Kto czyni zło - Agnieszka Pietrzyk - ebook + audiobook + książka

Kto czyni zło ebook i audiobook

Agnieszka Pietrzyk

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwudziestolatek podejrzany o kradzież jest brutalnie przesłuchiwany na elbląskiej komendzie policji. Metody, które stosuje inspektor Juszczyk, sprawiają, że świeżo zatrudniona protokolantka Urszula Baranowska zwalnia się z policji i zakłada własne biuro detektywistyczne. Wkrótce dowiaduje się, że przesłuchiwany chłopak powiesił się na drzewie. Na domiar złego Urszula nie dogaduje się z nową rodziną swojej matki. Mimo to zgadza się na propozycję ojczyma i podejmuje dodatkową pracę w jednym z jego salonów jubilerskich. Wkrótce do młodej detektyw zgłasza się kobieta, która padła ofiarą prześladowcy. Urszula postanawia nawiązać kontakt z tajemniczym stalkerem i coraz bardziej angażuje się w relację z nim. A gdyby tego było mało, ktoś próbuje potrącić jej matkę samochodem.

Czy te wszystkie sprawy mogą być ze sobą powiązane?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 47 min

Lektor: Agnieszka Pietrzyk

Oceny
4,4 (102 oceny)
60
28
9
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolinapiskor

Z braku laku…

Z ciekawości doczytałam do końca ale książka od początku niezbyt wciągająca, główna postać kobieca w moim odczuciu nie grzeszy bystroscią a jej postępowanie i rozumowanie strasznie irytuje.
10
Andzia4
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniala książka. Polecam
11
sylwiareszka73

Nie oderwiesz się od lektury

Super
11
MsgNaz1975

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka, ciężko się od niej oderwać. Finał nieprzewidywalny i zaskakujący. Bardzo polecam.
00
krecik

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa, wciągająca lektura,ciekawi bohaterowie i cała akcja nieoczywista i dobrze skonstruowana. polecam
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Agnieszka Pietrzyk, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

 

Redaktor prowadzący: Szymon Langowski

Marketing i promocja: Anna Rychlicka-Karbowska

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Justyna Techmańska, Magdalena Siemiginowska | panbook.pl

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce: © Gabriel H | Unsplash

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66736-36-8

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

Prolog

 

 

 

DOM BYŁ DUŻY I NOWOCZESNY, z przeszklonymi ścianami i częściowo zadaszonym tarasem. Prowadziły do niego szerokie kamienne schody, teraz mokre od deszczu. Stał w pięknej okolicy, w pobliżu jeziora Drużno, otoczony łąkami i polami.

Adam Chabicki, młodszy kapitan Państwowej Straży Pożarnej, pomyślał, że z wnętrza można podziwiać rozlewisko, zwłaszcza dzisiaj, gdy poziom wody przekroczył stan alarmowy o pół metra. Przed domem stały dwa samochody: volkswagen tiguan i toyota yaris, zaparkowane w taki sposób, że wozy strażackie już się nie zmieściły. To był problem, bo musieli się tłoczyć na wąskiej drodze z płyt, a właśnie miały odjechać stąd dwie wojskowe ciężarówki, trzeba było dla nich udrożnić drogę. Postanowił, że poprosi właścicieli aut o ich przestawienie. Ponownie spojrzał na dom, wypatrując jakiegoś ruchu bądź światła. Inni mieszkańcy Żółwińca wspierali się oświetleniem elektrycznym, bo dzień był wyjątkowo ponury, w tym budynku panowała jednak ciemność. Może właściciele jeszcze śpią, jest w końcu niedziela. Zaraz odrzucił tę ewentualność. Doświadczenie zawodowe mu podpowiadało, że ludzie z terenów zagrożonych podtopieniami czuwali przy oknach i drzwiach, śledząc komunikaty w mediach. Wielu było nawet przygotowanych do ewakuacji, choć żadnego alarmu nie ogłaszano.

Zerknął na jezioro. Podniosło się i rozciągnęło, zdawało się występować z brzegów. Liczne wysepki znalazły się pod taflą wody, znacząc swoją obecność wystającymi ponad powierzchnię gałązkami młodych wierzb. Był to efekt ulewnego deszczu padającego od paru dni oraz wiatru wiejącego z północy, który wpychał wody Zalewu Wiślanego do rzeki Elbląg, a stamtąd do jeziora Drużno. Tak zwaną cofkę mieli co najmniej dwa razy do roku. Dla Adama był to chleb powszedni, bo służył w straży już od dwudziestu lat. Raz bywało lepiej, innym razem żywioł wygrywał, jak cztery lata temu, gdy woda przerwała wał w Stankowie na odcinku dziesięciu metrów, zalewając depresyjne pola i łąki oraz podtapiając niektóre zabudowania. Tym razem wydawało się, że najbardziej zagrożeni są mieszkańcy Węgla-Żukowa, to tam wały namokły jak gąbka i miejscami zaczęły przeciekać. Ponad stu strażaków i żołnierzy zabezpieczało je workami z piaskiem i specjalnymi rękawami. Wieczorem zaskoczyła ich informacja, że woda zaczęła przelewać się we wsi Żółwiniec. Właściwie nie było to nic dziwnego, bo ta miejscowość rozlokowana była najniżej w Polsce, jeden koma trzy metry poniżej poziomu morza. Przerzucili więc tutaj większość sił. Dobrze, że w magazynie w Elblągu mieli duży zapas worków. To była ciężka noc, pracowali przy świetle czołówek i w ulewnym deszczu. Teraz mieli chwilę wytchnienia, wały były zabezpieczone, należało tylko pilnować, czy nie przeciekają w nowych miejscach. Adam dojrzał dwóch kolejnych strażaków idących wzdłuż nasypu i monitorujących jego stan. Trzymali w dłoniach papierowe kubki z kawą. Zamachali do niego. Też uniósł rękę.

Godzinę temu wiatr zmienił kierunek, zaczął wiać od wschodu, a ulewa przeszła w normalny deszcz, który teraz prawie ustał, z nieba leciały tylko pojedyncze krople. Poziom wody w jeziorze jeszcze nie opadł, ale przynajmniej już się nie podnosił.

Adam uznał, że może na moment opuścić swoje stanowisko i pójść pogadać z mieszkańcami przeszklonego domu. Na pewno zgodzą się, aby dwa wozy strażackie wjechały im na podwórko. Na szczęście ludzie chętnie współpracowali z Państwową Strażą Pożarną. Zaczął iść. Dopiero teraz poczuł, jak jest mu zimno. Temperatura spadła do zera, a w połączeniu z wilgocią powietrze stało się lodowate. Stopy w strażackich butach miał przemarznięte, kurtka zdawała się w ogóle go nie chronić. Z nadzieją pomyślał, że gospodarze zaproszą go na minutę do środka, aby mógł się ogrzać. Patrzył na pola wyglądające jak rozlewiska, na łąki przypominające mokradła — aż trudno uwierzyć, że to grudzień. Stojąca na trawniku woda bulgotała, gdy robił kolejny krok. Był już blisko. Jeszcze dziesięć metrów. Podchodził do domu od frontu, ale po sporym skosie, bo mijał podjazd, którym płynęła niewielka rzeczka. Duże krople deszczu spadły mu na kaptur.

Wszedł na kamienne schodki, chroniąc się pod daszkiem. Nacisnął okrągły przycisk i zza drzwi dobiegł go mocno przytłumiony dźwięk dzwonka. Czekał minutę, nikt nie otworzył. Ponownie zadzwonił, tym razem dłużej przytrzymując palec na przycisku. Nic się nie zmieniło, stał dalej przed zamkniętymi drzwiami. Na lewo dostrzegł kojec z drewnianą budą, której skośny dach był przykryty gumą, mającą zapewne chronić przed przeciekaniem deszczu. Gdyby nie te samochody, toby pomyślał, że właściciele wyjechali i zabrali ze sobą psa. Postanowił zajrzeć jeszcze do wnętrza przez przeszklone ściany. Zszedł z ganku. Znowu trafiło go kilka dużych kropli deszczu, które rozprysnęły się na kurtce. Przesuwał się wzdłuż ściany frontowej. Po kilku krokach dotarł do przeszklonej części, zaczynała się na wysokości jego ramion. Najpierw zauważył, że przeciwległa ściana oraz ta ciągnąca się na prawo też są ze szkła. W połowie były zasunięte roletami antywłamaniowymi. Jego wzrok zatrzymał się na jasnej kanapie w jakiś dziwny trójwymiarowy deseń. Przesunął się parę kroków dalej, wypatrując mieszkańców.

Nagle w jego polu widzenia pojawiło się coś bardzo zaskakującego, aż się cofnął, powodowany pierwotnym instynktem nakazującym unikać zagrożenia. Co to, kurwa, jest? — wyszeptał, nie dowierzając własnym oczom. Po szybie od wewnętrznej strony przemieszczał się jakiś robak. Był ogromny, mógł mieć nawet sześć centymetrów długości. Czarny pancerz, mała, jakby schowana główka z długimi czułkami, szeroki odwłok i trzy pary ruchliwych odnóży wystających z tułowia i zakończonych hieratycznymi stopami — to wszystko przyprawiało o dreszcz trwogi na plecach. Przy tym stworzeniu pająk krzyżak jawił się niczym przytulanka dla dzieci. Adam nie był w stanie oderwać oczu od owada zmierzającego w górę szklanej ściany. Po chwili zobaczył następnego, a potem kolejnego, wędrowały jeden za drugim. Wyglądało to na egzotyczne karaczany. Chabicki wiedział, że niektórzy hodują te owady w domach i sprzedają je jako karmę dla gadów. Te tutaj zapewne uciekły z terrariów.

Postanowił obejść dom dookoła. Może jednak kogoś zauważy albo dostrzeże chociaż światło w oknach na piętrze. Ruszył, rozchlapując błotnistą wodę. Minął róg budynku i uniósł głowę. Tutaj na drugiej kondygnacji ściana była ślepa. Szedł dalej i po kilkunastu krokach znowu skręcił. Znalazł się na tyłach domu. Rosło tu kilkanaście niskich iglaków, a blisko ściany coś leżało. Od razu wiedział, co to jest, rozpoznał kształt, jednak gdy podchodził, miał nadzieję, że się pomylił. Parę sekund później przyklęknął w lodowatej wodzie przy zwłokach dziecka. Zaczerpnął głęboko powietrza na widok bladej buzi i nieruchomych tęczówek. Drobna twarzyczka chłopca była mokra i miała w sobie coś nieskazitelnego, wręcz anielskiego.

Zdjął rękawiczkę i przyłożył dwa palce do tętnicy szyjnej. Wiedział, że dzieciaczek nie żyje, ale sprawdził, bo tak go nauczono: zawsze trzeba się upewnić. Uniósł głowę i zobaczył otwarte okno. W myślach ułożył mu się cały scenariusz tragicznego wydarzenia.

Te karaczany, które widział na szybie, hoduje się w tysiącach sztuk. Jeśli w nocy uciekły z terrariów, to musiały rozejść się po całym domu. Dotarły też do pokoju chłopca i bardzo go wystraszyły. Chciał przed nimi uciec, ale nie mógł wyjść przez drzwi, bo tam były owady, wdrapał się więc na parapet. Może wyskoczył albo po prostu wypadł.

Adam znowu spojrzał na otwarte okno. Nie było wysoko, zaledwie pięć metrów, chłopiec powinien przeżyć upadek. Włożył dłoń pod głowę dziecka i wyczuł twardą materię wciśniętą w miękką ziemię. To był kamień. Mały miał pecha, że na niego trafił. Najchętniej wziąłby chłopaczka na ręce i zaniósł do strażackiego samochodu, żeby nie leżał w tym błocie w samej piżamce i boso. Dobrze wiedział, że nie może tego zrobić, bo policja i prokurator muszą najpierw przeprowadzić oględziny. Wyciągnął telefon i wystukał sto dwanaście. Trzęsącym się z emocji głosem zawiadomił o znalezieniu zwłok.

Sprawa, z jaką tu przyszedł, czyli przestawienie samochodów, wydała mu się teraz mało ważna. Musiał jednak poinformować kolegów, że powinni sobie inaczej poradzić z wyjazdem na szosę. Zadzwonił do przełożonego, a potem wybrał numer Romka Bednarskiego, który z innymi strażakami wędrował wzdłuż wałów, szukając przecieków. Powiedział mu, że znalazł martwe dziecko na tyłach przeszklonego domu, i poprosił, żeby tu przyszedł.

Najpierw usłyszał nadbiegających ludzi, rozchlapujących gęstą wodę ciężkimi butami, potem zobaczył Romka i jeszcze jakiegoś młodzika w strażackim mundurze. Chwilę później na ich twarzach dojrzał przerażenie. W oczach młodego strażaka zaszkliły się nawet łzy. Opowiedział im o karaluchach i przedstawił własną hipotezę śmierci chłopczyka.

— On nie ma więcej jak siedem lat — skonstatował Romek. — Mój Hubert tyle ma, a jest trochę większy.

Młodzik patrzył raz na okno, raz na zwłoki chłopca.

— On wyskoczył albo wypadł przez okno, a jego rodzice? Co z nimi?

Adam zapomniał o pozostałych mieszkańcach domu, tak bardzo zaabsorbowało go martwe dziecko.

— Dzwoniłem dwukrotnie, ale nikt nie otworzył. Raczej są w domu, bo na podwórku stoją samochody, poza tym ten dzieciaczek jest za mały, żeby go zostawić samego na noc.

Koledzy pokiwali głowami, przyznając mu rację. Sytuacja była dziwna i coraz bardziej niepokojąca. Los opiekunów chłopca wydawał się teraz kluczową kwestią, bo może potrzebowali pomocy.

Romek spojrzał na otwarte okno.

— Przyniosę drabinę.

Adam pokręcił przecząco głową.

— Musielibyśmy przesunąć zwłoki dziecka, aby ją postawić.

— No to wyważymy wejście toporem. Jakie tam są drzwi?

— Metalowe, wyglądają na mocne, ale możemy rozwalić okno.

Romek się zawahał.

— Te wielkie okna są zapewne z szyb pancernych, ale pozostałe raczej nie. Możemy spróbować. — Spojrzał na młodego strażaka. — Leć po topór!

— Lecę, ale zanim zaczniemy wybijać szyby, to może dobrze byłoby jeszcze raz zadzwonić do drzwi. Oni mogą mieć twardy sen. Coś o tym wiem, mnie też ciężko dobudzić.

Chabicki ruszył na front domu. Chwilę później ponownie dobijał się do drzwi. Po pięciu minutach zrozumiał, że nikt mu nie otworzy. Co, do licha, stało się tam w środku? Zastanawiał się coraz bardziej zaniepokojony.

 

 

 

Rozdział I

 

 

 

Pięć tygodni wcześniej

 

ULA SIEDZIAŁA PRZED KLAWIATURĄ komputerową. Była zdenerwowana. Oparła dłonie o kolana, aby zniwelować ich drżenie. Przez cały tydzień prawie nic nie robiła. Współpracownicy dawali jej do zrozumienia, że niewiele umie, dlatego na razie powinna ograniczyć się do parzenia kawy. Dopiero dzisiaj podinspektor Juraszczyk zlecił jej protokołowanie przesłuchania. Nic trudnego, trzeba pisać to, co inni mówią, najprostsza policyjna robota, mimo to adrenalina w niej buzowała. Chciała dobrze wypaść, a jak za bardzo się chce, to zwykle coś nie wychodzi. Bała się, że nie zdąży notować, a przecież w protokole musi znaleźć się każde słowo świadka. Przyszło jej do głowy, żeby nagrać przesłuchanie na dyktafon. Gdyby coś jej umknęło, to mogłaby ten fragment później uzupełnić. Podniosła się, aby pójść po telefon. W tym samym momencie do gabinetu wszedł podinspektor Juraszczyk.

— Chce pani jeszcze poprawić makijaż? — zapytał, widząc ją stojącą niepewnie przy stanowisku protokolanta.

Nie była pewna, ale w jego głosie chyba pojawił się sarkazm. Pokręciła przecząco głową i usiadła z powrotem. Juraszczyk ją onieśmielał. Czuła respekt nie tyle przed jego trzydziestoletnim doświadczeniem czy stopniem policyjnym. Już sama jego postawa sprawiała, że nie byłaby w stanie teraz przeprosić i na chwilę wyjść, nawet do toalety. Od podinspektora biła siła i pewność siebie. Zdecydowanym ruchem odsunął krzesło od biurka i usiadł.

— To przesłuchanie trochę potrwa. Jeśli chce pani wyjść, to teraz, bo potem się nie da.

Nie patrzył na nią, lecz na dokumenty rozłożone na biurku. Zaczął je przesuwać dużymi dłońmi. Nagle wszystkie zgarnął do szuflady gestem, który zdawał się mówić, że są to nic nieznaczące świstki.

— Jestem gotowa do protokołowania.

— Zaczynamy więc.

Aspirant Żuk wprowadził do pokoju młodego mężczyznę. Świadek wyglądał zwyczajnie. Był krótko ostrzyżony i ubrany w popielatą rozpiętą bluzę, spod której wyłaniała się rozciągnięta koszulka. Miał też na sobie sportowe obuwie i wytarte dżinsy. Nawet w rysach twarzy nie było nic, co pozwalałoby zapamiętać go na dłużej. Gdy usiadł, Ula zauważyła, że na jego klatce piersiowej połyskuje krzyżyk zawieszony na łańcuszku.

— Imię i nazwisko — rzucił podinspektor, zerkając w tablet.

Świadek wskazał palcem na siebie.

— Moje?

— Jasne, że twoje.

— Krzysztof Marczak.

Ula wpisała dane mężczyzny do formularza. Dopisała, że przesłuchiwanie ma miejsce w komendzie policji w Elblągu przy ulicy Tysiąclecia, przesłuchania dokonuje podinspektor Dawid Juraszczyk w obecności protokolanta i tu wpisała swoje imię i nazwisko wraz ze stopniem: posterunkowa Urszula Baranowska. Te kilka słów wpisanych wprawnie i bez literówki sprawiło, że drżenie rąk ustąpiło, a oddech stał się równy. Będzie dobrze. Odnotowała, że przebieg czynności nie jest utrwalany za pomocą rejestratora obrazu i dźwięku, po czym zapisała, że świadek został poinformowany o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i podpisał stosowny dokument.

Świadek na polecenie podinspektora podawał właśnie wiek i dane adresowe. Zaskoczyło ją, że taki młody, tylko 21 lat, był aż pięć lat młodszy od niej. To właściwie jeszcze chłopak, a nie mężczyzna, i prawdopodobnie dlatego Juraszczyk zwracał się do niego na „ty”.

— Czym się zajmujesz?

— Ja?

— Tak, ty. Ustalmy, że ty tu jesteś przesłuchiwany, bo chyba jeszcze się nie zorientowałeś.

— Niczym się nie zajmuję.

— Nie pracujesz? Nie uczysz się?

— Nie.

— Rodzice cię karmią i kupują ci zabawki?

— Można tak powiedzieć.

— A właśnie że nie można. Na przesłuchaniu odpowiadasz albo twierdząco, albo przecząco. No to jak?

Dopiero teraz świadek spojrzał na nią. Uśmiechnęła się delikatnie, aby dodać mu otuchy. Podinspektor traktował go zbyt ostro. Niepotrzebnie, przecież to tylko świadek przestępstwa, a nie podejrzany o jego dokonanie.

— Tak, rodzice mnie utrzymują — powiedział ciszej, jak gdyby miał nadzieję, że protokolantka nie usłyszy i nie zanotuje jego odpowiedzi.

— To teraz opowiedz, co się stało dzisiaj w Centrum Handlowym Ogrody przy Pułkownika Dąbka.

Chłopak odchrząknął i poprawił się na krześle.

— No to wszedłem do sklepu z telefonami komórkowymi. Poprosiłem dziewczynę za ladą, żeby pokazała mi samsunga galaxy. Wyjęła dwa modele. Nie mogłem się zdecydować. Pomyślałem, że zobaczę jeszcze iPhone’a. Podała mi dwa kolejne aparaty. Oglądałem je kilka minut, potem odłożyłem wszystkie na ladę i powiedziałem, że się zastanowię i przyjdę jutro. Wtedy do boksu wpadł ten gościu w kapturze, zgarnął z lady te cztery telefony i zwiał. To się wydarzyło tak prędko, że nawet nie zdążyłem zareagować. Dziewczyna też nie zdążyła nic zrobić. Gdy oboje wyskoczyliśmy za nim, to już go nigdzie nie było. Naprawdę był szybki.

Ula myślała, że wypowiedź Krzysztofa Marczaka będzie dłuższa. Gdy ten zamilkł, trzymała palce nad klawiaturą, gotowa do dalszego protokołowania. Juraszczyk też sądził, że będzie jakiś ciąg dalszy, bo czekał rozparty na krześle. Milczenie świadka się przeciągało.

— No i co? To już wszystko? — zapytał podinspektor.

— Tak.

— No to teraz podaj nazwisko wspólnika.

— Jakiego wspólnika?

— Tego, z którym ukradłeś cztery telefony warte ponad dziesięć tysięcy złotych.

— Nie miałem nic wspólnego z tą kradzieżą. Ja tylko poszedłem obejrzeć te aparaty.

— Oj, Krzysiu, kogo ty chcesz oszukać? Starego glinę? Mam uwierzyć, że z marnym kieszonkowym od rodziców poszedłeś kupić sobie telefon za trzy tysiące?

— Ale ten telefon to nie dla mnie, to dla ojca na pięćdziesiąte urodziny. Brat mnie poprosił, żebym się rozejrzał za prezentem. Może pan go zapytać, on jutro przyjeżdża ze Sztokholmu.

— Wystarczy, że muszę twoich kłamstw wysłuchiwać, twojego brata już sobie daruję.

— Ja naprawdę szukałem telefonu dla ojca. Mnie nowy aparat nie jest potrzebny, mam dobrego smartfona, dostałem od brata na osiemnastkę.

Marczak wyjął z kieszeni telefon i uniósł go w górę.

— Daj mi go! — polecił podinspektor.

Chłopak przycisnął aparat do piersi.

— Po co?

— No daj mi go! — Juraszczyk zdecydowanym gestem wyciągnął rękę przez biurko. — Przecież go sobie nie przywłaszczę. Chcę tylko obejrzeć.

Marczak podał mu telefon. Podinspektor wstał i wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił bez aparatu. Ula była mocno skonsternowana. Nie wiedziała, czy powinna zapisać ten fakt w protokole. Nie miała wątpliwości, że telefon wróci do właściciela, ale zapewne wcześniej któryś z funkcjonariuszy przejrzy jego zawartość. Kwalifikowało się to do nadużycia władzy policyjnej.

— Gdzie mój smartfon?

— Bezpieczny w rękach moich kolegów. Będziesz wychodził, to ci go oddamy.

Ula pospiesznie zanotowała to, co się wydarzyło w związku z telefonem świadka. Podinspektor zapewne wie, co robi, przecież to doświadczony funkcjonariusz, z wieloma sukcesami na koncie.

Juraszczyk znowu rozparł się na krześle, kładąc duże dłonie na udach.

— No co? Podasz mi nazwisko wspólnika?

— Nie mam wspólnika i nie mam nic wspólnego z tym napadem na sklep.

Nagle dłoń podinspektora zwinęła się w pięść i spadła z hukiem na blat biurka. Marczak drgnął przestraszony, Ula również.

— Słuchaj! Mamy twój telefon, ustalimy, z kim się kontaktowałeś w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Wkrótce będziemy mieli jego nazwisko. Zaoszczędzisz nam i sobie trochę czasu, podając je wcześniej. A kto wie, może nawet sędzia złagodzi ci wyrok w zamian za współpracę z wymiarem sprawiedliwości. Na razie z artykułu dwieście siedemdziesiąt osiem kodeksu karnego za przestępstwo kradzieży grozi ci do pięciu lat pozbawienia wolności.

Ula oderwała wzrok od monitora i spojrzała na świadka. Zaciskał zęby, próbując powstrzymać drżenie brody. Na płacz mu się raczej nie zbierało, był jednak mocno zdenerwowany.

— Kontaktowałem się z wieloma osobami w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Czy wszystkich ich uznacie za moich wspólników?

— Najpierw wyślemy do nich esemesa z pytaniem, czy wszystko dobrze, bo u ciebie doskonale. Zobaczymy, kto pierwszy oddzwoni albo odpisze.

W oczach Marczaka pojawił się lęk. Chyba czuł, że policyjny podstęp z telefonem może go wydać. Do tej pory był dla Uli tylko świadkiem, teraz zaczynała w nim widzieć przestępcę. Musiała też przyznać, że Juraszczyk miał dobry pomysł z odebraniem przesłuchiwanemu aparatu. Na pewno często to robił i nikt się dotąd nie poskarżył, bo w innym razie zaprzestałby tych praktyk.

— Nie macie prawa grzebać w moim telefonie. Oddajcie mi go!

— Krzysiu, nie unoś się tak. Mogłeś ze mną współpracować, podać nazwisko kolegi, a tak masz niezłe bagno.

— Nie mam nic wspólnego z tą kradzieżą, a właściwie mam tyle, że tam byłem. Mogło trafić na kogoś innego, a wypadło na mnie.

Podinspektor podniósł się z krzesła. Emanowały z niego pewność siebie i spokój. Ula zerkała na szefa z podziwem. Nie ma to jak doświadczenie w zawodzie. Juraszczyk miał za sobą dziesiątki przesłuchań i teraz przynosiło to efekt.

— Daję ci kilka minut. Mam nadzieję, że je dobrze wykorzystasz.

— O czym pan mówi? Na co mam wykorzystać te kilka minut?

— Na przemyślenia, Marczak. Zacznij już analizować swoje położenie.

Podinspektor wyszedł z pokoju przesłuchań, nie zamykając za sobą drzwi. Ula odnotowała to w protokole, po czym zamachała palcami w powietrzu. Najchętniej wstałaby i trochę się poprzeciągała. Kark jej zdrętwiał, ale nie od niewygodnej pozycji, lecz z napięcia. Nawet nie przypuszczała, że to przesłuchanie będzie ją tak emocjonowało. Spojrzała na Krzysztofa. Siedział ze spuszczoną głową i zaciśniętymi dłońmi.

Po kwadransie zaczęła się irytować, że Juraszczyk nie wraca. Co on sobie myśli? Że ona będzie tu siedzieć do nocy? Przesłuchiwany też się niecierpliwił. Kręcił się na krześle i spoglądał na otwarte drzwi. Nagle się odezwał:

— Mam tego dosyć. Wracam do domu.

Marczak wstał, ona również. Wiedziała, że powinna go zatrzymać. Jeśli teraz wyjdzie, to będzie jej wina.

— To jeszcze nie koniec przesłuchania. Proszę zostać.

— Nie mam takiego zamiaru.

Na korytarzu rozległy się kroki kilku osób. Ktoś głośno protestował, że się nie zgadza na takie traktowanie. Dotarł do nich wyniosły głos Juraszczyka, a potem czyjś śmiech. Ula zobaczyła, że Krzysztof blednie i osuwa się na krzesło. Podeszła do niego.

— Słabo panu? Może wody?

— Tak, wody.

Wybiegła z pokoju przesłuchań i na korytarzu wpadła na aspiranta Żuka. Lubiła tego policjanta o dużych brązowych oczach. Jako jedyny nie traktował jej z góry. Nie dawał do zrozumienia, że taka dziewuszka jak ona nie poradzi sobie w wydziale kryminalnym, do którego od razu trafiła, gdy inni zaczynali służbę od szlifowania krawężników.

— Gdzie się tak spieszysz?

— Po wodę dla świadka. Słabo mu się zrobiło.

— Na pewno symuluje.

— Nie sądzę, zrobił się blady jak ściana.

— Nie dziwię mu się. Chyba już wie, że się nie wywinie. Jura takich cwaniaczków łamie w ciągu godziny.

— Myślisz, że to potrwa jeszcze godzinę?

— Nie wiem. Godzinę albo piętnaście minut, ale finał może być tylko jeden. Dobrze, że Jura wziął cię do protokołowania. Zobaczysz, jak się wyciąga od przestępców przyznanie się do winy.

— Proszę, przypilnuj świadka — rzuciła przez ramię, wymijając aspiranta.

Wpadła do pomieszczenia socjalnego. Pospiesznie nalała wody do szklanki i wyszła na korytarz. Gdy przechodziła obok zamkniętych drzwi pokoju numer dwa, usłyszała podniesiony głos. Nie rozpoznała, do którego z policjantów należał, ale wyglądało na to, że tam też trwało przesłuchanie.

Mariusz stał w progu. Na jej widok się odsunął. Podziękowała mu uśmiechem i weszła do środka.

Podała szklankę z wodą chłopakowi. Od razu wypił całą zawartość.

— Ja stąd wychodzę — oznajmił drżącymi wargami. — Już wszystko powiedziałem.

— To podinspektor decyduje o końcu przesłuchania. Proszę usiąść i czekać na ciąg dalszy.

Chłopak się roześmiał.

— Nie możecie mnie tu zatrzymać siłą i zmusić, żebym dalej zeznawał. Nie macie takiego prawa.

— No, proszę, jaki znawca prawa nam się trafił — odezwał się Juraszczyk, wchodząc do pokoju.

Ula ponownie zajęła miejsce przed klawiaturą komputerową, a podinspektor stanął za biurkiem.

— Mamy już twojego wspólnika. Właśnie go przywieźli. Nazywa się Mateusz Jagielski.

— To jest mój kumpel, a nie wspólnik.

— Wiesz, co odpisał, gdy wysłaliśmy mu esemesa? Że nie przypuszczał, że to będzie takie proste. No niestety, pomylił się. Właśnie się tłumaczy w pokoju obok.

— Nic na nas nie macie.

— Mamy monitoring, na którym widać złodzieja z kapturem naciągniętym na głowę i twarzą zasłoniętą szalikiem, miał też okulary przeciwsłoneczne. Sylwetka i wzrost pasują do Mateusza Jagielskiego. No i buty… twój kolega zmienił bluzę i spodnie, ale buty zostawił. Błąd.

Krzysztof Marczak uniósł się z krzesła. Trzymał przed sobą dłonie zaciśnięte w pięści, jak gdyby szykował się do ciosu.

— Człowieku, co ty pierdolisz? Przecież całe mnóstwo ludzi ma taką sylwetkę jak Mati i takie buty.

— Usiądź! — polecił podinspektor.

Chłopak nadal stał z zaciętym wyrazem twarzy.

— Siadaj! — wrzasnął Juraszczyk.

Ula drgnęła przestraszona, a Marczak opadł na krzesło.

— Czy przyznajesz się do kradzieży czterech telefonów komórkowych ze sklepu przy ulicy Pułkownika Dąbka sto pięćdziesiąt dwa?

— Nie.

— Gdzie są skradzione aparaty?

— Nie skroiłem ich.

— Czy Mateusz Jagielski jest twoim wspólnikiem?

— Nie.

— Dlaczego wybraliście właśnie ten sklep?

— Poszedłem tam poszukać prezentu dla ojca.

— Mieliście zamówienie na te telefony?

— Nie.

— Czy przyznajesz się do kradzieży czterech telefonów komórkowych ze sklepu przy ulicy Pułkownika Dąbka sto pięćdziesiąt dwa?

Ula nie zanotowała tego pytania, bo już miała je zapisane, zrobiła to dosłownie przed trzema minutami. Trzymała palce na klawiaturze, była gotowa do dalszego protokołowania. Zdumiona wsłuchiwała się w głos Juraszczyka, gdy powtórzył te same pięć pytań. Nie zapisała ich ani odpowiedzi udzielonych przez Marczaka, bo były identyczne jak przed paroma minutami. Ula wiedziała, o co chodzi Juraszczykowi. Liczył na to, że chłopak na odczepnego przyzna się do przestępstwa, bo po prostu będzie miał dosyć przesłuchania.

Marczak nagle wstał.

— Chciałbym iść do toalety.

— Nie teraz. Siadaj.

— Ale ja muszę.

— Jeśli zaczniesz łazić po komendzie, to prędko nie skończymy, a przecież zależy nam na tym, żeby się jak najszybciej pożegnać.

Chłopak usiadł. Zaczęła się kolejna runda tych samych pięciu pytań. Odpowiadał ciszej i wolniej, jak gdyby dopadło go znużenie. Umilkł dopiero wtedy, gdy po raz czwarty padło to samo pytanie. Ula tym razem zaprotokołowała ten fragment przesłuchania, myśląc, że to wygląda na podręcznikowe dręczenie świadka.

Za ścianą rozległ się krzyk. Marczak rozejrzał się zaskoczony, a Ula posłała zaniepokojone spojrzenie podinspektorowi. Powinien zareagować, przecież w pokoju obok dzieje się coś złego. On jednak siedział rozparty na krześle.

— No, co, Krzysiu, twój kolega chyba się łamie. Sądzę, że zaraz złoży zeznania obciążające was obu.

— Chciałbym zadzwonić do rodziców. Niech pan odda mi telefon.

— Oj! Krzysiu chce się poskarżyć mamie i tacie. Zaraz mamusia przyleci i wytrze nosek Krzysiowi.

Juraszczyk otwarcie szydził ze świadka. Uli bardzo się to nie podobało. Miała przed oczami swoją notatkę ze szkolenia policyjnego, w której dwukrotnie podkreśliła zdanie mówiące o tym, że pracownik służby śledczej powinien posiadać wysoką inteligencję, konstruktywną wyobraźnię i nienaruszalne zasady etyczne. Podinspektor nie mógł się pochwalić żadną z tych cech. Zupełnie niezrozumiały był dla niej zachwyt aspiranta Żuka nad umiejętnościami Juraszczyka. Że niby ona dużo się nauczy podczas protokołowania tego przesłuchania. Na razie jest wyłącznie zniesmaczona.

— Chciałbym zadzwonić po adwokata. Tego nie może mi pan zabronić.

— Po adwokata? Ale po co? Przecież zeznajesz jako świadek, a nie podejrzany. Niepotrzebna ci papuga.

Chłopak podniósł się i pochylił nad biurkiem.

— Ty chuju, oddaj mi telefon — wysyczał przez zaciśnięte zęby.

Ula pokiwała głową. To musiało się tak skończyć, a jedynym winnym jest Juraszczyk. Na własne życzenie ma teraz agresywnego świadka.

Podinspektor wstał. Sylwetką dominował nad Marczakiem, mężczyzna naprzeciwko chłopca. Nagle pięścią uderzył świadka w bok głowy. Tamten jęknął i zachwiał się, potrącając stojące za nim krzesło. Ula zasłoniła dłonią usta, żeby nie krzyknąć. Wszystko się w niej buntowało przeciwko tej sytuacji, ale nie odważyła się na otwarty protest. Miała nadzieję, że funkcjonariusz zaraz się opamięta.

— Do mnie zwracasz się w słowach: Panie podinspektorze Juraszczyk. Czy to jest jasne?

Chłopak milczał. Z oczu leciały mu łzy.

— Zadałem ci pytanie. Odpowiedz!

— Tak, to jest dla mnie jasne.

Za ścianą ponownie rozległ się krzyk, tym razem dłuższy, zakończony zawodzeniem, świadczący o tym, że wyrwał się z gardła osoby, której zadano ból.

Marczak ponownie usiadł na krześle, łapiąc się za jego boki, jak gdyby bał się, że zaraz się z niego zsunie.

— Podinspektorze Juraszczyk, proszę, niech pan mnie stąd wypuści. Ja nic złego nie zrobiłem.

— Myślisz, Krzysiu, że nie wiem, na co umówiłeś się ze swoim wspólnikiem?

— Ja się na nic nie umawiałem.

— A właśnie, że się umówiliście, że będziecie szli w zaparte, że za nic się nie przyznacie do kradzieży. To nie było mądre, bo trafiliście na mnie.

Ula zaczęła ponownie protokołować, choć ręce się jej trzęsły. O uderzeniu świadka w głowę nie napisała. Gdyby to zrobiła, Juraszczyk i tak kazałby jej ten fragment usunąć. Chciała, aby przesłuchanie już się skończyło. Niech ten chłopak się przyzna albo niech podinspektor mu odpuści.

— Czy zrabowałeś cztery telefony ze sklepu przy ulicy Pułkownika Dąbka sto pięćdziesiąt dwa?

Zanotowała to pytanie, a następnie przeczącą odpowiedź świadka. Odetchnęła na moment, gdy podinspektor wyszedł na korytarz. Może ktoś mu przemówi do rozsądku. Przecież to niemożliwe, żeby funkcjonariusze nie wiedzieli, co się dzieje w firmie. Te krzyki z sąsiedniego pokoju muszą docierać do wielu osób. Niech ktoś w końcu zareaguje i przerwie ten horror.

Za chwilę miała się przekonać, że najgorsze dopiero przed nią.

Do pokoju wszedł sierżant Wojtaszek. Miał na sobie dres i czarne trampki. W obu dłoniach ściskał pałkę i kołysał się, jak gdyby stał na pokładzie łodzi. Zamachnął się i uderzył Marczaka w łokieć. Ten jęknął i zwinął się na krześle. Ula poderwała się.

— Przestań! — wrzasnęła.

Wojtaszek nawet na nią nie spojrzał. Wymierzył po raz kolejny, trafiając świadka w drugi łokieć. Tamten zawył z bólu.

— Nie bij go!

Chciała, aby jej głos zabrzmiał stanowczo, ale sama czuła, że brzmi jak u wystraszonego dziecka.

Sierżant uderzył Marczaka w ścięgno Achillesa. Krzyk wdarł się w uszy Uli, a przed oczami mignęła jej wykrzywiona cierpieniem i strachem twarz chłopaka. Rzuciła się na Wojtaszka, próbując złapać go za ręce. Odepchnął ją i znowu się zamierzył. Wybiegła na korytarz i stanęła jak wryta.

Podinspektor Juraszczyk opierał się o futrynę sąsiednich drzwi. W ustach trzymał papierosa. Jego ogolona czaszka lśniła w elektrycznym świetle, a cała postawa świadczyła o tym, że właśnie ma chwilę relaksu. Towarzyszyła mu ładna blondynka w mundurze, której Ula nie miała jeszcze okazji poznać, oraz aspirant Żuk. Wszyscy spokojnie gawędzili. Miała ochotę zapytać: Ludzie, czy was popierdoliło? Co wy robicie? Milczała jednak, a gdy podinspektor ruchem głowy pokazał, żeby wróciła do pokoju przesłuchań, zrobiła to.

Wojtaszek skończył właśnie swoją robotę. Wyminął się z nią w drzwiach, dzierżąc w górze pałkę. W pomieszczeniu unosiła się woń potu. Marczak leżał skulony na podłodze i płakał. Stanęła przy nim. Chciała mu pomóc, ale nie wiedziała jak.

— No, Krzysiu, podnoś się z podłogi. Wystarczy tego leżakowania, to nie przedszkole.

Podinspektor stał w drzwiach i dopalał papierosa. Pod siłą jego wzroku Ula zajęła miejsce za klawiaturą. Chłopak jednak leżał dalej. Juraszczyk zbliżył się do niego i szturchnął butem.

— Podnoś się.

Marczak wdrapał się na krzesło. Cały dygotał. Rękawem bluzy wytarł nos.

— No to co? Przyznajesz się do rabunku?

Chłopak schował głowę w ramionach, a potem wyszeptał:

— Nie.

Ula nabrała przekonania, że Marczak nie ma nic wspólnego z tą kradzieżą, bo w przeciwnym razie by się przyznał po takim laniu.

— No, dobra, twardy jesteś — mruknął podinspektor. — Już pokazałeś, że masz jaja, teraz możesz opowiedzieć, jak to było naprawdę. Twój kolega już to zrobił.

Chłopak kiwał się w przód i tył. Koło jego buta leżał srebrny krzyżyk. Zapewne zerwał mu się z szyi, gdy sierżant Wojtaszek go okładał. Schylił się i go podniósł.

— Nie skroiłem tych telefonów. Poszedłem do sklepu, aby znaleźć prezent dla ojca.

Juraszczyk westchnął z rezygnacją.

— Sam tego chciałeś. Idę po paralizator.

Ula czuła, jak przerażenie ściska ją za gardło. Robiło się naprawdę niebezpiecznie. Paralizator mógł zabić. Czy świadek zdawał sobie z tego sprawę? Gdy Juraszczyk wyszedł z pokoju, złapała oddech i powiedziała:

— Przyznaj się. Potem w sądzie wszystkiego się wyprzesz.

Marczak patrzył na nią otępiałym wzrokiem. W dłoni ściskał krzyżyk.

— Przyznaj się, bo on cię zabije.

Podinspektor wrócił do pokoju i stanął za plecami chłopaka. Przycisnął mu do karku paralizator.

— Wiesz, dlaczego tutaj? Bo to miejsce mocno unerwione. Mógłbym ci jeszcze przyłożyć elektrody do krocza. Zaraz przesunę włącznik i porazi cię sto pięćdziesiąt tysięcy woltów, mięśnie ci się skurczą tak mocno, że możesz się zesrać, a przede wszystkim będziesz się zwijał z bólu.

Ula poczuła strużkę potu spływającą po plecach. Chłopak też się pocił. Miał mokrą całą twarz.

— No i co? Przyznajesz się?

Milczenie.

— Liczę do trzech. Raz, dwa, trzy.

Rozległ się cichy odgłos przesuwanego włącznika, a potem jeszcze cichsze brzęczenie, po którym nastąpił przeraźliwy wrzask Marczaka. W tej samej chwili chłopak zwalił się na podłogę.

Ula uniosła ręce, aby zatkać sobie uszy. Wciąż dźwięczał w nich przepełniony bólem krzyk. Gdy podjęła decyzję o pracy w policji, czuła się silna i odważna. Gotowa była walczyć zarówno z drobnymi przestępcami, jak i wielką mafią. Teraz była świadkiem tortur nad bezbronnym człowiekiem i trzęsła się ze strachu jak galareta. Zareagowała, gdy sierżant Wojtaszek okładał pałką chłopaka, ale stanąć przeciwko podinspektorowi Juraszczykowi nie miała odwagi. Bała się, że porazi ją tym paralizatorem.

Marczak przyznał się do winy, leżąc na podłodze. Szlochając, błagał, żeby już więcej nie razić go prądem.

Ula zdrętwiałymi palcami zapisywała okoliczności kradzieży, które chłopak relacjonował urywanymi zdaniami. Po wszystkim wydrukowała protokół. Podinspektor go przeczytał, po czym kazał jej usunąć fragmenty świadczące o nadużyciu władzy policyjnej.

Marczakowi nie dane było zapoznać się z treścią protokołu. Podpisał go na stanowcze polecenie Juraszczyka. Ona zostawiła swój autograf jako ostatnia.

 

 

 

Rozdział II

 

 

 

O SZÓSTEJ PIĘTNAŚCIE dyżurny policjant przyjął zawiadomienie o zwłokach wiszących na Modrzewinie. Dzwoniący mężczyzna nie umiał podać nazwy ulicy. Cztery minuty później wysłany w te okolice patrol natknął się na wisielca i na dwa samochody osobowe, przy których stało trzech mężczyzn wpatrzonych w wiszące ciało człowieka.

Podinspektor Juraszczyk o szóstej czterdzieści dwie pojawił się na miejscu zdarzenia. Od razu rozpoznał Krzysztofa Marczaka, to on zwisał z drzewa niczym ogromna marionetka. Wygląda na to, że przestraszył się czekającej go rozprawy, no i wyroku. Wolał się powiesić niż trafić za kraty. Głupiec, nie wiedział, że polskie sądy niechętnie pozbawiają wolności takich dzieciaków jak on. Dobry adwokat załatwiłby mu zawiasy.

Pod zwłokami leżał przewrócony rower, ponadto żadnego kamienia ani pnia, z którego można by skoczyć z pętlą na szyi. Prawdopodobnie stanął na pedałach, to zapewne nie było łatwe, bo musiał utrzymywać równowagę chociaż przez parę sekund. Ale w takim razie jak zawiązał sznur na gałęzi? Podinspektor uniósł głowę i zobaczył odważnik tkwiący w koronie drzewa. Czyli Marczak przerzucił przez gałąź sznur z przyczepionym odważnikiem, potem przewiązał go wokół trzymanego końca linki. Pociągnął w dół i odważnik przesunął się w górę, zaciskając linkę na gałęzi. Sprytnie.

Juraszczyk odwrócił się, słysząc zbliżające się kroki. Zobaczył Mariusza Żuka. Aspirant szedł, a raczej wlókł się przygarbiony, z rękami w kieszeniach. Miał nieogoloną twarz i przekrwione oczy. Zapewne popił sobie poprzedniego dnia, a teraz męczył go ciężki kac. Uniósł głowę i spojrzał na wisielca. Rozpoznał Marczaka, bo przeklął głośno.

— Jego bym się za Chiny tu nie spodziewał — wychrypiał po chwili.

— Ja też — oznajmił Juraszczyk. — Jeżeli nie jesteś dziś w formie, to możesz zjeżdżać do domu.

— Może wczoraj dwa bronki za dużo wychyliłem, ale nie jest ze mną źle. Dam radę.

Odsunęli się od wiszących zwłok, robiąc miejsce Sowińskiemu, który niósł walizkę kryminalistyczną. Technik rozejrzał się niepewnie.

— Szefie, robimy z tego od razu samobójstwo czy szukamy śladów udziału osób trzecich?

Juraszczyk miał już odpowiedzieć, że samobójstwo. Morderstwo było im niepotrzebne, bo wymagało śledztwa, a jeśli nie znajdą sprawcy, to statystyki wykrywalności im spadną. Każdy wisielec był więc kwalifikowany jako samobójca, ale teraz podinspektor się wahał. Człowiek, którego parę dni temu zmusili do przyznania się do winy, nie żyje. Rodzina może szukać powiązań między przesłuchaniem a jego śmiercią. Gotowi uznać, że przez policję targnął się na życie. Zaczną pytać, drążyć, rozmawiać z mediami. Przed kamerami oświadczą, że to był wspaniały chłopiec, niczego nie ukradł, ale źli funkcjonariusze kazali mu się przyznać, więc to zrobił, a potem ze wstydu się powiesił.

Aspirant Żuk miał podobne obawy, bo zaczął przeszukiwać kieszenie wisielca.

— Sądzisz, że zostawił list pożegnalny, w którym nas oskarża? — zagadnął Juraszczyk.

Aspirant wyciągnął z bluzy Marczaka telefon.

— To pokolenie nie umie trzymać długopisu w ręku. Jeśli zostawił ostatnie słowo, to tutaj. — Zamachał aparatem. — Trzeba też sprawdzić jego profil na portalu społecznościowym, tam mógł coś napisać na pożegnanie, ale lepiej, żebyśmy nic takiego nie znaleźli.

Podinspektor przytaknął. Lubił pracować z takimi funkcjonariuszami jak Żuk. Grunt to mieć podobne podejście do wykonywanej profesji. Większość policjantów podporządkowała się normom, które stworzył w wydziale, inni robili swoje i milczeli. Obecni tutaj technicy należeli do tej drugiej grupy. Żaden z nich nie skomentował tego, że aspirant wyjął z kieszeni wisielca telefon i schował go do swojej kurtki, i na pewno nie wspomną o tym nikomu, nawet żonom. Dobrze, że posterunkowa Baranowska złożyła wypowiedzenie ze służby. Nie nadawała się do tej roboty, za dużo było w niej lęku i tak zwanej moralności. Dziewczynka wychowana na filmach z dobrymi gliniarzami w roli głównej, niestety, nie tak wygląda rzeczywistość. Nie miałby z niej żadnego pożytku, a może nawet ściągnęłaby na nich kłopoty.

Kilka metrów dalej zatrzymał się srebrny citroen. Wysiadł z niego mężczyzna w garniturze i rozpiętym płaszczu. Prokurator Piotr Lochman we własnej osobie. Zbliżył się do nich prędkim krokiem.

— Możecie go odcinać — rzucił, spoglądając na wisielca. — Muszę zaraz wracać do prokuratury, biurko mam zawalone papierami.

Technicy spojrzeli na podinspektora. Choć formalnie to Lochman miał więcej do powiedzenia, to wedle nich ostatnie słowo należało do Juraszczyka. Ten wskazał ruchem ręki, żeby się wstrzymali z czynnościami.

— Panie prokuratorze, musimy poszukać śladów morderstwa.

Lochman zaczął czegoś szukać w kieszeniach płaszcza, a potem marynarki.

— Po co? Mało macie roboty? — Nagle znieruchomiał, a na jego prawie chłopięcym obliczu pojawił się niepokój. — Czyj to dzieciak?

— Niczyj.

— Jeśli niczyj, to znaczy, że samobójca.

— Wolałbym jednak wykonać czynności pod kątem morderstwa. Denat to Krzysztof Marczak, kilka dni temu przyznał się do napadu na sklep z telefonami. Może był z kimś powiązany, wspólnicy się przestraszyli, że będzie sypał, i pozbyli się problemu.

— Jeśli się pozbyli, to znaczy, że problemu nie ma — mruknął prokurator i rozejrzał się po miejscu zdarzenia, zatrzymując wzrok na zwłokach i szukając śladów przemocy bądź czegoś, co by wskazywało na udział osób trzecich. W końcu machnął ręką. — Podinspektorze, rób, co chcesz. Ty kierujesz oględzinami, a ja wracam do prokuratury.

Kiwnął im głową i zaczął iść w stronę citroena. Po kilku krokach znowu czegoś szukał po kieszeniach. Usłyszeli, jak klnie, chwilę później ruszył z piskiem opon.

Aspirant Żuk pomagał funkcjonariuszom rozstawić parawan. Już wcześniej powinni się tym zająć, może wówczas nie mieliby tylu gapiów. Była siódma. Do pobliskich zakładów zjeżdżali pracownicy, głównie młodzi mężczyźni. Wielu z nich wysiadało z samochodów i robiło zdjęcia, i to właśnie one niepokoiły Juraszczyka. Nie chciał, aby te fotki trafiły do sieci. Wziął do ręki protokół i przywołał technika, aby ustalić z nim zakres czynności.

— Co sądzisz o zabezpieczeniu śladów traseologicznych?

— Mogę folię rozłożyć, ale gówno z tego będzie. Chodnik to chodnik, śladów zawsze dużo, oczopląsu od nich dostaniemy. Proponuję zabezpieczyć rower, może w laboratorium zdołają ustalić, z jaką siłą uderzył o chodnik, bo może wcale nie uderzył, a ktoś go położył pod zwłokami.

Juraszczyk kiwnął głową, akceptując tę czynność.

— Zabezpiecz sznur i jego rękawiczki.

— Szefie, przecież to rutynowa czynność — obruszył się technik.

Podinspektor patrzył na stopy Krzysztofa Marczaka odziane w sportowe obuwie. Unosiły się jakieś piętnaście centymetrów nad chodnikiem. Spojrzał znowu na gałąź. O ile się ugięła pod ciężarem ciała? Pięć centymetrów? A może dziesięć?

— Chyba będziemy musieli zrobić eksperyment — mruknął. — Trzeba sprawdzić, czy dosięgnąłby pętli, stając na pedałach.

Teraz technik kiwnięciem głowy zaakceptował pomysł podinspektora.

— Mnie ciekawi też, czy można stać na pedałach i nie chwytając się kierownicy, utrzymać równowagę na tyle długo, aby zdążyć włożyć głowę w pętlę. Proponuję, żeby Żuk to sprawdził, on jest najzwinniejszy z nas wszystkich.

Podinspektor się uśmiechnął.

— Aspirant na pewno się ucieszy, żeby tylko się nam nie powiesił, bo premii za to nie będzie.

Sowiński przystąpił do czynności, a Juraszczyk skupił się na protokole. Po chwili stanął przy nim Żuk.

— Dobrze, że Ulki już nie ma w firmie. — Kiwnął głową w stronę wisielca. — Miałaby problem z tym biedakiem.

Podinspektor na moment oderwał długopis od papieru.

— To nie jest biedak, tylko bandyta. Dla nas lepiej, że się powiesił. Mamy go z głowy na teraz i na przyszłość. A jeśli chodzi o posterunkową, to też o tym pomyślałem. Jest ryzyko, że dowie się o śmierci Marczaka i uzna, że powiesił się z naszej winy, bo dostał dwa razy pałką po piszczelach. A wtedy może przyjść jej do głowy, że powinna napisać na nas donos albo co gorsza, pogada z jakimś dziennikarzem.

— Może się nie dowie o Marczaku. Od nas z firmy nikt jej nie doniesie, a w kronice kryminalnej będzie podany tylko jego wiek.

— Nie bądź takim optymistą. Chyba zauważyłeś niedawną sesję fotograficzną. Krzysiowi za życia nie zrobiono tyle zdjęć, co dzisiaj. Pstrykali, jak gdyby jakiś celebryta się powiesił. Trzeba się liczyć, że posterunkowa Baranowska za jakiś czas dowie się o Marczaku. Musimy się na tę ewentualność zabezpieczyć.

— Czyli musimy coś na nią znaleźć — mruknął Żuk. — To będzie trudne, bo ona nawet nie ma samochodu, po kieliszku nie będzie prowadzić, prędkości też nie przekroczy.

— Na razie możesz się z nią umówić na kawę, potem do kina. Po prostu miej ją na oku. Ona myśli, że ty jesteś ten dobry policjant. Jeśli się dowie o Marczaku, to ją przekonasz, że się nie powiesił sam, że mamy dowody na morderstwo. Zrobimy z Krzysia przestępcę, który się naraził ważniejszym niż on, a to, żeśmy go spałowali, nie miało żadnego znaczenia.

— Dobra, zajmę się Ulką. Nie musisz się o nią martwić, tak ją urobię, że nawet ciebie uzna za dobrego glinę.

Sowiński przeciął wisielczy sznur mniej więcej w połowie długości. Odcięte zwłoki przytrzymywało dwóch funkcjonariuszy. Żuk podszedł do nich i pomógł położyć ciało na rozpostartej na chodniku folii. Zaraz wrócił do podinspektora.

— Wyślijmy któregoś z młodych, aby przeszedł się po pobliskich magazynach i pogadał z ochroniarzami. Może ktoś coś słyszał albo widział.

— Dobry pomysł, niech ktoś idzie. A my, gdy skończymy tutaj, pojedziemy do rodziców Marczaka.

Juraszczyk notował kolejne czynności wykonywane przez funkcjonariuszy. Sowiński zabezpieczał właśnie fragment pętli, umieszczając ją w pudełku. Inny technik stał na niskiej drabinie i fotografował gałąź w miejscu, gdzie przed momentem zawiązany był sznur. Podinspektor zastanawiał się, czy da się to zdarzenie zakwalifikować jako morderstwo. Pewne szanse były, bo eksperci przedstawiali jedynie fakty, a interpretacja należała do śledczych.

Pół godziny później aspirant Żuk podszedł do niego z dwoma kubkami kawy.

— Poszukaj w sieci i w naszej bazie informacji o Marczakach — polecił młodszemu koledze, delektując się smakiem kofeiny. — Zanim do nich pojedziemy, powinniśmy wiedzieć, czy wchodzimy na pole minowe.

— Dobra, zajmę się tym.

Technicy rozebrali zwłoki, ubrania zapakowali w worki foliowe i oznaczyli metryczkami. Wisielec miał trafić na stół sekcyjny. Juraszczyk wysłał jednego z funkcjonariuszy do prokuratury po odpowiedni na tę okoliczność dokument.

Przebiegł wzrokiem po protokole i odnalazł wstępne ustalenia medyka sądowego. Ciało wykazywało spadek temperatury i znaczne stężenie pośmiertne, godzinę zgonu lekarz określił na pierwszą w nocy. Marczak wisiał więc nad chodnikiem pięć godzin. W tym czasie rzeczywiście nikt tędy mógł nie przechodzić, bo nie ma tu budynków mieszkalnych, ale motocykliści często urządzali sobie wyścigi na Modrzewinie. A co, jeśli potrącili rowerzystę, a potem go powiesili, aby odsunąć podejrzenia od siebie? Każda hipoteza jest prawdopodobna, byle dowody się znalazły. Juraszczyk z nadzieją spojrzał na rower, szukając choć trochę wykrzywionej ramy bądź kierownicy. Niestety, nie było żadnych oznak zderzenia z motorem. No cóż, będą musieli się bardzo postarać, aby zrobić z Krzyśka ofiarę morderstwa.

Podinspektor podpisał protokół i podał go technikom wraz z długopisem. Aspirant Żuk czekał już na niego w radiowozie.

— No i czego się dowiedziałeś? — zapytał Juraszczyk, wsiadając do ciepłego wnętrza samochodu.

— Tego, że możemy się spodziewać problemów. Ojciec ofiary Rafał Marczak nienawidzi policji, o czym wspomina na swoim profilu. Uważa nas za szmaciarzy i kurwy.

— Ma jakiś powód?

— Napisał, że został spałowany w dziewięćdziesiątym dziewiątym po meczu Olimpii Elbląg, ale sądzę, że gardzi nami głównie dla zasady.

— Czyli Rafał Marczak będzie nas miał za złych gliniarzy, którzy zmusili jego syna do przyznania się do napadu.

Żuk się z nim zgodził, przytakując gorliwie.

— Czy stary Marczak ma coś w naszych kartotekach? — zapytał podinspektor.

— Nic. Ale gdy pracował w Niemczech na budowie, to on i jeszcze dwóch Polaków byli podejrzewani o zrzucenie jednego Araba z rusztowania. Niczego im nie udowodniono. Od czterech lat Rafał Marczak pracuje w Polsce, też w firmie budowlanej.

— A jego żona?

— Nic ciekawego, gospodyni domowa, która dorabia sobie opieką nad osobami chorymi. Marczakowie mają jeszcze jednego syna, starszego od Krzysztofa, pracuje w Szwecji.

Wjechali w Wyspiańskiego, to tutaj mieszkali rodzice ofiary. Gdy wysiedli z radiowozu, Juraszczyk rozejrzał się z dezaprobatą. Kiedyś stały na tej ulicy dwupiętrowe rudery, brudne i odarte z tynku, które tworzyły klimat ulicy i dookreślały jej mieszkańców. Podczas interwencji bez obaw mogli rzucić na glebę podskakującego gościa. A teraz to nie wiadomo, kto mieszkał w tych estetycznych budynkach, może jakiś urzędnik albo radny. Nawet zwykle bezczelni grafficiarze nie odważyli się pomazać wyremontowanych ścian. W klatce było w miarę czysto, a drzwi trzymały się na zawiasach. Polska się zmienia, Elbląg się zmienia, przynajmniej na powierzchni.

Zapukali do pierwszego mieszkania na prawo. Otworzył im mężczyzna w rozciągniętej koszulce i zbyt długich dresach. Wyglądał na więcej niż pięćdziesiąt lat, głównie z powodu głębokich bruzd na wysokim czole.

— Pan Rafał Marczak? — zapytał podinspektor służbowym tonem.

— Tak, a co?

Juraszczyk przedstawił się i podał stopień, jednocześnie machnął legitymacją przed oczami mężczyzny.

— Co pan mi tu szmatą wymachujesz?

— Chcielibyśmy porozmawiać. Możemy wejść?

— Co? Strach was obleciał? Dlatego przyszliście? Chcecie się dogadać?

— Przyszliśmy w sprawie pana syna, Krzysztofa Marczaka.

— No właśnie o tym mówię, ale go w domu nie ma. Wyszedł wieczorem i jeszcze nie wrócił. Żona się martwi, bo telefonu nie odbiera.

— Niestety, mamy złe wiadomości na temat Krzysztofa. Czy możemy porozmawiać w środku?

Mężczyzna się wahał. Ruszał żuchwą, jak gdyby coś przeżuwał. Jego dłoń tak mocno zacisnęła się na futrynie, że knykcie mu pobielały. Zza jego pleców rozległ się stanowczy kobiecy głos:

— Rafał, wpuść ich.

Odsunął się, otwierając szerzej drzwi.

— No dobra, wejdźcie.

Mieszkanie nie miało przedpokoju, dlatego po przekroczeniu progu od razu znaleźli się w kuchni. Przy zlewie stała kobieta w szlafroku. Przed sobą trzymała patelnię w taki sposób, jak gdyby było to narzędzie, którym można zaatakować intruza. Była blada, wargi jej drżały.

— Co z Krzyśkiem? Mówcie!

Aspirant Żuk odchrząknął. Lepiej mu wychodziło przekazywanie tragicznych informacji, dlatego umówili się, że zacznie rozmowę.

— Dzisiaj rano znaleźliśmy na Modrzewinie powieszonego człowieka. To prawdopodobnie wasz syn, ale potrzebna będzie jeszcze identyfikacja. Bardzo nam przykro.

Pani Marczak przycisnęła patelnię do piersi, a jej mąż znowu zaczął gwałtownie ruszać żuchwą. Tragiczna informacja jeszcze do nich nie dotarła, dopiero krążyła wokół tych obszarów mózgu, gdzie następowała semantyczna percepcja. Kobieta pierwsza zrozumiała sens wypowiedzi. Uśmiechnęła się i powiedziała:

— Nie.

To jedno słowo wyartykułowała cicho i spokojnie, jak gdyby zaprzeczała czemuś banalnemu.

— Przykro nam — powtórzył Żuk.

Juraszczyka zaskoczył głos kolegi, głęboki i smutny, jak gdyby naprawdę czuł żal z powodu śmierci Krzysztofa. Niezły z niego aktor.

Kobieta patrzyła na funkcjonariuszy, a jej twarz zmieniała się z każdą sekundą, pojawiał się na niej strach. Rafał Marczak pochylił się do przodu, jak gdyby chciał się na nich rzucić.

— Co wy pierdolicie?

Aspirant odsunął się o krok, a Juraszczyk przyjął postawę obronną na wypadek ataku. Wolał nie poczuć pięści Marczaka na swoim podbródku. Stary wyglądał na silnego. Lata spędzone na budowach zamieniły jego mięśnie w kamień.

— Mogą państwo skorzystać z pomocy policyjnego psychologa — kontynuował Żuk.

Marczak zbliżył się do nich na ugiętych kolanach. Rude kępki włosów sterczały mu na głowie, upodabniając do jakiegoś stwora z filmu fantasy.

— Zabiliście mojego syna, a teraz chcecie nas wysłać do psychologa. Szmaciarze, mordercy. — Głos mężczyzny rósł, osiągając trudną do zniesienia skalę. — Zapłacicie za to. Kurwy, mordercy, zabiliście mi syna.

— Panie Rafale, proszę się uspokoić i nie formułować pochopnych zarzutów. — Żuk nadal trzymał się swojej roli, był funkcjonariuszem współczującym rodzicom ofiary. — Dopiero śledztwo wykaże, w jaki sposób zginął Krzysztof, czy sam odebrał sobie życie, czy przy udziale osób trzecich.

— Nie jest mi potrzebne żadne śledztwo, ja wiem, że to przez was, przez psiarnię. Biciem i prądem zmusiliście dzieciaka, żeby przyznał się do kradzieży, a on nic nie zrobił, nikomu nigdy nic nie ukradł. Ze wstydu się powiesił, bo zrobiliście z niego złodzieja.

— Panie Rafale, przypominam, że jeszcze nie wiemy, czy to było samobójstwo. Przeprowadzimy szczegółowe śledztwo, które to ustali.

— Jasne, że się nie powiesił. Wyście to zrobili, powiesiliście go, żeby wam koło dupy nie narobił.

Marczak znowu zaczął obrzucać ich wyzwiskami, nie pozwalając dojść do słowa aspirantowi. Krople śliny wypadały z wykrzywionych nienawiścią ust wraz ze słowami. Grube czerwone żyły wystąpiły na przedramionach mężczyzny i zdawały się pulsować, jak gdyby miały zaraz eksplodować. Podinspektor pomyślał, że to nawet byłoby dobre rozwiązanie, gdyby teraz stary Marczak zszedł na zawał serca, w innym razie narobi im problemów.

Nagle rozwścieczony mężczyzna przygiął rudą głowę do klatki piersiowej i niczym byk runął do przodu wprost na Juraszczyka. Ten, choć przygotowany na atak, nie zdążył odskoczyć, uderzył plecami i tyłem głowy o ścianę. Poczuł ból, na szczęście nie ogłuszyło go. Kopnął pochylonego Marczaka w szczękę, bo tamten szykował się już do kolejnego ciosu. Stary padł na podłogę z rozłożonymi ramionami, wtedy do ataku przystąpiła kobieta, rzucając się na podinspektora z patelnią. Aspirant Żuk zdążył ją złapać i unieruchomić w silnych ramionach.

— Drodzy państwo, zaraz zadzwonimy na pogotowie, potrzebny wam jest lekarz. Proponuję też, żebyście poprosili o przyjście kogoś bliskiego, kogoś z rodziny albo sąsiadów. Nie powinniście zostawać sami.

Rafał Marczak usiłował podnieść się z podłogi. Podpierając się na dłoniach i kolanach, kołysał ciałem i bełkotał, patrząc na buty podinspektora.

— To ty, szmato, ty, kurwo, zabiłeś moje dziecko, Krzysiek mówił o tobie, pamiętam twoje nazwisko. Nie daruję ci, skurwysynie, skończycie wszyscy w pierdlu albo na sznurze na jakimś drzewie. Przyszykujcie się na to samo, co spotkało mojego syna. Zemszczę się.

Kwadrans później podinspektor i aspirant siedzieli w radiowozie. Obok zaparkowała karetka pogotowia i właśnie wprowadzali do niej Marczakową. Kobieta słaniała się i zawodziła cicho. W drzwiach kamienicy stał jej mąż i wygrażał im pięścią.

— I co? Będziemy mieli kłopoty? — zapytał aspirant.

— Jeśli będzie próbował dobrać się do nas drogą oficjalną, to nic nam nie udowodnią. Wystarczy, że będziemy wszyscy milczeć, posterunkowa Baranowska też. Gorzej, gdy zechce uprzykrzyć nam życie i pójdzie do mediów, wtedy trzeba będzie przeczekać.

W oknach pojawiły się zaciekawione twarze i ręce z wyciągniętymi telefonami. Robiono im zdjęcia, a może nawet filmowano. Niepotrzebna była im ta sława, odjechali więc pospiesznie.

 

 

 

Rozdział III

 

 

 

ULA OBRACAŁA W PALCACH legitymację prywatnego detektywa i pękała z dumy. Była w jej posiadaniu dopiero od trzech dni, a już dostała pierwsze zlecenie. Na początku planowała zatrudnić się w renomowanej agencji detektywistycznej, znalazła nawet w Gdańsku dwie godne uwagi. Mogłaby się tam sporo nauczyć, pod warunkiem, że trafiłaby na normalnych współpracowników. Obawiała się, że znowu przyjdzie jej pracować z ludźmi stosującymi metody, z którymi zetknęła się w elbląskiej komendzie. To zadecydowało, że otworzyła własne biuro. Brzmiało to profesjonalnie: Biuro Detektywistyczne Urszuli Baranowskiej. W rzeczywistości ograniczało się do telefonu i laptopa. Nie miała samochodu ani sprzętu podsłuchowego, tak potrzebnego do wykonywania tej profesji. Postanowiła, że w zależności od prowadzonej sprawy będzie dokupywała niezbędne rzeczy.

Czterdzieści osiem godzin temu umieściła ogłoszenie w internecie o swoich usługach, przy czym zaznaczyła, że specjalizuje się w sprawach rodzinnych: znajdywaniu dowodów zdrady i ściąganiu alimentów, czyli tak naprawdę poszukiwaniu rodzica, który się od nich uchyla, oraz ustalaniu wysokości jego zarobków. Liczyła, że ten zakres sprawi, iż będzie miała klientów, ponadto z takimi zleceniami sobie poradzi. Śledztwo gospodarcze czy kryminalne było poza jej umiejętnościami, zresztą nie miała aż takich ambicji.

Ula weszła do kawiarni Amarena i rozejrzała się za Aliną Michalską. To właśnie ta kobieta napisała do niej wczoraj maila, jedno krótkie zdanie: „Chcę skorzystać z pani usług”. Biła z tych słów desperacja i zdecydowanie. Ula zaproponowała spotkanie przy kawie, a potem poszukała profilu klientki na portalu społecznościowym. Dowiedziała się, że Alina ma trzydzieści pięć lat i jest pielęgniarką w szpitalu wojewódzkim.

— Tutaj jestem! — zawołała blondynka siedząca za stolikiem przy ścianie.

Ula była zaskoczona wyglądem Michalskiej. Na zdjęciach prezentowała się młodziej i atrakcyjniej, głownie dzięki makijażowi i dziewczęcej fryzurze. Teraz była niewymalowana, włosy miała ściągnięte gumką, a na krótkich paznokciach resztki lakieru, jakby jej nie zależało, żeby wyglądać dobrze. Poza tym w całej jej sylwetce widać było zmęczenie. Może była po nocnym dyżurze, podczas którego zmarł jakiś pacjent, albo miała dosyć męża, który ją zdradza z młodszą i ładniejszą. Ula zatrzymała wzrok na splecionych dłoniach Michalskiej. Nie dostrzegła obrączki. Może więc nie chodziło o sprawdzenie wierności partnera.

— W czym mogę pani pomóc?

Alina się uśmiechnęła, odsłaniając ładne zęby. Teraz wyglądała dużo lepiej.

— No nie wiem, pani taka młoda.

— Jestem młoda, ale mam już doświadczenie, które zdobyłam, pracując w policji.

Nie miała zamiaru przyznawać się, że funkcjonariuszką była tylko przez dwa tygodnie.

Kelnerka postawiła na stoliku kawę i talerzyki z bezą.

— Chciałabym, żeby kogoś pani odnalazła.

— Kogo?

— Nie wiem, kim on jest. Od sześciu miesięcy pisze do mnie esemesy. — Alina wyjęła z szeleszczącej reklamówki gruby plik kartek. Wyglądało to jak cała ryza. — Wydrukowałam naszą korespondencję.

— Sporo tego jest — zauważyła Ula, biorąc kartki do ręki.

— Tak, bardzo dużo. Przysyłał mi dziennie około trzydziestu esemesów, czyli trzydzieści razy sto osiemdziesiąt dni, a więc dostałam od niego jakieś pięć tysięcy czterysta wiadomości.

— Czy chodzi o stalkera? Czy to jest ktoś, kto panią nęka? Jeśli tak, to przypominam, że stalking jest przestępstwem, a stalkerowi grozi do trzech lat pozbawienia wolności. Musi tylko pani zgłosić to na policję.

— Nie chcę w to mieszać policji. Wolałabym sama wszystko załatwić. — Michalska się zaczerwieniła jak nastolatka próbująca ukryć, że zakochała się w chłopaku, który chodzi z jej najbliższą przyjaciółką. — Pani rozumie, że nie chcę zamieszania z policją. Po co mi to? Jeszcze sąsiedzi się dowiedzą, że na policji byłam, i zaczną moją mamę wypytywać, a ona się zdenerwuje.

— Tak, rozumiem.

Ula rozumiała tyle, że ta kobieta nie czuje się zagrożona, bo w innym razie na pewno udałaby się na komendę. Przebiegła wzrokiem przez pierwsze wersy. Wyglądało to na typowe esemesy wielbiciela.

„Masz uroczy uśmiech, chciałbym go częściej widywać”. „Ładnie ci w białym, wyglądasz jak anioł”. „Właśnie się obudziłem i od razu pomyślałem o tobie, żeby dać ci znać, że jestem na świecie, a ty jesteś w mojej głowie, piszę więc do ciebie”.

Zwróciła uwagę, że wiadomości napisane są bez literówek i błędów ortograficznych, z użyciem polskich liter oraz z poprawną interpunkcją. Zwłaszcza przecinki i kropki miały znaczenie w stworzeniu profilu nadawcy. Wskazywały, że to ktoś przynajmniej ze średnim wykształceniem, staranny i unikający pośpiechu.

— Ten ktoś panią zna — zauważyła Ula.

— Tak. Dużo o mnie wie, nawet zbyt dużo. Czasami miałam wrażenie, że jest tuż obok, że mnie obserwuje.

— Może to któryś z pani współpracowników?

— Nie sądzę. Pracuję w szpitalu wojewódzkim na oddziale wewnętrznym. Jedyni mężczyźni to czterech lekarzy, poza księdzem, który przychodzi głównie w niedzielę. Na innych oddziałach są jeszcze rehabilitanci, ale nie u nas.