ci ją przyniosę.

Wszedł na piętro po lekko skrzypiących stopniach. Te schody nie były nowe. Odkupił je od tutejszego gospodarza, gdy ten odnawiał stary poniemiecki dom. Wziął z drukarki dwa egzemplarze umowy. Zamachał nimi, aby odgonić muchę, i zszedł na dół.

Wera siedziała na stołku barowym przy wyspie kuchennej. Wciąż miała na nosie przeciwsłoneczne okulary, a na dłoniach cienkie rękawiczki. Pod jego nieobecność przygotowała sobie colę z kostkami lodu i teraz ją popijała. Położył przed nią umowę i długopis.

– Moje dane są już wpisane. Ty wpisz swoje, a potem się podpiszemy. Jedna umowa jest twoja, a druga moja.

Usiadł po przeciwnej stronie wyspy i czekał. Dziewczyna szybko sunęła długopisem po papierze.

– Ile zajmie ci napisanie początku dla mnie?

– Już ci mówiłem, do siedmiu dni.

– Zrozumiałam, że do siedmiu dni to dla wszystkich innych. Ja pytam, ile zajmie ci praca dla mnie.

– Zawsze nad jednym początkiem pracuję jak Pan nasz i Stwórca nad całym światem. Siódmego dnia rzucam okiem na dzieło i wysyłam do klienta.

Zdjęła okulary i popatrzyła na niego prosząco dużymi jasnymi oczami. Dopiero teraz dostrzegł jej urodę. Było w niej coś ambiwalentnego. Banalne piegi i zbyt szeroki nos kontrastowały ze szlachetnie zarysowanym czołem i hipnotycznymi tęczówkami.

– Nie wyjadę stąd, dopóki nie dostanę początku powieści – Złożyła dłonie w błagalnym geście.

– Jeśli chcesz siedzieć w Dawidach siedem dni, to proszę bardzo. W pałacu mają podobno fantastyczne warunki.

– Nie stać mnie na pałac, poza tym z czasem u mnie krucho. Naprawdę nie zrobisz wyjątku?

Pokręcił przecząco głową.

– A gdybym obiecała, że umyję ci okna i opielę ogródek? Zajęłoby mi to dwa dni.

– Nie mam ogródka.

– To skoszę trawę w sadzie.

– Trawa uschła.

– To daj mi jakąś inną robotę na dwa dni.

– I ja ze swoją robotą też mam się uwinąć w dwa dni?

Pewna przekora pojawiła się w jasnym spojrzeniu Wery.

– Jeśli uwiniesz się z początkiem powieści w dwa dni, to będziesz lepszy od Pana naszego i Stwórcy.

William już się łamał. Co mu właściwie szkodzi. Przecież jest w stanie napisać ten początek w kilka godzin. Zwykle wysyłał teksty na trzeci, czwarty dzień od zamówienia. Te siedem dni to żadna sztywna zasada, to tylko rezerwa czasowa na wypadek, gdyby pochłonęło go jakieś inne zajęcie. Poza tym przymus pisania mógłby mu pomóc nie myśleć o tamtej potworności, o nieruchomej twarzy, o martwym spojrzeniu dużych ciemnych oczu.

– Sorry, ale bez honorarium nie pracuję. Najpierw kasa, potem robota – oznajmił z pełną powagą.

To akurat była sztywna zasada niepodlegająca dyskusji, choć zamawiający czasami próbowali w tej kwestii negocjować. Zwykle proponowali, że zapłacą wtedy, gdy dostaną zaliczkę od wydawcy.

Wera zsunęła się ze stołka barowego i podeszła do plecaka. Szperała w nim przez chwilę, po czym wróciła z kopertą. Położyła ją na wyspie kuchennej.

– Tu jest tysiąc euro. Przelicz!

Przeliczył. Zgadzało się, dziesięć banknotów po sto euro. Dziewczyna podpisała dwa egzemplarze umowy, po czym mu je podsunęła wraz z długopisem. Też się podpisał.

– To ile zajmie ci napisanie początku dla mnie?

– Za cztery, pięć godzin będziesz miała tekst.

– Naprawdę?

Głos Wery wyrażał zaskoczenie, a twarz wielką satysfakcję.

– Obiecuję, że dłużej to nie potrwa.

– W takim razie za pięć godzin będziesz miał mnie z głowy.

Dopiła colę i zbyt głośno odstawiła szklankę. Wzięła umowę i podeszła z nią do plecaka.

– Teraz pójdę na spacer i wrócę za pięć godzin.

William patrzył na jej pochyloną sylwetkę. Widział umięśnione plecy i wąskie biodra. Cienki materiał spodni przykleił się do atletycznych ud. Dziewczyna musiała często odwiedzać siłownię. Dbała o kondycję bardziej niż o wygląd. Włosy ściśnięte w nieładny kok nie dodawały jej urody. Bluzka przypominająca męski podkoszulek też nie.

– Mam inną propozycję – rzucił William, opierając łokcie o blat.

Wera zamarła z dłonią w plecaku. Wolno obróciła ku niemu twarz. W nieruchomych źrenicach tliła się czujność. Nie zapytała, jaka to propozycja. Czekała, aż on się odezwie.

– Ja będę pisał, a ty przez ten czas usmażysz rybę. Mam pstrąga w zamrażalniku.

Dziewczyna się rozluźniła. Czarne punkty w jasnych tęczówkach drgnęły. Za chwilę przywołała na twarz przesadne oburzenie.

– Mam smażyć w takim upale? Żartujesz?

– Bez obiadu nie będę pracował. No i do ryby musisz jeszcze usmażyć frytki.

Uniosła ręce w geście poddania. Wyglądała dziwnie z dłońmi w białych rękawiczkach nad głową.

– Niech ci będzie. Zrobię rybę i frytki.

Wsunął kopertę z pieniędzmi do kieszeni i wyszedł na taras. Była dwunasta w południe. O siedemnastej znowu zostanie sam. Oby wtedy poczuł się lepiej, bez tego świdrującego niepokoju w duszy i jeszcze mocniejszych wyrzutów sumienia.

 

 

 

Rozdział III

 

 

WILLIAM PISAŁ NA TARASIE. Tutaj też zjadł rybę z frytkami. Wera przyniosła mu talerz i próbowała zagadywać. Pytała, jak mu idzie. Nie szło mu dobrze. Kilka godzin wcześniej w jego domu leżał trup. Świadomość tego nie pomagała w pracy. Ponadto gorące i gęste powietrze oblepiało mu ciało i umysł. I jeszcze te osy i bąki. Chciał się już przenieść do domu, ale tam siedziała Wera, a na piętrze było zbyt duszno.

O szesnastej dopadła go senność. Nic dziwnego, był niewyspany po tym, jak wstał o czwartej, aby w porannym chłodzie zakopać zwłoki. Kawa nie pomogła mu wrócić do lepszej kondycji, zdrzemnął się więc parę minut na leżaku. Obudził się mokry od potu. Zdjął koszulkę i wytarł nią czoło. Był zły na siebie, że obiecał Werze początek powieści w pięć godzin. Wiedział, że nie zdąży. Oby tylko uwinął się dzisiaj. Chciał mieć to z głowy, ten początek i samą dziewczynę. Chciał zostać sam, wziąć zimny prysznic i nago chodzić po domu z kuflem piwa w ręku.

Zbliżała się dziewiętnasta trzydzieści. Świerszcze cykały w pobliskiej trawie. Gorące powietrze wydawało się wibrować od tego dźwięku, a umysł Krigera wpadł w jakiś dziwny trans. Zamknął klapę laptopa i mruknął pod nosem:

– Wystarczy.

Wszedł do domu. Unosiła się tutaj ciężka woń smażonej ryby. Brudne naczynia stały na wyspie kuchennej, a blat świecił się od tłuszczu. W myślach obwinił Werę o ten bałagan. Zalała go niezamierzona fala złości.

Podszedł do kobiety śpiącej na kanapie i potrząsnął ją za ramię. Nie silił się na delikatność. Otworzyła oczy i wycelowała w niego czarne jak smoła źrenice. Miał wrażenie, że ma naprzeciw siebie dwie małe lufy, z których zaraz wystrzelą śmiertelne pociski. Cofnął się pod siłą tego spojrzenia.

– Gdzie mam ci przesłać tekst?

– Przesłać?

Uniosła głowę, podpierając się na łokciu. Senność zalegała w jej gardle. Odchrząknęła.

– Skończyłem pisać początek powieści. Daj mi adres, pod który mam go wysłać.

– Aha! Super. To teraz wydrukuj to i przynieś mi tutaj!

Z powrotem położyła głowę i przymknęła oczy. Nie zobaczyła przekleństwa zatrzymującego się na jego ustach. Poszedł na górę i uruchomił drukarkę. Chwilę później stanął przy kanapie z plikiem kartek.

– Pobudka! – zawołał. – Koniec gościny. Pani już dziękujemy.

Usiadła na brzegu kanapy i złapała się za głowę.

– Ciszej. Nie musisz tak krzyczeć.

Wyciągnął plecak spod kanapy i wcisnął do niego wydruk komputerowy.

– Przepraszam cię, Wero, ale powinnaś już iść. Chciałbym zostać sam. To jest mój dom i mam prawo odpocząć. Może uznasz mnie za buraka, ale właśnie cię wypraszam.

Nie stawiała oporu, gdy prowadził ją do drzwi.

– Wymyśliłeś jakiś tytuł do mojej powieści? – zapytała, stojąc już na zewnątrz w promieniach zachodzącego słońca.

– Tak: Czarna wołga wraca.

– Czarna wołga wraca – powtórzyła powoli, jakby smakowała każdą sylabę. – Fajny tytuł.

– Cieszę się, że ci się podoba. Życzę owocnej pracy nad dalszą częścią książki.

Wszedł do środka i przesunął zasuwkę. Podszedł do okna i wzrokiem odprowadzał Werę. Niosła plecak w ręku i wlokła się noga za nogą. Przypominała mu ucznia, który wraca do domu ze złą oceną i uwagą w dzienniczku. Przystanęła na skraju drogi i wyjęła z plecaka kartki, po czym zarzuciła go na ramiona. Dalej szła, czytając. Nagle się odwróciła i uniosła kciuk. Domyśliła się, że ją obserwuje, i dała mu znak, że podobają się jej pierwsze zdania.

Ogarnęła go satysfakcja z dobrze wykonanej roboty. Bardzo mu zależało, żeby dać tej dziewczynie dobry początek. Może dlatego tak się męczył podczas pisania.

 

 

 

Rozdział IV

 

 

WERA DOSTRZEGŁA DUŻY I PŁASKI KAMIEŃ. Leżał kilka metrów od drogi, a za nim przewalały się puszki po piwie. Obejrzała się. Domu Krigera nie było widać. Dopadła do kamienia i usiadła. Zsunęła z ramion plecak, zrzucając go na trawę. Nie przejęła się tym, że pod własnym ciężarem przesuwał się w dół w stronę puszek po piwie. Ponownie przeczytała pierwsze zdania powieści. Trafiały do jej wyobraźni płynnie jak tlen do płuc, jak adrenalina do krwi. To było to. Na to czekała. Konik polny wskoczył na kartkę, zakłócając na moment zagłębianie się w tej drugiej rzeczywistości. Strząsnęła go i czytała dalej. Po dziesięciu minutach sięgnęła ręką za siebie, szukając plecaka. Nie natrafiła na niego. Wstała więc i podeszła do bagażu. Wyciągnęła starego samsunga i napisała esemesa:

„Udało się. Kriger złapał się na haczyk”.

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

Czarna wołga wraca

 

 

 

Rozdział 1

 

 

Była szesnasta dwadzieścia. W wielu oknach paliło się światło, bo styczniowa pora zaciągnęła już nad Pasłęk szarość wieczoru. Zimową ciszę rozpraszał jedynie dźwięk opon przesuwających się po asfalcie i szum silnika. Czarny samochód jechał wąską ulicą, powoli, jak gdyby kierowca zamierzał zaparkować przed którymś z domów. Nie zatrzymał się jednak. Dwie małe dłonie przyklejone do szyby samochodowej i blada twarzyczka wykrzywiona niezrozumieniem i lękiem wydawały się nierzeczywiste i ulotne jak cień na topiącym się śniegu.

 

 

 

Rozdział 2

 

 

JULIAN WCISNĄŁ DŁONIE W KIESZENIE, a głowę w ramiona. Nie wziął szalika ani rękawiczek, bo miał do przejścia tylko kilka metrów. Jak zwykle na Partyzantów wiało. Nigdy nie kupiłby tu domu, nie w tych przeciągach. Nieważne, że go nie było stać na zamieszkanie na tej ulicy. Nawet gdyby miał kasę, to nie wybrałby tego miejsca. Nerwowo obracał w palcach kluczyki. Był niespokojny jak zawsze, gdy pojawiał się u swojej byłej żony, a raczej u jej drugiego męża, wielce szanowanego w Pasłęku doktora Oskara Kowalika. Nacisnął przycisk dzwonka. Drzwi otworzyła Weronika. Znowu wyglądała elegancko, jak gdyby zaraz miała wychodzić do teatru. Gdy była z nim, nosiła dżinsy i za duże koszule, a teraz te wąskie sukienki.

– Dziewczynki już nie mogą się ciebie doczekać – powiedziała na powitanie.

Głową wskazał na zegar wiszący na końcu obszernego holu.

– Jestem punktualnie.

– Ja to wiem, ale Ania i Matylda nie.

– Aha, czyli mam w ten weekend wyjaśnić im, że jest coś takiego jak zegarek i czas.

– Możesz spróbować, ale one mają dopiero po pięć lat. Mogą jeszcze tego nie ogarnąć. – Weronika obróciła głowę, wyraźnie nasłuchując dziecięcych odgłosów dobiegających z piętra. – Tata już jest! – zawołała.

Rozległ się radosny pisk. Po chwili dziewczynki pojawiły się na schodach. Matylda zbiegała, zdając się frunąć nad stopniami, a Ania schodziła ostrożnie, trzymając się poręczy. Obie ubrane w identyczne ogrodniczki, z włosami podobnie falującymi i tęczówkami o tym samym odcieniu zieleni. Bliźniaczki jednojajowe.

Julian podniósł Matyldę w górę. Radosny śmiech wydobył się z jej ust. Ania wyciągnęła do niego ręce. Też ją podniósł prawie pod sam sufit. Dziewczynki były wniebowzięte, ale nie on. W takich sytuacjach zawsze dopadała go gorycz porażki. Nie sprawdził się jako ojciec i mąż, dlatego teraz widywał córki raz na dwa tygodnie.

Pomógł Ani włożyć buty. Weronika pochylała się nad drugą córką i zapinała jej płaszczyk.

– Dajcie mamie buziaczki i jedziemy.

Dziewczynki posłusznie ułożyły drobne usta w dziubek. Chwilę później Matylda wybiegła z domu. Weronika popatrzyła za nią z niepokojem w oczach.

– Boże, to dziecko sekundy nie ustoi w miejscu.

Ania wyciągnęła rękę do Juliana.

– Tatuś, idziemy?

Weronika poprawiła córce czapkę.

– Uważaj na nie.

Julian się uśmiechnął z przymusem. W tej prośbie usłyszał sugestię, jakoby nienależycie czuwał nad dziećmi. Co prawda ostatnio pod jego opieką Matylda spadła z huśtawki i stłukła oba kolana, ale tak z pięciolatkami już bywa. On w tym wieku rozbił sobie głowę i wybił trzy mleczaki.

– Będę uważał. A jeśli komuś je oddam, to na pewno będzie to ktoś sympatyczny i troskliwy.

– Przestań. Ania to słyszy.

– Dobrze, że słyszy. Niech wie, że tatuś o nią dba i nie odda jej byle komu.

– Ale ona może to komuś powtórzyć.

W oczach żony zobaczył rozbawienie. W nowym związku musiało jej brakować żartów i zwyczajnego małżeńskiego przekomarzania się. Julian parę razy zetknął się z drugim mężem Weroniki. Nie polubił go. Doktor wyglądał na strasznego sztywniaka.

– Idźcie już – ponagliła ich.

Pochylił się i przyłożył wargi do ciepłego policzka byłej żony. Nie planował tego. Podświadomość go skłoniła do gestu, który odtworzyłby czas miniony, gdy oboje cieszyli się wzajemną miłością. Weronika wstrzymała oddech, a potem odsunęła się gwałtownie, poprawiając sukienkę na biodrach.

– Muszę wstawić pstrąga do piekarnika. Oskar zaraz wróci.

Julian mocniej ścisnął drobną dłoń Ani i wyszedł z domu. Śnieg prószył. Cienka warstwa bieli zdołała już pokryć maskę jego wozu. Matylda trafnie rozpoznała zaletę tej powierzchni i teraz z zapałem rysowała palcem po śniegu. Powinien zwrócić jej uwagę, że będzie miała mokre rękawiczki. Nie lubił jednak strofować swoich dzieci. Niech córka się dobrze bawi. To najważniejsze, żeby pod jego opieką obie tryskały radością.

 

 

 

Rozdział 3

 

 

JULIAN WYSYPAŁ Z PUDEŁKA KLOCKI magnetyczne. Na każdą wizytę dziewczynek kupował nową zabawkę, żeby tylko wychodziły od niego uszczęśliwione. Ania usiadła na podłodze.

– Tatusiu, zbudujemy domek?

– Jasne, że zbudujemy.

Matylda rzuciła się na kolana i zaczęła zgarniać klocki do siebie.

– Ja będę budować.

– A my będziemy ci pomagać – oznajmił Julian.

Matylda połączyła dwa elementy, potem dołożyła trzeci. Wydała z siebie pełen zdumienia świst, gdy okazało się, że czwarty klocek jest odpychany.

– Kochanie, to są klocki magnetyczne. Musisz go przekręcić, żeby się ładnie przyczepił.

Posłuchała go. Ania zainteresowała się kulkami magnetycznymi. Wybierała je spośród innych klocków i łączyła ze sobą, tworząc srebrzystego węża. Zabawa była wyśmienita, ale trwała krótko. Po kwadransie dziewczynki zaczęły się nudzić.

– Tatuś, pójdziemy poszukać kotka? – zapytała Matylda.

Gdy dziewczynki go odwiedzały, chodził z nimi między blokami i szukali piwnicznych kotów. Gdy jakiś się znalazł, karmili go szynką. Nie chciał ich dzisiaj zabierać na taki spacer, bo było zimno i już zmierzchało.

– Kochanie, wszystkie kotki poszły spać. Poszukamy ich innym razem.

Taka odpowiedź nie spodobała się Matyldzie, kopnęła w konstrukcję z klocków i pobiegła do drugiego pokoju. Zdezorientowana Ania skrzywiła buzię do płaczu. Julian ją przytulił.

– Teraz się pobawicie same, a ja wam zagrzeję rosołu.

– Nie chcę rosołu.

– No to dostaniesz pomidorówkę.

Dziewczynki w jego mieszkaniu miały mnóstwo zabawek. Powinny zaraz wynaleźć sobie jakieś zajęcie. Poszedł do kuchni. Z lodówki wyjął garnek z rosołem, koncentrat pomidorowy i śmietanę. Zgodnie z życzeniem Ani będzie pomidorówka. Z pokoju obok dobiegały rozbawione dziecięce głosy. Nagle zrobiło się ciszej. Wszedł do przedpokoju. Ania siedziała na podłodze i usiłowała włożyć swoje kozaczki.

– Skarbie, co robisz?

– Idę do mamy. – W jej głosie pojawił się płaczliwy ton.

Postawił ją na nogi.

– Mam dla ciebie bardzo fajną zabawkę.

Uniosła na niego oczy. Zieleń tęczówek aż się rozszerzyła z zaciekawienia.

– Jaką?

– Zaraz ci pokażę.

Zabrał córkę do kuchni. Z szafki wyjął starego dziadka do orzechów i torebkę orzechów laskowych. Pokazał jej, jak to urządzenie działa. Ania z zachwytem wyciągnęła ręce po nową zabawkę. Za pół godziny całe mieszkanie będzie zasypane łupinami, ale to nieważne. Liczyło się tylko to, aby jego dzieci dobrze się bawiły. Wszedł do pokoju dziewczynek. Matylda siedziała na podłodze. Trzymała w rękach poduszkę w kształcie ryby. Gdy otworzyła usta, Julian zamarł. Coś srebrnego mignęło na jej języku. Potrzebował ułamka sekundy, żeby zrozumieć, że włożyła do buzi kulkę magnetyczną. Wystarczyłaby chwila nieuwagi, aby ta wpadła jej do gardła. Kulka była za duża na to, by lekko przejść przez przełyk. Zakrztuszenie się i zamknięcie dopływu tlenu do płuc byłoby nieuniknione. To jego wina, powinien był taką ewentualność przewidzieć, spakować klocki magnetyczne i je schować. Ostrożnie przyklęknął przy córce i podsunął dłoń pod jej usta.

– Kochanie, proszę, wypluj to, co masz w buzi.

Spojrzała na niego ze zdecydowanym protestem w zielonych oczach.

 

 

 

Rozdział 4

 

 

WERONIKA ZNOWU PODESZŁA DO OKNA w salonie i wyjrzała na zaśnieżoną ulicę. Wypatrywała świateł samochodowych. Niestety, żadne nie rozpraszały zimowej ciemności. Opel byłego męża nie nadjeżdżał, a dochodziła dziewiętnasta. Julian spóźniał się i to ją niepokoiło. Jeśli wizyta dzieci u niego miała się przedłużyć, powinien ją o tym poinformować. Podeszła do stolika i podniosła telefon. Wiadomości nie było. Wyjęła z pudełka jedną pralinę i włożyła sobie do ust. Rozgryzła delikatną czekoladową skorupkę, zagłębiając język w orzechowym nadzieniu.

W drzwiach do salonu stanął Oskar. Opierał się o futrynę. Nawet przybierając tak zwyczajną pozę, emanował elegancją i wdziękiem.

– Czy moja piękna żona w końcu się zrelaksuje?

– Jeśli pomożesz mi się zrelaksować, to może mi się to uda. – Zbliżyła się do męża i musnęła palcami jego usta. – Chciałabym, żebyś zrobił mi masaż stóp.

Przytrzymał jej dłoń przy swoich wargach i całował palce, każdy po kolei, zaczynając od najmniejszego. Weronika się uśmiechnęła. W końcu miała życie, jakiego zawsze pragnęła.

– To co z tym masażem? – zagadnęła pieszczotliwie.

– Też mam na to ochotę, ale zajmę się twoimi cudownymi stopami dopiero za pół godziny. Teraz muszę na chwilę wyjść.

– Dokąd?

– Zadzwonił burmistrz. Jego matkę wypisali wczoraj ze szpitala. Chciał, żebym rzucił okiem na wyniki. Obiecuję, że to potrwa chwilę.

Była pewna, że to będzie tylko chwila, bo burmistrz mieszkał na tej samej ulicy co oni.

Sięgnęła po kolejną czekoladkę i spojrzała na okno. Julian powinien zaraz przywieźć dziewczynki. Gdy będą w domu, odetchnie. Martwiła się o nie, gdy z nim przebywały. Jej były mąż był dobrym człowiekiem, ale niezbyt roztropnym, a gdy ma się dzieci, trzeba bardzo uważać. Każdy rodzic powinien mieć dwie pary oczu i obie szeroko otwarte. Niestety, Julian miał tylko jedną parę i zdawał się zbyt często ją przymykać. Włożyła do ust następną pralinkę z nadzieją, że cukier spowolni rosnący niepokój o córki.

 

 

 

Rozdział 5

 

 

– Tatuś, dla mnie żelki! – zawołała Matylda.

– Nie. Żelki dla mnie, to ja lubię żelki. – Głos Ani nabierał płaczliwej intonacji.

– Obie dostaniecie żelki.

– I lizaki.

Matylda jak zwykle próbowała ugrać więcej.

– Okej, lizaki też wam kupię.

Pisk radości rozległ się na tylnej kanapie starego opla.

Julian odwoził dziewczynki. Wracały do mamy z roześmianymi buziami. Na pewno jej powiedzą, że u taty było cudownie i chcą do niego jeździć częściej.

Przyhamował. Przed nim wolno toczył się renault. Pogoda nie pozwalała przycisnąć pedału gazu. Śnieg i ujemna temperatura zamieniały asfaltową powierzchnię w ślizgawkę. Rozglądał się za otwartym sklepem spożywczym i dogodnym miejscem do zaparkowania. Zatrzymał się dopiero na Ogrodowej.

Zerknął na dziewczynki. Na czubku głowy Matyldy tkwiła czapka z żółtym pomponem. Ania miała swoją czapkę mocno naciągniętą na uszy. Obie były w płaszczykach. Przed wsadzeniem w foteliki powinien był je rozebrać. Biedne, niepotrzebnie się zgrzały. Beznadziejny z niego ojciec. Gdyby częściej przebywał z córkami, wiedziałby, jak się nimi zajmować.

– Idę po żelki i lizaki.

– I gumę! – zawołała Matylda.

– A dla mnie wafelki, dwa wafelki, trzy wafelki.

Ania wyciągała palce, odliczając kolejne sztuki. Pospiesznie wysiadł z samochodu, dobrze wiedząc, że litania życzeń prędko się nie skończy. W drzwiach do sklepu minął kobietę. Wychodziła skulona, jak gdyby obawiała się styczniowego chłodu, który czekał na nią na zewnątrz. Połowę jej twarzy zasłaniał kolorowy szalik. Julian podszedł do lady. Był jedynym klientem. Poprosił o żelki i lizaki. Wzrokiem wodził po półkach, zastanawiając się, co jeszcze kupić dziewczynkom. Weronika wybrałaby na pewno coś zdrowego, choćby suszone owoce albo migdały.

– Kupi pan majonez? Mamy w promocji.

Dopiero teraz zwrócił uwagę na ekspedientkę. Uśmiechała się do niego zbyt dużymi ustami. Miękki akcent wskazywał na wschodnie pochodzenie. Zapewne Ukrainka.

– Za majonez dziękuję. Ale wezmę te owsiane ciastka. I proszę doliczyć papierową torbę. – Zapłacił. Miał już wychodzić, ale cofnął się od drzwi. – Poproszę jeszcze krakersy.

Lubił czasami coś sobie pochrupać do piwa. W jego lodówce stały trzy browary. Dzisiaj wieczorem je otworzy. Wyszedł ze sklepu i podobnie jak poprzednia klientka skulił się, chroniąc ciało przed zimnem. Dopadł do opla i wsunął się do środka.

– Mam żelki i lizaki! – zawołał.

Nagłe uczucie niepokoju prześliznęło się po jego kręgosłupie jak cień. W samochodzie było zbyt cicho, rozlegało się jedynie spokojne dziewczęce podśpiewywanie. To była jakaś wyliczanka: „Trelelele, dzisiaj zjadłam trzy morele. Raz, dwa, trzy, dziś obiadu nie zjesz ty”. Brakowało dziecięcego okrzyku radości na wieść, że przyniósł słodycze. Kątem oka zobaczył w lusterku buzię Ani. Odwrócił się gwałtownie. Nieme przekleństwo zawisło mu na ustach. Jeden fotelik był pusty.

– Gdzie jest Matylda?

Ania patrzyła na niego pokornym wzrokiem.

– Poszła po żelki.

– Jak to: po żelki?

To wydawało się nielogiczne, przecież był w sklepie. Matylda tam na pewno nie dotarła. Nie spotkał jej też, gdy wracał do wozu. Rozsądek mu mówił, że nie zastanie jej w spożywczaku, ale podświadomość krzyczała, że natychmiast ma tam iść.

– Zaraz będę z powrotem, kochanie – rzucił do Ani i wypadł z opla.

Do sklepu miał piętnaście metrów. Tylko kilkanaście kroków prostym chodnikiem, bardzo blisko, mimo to dopadł do drzwi zziajany. Otworzył je. Patrzył na rozświetlone elektrycznym światłem wnętrze, na zastawione towarem półki i na zbyt szeroki uśmiech ekspedientki.

– Coś jeszcze? – zapytała uprzejmie.

Matyldy tutaj nie było. Bez słowa wyjaśnienia zamknął drzwi i rozejrzał się po ulicy rozświetlonej lampami ulicznymi. Tuż obok znajdował się sklep z asortymentem dla dzieci, naprzeciwko Biedronka, zamknięta, bo niedziela. Wystraszonym spojrzeniem filtrował każdy fragment miejskiej przestrzeni, wypatrując sylwetki pięcioletniego dziec­ka. Nigdzie żadnego ruchu, ani jednego człowieka, którego mógłby zapytać, czy nie widział dziewczynki w kraciastym płaszczyku. Dlaczego tu jest tak pusto? Był przecież na Ogrodowej, tu powinni być ludzie. Minął go samochód, za chwilę kolejny. Chaos i lęk nawarstwiały mu się w głowie. Nie może ulec panice. Musi racjonalnie myśleć. Dokąd mogła pójść Matylda? Gdzie skręciła? Punkty usługowe były pozamykane, czyli nigdzie nie weszła. Pozostawał jedynie ten jeden sklepik spożywczy. Ponownie otworzył drzwi.

– Czy tu zaglądała taka mała dziewczynka?

– Dziewczynka? Nie.

Ekspedientka dla podkreślenia swoich słów energicznie pokręciła głową. To było oczywiste, że Matylda nie wchodziła do sklepu, musiał się jednak upewnić. Robił zakupy przez parę minut, może pięć, nie więcej. W tym czasie córka wysiadła z wozu i szła w tę stronę, ale do spożywczaka nie dotarła. Coś ją zatrzymało albo ktoś. A może pomyliły się jej kierunki, przecież to tylko pięcioletnie dziecko. Rzucił się w stronę opla. Ania siedziała w foteliku. Otworzył drzwi od jej strony.

– Skarbie, widziałaś, dokąd poszła Matylda?

Starał się mówić spokojnie, żeby nie przestraszyć córki.

– Poszła po żelki.

– Ale w którą stronę? Widziałaś?

– Tam.

Ania wskazała przed siebie, na ścianę przedwojennej kamienicy. Julian wyjął z papierowej torby żelki, otworzył je i wręczył córce.

– Skarbie, zaraz wrócę.

– A lizak?

– Potem dam ci lizaka.

– Ja chcę teraz.

Podał jej lizaka.

– Sama sobie rozwiniesz z papierka?

– Tak, sama.

Zamknął drzwi i włączył blokadę, żeby Ania nie mogła ich otworzyć od wewnątrz. Powinien był o tym pomyśleć wcześniej. W ogóle powinien więcej myśleć i bardziej się troszczyć o córki. Był beznadziejnym ojcem. Był żałosny. Z niczym sobie nie radził.

Szedł prędkim krokiem w przeciwną stronę niż sklep spożywczy. Oglądał się za siebie, mając oko na swój wóz i jednocześnie wypatrując Matyldy. Może gdzieś się schowała, przywarła do architektonicznego elementu, przycupnęła za zaparkowanym samochodem albo stanęła za załamaniem ściany. Może zobaczyła kota albo psa i poszła za nim i teraz wystraszona błąka się na tyłach któregoś z budynków. Znowu obejrzał się za siebie. Oddalił się od opla już na jakieś dwieście metrów. Matyldy nie było na chodniku. Ulicą przejechała toyota, chwilę później taksówka. Nadepnął na coś miękkiego. Podświadomość mu podpowiedziała, co to może być. Schylił się i podniósł czapeczkę. Mokra i zmięta zdawała się zapowiadać wielką tragedię. Nie chciał, żeby to była czapka jego dziecka, ale żółty pompon jawił się niczym identyfikator z wypisanym imieniem i nazwiskiem.

Zaczął wołać córkę. Najpierw niezbyt głośno, ale już po chwili wydzierał się, ile sił w płucach. Biegał w tę i z powrotem. Okrążał niektóre budynki. Mijał komórki i garaże. Sprawdzał, czy nie są gdzieś otwarte drzwi, bo jego dziecina mogłaby tam się schować. Zaglądał pod wszystkie samochody. Ogarniało go coraz większe przerażenie. Gdyby Matylda go słyszała, przybiegłaby już do niego.

Drogę zastąpił mu jakiś mężczyzna w samej bluzie, z kapturem naciągniętym na głowę.

– Co się stało? Kogo pan tak woła?

– Córkę. Zgubiłem córkę. Ona ma pięć lat. Nie mogę jej znaleźć.

Nagle zaroiło się wokół niego od ludzi. Niektórzy mieli narzucone kurtki, inni byli w samych swetrach. Wyciągnął ich z domów swoimi krzykami.

– Temu panu zaginęła pięcioletnia córka – oznajmił mężczyzna w bluzie.

Posypały się krótkie pytania: Gdzie? Kiedy? Jak dziewczynka wygląda? Odpowiadał nieskładnie i dygotał na całym ciele.

Niektórzy ludzie się rozbiegli w poszukiwaniu dziecka, inni jedynie się rozglądali. Jakaś kobieta próbowała go uspokoić. Ktoś zaproponował, żeby zawiadomić policję.

– Jest! Znalazłem dziewczynkę! Siedzi w samochodzie!

– Widzi pan, wszystko się dobrze skończyło.

Kobieta poklepała go po ramieniu. Jakiś mężczyzna roześmiał się nieprzyzwoicie głośno.

– Ja też tak kiedyś miałem. Szukałem mojego chłopaka na podwórku, a potem mi się przypomniało, że go nie odebrałem ze świetlicy.

Julian podszedł do opla. Kilka osób podążało za nim. Otworzył drzwi i wyjął z wnętrza zapłakaną Anię. Przytulił ją mocno. Wciąż trzymał w dłoni czapkę Matyldy.

Ekspedientka pierwsza zorientowała się w sytuacji. Wskazała na czapkę z żółtym pomponem na głowie Ani, a potem na identyczną czapkę w jego dłoni.

– Pan miał dwie córki? Tak?

Przytaknął. Kobieta użyła czasu przeszłego. To go przeraziło. Miał dwie córki, została mu tylko jedna.

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ TRZECIA

 

 

 

Rozdział V

 

 

ROWER LEKKO PODSKAKIWAŁ na nierównościach. William Kriger pedałował wolno. Nie spieszył się. Wolałby siedzieć teraz w klimatyzowanym wnętrzu swojego opla, ale niestety musiał odstawić wóz do warsztatu. A właściwie postawił go w stodole sąsiada. Witek potrafił sporo zrobić, a na pewno umiał zamontować nowy zderzak.

William wjechał na podwórko. Młody wilczur zaczął ujadać na łańcuchu, aż piana zebrała mu się na pysku. Gospodarz wyjrzał przez okno.

– Zamknij się, Brutus! – wrzasnął.

Pies ucichł, ale tylko na moment. Kriger zamachał na powitanie i zsiadł z roweru. Od razu podszedł do wilczura i poklepał go po grzbiecie. Brutus zapiszczał z radości.

Witek wyszedł z domu w samych szortach i gumowych klapkach. Niósł dwa piwa. Jedno podał Williamowi.

– Co myśmy, kurwa, takiego zrobili, że pogoda tak się nad nami znęca? Piekło. Daję słowo.

Kriger przytaknął i wskazał na psa.

– Dlaczego trzymasz Brutusa na łańcuchu?

– Dzisiaj rano wykopał padlinę u sąsiadów.

– Jaką padlinę?

– Padły im cztery gęsi. Leon zakopał je, a Brutus odkopał. – Witek wziął duży łyk piwa i grzbietem dłoni wytarł usta. – Taka natura wiejskiego psa. Jak poczuje padlinę, to wykopie. Przez kilka dni muszę go trzymać na łańcuchu. A tak w ogóle to Leon za płytko zakopał te gęsi.

William przyłożył zimną puszkę do policzka, potem do czoła. Ciężko oddychał. On też za płytko zakopał zwłoki w swoim sadzie. A może wcale nie. Może pół metra wystarczy. Może niepotrzebnie panikuje. Chciał zapytać Witka, pod jaką warstwą ziemi pies wyczuje padlinę. Już się szykował, żeby zadać to pytanie swobodnym tonem, ale sąsiad zmienił temat.

– Przyszedłeś po wóz?

– A już go zrobiłeś?

– Tak.

– Przecież jutro miałeś jechać na szrot po zderzak.

– Wyklepałem twój. Jest jak nowy.

Kriger otworzył piwo i napił się.

– Dwa dni temu mówiłeś, że trzeba wymienić.

– Nic takiego nie mówiłem. To ty mówiłeś o wymianie zderzaka. Jeśli chcesz to zrobić, to proponuję na nowy, a nie ze szrotu.

William wziął kolejny łyk piwa.

– No to w takim razie zabieram auto. Mogę u ciebie zostawić rower? Przyjdę po niego jutro.

– Jasne. A teraz chodź do domu. Ewa powiedziała, że masz wdepnąć na kawę.

William zastanawiał się, jak wykręcić się z tego zaproszenia. Witek i Ewa to jedyni mieszkańcy Dawid, z którymi się zaznajomił. Raz w tygodniu kupował od nich dwadzieścia jajek. Wiedział, że się chwalą znajomością z nim, z profesorem z Warszawy, dlatego czasami bywał u nich na kawie. Nie zależało mu jednak na zacieśnianiu tych więzi. Pasowali mu jako sąsiedzi, a nie przyjaciele.

– Znajoma ma do mnie wpaść. Jest w drodze nad morze. Powiedziała, że zajedzie – oznajmił z udawanym smutkiem.

Witek uśmiechnął się, odsłaniając brak górnej trójki.

– Skoro znajoma… no i jeśli ładna, to nie masz wyjścia.

 

 

 

Rozdział VI

 

 

WERA SZŁA OD STRONY PAŁACU. Niosła plecak. W ręku trzymała butelkę z wodą. Ubrana była nieodpowiednio do temperatury. Spodnie do kostek i bluzka z długim rękawem. I ta sama fryzura co wczoraj, włosy upięte w ciasny kok.

Williama zaskoczył widok dziewczyny. Tak się jej spieszyło, a jednak wciąż była w Dawidach. Zahamował. Uchylił szybę i zawołał:

– Słońce świeci dla wszystkich, ale dlaczego dla nas podwójnie?

– Bo sobie zasłużyliśmy – odpowiedziała, pochylając się i zaglądając do auta.

Twarz miała mokrą od potu. Na dłoniach białe bawełniane rękawiczki.

– Co powiesz na klimatyzowane wnętrze? – rzucił zachęcającym tonem.

– Skorzystam.

Usiadła w fotelu pasażera. Sapnęła z ulgą.

Ruszył.

– Gdzie cię podrzucić?

– Tam, gdzie chłodniej. Mógłbyś?

– To będzie trudne, ale postaram się. Nocowałaś w pałacu?

– Nie. Poszłam tylko go obejrzeć.

– Myślałem, że ruszyłaś już w dalszą drogę. Wczoraj wyglądało na to, że się spieszysz.

– A pamiętasz, że dawałam ci dwa dni na napisanie powieści? Zaplanowałam sobie, że zostanę tu dwa dni. No i zostałam.

– Skąd jesteś?

Zawahała się.

– Z Warszawy. – Po chwili dodała: – Właściwie z Łomży, ale teraz mieszkam w Warszawie.

Domyślił się, że została tam po studiach. Zaparkował przed swoim domem. Gdy otworzył drzwi auta, do wnętrza wpadło gorące powietrze wraz z letnią ciszą. W południowym skwarze nawet ptakom nie chciało się śpiewać.

– To tutaj ma być chłodniej? – Teatralnie przybrała rozczarowaną minę. – Nie przypominam sobie, żebyś miał klimę. Chyba że jej nie włączyłeś, bo oszczędzasz na prądzie.

– Nie mam klimy. W zamian mogę ci zaproponować mrożoną kawę.

– Niech będzie – zgodziła się łaskawie.

Weszli do domu. William otworzył okna i drzwi na taras. Liczył na przeciąg czy choćby na minimalny podmuch. Niestety, powietrze nawet nie drgnęło. Wyjął z lodówki dzbanek z kawą i wyszedł na taras. Wera siedziała już przy ogrodowym stole. Poprawiała rękawiczkę, zasłaniając nadgarstek.

– Masz problemy skórne? Dlatego te rękawiczki?

– Tak, mam alergię prawie na wszystko.

Zdjęła prawą rękawiczkę. Zobaczył zaognione plamy na grzbiecie dłoni i coś jeszcze, co stało w sprzeczności z jej wcześniejszym twierdzeniem o alergii niemal na wszystko. Ślad po obrączce. Na złoto uczulenia nie miała, bo skóra na palcu nie była zaczerwieniona.

– To nie jest zaraźliwe, ale nie wygląda ładnie – oznajmiła.

– Nie wygląda też źle. Mnie ten widok nie przeszkadza. Możesz zdjąć rękawiczki. Nie musisz się męczyć w tym upale.

– Chciałabym, ale słońce mi nie służy.

Włożyła z powrotem rękawiczkę i uniosła szklankę z mrożoną kawą. Napiła się i pokiwała z uznaniem. Robił mocną kawę i dodawał trochę aromatu migdałowego. Ucieszył się, że jej zasmakowało.

Milcząc, siedzieli w gęstym gorącym powietrzu nasyconym drażniącym zapachem wysuszonej trawy i słodką wonią gruszek. Z sadu dobiegało ciche buczenie owadów, poza tym żaden inny dźwięk. Wera zaczęła ostentacyjnie się rozglądać.

– Nie powiedziałabym, że jest tu pięknie, ale na pewno spokojnie.

– Pięknie będzie, jak zadbam o sad. Na razie skupiłem się na pomidorach.

Wskazała palcem na ścianę szklarni lśniącą od odbitych promieni słonecznych.

– Tam rosną pomidory?

– Tak.

– Ktoś ci pomaga w ich uprawie? Nie wierzę, że spędzasz tu całe dnie zupełnie sam.

– Na co dzień jestem samotnikiem. Ale mam duże grono bliskich znajomych. Często ich tu zapraszam i jest mi z tym dobrze.

– Aha!

Znowu siedzieli w milczeniu i popijali kawę. Po paru minutach Wera przerwała ciszę.

– Przeczytałam początek powieści.

William czekał, aż dziewczyna zacznie ten temat. Wczoraj zdecydowanie domagała się tekstu, a do tej pory ani słowa komentarza. Trochę dziwne. Ponadto naprawdę ciekawiła go jej opinia.

– I co? – zagadnął, zachęcając ją do kontynuowania.

– No, podoba mi się. Są emocje. No i temat mi pasuje, zaginięcie dziecka.

– A masz już pomysł, co zrobisz dalej z fabułą?

– No nie wiem. Może ty mi podpowiesz?

– Nie podpowiem.

Zaśmiała się nerwowo.

– Myślałam o tym, że ojczym zaginionej Matyldy wynajmie prywatnego detektywa, żeby jej szukał.

Wera posłała mu pytające niepewne spojrzenie.

– Może być detektyw, ale z lokalnych policjantów na twoim miejscu bym nie rezygnował.

– Dobrze, nie zrezygnuję. A ten Pasłęk to tutaj niedaleko?

– Tak, jakieś dziesięć kilometrów od Dawid.

– Chyba powinnam go zwiedzić, skoro tam się dzieje akcja mojej powieści?

– Nie musisz. Możesz przenieść akcję do innego małego miasteczka w Polsce, które znasz.

Upiła kawy. W jej ruchach pojawiła się nerwowość. Uśmiech wydawał się wymuszony.

– Tylko jedna rzecz mi nie pasuje – oznajmiła, poprawiając się na krześle.

– Co takiego?

Naprawdę był zaciekawiony.

– Myślałam, że ten początek będzie dłuższy. Te kilka stron za tysiąc euro, to trochę mało. Na swojej stronie podałeś minimalną ilość znaków tekstu, który oddajesz. Wydaje mi się, że mój początek tyle nie ma.

Wera się myliła. Jej początek osiągnął minimum znaków. Nie musiała tego wiedzieć, bo dostała tekst jako wydruk. Prawdą było jednak to, że otrzymała mniej niż inni klienci. Zwykle pisał więcej niż minimum. Wczoraj jednak wyjątkowo nie szła mu praca, dlatego przerwał w momencie, gdy spełnił wyznaczony przez siebie limit znaków. Nigdy nie uzupełniał wysłanego raz początku. Teraz postanowił zrobić wyjątek.

– Jeśli jeszcze posiedzisz u mnie trzy godziny, to dopiszę ci te kilka stron.

Wera klasnęła w dłonie. Odgłos klaśnięcia przytłumił materiał rękawiczek.

– Naprawdę zrobisz to?

– Tak.

– Jesteś cudowny. – Śmiała się oczami i ustami. – Mam przez ten czas ugotować obiad?

– Daj spokój z obiadem. Jest za gorąco. W zamrażalniku mam lody waniliowe. Nałóż nam, dodaj jakieś owoce i ubij śmietanę. Uwielbiam lody z bitą śmietaną.

– Już się biorę do roboty.

Zerwała się z krzesła, gotowa do działania.

 

 

 

Rozdział VII

 

 

WERA WDYCHAŁA GĘSTE POWIETRZE otwartymi ustami i wpatrywała się w zachodzące słońce. William powiedział, że zajmie mu to trzy godziny, a tymczasem pisał już dziewięć godzin. Czasami wstawał od laptopa i chodził po sadzie albo po domu. Nie zagadywała do niego, nie podpytywała. Starała się być niewidoczna, żeby tylko mu nie przeszkadzać, żeby napisał jak najwięcej.

Przygotowała lody, o które prosił. Potem zrobiła kanapki i postawiła mu je koło laptopa. Podziękował, nawet na nią nie zerkając. Nakarmiła też kota, który kręcił się koło domu. Miała ochotę wejść na górę i poszperać w rzeczach Williama. Może dopisałoby jej szczęście i znalazłaby coś interesującego, jakiś ślad. Bała się jednak, że mógłby ją na tym przyłapać. Wtedy by ją wyrzucił i musiałaby zmieniać swój plan.

Uniosła bluzkę, odsłaniając brzuch i plecy. Ciało kleiło się jej od potu. Machnęła ręką, odganiając osę. Trawa cicho szeleściła pod jej stopami, gdy szła w stronę domu. Krigera nie było na tarasie. Otwarty laptop kusił, żeby zajrzeć i przeczytać choć kilka zdań. Nie zrobiła jednak tego. Powinna być cierpliwa. Stawka jest zbyt wysoka.

Weszła do domu i nasłuchiwała. Z piętra dochodził cichy szmer. Rozpoznała go. To był dźwięk pracującej drukarki. Chwilę później Kriger pojawił się na schodach. Wręczył jej wydruk.

– Gotowe – oznajmił.

Wera mimowolnie zarejestrowała fakt, że teraz plik kartek był grubszy niż za pierwszym razem. Pochwyciła też mocne spojrzenie Krigera. Zacisnęła zęby. Gorąco pulsowało jej w skroniach. Powinna podziękować mu uśmiechem, ale to było ponad jej siły. Odwróciła się, żeby na niego nie patrzeć. Usiadła na leżaku na skraju tarasu i zaczęła czytać.

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ CZWARTA

Czarna wołga wraca

 

 

 

Rozdział 6

 

 

CO ROBIĆ, GDY ZAGINIE twoje dziecko? Najlepiej roztrzaskać sobie głowę na najbliższej ścianie. To jedyny sposób, żeby poradzić sobie ze strachem i bezradnością.

Przed domem Kowalików stała kobieta. Blondynka z niebieską grzywką. Niebieski szalik kilkoma warstwami owijał jej szyję. Wyglądała jak wciśnięta w olbrzymi obwarzanek. W ustach trzymała elektronicznego papierosa. Kłąb dymu przysłaniał jej zaczerwienioną od zimna twarz.

– To pan jest ten słynny Dizel? – zapytała zmarzniętymi wargami.

Damian zatrzymał się półtora metra przed kobietą. Papierosowy dym nie zachęcał do podejścia bliżej.

– A pani jest kimś z rodziny zaginionej dziewczynki?

– Nie. Jestem dziennikarką „Głosu Pasłęka”. Nazywam się Justyna Drabicz.

– W takim razie w tej chwili nie pogadamy. Może później.

Wyminął kobietę, kierując się na schody.

– Jestem też przyjaciółką Weroniki Kowalik. Od niej wiem, że dzisiaj miał przyjechać Dizel. Mam nadzieję, że im pan pomoże, że pan ją odnajdzie, jak tego chłopca w Monachium.

– Będę się starał – rzucił przez ramię przychylnym tonem.

Drzwi otworzył mu mężczyzna z imponującą czupryną. Gęste siwe włosy wydawały się falować przy każdym ruchu głową.

– Dobrze, że pan jest, panie Dizel. Weronika umiera z rozpaczy. W panu nadzieja.

Damian rozpiął kurtkę. W domu było bardzo gorąco.

– Pan nie jest mężem Weroniki?

– Jestem jej ojcem. Bogdan Szulc.

Dizel podążył za mężczyzną szerokim holem. Pootwierane drzwi ujawniały wytworne wnętrza zasobne w obrazy i gustowne meble. W najmniejszym i najskromniej urządzonym pokoju czekała na nich Weronika Kowalik. Siedziała owinięta w koc. Miała za sobą nieprzespaną i przepłakaną noc. Było to widać w zaczerwienionych białkach oczu i spuchniętych powiekach. Przed nią na stole stała szklanka z wodą, obok leżały tabletki.

– Jestem Damian Górecki – przedstawił się.

– Damian Dizel Górecki – powtórzyła cicho, a na jej twarzy pojawił się cień nadziei. – Proszę, niech pan znajdzie moją córeczkę.

Łzy popłynęły po bladych policzkach kobiety. Dizel usiadł naprzeciwko.

– Proponuję, żebyśmy wszyscy przeszli na ty. Trochę czasu spędzimy razem. Ułatwi nam to komunikację.

Weronika przytaknęła, po czym spojrzała na opartego o futrynę Bogdana.

– Tato, proszę, zrób Dizelowi kawę.

– Za kawę na razie dziękuję. Tylko chwilę porozmawiamy, a potem pójdę szukać informacji na zewnątrz.

– Na zewnątrz? Czyli gdzie?