Ostatnia Przysługa - Anna Wolf - ebook
NOWOŚĆ

Ostatnia Przysługa ebook

Wolf Anna

5,0

557 osób interesuje się tą książką

Opis

Świat brudnych interesów, niebezpiecznych zagrywek i przemocy był im znany od zawsze. W takim otoczeniu dorastali Wiktor Brzeziński i Sara Jabłońska. On wciąż jest związany ze światem przestępczym. Ona wiedzie za to poukładane życie z dala od interesów rodziny. Wszystko nagle się zmienia, gdy pewnego dnia kobieta zostaje napadnięta…  
Trafia pod niechcianą opiekę Brzezińskiego. Mało tego – ona w ogóle nie chce mieć z nim nic wspólnego. Zwłaszcza po tym, do czego dawno temu między nimi doszło. Sara musi zmierzyć się ze strachem, niepewnością i obecnością nadopiekuńczego mężczyzny, który próbuje się dowiedzieć, kto i dlaczego chce ją zabić. Wiktorowi niełatwo jest wykonać przysługę, której się podjął. Czas im się kończy, a sprawca nie odpuszcza. Do tego uczucia i kłamstwa innych osób wiele komplikują…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Korteress55

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca historia, którą czyta się jednym tchem. Polecam
00
MariolaAndrzejczak

Nie oderwiesz się od lektury

WOOW, gładko " weszło "😁...I tego mi było trzeba...jest troszkę " za grzeczna" ,jak na możliwości autorki ale i tak nie mogłam się od niej oderwać ☺️🤩 bardzo polecam 😘😘😘
00
KikiRafik

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna, szybko się czyta, nie przesłodzona . Polecam
00



ANNA WOLF

Ostatnia

przysługa

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/Panczakiewicz Art.Design
Redakcja: Kamila Recław
Korekta: Dorota Filip, Wiktoria Kowalska
Redakcja techniczna: Mariusz Gołdyn
Elementy graficzne w tekście
R. Marchewka
Copyright © 2025
@ by Anna Wolf
@ for this edition by Wydawnictwo Wolf Sp. z o.o.
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-971901-9-1
Druk i oprawa: Abedik
Wydawnictwo Wolf
Wydanie I
Gorzów Wielkopolski 2025
skład ebook: Amakowska.pl

SPIS TREŚCI

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Epilog

Playlista

O Wolf

Prolog

Wiktor

Spoglądam na sunące po niebie nieliczne chmury, które lekko zaburzają błękit nad moją głową. Poprawiam koszulę. Powoli zaczyna się już lepić do mojej lekko spoconej skóry, kiedy czekam na starego. Gdyby nie to, że znam go od szczeniaka, nie byłoby mowy o spotkaniu. Do tego za cholerę nie rozumiem, dlaczego akurat w takim miejscu. Jezioro jest piękne, dobre do spotkań, ale niekoniecznie o tej porze dnia, gdyż komary trochę tną.

Spoglądam na zegarek. Spóźnia się już kwadrans. Jeśli w ciągu pięciu minut nie przyjedzie, zwijam się. To, że go lubię i jego nazwisko coś znaczy, nie sprawi, że będę czekał w nieskończoność. Żeby zabić czas w oczekiwaniu na niego, podchodzę bliżej wody, na której kołysze się dzikie ptactwo. Poprawiam na nosie okulary przeciwsłoneczne, po czym odkręcam butelkę wody, którą się raczę. Jest w cholerę gorąco, mimo że już szósta po południu. Spokojnie dopijam resztę wody ze szklanej butelki, patrząc wciąż na jezioro. Domyślam się, dlaczego nosi nazwę „Mokre Łąki”, ale ja nie zamierzam być dłużej mokry od potu. Sprawdzam czas. Pięć minut już minęło. Cóż, skoro nie raczył się zjawić…

Ruszam do zaparkowanego w cieniu drzew samochodu. Wsiadam do niego, rzucam butelkę na fotel obok, po czym uruchamiam silnik. Cofam i wyjeżdżam na drogę. Mój kierunek powrotny to Warszawa, ale po ujechaniu niespełna kilometra odzywa się mój telefon. Odbieram przez głośnomówiący.

– Spóźniłeś się, wracam – informuję Jabłońskiego.

– Zmiana planów. Czekam przy kapliczce z figurą Matki Bożej – oświadcza, a następnie się rozłącza.

– Jaja sobie, kurwa, robi? Kapliczka? Gdzie to, do cholery, jest? – daję upust niezadowoleniu. – Kurwa – klnę i po chwili uruchamiam „Google Maps”. – Kapliczka Figura Matki Bożej – dyktuję dosłownie to, co usłyszałem, dzięki czemu aplikacja sama szuka miejsca. Klikam tylko, żeby mnie poprowadziło. Nie mam czasu na wyszukiwanie w samochodowej automapie, bobym się jedynie zdekoncentrował na drodze.

Dociskam gaz, co nie jest takie znów rozsądne, bo to nie autostrada, gdzie można sobie trochę poszarżować. Tutaj co chwilę teren zabudowany, więc wolę jechać jakoś w miarę płynnie, zamiast co chwilę hamować. Prawie jestem na miejscu, ale gdy docieram do skrzyżowania ulic Rękopis i Groteski, okazuje się, że muszę wjechać w lewo do Kampinoskiego Parku Narodowego. Zaraz przy drodze asfaltowej stoi kilka zaparkowanych aut. Olewam je i jadę dalej ubitą leśną drogą, którą kieruję się już prosto między drzewa. Po drodze dostrzegam jeden dom, później następny. W końcu parkuję auto tuż przy wozie Antoniego. Wyłączam silnik, wysiadam i ruszam w kierunku figury. Cholera, nawet nie wiedziałem o istnieniu takiego miejsca.

– Wiktor – słyszę, ale nie widzę. – Tutaj.

Odwracam się i dostrzegam go stojącego przy drzewie.

– Możesz mi powiedzieć, dlaczego tutaj? – pytam, podchodząc bliżej.

– Byłem śledzony – odpowiada i bacznie się rozgląda.

– Gliny czy twoi kochani przyjaciele?

– Bez różnicy. Jedni i drudzy są niebezpieczni.

– To może mi wyjaśnisz, w jakim celu ciągnąłem tutaj dupę?

– Chcę, żebyś wyświadczył mi przysługę.

– Ty mnie o to prosisz?

– Tak.

– Dobrze, ale muszę wiedzieć, co to będzie. Nikogo dla ciebie nie zabiję.

– Nic z tych rzeczy. To jest bardziej osobiste.

– Niech będzie, ale to moja ostatnia przysługa, Antoni – wyjaśniam mu, żeby nie liczył na więcej. – Z tego, co słyszałem, wycofujesz się z interesów.

– Powiedzmy, że tak będzie lepiej. Starczy mi już to, czego się dorobiłem. Nie muszę chcieć więcej.

– Nie jesteś pazerny. To jakaś nowość w naszym świecie.

– Mało wiesz o życiu, Wiktorze. Nie wszystko można przeliczyć na pieniądze.

– Ponoć każdy ma swoją cenę – mówię to, o czym wielokrotnie się przekonałem.

– Wierz mi, nie każdego można kupić za forsę. Ale tak, każdy ma swoją cenę. Tą ceną może być nawet rodzina. Więc patrząc z tej perspektywy, to tak, każdy ma swoją własną cenę, a naszym zadaniem jest wiedzieć, kto, i co może dać.

– Czyli nie dowiem się, dlaczego znikasz?

– Nie znikam. Lukas przejmie część biznesu – mówi, a ja już wiem, że to jak strzał w kolano – a ja tylko to, czego dorobiłem się w pełni legalnie.

– Nie ma tego za dużo – stwierdzam.

– Ale za to jest dochodowe i wystarczy.

– Dobrze. To mów, co to za przysługa.

– Sara.

– Nie rozumiem – oświadczam, bo nie bardzo się mogę domyślić, o co on chce mnie prosić.

– Pilnuj jej w miarę możliwości. Bądź jej cichym aniołem stróżem.

– To kiepski pomysł.

– Tobie jednemu ufam. Twój stary to kanalia, ale ty – wskazuje na mnie – masz zadatki na naprawdę kogoś wielkiego w naszym świecie. Więc chcę, żeby Sara była bezpieczna. Lukas jej nie obroni, mimo że jest jej bratem. Prędzej ściągnie na nią kłopoty.

– Sądzisz, że jestem w stanie, to zrobić?

– Chciałbym, żebyś od czasu do czasu do niej zajrzał. Sprawdził, czy u niej wszystko dobrze. Mnie okłamie, gdy zapytam. Powie, że wszystko u niej okej. Nie lubi mnie martwić. Nawet jakby jej się coś stało, ona do mnie nie zadzwoni. Jest jak jej matka, która lubi robić wszystko sama i po swojemu.

– Czyli mam zwyczajnie pilnować twojej córki.

– W całym tym byciu jej stróżem powinno pomóc to, że ona ci się podoba. Wiem, nawet nie zaprzeczaj.

– Lub będzie wręcz odwrotnie. Ona mnie nie znosi – uświadamiam go.

– Powiedzmy, że to jednak nie do końca prawda.

– Powiedzmy – odpowiadam. – Tylko tyle? Jakieś raporty mam ci zdawać?

– Nie. Po prostu pilnuj mojej córki.

– Na tyle, na ile będę w stanie – oświadczam, żeby miał świadomość, że nie przydzielę jej żadnego z moich chłopaków.

– To wystarczy. Dzięki. – Klepie mnie w ramię. – Dzięki, Brzeziński. – Odchodzi w kierunku samochodu, zostawiając mnie samego pośród drzew. Aa – odwraca się, gdy stoi już przy swoim aucie. – Ożeń się z nią. Nie będziesz żałował.

– To nie takie proste.

– Wszystko jest proste, trzeba mieć tylko odpowiednie podejście do sprawy – pada z jego ust, a po chwili odjeżdża.

Antoni Jabłoński właśnie dał mi zadanie, w sumie to mam wyświadczyć mu przysługę. Owszem, pomógł mi kiedyś i chyba przyszła pora na spłatę długów. A ja zawsze swoje spłacam. Moje słowo liczy się jak umowa pisana. I okazuje się, że całkiem piękna ta moja ostatnia dla niego przysługa.

Rozdział 1

Sara

Nie wiem, jak długo siedzę w samochodzie na podziemnym parkingu z wciąż zapiętym pasem i przy zaryglowanych drzwiach. Nie wysiadam. Nie jestem w stanie się ruszyć. To tutaj czuję się bezpiecznie, a kiedy wyjdę… Jestem tak przyklejona do cofniętego na maksa fotela kierowcy, że mnie nie widać przez boczną szybę. Biorę głęboki wdech, który wcale mnie nie uspokaja. Zaciskam nerwowo dłoń na niebieskim materiale sukienki, bijąc się z myślami, czy powinnam jeszcze posiedzieć, czy wysiąść.

Zamykam na chwilę oczy, w końcu sięgam po torebkę, odpinam pas i szybko wysiadam, a następnie biegnę w kierunku windy, której drzwi się od razu rozwierają. Już w środku kilkukrotnie naciskam guzik na panelu, żeby to cholerstwo szybciej się zamknęło. Gdy wiezie mnie na odpowiednie piętro, czuję ucisk w gardle, który nie mija nawet wtedy, kiedy otwieram drzwi od mieszkania. Dosłownie wpadam do środka i z impetem zamykam za sobą. Przekręcam dwa zamki, żeby nikt nie miał dostępu, a następnie przez judasz w drzwiach sprawdzam, czy nikt za mną nie podążał. Po upewnieniu się, że na korytarzu jest pusto, rzucam niewielką torebkę na podłogę i ruszam do łazienki. Podchodzę do umieszczonego na jednej ze ścian dużego, sięgającego od podłogi do sufitu lustra. Zaciskam usta w wąską linię. Przekrzywiam głowę i oglądam ślady na mojej szyi. Zaciskam usta, po czym je rozluźniam. Widok, jaki odbija się w szklanej tafli, przyprawia mnie o mdłości. Cała w środku jeszcze dygoczę. Drżącą ręką sięgam do sukienki i ją z siebie zrzucam. Zostając w bieliźnie, patrzę na ślady, na ciele. Jest ich zdecydowanie więcej, niż mogłam przypuszczać. Przecieram dłonią twarz. Chce mi się płakać, a jestem osobą, której się to prawie nie zdarza, nawet na ckliwych filmach.

– Szlag – mamroczę na swój własny widok i wypuszczam powietrze przez nos. Nie chcę nawet dotykać żeber. Bolą, tak samo jak szyja, na której widnieje gruba czerwona pręga. Ledwo jestem w stanie sobie wyobrazić, co stałoby się, gdyby nie nadszedł ten przechodzień. Gdyby nie on i to, jak zaczął krzyczeć, tamci zapewne wyrządziliby mi większą krzywdę. Być może zgwałcili, a na końcu zabili. Zresztą chyba taki był ich plan, który nie do końca im wyszedł. Oczywiście mojemu wybawcy skłamałam, mówiąc, że nic mi nie jest. Nie chciałam glin, przesłuchań. Nie byłoby to dobre. Zwłaszcza nie po tym, jak została potraktowana moja przyjaciółka, która nie miała tyle szczęścia. Została zgwałcona. Byłam jedyną osobą, której o tym powiedziała. To ja zawiozłam ją na policję i to ja odbierałam ją po badaniu. Do dzisiaj pamiętam jej łzy bólu i upokorzenia przez tak zwanych obrońców i stróżów prawa. Wniosła oskarżenie, mimo że jej to odradzano. Teraz już wiem, dlaczego jej tak powiedziano, ale ona wierzyła jak ostatnia naiwna w sprawiedliwość. Niestety ta bywa ślepa i wygrywa ten, kto ma znajomości, układy i pieniądze. Co z tego, że jej oprawca został schwytany, skoro nic mu nie zrobiono. A nim doszło do sprawy, Kalina została zastraszona, jednak najgorsze przyszło później. Obrończyni tego drania, przedstawiła sprawę tak, jakby to wszystko było winą ofiary. Nie wierzyłam, że to się działo. Wiem, że kobieta miała taką pracę, ale wtedy zrozumiałam, że moralność nie istnieje, a wygrywa ten, kto ma kasę i powiązania. Bo jak inaczej nazwać to, że świadek raptem zmienił zeznania? Przyjaciółka wierzyła w sprawiedliwość, a ja wtedy przestałam. Wiem, że ona nadejdzie dopiero w dniu śmierci. Wtedy wszyscy będziemy równi sobie. Ze wszystkich rzeczy śmierć jest dla każdego. Nikt przed nią nie umknie. Miliony na kontach, znajomości nie pomogą, kiedy nadejdzie czas. Ale to właśnie przez niesprawiedliwość nie wierzę w wiele rzeczy. Bo tam byłam i widziałam, jak Kalina na moich oczach się rozpada. Po wszystkim ona pojechała do rodziców, a ja chciałam pogadać z tatą. Powiedziałam mu, co się stało. On jedynie smutno się uśmiechnął, przytulił mnie i powiedział coś, co do tej pory pamiętam: „Ludzkie życie jest niewiele warte, jeśli w grę wchodzi kasa”.

Dał mi wtedy kilka rad, z których jeszcze nie musiałam korzystać. Podobnie jak nigdy nie korzystałam z tego, jak mam na nazwisko. Zasadniczo, żeby nie przyciągać kłopotów, wszędzie podaję pierwszy człon: Rottenberg. To nazwisko mojej mamy, po ojcu mam Jabłońska. Więc we wszelkich papierach, na dowodzie czy prawku widnieję jako Sara Rottenberg Jabłońska. Wtedy też przysięgłam sobie, że od tej organizacji, czyli wymiaru tak zwanej sprawiedliwości, będę się trzymać z daleka. Ale powód był jeszcze jeden. Właśnie moje nazwisko i powiązania ojca ze światem przestępczym. Nie wszyscy wiedzą, czyją jestem córką. To żaden powód do chwalenia się. Ale cóż… Antoni Jabłoński jest moim ojcem i nigdy nie wykorzystałam tego faktu, bo przyszłoby mi zapłacić naprawdę niezły haracz.

Ostatni raz rzucam spojrzenie na moje poobijane ciało, po czym zdejmuję bieliznę i maszeruję pod prysznic. Odkręcam kurki, odsuwam się w oczekiwaniu na ciepłą wodę, a następnie wracam pod jej ciepły strumień, który swobodnie spływa po mojej skórze. Stoję tak przez chwilę, delektując się ciepłem. W końcu sięgam po żel pod prysznic i powoli zaczynam zmywać z siebie cały ten syf dzisiejszego dnia. Zapach strachu, stresu i tego popieprzonego napastnika. W życiu bym nie przypuszczała, że można tak kogoś napaść w centrum miasta. A właśnie się okazało, że jak najbardziej. Do głowy nie przychodzi mi nic. Ale kiedy się nad tym zastanowić, mogą być dwa powody… Chcieli ode mnie kasy albo to ma coś wspólnego z moją rodziną. Zresztą, co to by nie było, chcę o tym zapomnieć i żyć dalej, chociaż… To nie będzie takie proste. Podobne rzeczy zostają w głowie do końca życia albo przynajmniej na bardzo, ale to bardzo długo. Nawet jeśli schowa się je głęboko, to czają się niczym demony, które tylko czekają na odpowiednią chwilę, żeby się wydostać. Sięgam ponownie po żel, myję bardzo dokładnie ciało, po czym spłukuję pianę i myję włosy, by po chwili zakręcić wodę. Wystawiam rękę, zgarniam wiszący na drążku ręcznik, którym się dokładnie wycieram. Niechlujnie rzucam go na podłogę, nie przejmując się tym, i wkładam puchaty szlafrok, który wchłania resztkę wody. Zawiązując pasek, wędruję do kuchni, gdzie trzymam alkohol. Muszę się napić. Jakoś znieczulić. Nie tylko moją pamięć, ale też ciało, które boli w kilku miejscach. Wolę to niż prochy.

Stawiam butelkę białego wytrawnego wina na blacie, odkorkowuję i nalewam do lampki, a następnie upijam łyk. Dobre, nawet bardzo. Zgarniam wszystko i udaję się na swoją wygodną kanapę, którą kupiłam ze względu na kolor. Chyba nikt normalny nie robi takich rzeczy, kto powiedział, że jestem normalna? Nikt. Mam świadomość, że bywam inna. Nie to, że jestem szurnięta, chyba czasem ekscentryczna. Tak bym siebie określiła. Siadam i podziwiam mebel o turkusowym obiciu, który tak do mnie przemówił, że zapłaciłam za niego w cholerę kasy. Warto było. To najwygodniejsza rzecz, na jakiej siedział mój zgrabny tyłek. Chociaż może zgrabny to on był w liceum, teraz jest o kilka kilogramów za duży, ale mam to w nosie. Dobrze mi tak. Do rozmiaru trzydzieści sześć mi daleko. Jestem gdzieś na pograniczu czterdziestki. Bo nikt nie powiedział, że przy takim rozmiarze nie można dobrze wyglądać. Oczywiście, że można. To kwestia różnych rzeczy, w tym ubioru. A ja o siebie dbam. Chodzę na basen, spacery, jeśli tylko czas mi pozwala. Do tego w miarę zdrowo się odżywiam, chociaż fast food, zjedzony od wielkiego dzwonu, nikogo nie uśmiercił.

*

Jakieś pół butelki wina później wciąż siedzę na kanapie przy zgaszonych światłach. Trzymam lampkę alkoholu w dłoni i patrzę tępo przez duże balkonowe okno. Próbuję jakoś ukoić nerwy, ale to wszystko wyzwala we mnie strach… Boję się, dlatego pozamykałam drzwi na wszystkie zamki i włączyłam alarm, który zareaguje, jeśli ktokolwiek spróbuje otworzyć okno. Zachowuję się, jakbym miała schizę. Ale to przecież normalne, prawda? Każdy by tak zareagował.

Mój leżący nieopodal telefon zaczyna wibrować. Mimo że widzę nazwę dzwoniącego, nie mam zamiaru odebrać. Jednak, gdy telefon dzwoni trzeci raz z rzędu, w końcu po niego sięgam i przeciągam palcem po ekranie.

– Tak? – chrypię.

– Co się dzieje? – słyszę zdenerwowany głos brata.

– Nic, Lukas.

– Dlaczego tak chrypisz?

Cholera.

– Mam problem z gardłem – kłamię.

– Nie wierzę, wsiadam do windy, więc lepiej otwórz drzwi, bo inaczej użyję klucza, który mi dałaś.

– Boże – mamroczę.

Nie przejmując się tym, jak wyglądam, bo raczej niczego się nie da ukryć, chyba że pod grubą warstwą makijażu, wstaję i z kieliszkiem w dłoni przemierzam mieszkanie. Przekręcam wszystkie zamki, po czym otwieram ostrożnie drzwi. Słyszę pyknięcie windy, więc wychylam głowę i oddycham z ulgą na widok brata. Chowam się za drzwiami w oczekiwaniu, aż wejdzie do środka. Kiedy przekracza próg, zamykam za nim i staję tyłem. Przez chwilę się waham, niemniej w końcu się odwracam, tylko że Lukas właśnie wchodzi głębiej. Nawet na mnie nie zerknął, co jest jednoznaczne z tym, że za chwilę zaczną się pytania. Biorę głęboki wdech i ruszam za nim.

– Kurwa, co tutaj tak ciemno – mamrocze i sięga do włącznika. – Ciężki dzień? – pyta, kiedy sięga po butelkę i sprawdza poziom jej zawartości.

– Raczej morderczy – odpowiadam, bo dosłownie to mam na myśli.

Brat odwraca się dopiero po moich słowach. Jego oczy się rozszerzają, a butelka z jego rąk leci na podłogę. Całe szczęście, że mam panele i dywan, inaczej los tego szkła byłby marny. Wiem, że to reakcja na mój wygląd, którego nie zamierzam ukrywać. Nie ma sensu. Ślady tak szybko nie znikną.

– Ja pierdolę! – klnie i podchodzi do mnie. – Co ci się stało? – pyta.

– Nie widać? – kpię.

– Saro, przestań. Schowaj ten swój sarkazm i odpowiadaj, do cholery, kiedy pytam. – Sięga do mnie ręką, ale odchylam głowę.

– Nie dotykaj.

– To mów.

– Ktoś mnie zaatakował, kiedy chciałam wsiąść do samochodu – wyjaśniam.

– Kurwa. Kto? Znasz tego kogoś?

– Nie – zaprzeczam. – Było dwóch gości i nie mam pojęcia, dlaczego mnie napadnięto.

– Chryste!

Stojąc naprzeciwko mnie, przygląda się mojej twarzy, która zapewne już zrobiła się kolorowa. Jego oczy robią się okrągłe za zdumienia, gdy dostrzega ślad na mojej szyi, po czym przeczesuje dłonią swoje lekko przydługie włosy.

– Ja jebię!

– Jesteś bardziej zdenerwowany ode mnie. – Zauważam ten jakże oczywisty fakt.

– Też byś była. Ktoś napadł moją siostrę.

– Żyję.

– Dobra. Szpital? Gliny? – wylicza.

– Nic z tych rzeczy. Nie miałam ochoty.

– Okej. Podzwonię, popytam, a ty siedzisz i nigdzie się nie ruszasz.

– Tak jakby nawet nie mam ochoty, ciekawe dlaczego? – kpię.

– Zamknij za mną. – Rusza do wyjścia, a ja za nim. – Nigdzie nie wychodzisz – przypomina mi, jakbym była głupia.

– Oczywiście, tato – rzucam z przekąsem.

– To nie są żarty, Saro, zważywszy na to, jak mamy na nazwisko – mówi coś, czym potwierdza, że to mógł być właśnie jeden z powodów.

– Wiem.

– Dzwoń, gdyby coś się działo.

– Jasne.

Żegnam się z bratem i jak tylko znów przekręcę w drzwiach wszystkie zamki, idę do sypialni, gdzie siadam na moim sporych rozmiarów łóżku. Sięgam po pilota, włączam telewizor, a następnie kładę się, żeby po chwili zmienić pozycję.

– Jezu, za gorąco – mamroczę pod nosem i zrzucam szlafrok. Jest mi za ciepło, więc tak nie zasnę. A ponoć sen jest lekarstwem na wszystko. Tylko niestety nie na moje siniaki. One w magiczny sposób do rana nie znikną, a szkoda.

Wiktor

Wysiadam z samochodu i zostawiam go na podjeździe, po czym wchodzę do domu. Wiem, że gdzieś tutaj kręci się Seba, który mieszka w mieszczącym się z drugiej strony niewielkim i specjalnie dla niego wydzielonym mieszkaniu. Już po tym, jak zaczął dla mnie pracować, okazało się, że lokal jego matki, po jej śmierci, mu się nie należy. Mógł sobie coś wynająć, bo tyle mu płacę, że stać go, jednak ze względu na rodzaj pracy, jaką dla mnie wykonuje, było to bez sensu. On praktycznie cały czas jest w robocie, więc ułatwiłem nam wszystko. Oczywiście, mógł odmówić. To nie było tak, że jak nie przyjmie mojej oferty, to go wywalę. Zrobiłem po prostu przyjacielską przysługę, za którą nie żądam żadnej zapłaty. Sama jego praca jest nieoceniona. Naprawdę to świetny ochroniarz, do tego informatyk i czasem kucharz, więc uważam, że i tak za mało mu płacę.

– Idę do siebie – słyszę z głębi korytarza, a po chwili wyłania się ktoś, kto jest moją prawą ręką.

– Jasne. Tobie też się należy odpoczynek.

– Zamówiłem żarcie na wynos. Twoje stoi na blacie w kuchni.

– Chińszczyzna?

– Tak. Mają całkiem dobrą kaczkę.

– Oo, to dobrze, bo jestem cholernie głodny. Dzięki, Seba.

– Nie ma za co, szefie – śmieje się i znika z domu.

Gdy zostaję sam, kieruję swoje kroki do kuchni, gdzie rzeczywiście czeka na mnie zapakowane jedzenie. Odkładam rzeczy, w tym telefon, i sięgam do papierowej torby. Wyciągam dwa opakowania. W jednym jest zupa, która pachnie smakowicie, ale to kaczka jest niczym deser. Zostawiając sobie zupę na później, sięgam po widelec i zaczynam się raczyć moją kolacją.

– Kurwa – klnę cicho pod nosem. Ta kaczka jest obłędna. Seba jednak wie, gdzie zamawiać dobre żarcie.

Jestem w połowie posiłku, gdy odzywa się mój telefon. Chociaż u mnie nigdy nie jest się „po pracy”, nie zamierzam odbierać. Chcę mieć chwilę spokoju, ale kiedy zerkam i widzę, kto dzwoni, szybko zmieniam zdanie.

– Ogon diabłu podpaliłeś, że dzwonisz? – pytam i szybko przełykam kęs.

– Mam do ciebie pewną sprawę.

Oni wiecznie dzwonią, jak mają „pewną sprawę”, czyli zwyczajnie czegoś chcą. Tyle że niekoniecznie to dostaną.

– Inaczej byś do mnie nie zadzwonił – rzucam z sarkazmem.

– Nie przesadzaj.

– To jakaż jest to sprawa, że zawracasz dupę o – spoglądam na zegarek na ręku – dziesiątej wieczorem?

– Chodzi o moją siostrę.

– Od kiedy ty się tak martwisz o Sarę, co? – mówię z wyraźną pogardą. Lukas nigdy się zbytnio nią nie przejmował, bo gdyby tak było, pozostałaby poza zasięgiem jego brudnych interesów, a tak nie jest. Chociaż może źle go tym razem oceniam?

– Od zawsze. To, że ty tego nie widzisz, nie oznacza, że tak nie jest.

– Więc, w czym ci mogę pomóc?

– Potrzebuję bezpiecznego miejsca dla Sary.

– Dlaczego? – pytam spokojnie, chociaż w środku cały się spinam. Jego słowa sprawiają, że zaczynam mieć złe przeczucia.

– Wydarzyło się ostatnio coś dziwnego, a ja nie chcę ryzykować, że coś jej się stanie.

– Coś kręcisz, Jabłoński.

– Jesteś w stanie zaopiekować się Sarą?

– Możliwe, że jestem – odpowiadam.

– To dobrze.

– Jeśli to zrobię, to wyłącznie dla niej, nie dla ciebie. Żeby była jasność – wyjaśniam mu.

– I tak dzięki.

– Zobaczymy – rzucam z przekąsem. – Bądźcie jutro rano.

– Nie powie…

– Ale ja mówię, ty od zawsze jesteś kiepski w datach – oświadczam, a następnie się rozłączam i odkładam telefon, by po chwili ponownie zająć się moją kaczką, która już lekko wystygła, ale wciąż jest dobra.

Jestem ciekawy, dlaczego tak naprawdę zależy mu, żebym to ja zajął się Sarą. Coś mi mówi, że narobił niezłego bigosu, a teraz próbuje się z tego jakoś wykaraskać, co nie oznacza, że mu się uda. A już najmniej podoba mi się to, że jego siostrze przyjdzie płacić za jego głupoty.

Rozdział 2

Sara

Stwierdzenie, że spałam tej nocy, byłoby niedopowiedzeniem roku. Mimo zmęczenia prawie nie zmrużyłam oka, a teraz stoję i patrzę na rzeczy, które muszę spakować. To, że zgodziłam się stąd wyjechać, nie oznacza, że się zaszyję na wsi, gdzie psy dupami szczekają. Nie mam absolutnie nic do wsi, po prostu moje życie, moja praca jest w mieście. Zresztą, chyba jak wszystkich, których znam.

Sięgam po ubrania, jeszcze raz je składam i upycham, a na koniec wrzucam kosmetyczkę z przyborami do makijażu oraz perfumy. Lubię ładnie pachnieć. To żadna zbrodnia. Jedni lubią wiśnie, drudzy spacery, a ja lubię ładnie pachnieć. W sumie to lubię wiele rzeczy: mniej lub bardziej kosztowne. Po prostu stać mnie, ale nie oznacza to, że od razu polecę i wykupię połowę ekskluzywnego butiku.

– Dobra, mam cię. – Zapinam zamek do końca i stawiam mój bagaż na podłodze, po czym wyciągam rączkę i ciągnę go do wyjścia.

Wciąż zachodzę w głowę, jak ja się dałam namówić bratu na wyprowadzkę z mojego mieszkania. To znaczy sterroryzował mnie słownie, roztaczając wizję tego, co może się stać, jak zostanę tutaj sama, co było jawną manipulacją, na którą dałam się złapać. A że należę do słownych osób, jak mu powiedziałam, że się zgadzam, to się zgadzam. Chociaż sprawa ma drugie dno. Rzeczywiście czuję się tutaj średnio bezpiecznie, więc może dobrze, że na razie mnie nie będzie w mieszkaniu. Tylko nie rozumiem, dlaczego ze wszystkich ludzi, jakich znamy, wybrał właśnie jego. Nie przyjaźnią się za bardzo. Z tego, co wiem, są po prostu kumplami, o ile w ich świecie można mieć kogoś takiego jak kumpel.

Tak czy siak wychodzi na to, że chyba oddałam swoją wolność za bezpieczeństwo, chociaż nikt mi nie będzie mówił, co mam robić. Zwłaszcza Brzeziński. Wiktor Brzeziński to człowiek, z którym nikt nie chce mieć na pieńku. To znaczy, to całkiem w porządku gość. Jednak ze względu na to, z jakiej rodziny się wywodzi, trzeba na niego uważać, bo to nie jest kumpel z sąsiedztwa, chociaż czasem na takiego wygląda.

Lukas się spóźnia, ale to do niego podobne. On nigdy nie może być punktualny, co mnie strasznie denerwuje. Nie lubię, jak ludzie nie szanują mojego czasu. Poza jakimiś losowymi wydarzeniami, których nie ma tak dużo, można sobie zaplanować i oszacować, ile zajmie mi dotarcie na miejsce. Ale nie, przecież na jaśnie pana hrabiego trzeba czekać.

Już mam się udać do kuchni po coś do picia, gdy odzywa się dzwonek do drzwi. Podchodzę cicho, zerkam przez judasz, a gdy dostrzegam brata, otwieram.

– Jesteś gotowa? – pyta, wchodząc do mojego mieszkania, a następnie spogląda na moją walizkę i zamyka za sobą drzwi.

– Nie, ale czy to coś zmieni? – pytam retorycznie, bo oboje znamy odpowiedź.

– Nie mamy wyjścia. Dobrze wiesz.

– Mamy, mogłam się nie zgadzać na przeprowadzkę. I wciąż nie rozumiem, dlaczego to ma być on…

– Bo tam będziesz bezpieczna. Tylko jemu ufam.

– Oho, zabrzmiało poważnie – rzucam kpiąco.

Nie odzywam się, a jedynie wyciągam rękę po uchwyt od walizki i spoglądam na brata, który podchodzi i odbiera ode mnie bagaż. Nie kłócę się z nim, nie ma o co. Wiemy, że niestety noszenie nazwiska naszego ojca ma swoje konsekwencje, a i Lukas się też do tego przyczynił.

Rzucam ostatnie spojrzenie na mieszkanie, za którym będę tęsknić, po czym otwieram drzwi i od razu napotykam znajomą twarz.

– Cześć – witam się z Rydzem.

– Dzień dobry – odpowiada. On nigdy nie mówi mi na „ty”. Myślę, że to dlatego, że pracuje dla mojego brata. – Zapraszam z nami.

– Nami? – Dopiero teraz dostrzegam drugiego mężczyznę, którego nie znam.

– Tak – potwierdza.

– Niezłą mam już obstawę – mamroczę pod nosem, po czym zaczynam się śmiać. – Się dorobiłam niezłych ochroniarzy – mówię na głos.

– To dla twojego dobra – słyszę za sobą głos brata, który zamyka mieszkanie.

– Kim on jest? – Kiwam głową w kierunku nieznajomego.

– To człowiek twojego tymczasowego opiekuna – wyjaśnia Lukas.

– No tak, można się było tego domyślić, a to oznacza zero wolności – marudzę niczym mała dziewczynka.

– Nie przesadzaj. Chodzi o twoje życie. Patrząc na… – urywa i znacząco spogląda na moją twarz, bo oboje wiemy, co się wydarzyło. Nie musi mi tego przypominać, lustro zrobiło to dzisiaj rano za niego.

– Jedźmy już – rzucam i ruszam do windy, która po chwili zwozi nas na parter.

Cieszę się, że po drodze nie natykam się na żadnego sąsiada. To są ludzie, z którymi bardzo rzadko rozmawiam, ale bywają wyjątkowo wścibscy, jakby nie mieli swojego życia. Ja mam za to za dużo na głowie, żeby zajmować się jeszcze cudzym życiem. Ale widać niektórym się nudzi i kiedy już człowieka dorwą, to chcieliby wszystko wiedzieć. Jeśli chodzi o mnie, to źle trafili. Średnio jestem skłonna do opowiadania o swoim życiu. Co moje, to moje.

Wychodzę z budynku i idę za Rydzem, a następnie przecinam chodnik i wsiadam do auta, które ma prowadzić. Obok niego siada mój dodatkowy ochroniarz. Brat, po umieszczeniu walizki w bagażniku, zajmuje miejsce tuż przy mnie. Na samą myśl o wszystkim, co mnie czeka, czuję mdłości. Nie bardzo chcę tam jechać. To jest naprawdę kiepski pomysł, żeby akurat Brzeziński był moim opiekunem. Tylko, że albo on, albo… Ciężko wzdycham. Z dwojga złego wolę już jego.

– Ty na pewno wiesz, co robisz? – dopytuję Lukasa tak dla pewności.

– Wiem. Wszystko omówione.

– Mhm – mruczę, nie do końca pewna jego słów. Bo znam Wiktora i znam brata, więc założę się, że coś tutaj poszło nie tak.

Wiktor

Spoglądam na zegarek. Za chwilę powinni być, a wiem to, bo mój człowiek melduje mi o wszystkim. Zresztą po to go wysłałem, więc nie musi tego robić Jabłoński. A że lubię trzymać rękę na pulsie i w tym wypadku, jej wypadku, muszę. Nie wierzę jej bratu. To nie jest ktoś, komu powierzyłbym własne życie. Co innego stary Jabłoński, ten to jest marką samą w sobie. Niestety o jego synu nie można tego powiedzieć.

Odsuwam fotel, wstaję i obchodzę biurko. Poprawiam koszulę po drodze z gabinetu. Nawet nie zamykam za sobą drzwi, tylko korytarzem udaję się prosto do wyjścia. Na ekranie umieszczonego przy drzwiach domofonu widzę podjeżdżający samochód. Dochodzę do wniosku, że mam idealne wyczucie czasu. Wciskam guzik i otwieram bramę, pozwalając im wjechać na teren mojej posesji. Chwilę później parkują przed wejściem, gdzie czekam w otwartych na oścież drzwiach. Przyglądam się wysiadającym mężczyznom, aż na końcu dostrzegam ją. Ma założone okulary przeciwsłoneczne, czapeczkę z daszkiem na rozpuszczone włosy, ale to, co zwraca moją największą uwagę, to jej dość niecodziennie ubranie. Cholera, Sara Jabłońska ma na sobie dresy. Chyba piekło zamarzło. Aż mam ochotę się w duchu zaśmiać.

– Zapraszam. – Odsuwam się i zachęcająco macham ręką.

– Cześć, Wiktor – wita się ze mną i przepuszczam ją pierwszą. Gdy mnie mija, dostrzegam jej twarz.

Kurwa!

– Cześć – odpowiadam przez zaciśnięte zęby. Spoglądam na jej brata, który kręci głową, żebym nie zaczynał. Ale zacznę, a ktoś pożałuje. Pewnie to będzie on.

– Nic nie mów – ostrzega mnie Lukas.

– Nie muszę, ty mi wszystko wyjaśnisz – rzucam. – Seba – zwracam się do mojego człowieka – zajmij się naszym gościem, byleby nie za bardzo.

– Na pewno wyjdzie stąd żywy – komentuje, czym wywołuje mój uśmiech, chociaż człowiek Lukasa jakoś niekoniecznie wesoło na to reaguje.

Nic więcej nie muszę mówić, bo on wie, co robić dalej, gdy zostawiam ich na dworze za zamkniętymi drzwiami. Jest ciepło, mogą sobie na razie znaleźć jakieś zajęcie. Poza tym Sebastian jest dość rozmowny i gościnny. Czasem nawet za gościnny…

Moich gości znajduję w holu, z którego można się udać w kilka miejsc w tym domu. Budynek ma swoje lata. To tak naprawdę stary dworek, który, powiedzmy, dostałem w pewnym rozliczeniu. Wszystko ma swoją cenę, nawet głupota. Włożyłem trochę kasy w remont, nie żałowałem i dzięki temu wszystko wygląda tak, jak powinno. Ma się kasę, można wymagać. Poza tym lubię przestrzeń, a tutaj jej nie brakuje. Na chuj mi chata z pokojami o metrażu dziesięć lub dwanaście metrów? Wolę mieć mniej pomieszczeń, za to przestronnych. Nie widzę sensu posiadania pokojów klitek, do tego wąskich korytarzy. Ale co kto lubi i kogo na co stać. Za to mam coś, co naprawdę kocham, czyli moją kuchnię, nie tam żadne salony z aneksem. Kuchnia to ma być kuchnia. W mojej znajduje się więc sporej wielkości stół ustawiony zaraz przy wykuszu, z którego rozciąga się widok na ogród. Ale i tak nie nazwałbym tego miejsca jadalnią. Po prostu dwa pomieszczenia połączone w jedno.

– Zaprowadzę cię do pokoju – odzywam się, bo milczenie za bardzo mi ciąży. – Pomóc ci z walizką? – pytam, bo to kobieta, która lubi robić wszystko sama, nawet targać bagaże. – Dam sobie radę sama – potwierdza moją teorię.

– Dobrze. Zatem schodami na górę. – Wskazuję miejsce.

Sara idzie pierwsza na piętro, a ja podążam za nią. Widzę, że ma problem z walizką, ale szanuję jej decyzję i nie pomagam. Skoro chciała sama, to zrobi to sama. Doganiam ją praktycznie na samej górze, po czym wyprzedzam i podchodzę do pokoju, który dla niej wybrałem. Okna wychodzą na ogród, więc będzie miała piękny widok na poranną rosę kołyszącą się na źdźbłach trawy oraz słońce leniwie zaglądające w okna. Te można zasłonić od środka drewnianymi okiennicami. Otwieram drzwi, macham zapraszająco ręką, po czym bez słowa ją zostawiam. Mam do pogadania z jej braciszkiem, którego zgarniam prosto do gabinetu. Zamykam drzwi i czekam na to, co ma mi do powiedzenia, tylko że on wyłącznie na mnie patrzy.

– Zaczniesz, kurwa, mówić, czy mam ci pomóc? – warczę.

– A co mam ci powiedzieć?

– Ach, czyli tak ma przebiegać rozmowa? Dobrze. Więc, kiedy pytałeś o pomoc, jakoś nie wspomniałeś, jak się naprawdę sprawy mają. Dlaczego?

– A czy to by coś zmieniło?

– Owszem.

– Nie wydaje mi się. Moja siostra potrzebuje ochrony. Ze mną nie jest bezpieczna.

– Mówisz? – kpię. – Widziałem jej twarz. Kto jej to zrobił?

– Gdybym wiedział, nie byłoby nas u ciebie. Na kamerach z salonu nic nie ma. Ale myślę, że to było skrupulatnie zaplanowane.

– Tak myślisz? A ja jestem tego pewien, tak samo jak tego, że dostałeś ostrzeżenie – stwierdzam i podchodzę do okna, żeby popatrzeć na rozciągające się przede mną błękitne niebo. Założę się, że znowu napożyczał kasy lub chciał ubić jakiś interes, tylko jak zwykle mu nie wyszło. Jezu, jaki on jest nieudolny. Dziw bierze, że to syn starego Jabłońskiego. Zero polotu, nosa i wszystkiego tego, czego potrzeba, żeby brać się za lewe biznesy.

– Dlatego cię wybrałem. Nikt ci nie podskoczy i mieszkasz poza miastem, Wiktor.

– Raczej się zgodziłem, bez tego twój wybór mnie byłby gówno warty.

– No tak, ale jesteś nietykalny, a ona przy tobie również.

– To tak, do cholery, nie działa – mówię coś, o czym obaj wiemy. Nie w tym życiu, nie w naszym życiu. Jest naiwny. Może dlatego wiecznie pakuje się w jakieś gówniane kłopoty, a później wszyscy dookoła płacą. Jeśli Sara zapłaci za jego błędy, utnę mu łeb.

– Po prostu zajmiesz się nią, ale trzymaj łapy przy sobie – ostrzega mnie.

– Ty tak serio? Przywozisz mi ją i jeszcze masz jakieś żądania?

– Mhm.

– To jest moja ostatnia przysługa, przez wzgląd na dawne czasy. I nie musisz się martwić o Sarę – kwituję. Ten typ nie będzie mi mówił, co mogę robić. Sam do mnie przyszedł, więc ja decyduję.

– Wiktor – ostrzega mnie.

– Lukas – zbliżam się do niego – nie zrobię nic, czego nie chciałaby twoja siostra. Takie zapewnienie ci pasuje?

– Wystarczy. Muszę jechać, a ty – wskazuje na mnie palcem – pilnuj jej – mówi, na co kiwam głową w odpowiedzi. Szkoda mi słów na tego barana. – Dzięki.

– Odprowadzę cię. Twój człowiek zostaje, czy masz do mnie pełne zaufanie? – Wolę wyjaśnić tę kwestię.

– Ufam ci, jak to powiedziałeś: przez wzgląd na dawne czasy.

– Słowa są święte – stwierdzam.

Przynajmniej moje słowo takie jest i coś znaczy. Każdy, kto mnie zna, o tym wie. Respektuję umowy słowne, ale nie wywiąż się z nich lub udawaj, że nic takiego nie miało miejsca, naprawdę źle to się dla ciebie skończy. Nie jestem chłopcem ani do bicia, ani na posyłki.

– Wciąż są.

Odprowadzam Jabłońskiego z czystej grzeczności, chociaż mu się ona nie należy. Następnie Lukas wsiada do auta. Stoję przy drzwiach frontowych i obserwuję, jak wraz ze swoim człowiekiem odjeżdżają. Po chwili zjawia się Sebastian i spogląda na mnie. W jego oczach mogę dojrzeć coś dziwnego.

– To się źle skończy – odzywa się.

– Powiedz mi coś, czego nie wiem – wzdycham.

– W sensie dla szefa się źle skończy.

– Taaa – rzucam i kręcę głową. – Weź Matrixa i zabezpieczcie teren, a ja pójdę się dowiedzieć, co się, kurwa, wydarzyło. Bo coś mi się w tej całej historii nie klei.

– Czyli nie tylko ja widziałem, że z jej twarzą jest coś nie tak.

– Nie tylko ty.

– A swoją drogą jej mieszkanie znajduje się w budynku, który jest niczym do mała forteca. Nie tak łatwo się tam dostać. Więc, jak dla mnie, dziwne jest to, że Sara potrzebuje twojej ochrony.

– Celne spostrzeżenie, Seba.

– Czyli wygląda na to, że wdepnąłeś w zajebiście wielkie gówno.

– Tym bardziej muszę się dowiedzieć, co się odjebało.

Zostawiając go, wchodzę do domu i ruszam na górę, gdzie przydzieliłem Sarze pokój. Ten dom jest obszerny w amerykańskim stylu. Podoba mi się i czuję się tutaj komfortowo. Pokonuję schody, wpadam na korytarz i podchodzę do drzwi. Przez chwilę się zastanawiam, czy dobrze robię, mając zamiar z nią pogadać. Ostatnie nasze spotkanie było dość… burzliwe. Tak bym to określił. W sumie może powinienem temat olać i po prostu mieć gościa, którym bym się nie zajmował, a robiliby to moi ludzie, tylko że dałem słowo jej bratu. A słowo jest słowem. Poza tym lubię Sarę, nawet bardziej, niż powinienem.

Przystaję przed jej drzwiami, unoszę rękę i pukam. Czekam, aż mi otworzy, co następuje po dobrej chwili. Sara staje w progu. Wciąż ma na sobie dresy, ale już pozbyła się czapeczki z daszkiem i okularów, dlatego mam idealny widok na jej twarz, która wygląda jak po spotkaniu bokserskim. Zapewne tak było, dlatego chcę wyjaśnień.

– Nie odpuszczę i nie dam sobie wcisnąć gównianych wymówek – informuję ją od razu, żeby nie miała złudzeń, że się mnie pozbędzie.

– Czyli mój brat ci nie powiedział, co się stało?

– Jak widać, nie. A skoro tak, to chcę, żebyś mi sama opowiedziała. Wpuścisz mnie?

– To twój dom. – Wzrusza ramionami i odsuwa się, pozwalając mi wejść.

– Ale szanuję czyjąś prywatność – oświadczam, żeby wiedziała, że bez zaproszenia się nigdzie nie pakuję.

– Doprawdy? – rzuca z przekąsem, a ja już wiem, do czego ona pije.

Już w środku się rozglądam. Jej walizka stoi przy łóżku z niebieską narzutą i rzeźbionym zagłówkiem. Dostrzegam kilka jej rzeczy, w tym te, których się pozbyła. Na dźwięk zamykanych drzwi odwracam się przodem do niej. Stoi i się nie rusza, ale za to jej wzrok przeskakuje po mnie całym, jakby czegoś szukała.

– Kto ci zrobił te siniaki? – pytam, a ona wzrusza ramionami. – Dobra, to doprecyzuję pytanie dla jasności: kim był oprawca? Zakładam, że mężczyzną.

– Tak – odpowiada.

– Zamaskowanym?

– Mieli kominiarki na głowach.

– Mieli? Czyli był więcej niż jeden – stwierdzam.

– Dwóch.

– Jakieś znaki szczególne?

– Wiktor – kręci głową – jak wspomniałam, mieli kominiarki. Poza tym próbowałam nie dać się zabić. Nie przyglądałam się im, więc wybacz, że nie zaspokoję twojej ciekawości. Po prostu byłam zaskoczona i cieszę się, że żyję.

– Zabić? – cedzę, a moja krew zaczyna szybciej krążyć. No o tym Jabłoński nie wspomniał. A to kutas.

– Kiedy ktoś zakłada ci sznur na szyję, to raczej nie w ramach zabawy – kpi.

Jej słowa sprawiają, że mam ochotę dorwać skurwieli, którzy ją napadli, i osobiście wymierzyć sprawiedliwość. Zresztą tak będzie, bo to tylko kwestia czasu. Z jej bratem zaś będę musiał sobie uciąć dość niemiłą pogawędkę. A kiedy się dowiem, co to za chuje i co tutaj jest grane, wtedy ktoś bardzo, ale to bardzo ucierpi.

– Pokaż – rozkazuję jej dość szorstkim tonem.

– Co mam ci pokazać? – pyta z uniesionymi brwiami.

– Siebie – odpowiadam, nie bawiąc się w pierdolone subtelności.

– Oszalałeś, Brzeziński?

– Saro, drugi raz nie poproszę. Poza tym, chyba pamiętasz, że cię już widziałem…

– Świnia – cedzi i zaciska usta w wąską linię.

Cóż… nie jestem świnią, ale kiedyś przypadkiem wszedłem nie do tego pokoju, co trzeba, i zastałem ją w stroju Ewy. A że się skończyło, jak się skończyło, to już inna historia. Tyle że mnie od tamtej pory jej obraz często prześladuje.

– Być może. Lukas cię widział? – pytam, bo coś mi tutaj nie pasuje.

– Nie. Przecież nie rozbiorę się przed własnym bratem. Pojebało cię, Wiktor? – fuka.

– Za to zrobisz to przede mną. – Pokazuję jej w dosyć bezczelny sposób, że ma ściągać ciuchy. – Jeśli mam cię chronić, to muszę wiedzieć wszystko albo przynajmniej większość.

– Nic się nie zmieniłeś, Brzeziński.

– Ludzie się nie zmieniają, kochanie. Mogą ci dużo naobiecywać, ale to zawsze wszystko kłamstwo. Jestem z tobą szczery, zawsze byłem. Niczego innego nie dostaniesz. Szczerość i mnie.

– A kto powiedział, że chcę ciebie?

Ach, wyłapała aluzję.

Nie komentuję tego, tylko czekam. Czekam, aż mi pokaże siebie, ale ona nie robi nic. Stoi. Właśnie tym zmusza mnie do działania i zrobienia czegoś, czego chciałem uniknąć. Podchodzę do niej i przystaję na odległość wyciągniętej ręki, po czym sięgam do jej twarzy. Pozwala mi, a to już dużo. Bardzo delikatnie, żeby nie zrobić więcej szkód, odwracam jej twarz w prawo, potem w lewo, a moje wnętrzności wygrywają arię zemsty. Musieli uderzyć ją kilka razy. Znam się na tym. Za młodu sam się tłukłem z rówieśnikami, że nie wspomnę już o dorosłym życiu, kiedy również kilkukrotnie spuściłem łomot takim jednym, co to mi wisieli kasę. Długi należy spłacać. W przypadku Sary czuję, że to nie wszystko.

– Wiesz, że i tak zobaczę.

– Ja się nie rozbiorę – mówi twardo.

Wzdycham, bo wiem, że pod tymi ubraniami kryją się dodatkowe siniaki. Nie robi nic, tak jak zapowiedziała, więc nie daje mi wyboru. Gdy łapię za dół jej ubrania, nie reaguje, jakby dawała mi nieme pozwolenie, z którego korzystam. Podciągam do góry jej bluzę, następnie ściągam i odrzucam. Sara stoi niewzruszona, w samym staniku. Całkiem ładnym, koronkowym w kolorze pomarańczowym, ale niebędącym w stanie zatuszować siniaków na jej ciele. Robię krok w tył, lustrując ją uważnie, gdy ona ma twarz bez wyrazu. Wiem, że z jej strony to tylko gra. Jest w tym dobra. Ja tak samo. I to jest coś, co nas łączy.

– Możesz się odwrócić? – proszę ją. Bez oporów wykonuje moje polecenie i staje tyłem, a mnie…

Kurwa jebana mać! W jednej chwili zalewa mnie krew. Zaciskam dłonie w pięści, czując furię pędzącą w moich żyłach. Wiele w życiu widziałem, wiele sam zrobiłem i byłem powodem wielu nieszczęść, ale to… Jak dorwę te kurwy, trafią tam, gdzie powinny. Znam kilku niebezpiecznych ludzi, którzy są mi winni przysługę, a lubią się zabawić z takimi. Oj, lubią.

– Napatrzyłeś się? – pyta, a po chwili sięga po bluzę.

– Już nie żyją – oświadczam, starając się zachować opanowany ton.

– Zabijesz ich dla mnie? – pyta, gdy wkłada ubranie, zasłaniając tym samym ślady pobicia. Po chwili odwraca się do mnie przodem i znowu nie mogę niczego wyczytać z jej twarzy. – Zrobię to, co będę musiał – odpowiadam i zostawiam ją, ale przed wyjściem jeszcze się odwracam. – Nikt nie rusza tego, co moje.

– Nie jestem twoja, Wiktor.

– Wierz, w co chcesz, kochanie – rzucam i wychodzę, a w moich żyłach krzepnie krew.

Sara pewnych rzeczy nie wie. Tak było lepiej, ale już wkrótce się dowie. Tak samo jak Lukas. Jeśli ktoś ruszy coś lub kogoś, kto należy do mnie, zwyczajnie wącha kwiatki od spodu. Nie to, żebym mordował, o co to, to nie. Jak wspomniałem, znam odpowiednie persony. Wszystko ma swój czas i miejsce. Tak ludzie zawsze trafią na to, co im się należy, jeśli są podłymi kreaturami. Nie mam zamiaru przepraszać, że czasem w tym pomagam.

Schodzę z piętra, a następnie kieruję kroki prosto do swojego azylu, czyli pokoju, który robi za biuro, bibliotekę i chuj raczy wiedzieć, co jeszcze. Po przekroczeniu progu, zamykam za sobą drzwi i wyciągam telefon. Mam do pogadania z bratem Sary.

– Coś się stało, że tak szybko dzwonisz? – pyta, gdy odbiera.

– Ty mi, kurwa, powiedz – cedzę. Nie mam ochoty być dla niego miły. On to nie Sara.

– O co ci chodzi, Wiktor?

– Już ci mówię… O Sarę. Chcę wiedzieć, kto i za co ją pobił.

– Sprawdzam to. Mnie też zależy, żeby dorwać tych gnojków.

– Za mało się starasz.

– Uważaj. Jestem jej bratem, a ty ze względu na dawne czasy i to, że ci ufam, zostałeś tymczasowym opiekunem.

– Jaki pieprzony łaskawca. Ty chyba wciąż nie wiesz, z kim rozmawiasz. Co ty myślisz, że kim ja, kurwa, dla ciebie jestem? Twoją bezpieczną przystanią? To dla twojej informacji nic się nie zmieniło, robię to ze względu na Sarę, a nie na ciebie. I z racji tego mam prawo wiedzieć, komu nadepnąłeś na odcisk, Jabłoński. Oni próbowali ją zabić, nie nastraszyć. Jakoś zapomniałeś mi o tym wspomnieć. Nie powiedziałeś wszystkiego… Lukas.

– Nie mogę. Muszę zniknąć na pewien czas – oświadcza.

Właśnie w tym momencie mam ochotę jebnąć mu tak, że się nogami nakryje.

– Skurwysynu – warczę. – I ty śmiesz się nazywać jej bratem? To przez ciebie ktoś chce ją dopaść, draniu. Radzę, żebyś się u mnie nigdy więcej nie pokazywał. Nie wiem, komu i ile wisisz ani za co, ale jesteś tępakiem, Jabłoński. Dobrze, że twoja siostra ma więcej oleju w głowie. – Rozłączam się. Nie mam ochoty na dyskutowanie z tą amebą.

On coś wspomniał o starej przyjaźni? Podrzuca Sarę, ale oszczędza wiedzy? No to taki chuj, jak cokolwiek ode mnie dostanie. A już na pewno Jabłońska zostanie pod moimi skrzydłami. Za bardzo wyjścia nie ma. Obstawiam, że ten jełop naprawdę jest komuś winien kupę hajsu, na tyle dużą, że to już zahaczyło o sprawę życia i śmierci.

Jestem wkurwiony. Chociaż nie, to za mało powiedziane. Mam ochotę pojechać po niego i mu naprawdę najebać. Wypadam z gabinetu w poszukiwaniu Seby. Teraz trzeba zorganizować jej ochronę. Niby Sebastian miał nią być, ale przecież nie może jej pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę, człowiek też potrzebuje wolnego. Niestety nie puszczę Sary samej do jej pracy. Ktoś musi naprawdę być jej aniołem stróżem, ja nie do końca mogę. Poza tym wątpię, by chciała, żebym się koło niej kręcił. Nie pała do mnie jakąś wybitną sympatią, na co sam sobie zasłużyłem. W jej przypadku i tak staram się być delikatny, ale wątpię, żeby ona miała takie samo zdanie na ten temat. No i zostaje jeszcze Klara i Wrocki. Też sobie wymyślili… ślub. Pojebało ich, pojebało Czarnego, ale mnie też, że zgodziłem się na bycie aniołem stróżem tego diabła.

– O, jesteś – mówię, gdy wchodzę do kuchni. – Zwołaj chłopaków, mamy coś do omówienia.

– Wszystkich?

– Wszystkich, Seba. Co do jednego. Szykuje się nam intensywny czas.

Rozdział 3

Sara

Jakoś przeżyłam prawie dobę pod dachem Brzezińskiego. Nikt nikogo nie zabił, a to duży sukces, zważywszy na to, jaki potrafi być pan tego domu. Ale tak czy inaczej muszę iść dzisiaj do pracy, mimo że nie mam zbytnio ochoty. Jestem szefową i lubię moje zajęcie. Lubię mój salon fryzjerski, chociaż wedle mojego brata to zajęcie niegodne mnie. Za to jego jest idealne… Pacan. Gdyby nie ojciec, to Lukas gówno by miał i byłby nikim. Pieprzony leń. Zresztą podejrzewam, że ma więcej długów niż włosów na głowie.

Wzdycham cicho i spoglądam na mój zestaw. Ubieram się, poprawiam sięgającą mi do kolan niebieską sukienkę, wkładam sandałki na szpilce, a następnie związuję włosy w kok. Żeby zamaskować ślad po linie, zawiązuję wokół szyi apaszkę, a na twarz nakładam makijaż. Nie chcę nikogo straszyć. Ani żeby ludzie pomyśleli, że jestem ofiarą przemocy domowej. Założę się, że pewnie z dziewięćdziesiąt procent z nich od razu tak właśnie by założyło. A naprawdę siniaki na twarzy mogą mieć różne przyczyny. Niekoniecznie ktoś kogoś pobił. Zgarniam torebkę i dopiero teraz uzmysławiam sobie jedną rzecz… Nie mam się jak dostać do pracy. Moje auto zostało w garażu podziemnym. Ale to nie problem, zamówię taksówkę. Zapłacę miliony, a Brzezińskiego nie poproszę. Jestem mu wdzięczna za gościnę, jednak już dorosłam i sama powinnam rozwiązywać własne problemy. Z tą myślą wychodzę z pokoju i kieruję się na dół, gdzie nikogo nie ma. Ucieszona ruszam do wyjścia, jednak z zakamarków domu wyłania się Wiktor. Wygląda tak, jakby na mnie czekał. Mam ochotę przewrócić oczami, ale tego nie robię. Przyglądam się mu. W tych lekko spłowiałych, niebieskich jeansach oraz czarnej koszuli z podwiniętymi rękawami wygląda cholernie dobrze. Jezu, chyba postradałam rozum, żeby ponownie rozpatrywać go w takich kategoriach. Raz popełniłam ten błąd, więcej się nie powtórzy. Wiktor Brzeziński nie jest dla mnie. Żaden facet, który ma profesję pokroju mojego ojca, nie jest dla mnie.

– Zapraszam na śniadanie – odzywa się.

– Zjem w pracy – oświadczam, bo właśnie taki mam zamiar.

– Zjesz ze mną – mówi opanowanym tonem.

– Nie rozkazuj mi, Wiktorze.

– Zaprosiłem, a rozkazywać to ja dopiero mogę. Poza tym Seba cię odwiezie do pracy.

– Są taksówki – kwituję, żeby nie wdawać się z nim w głupią gadkę.

– Owszem, ale ty pojedziesz z nim. – Układa dłoń na moim ramieniu. – A teraz zjemy coś.

– Nie słuchasz, co do ciebie mówię – fukam.

– Ależ słucham. Zapraszam.

Aż mnie korci, żeby mu coś jeszcze powiedzieć, ale sobie daruję. Jeśli mam tutaj być bliżej nieokreślony czas, muszę zachować rozsądek i nie dyskutować z tym baranem, tylko robić swoje. Dlatego idę obok niego bez słowa. Nie bardzo mam ochotę na rozmowę, a już najmniej na jego dotyk. Znam się z Wiktorem w sumie dość długo. Nawet swojego czasu rozpędził się i chciał, żeby coś między nami było. W sumie było, ale z mojej strony tylko jednorazowo, a po wszystkim nie chciałam więcej. Nie z nim i z nikim, kto kumpluje się z moim bratem. Wygląda jednak na to, że nawet mój poobijany wygląd chyba nieskutecznie go odstraszył. Zastosował wobec mnie swój rozkazujący ton, a dłoń położył na ramieniu, jakbym była jego. A ja nie lubię takich tekstów ani pokazywania, że się jest samcem alfa. To jest fajne może na początku, ale zasadniczo miło być z kimś, kto nas rozumie i wspiera oraz szanuje. Chociaż braku tego ostatniego Wiktorowi nie można zarzucić. Jestem niezależną osobą i dorobiłam się sama, no, może pewna kwota od mamy pomogła mi na starcie. Ale on nie będzie mi mówił, co mam robić. Więc nie będzie miał ze mną lekko. A wracając do mamy… To dłuższa historia. Dopiero kiedy dorosłam, zrozumiałam ją i nie potępiam za to, co zrobiła. A zrobiła dużo.

Wchodzimy do kuchni. Wiktor podchodzi do ekspresu, a ja siadam przy zastawionym stole.

– Czarna z cukrem. – Minutę później stawia przede mną filiżankę. – Taką lubisz.

– Skąd wiesz, jaką kawę pijam? – pytam podejrzliwie, spoglądając na niego.

– Powiedzmy, że dużo o tobie wiem – siada naprzeciwko mnie – kochanie.

– Przestań tak do mnie mówić – buczę.

– Nie podoba ci się? – cmoka, jakbym mówiła od rzeczy.

– Mam imię. Jestem Sara, Brzeziński.

– A ja Wiktor.

– Boże – wzdycham.

– Jeszcze nikt mnie tak nie nazwał, ale miło mi.

– Nie przeginaj.

– Ależ ja lubię się z tobą droczyć. Łapiesz się na to.

– Żebyś ty się na coś nie złapał – fukam.

Ucinam tę gadkę upiciem sporego łyka, a następnie sięgam po rogalika i owoce. Takie śniadanie w zupełności mi wystarczy. Zresztą rzadko jadam śniadanie, zazwyczaj jest to kawa, a dopiero później, jak się rozkręca dzień, sięgam po pełny posiłek. Jakbym miała w skrócie powiedzieć, to jadam dwa posiłki dziennie, chyba że liczyć poranną kawę, to wyjdzie trzy. Cieszę się, że odpuścił i nie zaczyna ze mną rozmowy, na którą nie mam w ogóle ochoty. W grobowej ciszy pochłaniamy swoje porcje jedzenia, ale w końcu nie wytrzymuję i spoglądam na Wiktora. Gapi się na mnie, więc nie pozostaję mu dłużna i robię dokładnie to samo. Jeśli myśli, że mnie speszy, to nic z tego. Jestem dobra w te klocki, musiałam się pewnych rzeczy nauczyć. Zwłaszcza stanowczości. Nie spuszczając go z oczu, sięgam po truskawkę i odgryzam kawałek, przeżuwam, gdy on wygląda na niewzruszonego.

– Skończyłeś na mnie patrzeć? Bo jeśli tak, to chciałabym jechać do pracy – oświadczam i wycieram palce w serwetkę.

– Nie zaczynaj gry, jeśli nie znasz jej zasad, Saro.

– Ach, wyobraź sobie, że są gry dla dwojga na różnych zasadach. – Uśmiecham się sztucznie, po czym wstaję. – Dziękuję za śniadanie, ale naprawdę muszę już jechać.

– Oczywiście. – Wstaje. Rzuca mi spojrzenie, po czym wychodzi, zostawiając mnie samą. Teraz to już w ogóle nie rozumiem jego zachowania.

– Faceci – bąkam pod nosem, po czym sięgam po torebkę przewieszoną na oparciu krzesła.

Ruszam do wyjścia, nawet po sobie nie sprzątając. Wiem, że Brzeziński ma gosposię, a nawet gdyby nie, to niech sam pomyje, skoro ja jestem tutaj gościem. Taka złośliwość z mojej strony może trochę ostudzi te jego zapędy. Kieruję się do drzwi frontowych przy akompaniamencie stukania moich obcasów na terakocie. Swoją drogą bardzo ładnej. Łapię za klamkę, otwieram i wychodzę na zewnątrz, gdzie czeka już podstawione auto. Już mam do niego wsiąść, gdy niespodziewanie wyrasta obok mnie Wiktor.

– Jezu, jesteś jak wampir – wzdycham, bo mnie wystraszył.

– Bądź grzeczna – słyszę, na co mam ochotę mu przefasonować buźkę.

– Grzeczne to mogą być dzieci i to też niekoniecznie – odparowuję, wsiadam, a na końcu z niemałą siłą zatrzaskuję za sobą drzwi, nim mógłby cokolwiek powiedzieć. – Znasz adres? – pytam człowieka Brzezińskiego.

– Tak – odpowiada.

– Super. Muszę być na dziewiątą trzydzieści.

– Postaram się.

– Dzięki.

– Jestem Seba.

– Sara – odpowiadam.

Wiktor

Chęć przełożenia Sary przez kolano i dania jej kilku klapsów jest wielka, ale wątpię, żeby jej się to spodobało. Zresztą w tym wszystkim chodzi o jej bezpieczeństwo, a nie o to, że wolałbym widzieć ją przy sobie w swoim łóżku. Chociaż to kwestia czasu. Ona jest moja. Kiedyś powiedziałem to jej ojcu. Stary nie wyraził sprzeciwu, w przeciwieństwie do niej, chociaż wątpię, czy ona naprawdę wiedziała, co chciałem wtedy zrobić. Nie dała mi dojść do głosu, więc zwyczajnie darowałem sobie ją na jakiś czas. Co nie zmieniło faktu, że zawsze gdzieś tam byłem w pobliżu, nie za bardzo się jednak wychylałem. Ale teraz nie ma znaczenia to, czego nie chce. Liczy się dopadnięcie tych skurwysynów, którzy jej to zrobili.

Wiedząc, że Seba dowiezie ją całą, ja się mogę skupić na pracy. To nie tak, że wszystkie moje interesy są nielegalne. Mam całkiem dobrze prosperujące biznesy na legalu i na tym chcę się dzisiaj skupić, jednak nie do końca jestem w stanie. Zmuszam się jednak i po dłuższej chwili pracy przy laptopie i szukaniu ofert dla klientów, wyciągam telefon z zamiarem pogadania z kimś, kto może mi pomóc. Przysługa za przysługę.

– Co tym razem?

– Nic szczególnego – odpowiadam, bo zadzwoniłem do starego kumpla, który jest w stanie dostać nagrania z monitoringu miejskiego. Czasem, jak widać, takie coś też się przydaje.

– Ale dzwonisz zawsze po coś.

– A mam dzwonić po nic?

– Dobra, czego potrzebujesz?

– Pewnych nagrań… – tłumaczę mu, o co mi chodzi.

– Na kiedy?

– Na wczoraj?

– Jak zwykle. Postaram się, żebyś dostał je jak najszybciej, o ile coś znajdę.

– Czekam i… dzięki.

– Jeszcze trochę, a to ty mi będziesz wisiał przysługę, Wiktor.

– Zdaję sobie z tego sprawę, Zdzichu – kończę naszą rozmowę i odkładam telefon na biurko.

Ponownie skupiam się na mojej pracy. To jest ta mniej lubiana przeze mnie część. Ta, którą lubię najbardziej, to pokazanie klientowi skończonej roboty i jego zachwyt, a na końcu mój, gdy pełną sumkę mam już na koncie.

Pracę przerywa mi przychodząca wiadomość. Odrywam wzrok od monitora i spoglądam na ekran mojego iPhone’a. Seba do mnie napisał. Zapewne to, że dojechali. Ale, żeby się upewnić, odczytuję SMS. Wchodzę w wiadomości i klikam pierwszą od góry. To, co czytam, przyprawia mnie o niezły wkurw.

– Jest cała? – pytam, kiedy odbiera.

– Tak, ale nie wygląda to zbyt dobrze.

– Jadę – rzucam.

Rozłączam się, zamykam laptopa i już pędzę do mojego auta. Zaciskam dłonie w pięści, bo Sara nie zagościła u mnie na dobre, a już dopadły ją kolejne kłopoty. Teraz się zastanawiam, czy aby na pewno to ma coś wspólnego z Lukasem. Może to ona zrobiła coś, że się komuś naraziła? Taka personalna zemsta? To byłoby wielce prawdopodobne.

Wypadam z domu, otwieram garaż i po chwili jestem już w aucie, które z rykiem silnika budzi się do życia. Cofam na podjeździe, którego nigdy nie mam zamiaru wylać betonem, mimo że czasem przez deszcze ziemia ciut rozmięka. Skręcam i już pędzę w kierunku bramy, którą chwilę wcześniej otworzyłem pilotem. Tuż przy wyjeździe znajduję Matrixa z kosiarką. Cholera. Pokazuję mu, żeby wyłączył to ustrojstwo, co też robi i zbliża się do samochodu.

– Gdzie jest ogrodnik? – pytam po opuszczeniu szyby.

– Szef go zwolnił.

– Doprawdy? A niby kiedy? – pytam jak ostatni głupek, bo naprawdę nie pamiętam.

– Yyy, po tym – drapie się w głowę – jak po pijaku ściął wszystkie rabatki i kilka drzewek oraz wjechał kosiarką w fontannę.

– A no tak, przypominam sobie. Muszę coś załatwić. Seby nie ma – kiwa głową – więc zostajesz na posterunku.

– Nie ma sprawy.

– A tak swoją drogą, nie kazałem ci kosić trawy.

– Ale ja lubię, poza tym opalę się i będę mógł rwać laski na adonisa.

– Kurwa, Matrix – śmieję się.

– No co? Kobietki lecą na umięśnionych i opalonych. Szef sam by się trochę dogadał ze słońcem, bo pewnie pod tym ubrankiem jak wampir wygląda.

– Jesteś już drugą osobą, która mnie tak nazwała.

– Czyli coś w tym jest.

– Dobra, dobra. Pilnuj wszystkiego – oznajmiam.

– Jasne. Wracam do koszenia.

– Aaa… Zadzwoń do Smoka. Będzie nam potrzebny – informuję go, po czym wyjeżdżam na ulicę. – Ja pierdolę! – klnę, gdy jakiś pajac o mało we mnie nie przydzwania, kiedy grzecznie sobie jadę. Kurwa, kto tym ludziom dał prawko? No ja rozumiem, że to małe miasteczko, ale oczu zabrakło czy lusterek?

Sara

Rozglądam się po salonie, czując wściekłość i jednocześnie bezradność. Zastanawiam się, jakim trzeba być draniem, żeby w ogóle coś takiego zrobić… Opadam na krzesło fryzjerskie i odkładam torebkę, uważając na kawałki potłuczonych luster, które są dosłownie wszędzie. Wszystko zniszczone i to tak, że nie wystarczy nowy sprzęt. O nie. Trzeba zrobić remont, a to będzie kosztowało majątek, nie wspominając o wymianie wszystkiego. Nieważne, że jestem ubezpieczona. Zanim to przejdzie procedurę, zanim wypłacą mi odszkodowanie, będę unieruchomiona na długi czas. Zastanawiam się więc, czy to w ogóle zgłaszać, czy zrobić remont z moich oszczędności, które miałam przeznaczone na coś innego.

– Ktoś bardzo pani nie lubi – odzywa się człowiek Brzezińskiego, przyglądając się wszystkiemu bardzo skrupulatnie.

– Tak uważasz? – pytam bez sarkazmu. Nie do śmiechu mi.

– Owszem. – Wskazuje coś, a mój wzrok leci w danym kierunku. – To by wiele wyjaśniało.

Dopiero teraz dostrzegam, co tam jest napisane. Owszem, widziałam jakieś bohomazy, ale nie skupiłam się na tym, tylko na zdemolowanym pomieszczeniu. Nawet nie muszę się jednak ruszać z miejsca, żeby dostrzec ten zasrany napis. Na jego widok sapię.

– Ja pieprzę – mamroczę.

Wstaję i spoglądam na Sebastiana. Chyba ma rację. Tylko kto aż tak bardzo mnie nie lubi, żeby zrobić rozpiździel w moim lokalu i wypisywać takie rzeczy na ścianach? Nie mam pojęcia. Przecież z każdym dobrze żyję, a ta wiadomość jest skierowana ewidentnie do mnie, a nie do Lukasa. Wokół mnie naprawdę dzieje się coraz więcej dziwnych rzeczy. – Muszę zadzwonić do pracowników, żeby nie przychodzili. Nie ma sensu, lokal i tak zamknięty – mówię z żalem i rosnącą złością, mając ochotę coś rozpieprzyć. Mam dzisiaj kilka klientek, które trzeba odwołać. – To jest jakaś masakra – mamroczę pod nosem.

– O, Boże – słyszę znajomy głos, na który się odwracam. – Co tutaj się stało? Jesteś cała? – pyta Agata i zbliża się do mnie, a szkło chrzęści pod podeszwami jej trampek. – Jestem i nie mam pojęcia. Ale musimy odwołać wszystkie wizyty – mówię do niej.

– No tak, w takim wypadku trzeba. A dzwoniłaś po…

– Zajmę się tym – przerywam jej, bo wiem, o co jej chodzi. Tylko, że ja nie wiem, czy chcę to w ten sposób załatwiać. Będzie więcej bajzlu, niż to warte. A i tak zapewne mi nie pomogą. Oni są dobrzy, jak trzeba złapać żula za picie piwa w parku lub kogoś przechodzącego na czerwonym, ale nie zawsze im się chce przyjeżdżać na interwencję. Już kiedyś miałam taką sytuację. Siedziałam do późna w salonie, bo rozkładałam towar. Nie miałam po co wracać do domu, więc wszystkich wysłałam, a sama zostałam. Tak się złożyło, że ten lokal ma duże okno też od podwórka, gdzie mieści się nasza niewielka kuchnia i kącik z biurem. Już miałam wychodzić, pogasiłam wszystko, gdy mi się przypomniało, że chyba nie zabrałam ze sobą ładowarki od telefonu. Wróciłam na zaplecze, a przez nie do końca zasłonięte wewnętrzne rolety dojrzałam, że ktoś się kręcił na niewielkim ogólnodostępnym skwerku. Można się do tego miejsca dostać normalnie od ulicy. Jakiś koleś obijał się o ściany i tarzał się na trawie. Domyśliłam się, że pewnie naćpany. Zadzwoniłam po Misiaków w niebieskich mundurach. Zgłoszenie przyjęli i na tym się skończyło. Nikt nie przyjechał, żeby z kolesiem zrobić porządek. Więc nie wyszłam. Siedziałam w ciemności, czekając na to, co się dalej wydarzy, a wydarzyło się to, do czego próbowałam nie dopuścić. W pewnym momencie usłyszałam huk i trzask, a w następnej u moich stóp leżały kamień i rozbite szkło. Gnojek wybił mi szybę. Tak się wystraszyłam, że w przypływie krążącej adrenaliny podniosłam roletę i kazałam mu wypierdalać, po czym znowu zadzwoniłam po psy. I co? Tym razem przyjechali, kolesia zabrali, ale tylko dlatego, że złożyłam skargę. A można było tego uniknąć, gdyby zjawili się od razu, ale lepiej przyjechać, jak jest już po wszystkim i dokonała się szkoda. Więc pieprzę ich. Nie mam zamiaru się z nimi użerać.

– To ja podzwonię – przerywa moje myśli głos Agaty.

– Tak, dzięki. To wiele ułatwi – mówię.

Gdy moja pracownica sięga po nasz firmowy notes, unoszę głowę i sfrustrowana wypuszczam powietrze, bo jakoś będę musiała ogarnąć ten burdel. Na chwilę zamykam powieki, starając się uspokoić, a następnie rozglądam się ponownie po zdemolowanym pomieszczeniu. To będzie ciężkie, ale dam radę. Muszę.

Odwracam się z zamiarem pójścia na tyły, ale drzwi od salonu się otwierają i ku mojemu zaskoczeniu staje w nich…

– Co ty tutaj robisz? – pytam zrezygnowana, bo jeszcze tylko jego tu brakowało. Pewnie Seba mu doniósł.

– Dostałem telefon. – Zbliża się do mnie, a kawałki szkła trzeszczą pod jego butami.

– No tak. – Spoglądam na jego człowieka, który nie wygląda na skruszonego. – To po to on jest – kwituję.

– Dzwoniłaś na policję?

– Nie. – Kręcę głową.

– To dobrze. Zajmę się tym.

– Ty? I czym? – Unoszę na niego wzrok, kiedy staje przede mną na wyciągnięcie ręki.

– Nie tylko ja, ale też moi ludzie, Saro. A ty… – Urywa, gdyż jego wzrok ląduje na ścianie za mną. Już wiem, że dojrzał napis. – Kurwa – cedzi i wbija we mnie oczy. – Jakiś obłąkany kochanek? – warczy.

– Poważnie? Czyś ty oszalał? Zdemolowano mi salon, a ty wyskakujesz z takim pytaniem?

– Czytałaś, co tam jest napisane?

– Wyobraź sobie, że tak.

– Więc wiadomo, jak to można zinterpretować – mówi z wyrzutem, którego nie rozumiem.

– Nie, to ty tak interpretujesz, Wiktorze. Poza tym nie będę tutaj omawiała swoich prywatnych spraw, które ciebie w żaden sposób nie dotyczą. – Nie mam zamiaru się jemu tłumaczyć. Nigdy.

– A jednak – kiwa głową – komuś bardzo zalazłaś za skórę.

– Problem jest taki, że nie wiem komu i dlaczego. Więc sobie za dużo nie wyobrażaj i nie dorabiaj do tego swojej ideologii.

– Weź swoje rzeczy – zmienia temat – i zabieram cię do domu.

– Nigdzie nie jadę – protestuję.