Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Historia zdobycia Berlina widziana oczami zwykłych ludzi, żołnierzy i cywilów, targanych rozpaczą i zawiedzionymi marzeniami.
Nikt nigdy nie pisał o wojnie tak jak Ryan.
„Bitwa o Berlin… rozpoczęła się punkt czwarta rano w poniedziałek 16 kwietnia 1945 roku… W tej właśnie chwili niecałe trzydzieści osiem mil od stolicy Niemiec na nocnym niebie nad wezbraną Odrą rozbłysły czerwone rakiety, wywołując – jak za ściągnięciem spustu – zapierającą dech nawałę ogniową i natarcie Rosjan…
14 kwietnia generał Eisenhower postanowił zatrzymać alianckie natarcie przez Niemcy… Kiedy oddziały amerykańskie otrzymały ten rozkaz, niektóre z nich dzieliło od Berlina zaledwie czterdzieści pięć mil.
Gdy rozpoczęło się natarcie, berlińczycy zaszyli się w gruzach swego zbombardowanego miasta, odrętwiali i przerażeni, trzymając się kurczowo jedynej polityki, jaka się teraz liczyła – polityki przetrwania”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 657
Tego autora w REBISIE:
OSTATNIA BITWA
NAJDŁUŻSZY DZIEŃ
O JEDEN MOST ZA DALEKO
Książkę tę poświęcam pamięci chłopca, który urodził się w Berlinie w ostatnich miesiącach wojny. Nazywał się Peter Fechter. W 1962 roku zginął z rąk rodaków od kul z karabinu maszynowego. Pozostawiono go, aby się wykrwawił na śmierć, pod najbardziej tragicznym pomnikiem zwycięstwa aliantów – murem berlińskim.
„Jeśli zaś idzie o wypadki wojenne, nie uważałem za słuszne spisywać tego, czego się dowiedziałem od pierwszego lepszego świadka, lub tego, co mu się zdawało, ale tylko to, czego sam byłem świadkiem, albo to, co słysząc od innych, z największą możliwie ścisłością i w każdym szczególe zbadałem; trudno było dojść prawdy, ponieważ nie zawsze świadkowie byli zgodni w przedstawieniu tych samych wypadków, lecz podawali je zależnie od sympatii dla jednej lub drugiej strony walczącej i zależnie od swojej pamięci. Jeśli chodzi o słuchaczy, to dzieło moje, pozbawione baśni, wyda im się może mniej interesujące, lecz wystarczy mi, jeśli uznają je za pożyteczne ci, którzy będą chcieli poznać dokładnie przeszłość”.
Tukidydes, Wojna peloponeska, ks. I, rozdz. 22, 400 r. p.n.e. (w przekładzie Kazimierza Kumanieckiego)
Bitwa o Berlin, ostatnia ofensywa przeciwko Trzeciej Rzeszy Hitlera, rozpoczęła się punkt czwarta rano w poniedziałek 16 kwietnia 1945 roku, który zachodni alianci nazwali dniem A. W tej właśnie chwili niecałe trzydzieści osiem mil od stolicy Niemiec na nocnym niebie nad wezbraną Odrą rozbłysły czerwone rakiety, wywołując – jak za ściągnięciem spustu – zapierającą dech nawałę ogniową i natarcie Rosjan na Berlin.
Mniej więcej w tym samym czasie oddziały amerykańskiej 9. Armii zawracały z marszu na Berlin, kierując się z powrotem na zachód, by zająć nowe stanowiska wzdłuż Łaby między Tangermünde i Barby. 14 kwietnia generał Eisenhower postanowił zatrzymać anglo-amerykańskie natarcie przez Niemcy. „Berlin – powiedział – nie jest już celem wojskowym”. Kiedy oddziały amerykańskie otrzymały ten rozkaz, niektóre z nich dzieliło od Berlina zaledwie czterdzieści pięć mil.
Gdy rozpoczęło się natarcie, berlińczycy zaszyli się w gruzach swego zbombardowanego miasta, odrętwiali i przerażeni, trzymając się kurczowo jedynej polityki, jaka się teraz liczyła – polityki przetrwania. Jedzenie stało się ważniejsze niż miłość, ukrycie się w jakiejś norze godniejsze niż walka, a przetrwanie, myśląc kategoriami wojskowymi, bardziej na miejscu niż zwycięstwo.
Jest to opowieść o ostatniej bitwie – o szturmie na Berlin i zdobyciu tego miasta. I chociaż są w niej opisy walk, nie jest ona relacją o charakterze militarnym. To opowieść o zwykłych ludziach, żołnierzach i cywilach, targanych rozpaczą, rozgoryczonych i przerażonych – ludziach, na których odcisnął się gwałt klęski i zwycięstwa.
Na północy świt przychodzi wcześnie. Gdy bombowce odlatywały znad miasta, na wschodzie zaczęły się właśnie pojawiać pierwsze przebłyski dnia. Tego bezwietrznego poranka nad dzielnicami Pankow, Weissensee i Lichtenberg wysoko w niebo wzbijały się słupy dymu. Chmury wisiały nisko i trudno było odróżnić delikatną poświatę dnia od łuny pożarów szalejących w zbombardowanym Berlinie.
Z zasnuwającego ruiny dymu wyłaniało się w całej swej makabrycznej okazałości najbardziej bombardowane miasto w Niemczech. Było poczerniałe od kopciu, pokryte dziobami tysięcy lejów po bombach i przybrane niczym koronką poskręcanymi konstrukcjami zburzonych budynków. Całe kwartały domów mieszkalnych leżały w gruzach, a w sąsiedztwie centrum zniknęły z powierzchni ziemi wielkie połacie zabudowy. Niegdyś szerokie ulice pokrywały teraz stosy gruzów, przez które wiły się wyboiste przejścia. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć, wyciągały się ku niebu kikuty wypalonych domów – bez okien, bez dachów. Po nalocie spadały jak deszcz drobinki sadzy i popiołu, pokrywając gruzy, i w wielkich wąwozach rozbitej cegły i poskręcanej stali nie poruszało się nic poza wirującym pyłem. Kołował po szerokiej Unter den Linden z jej słynnymi lipami, teraz odartymi z liści, z osmalonymi pączkami na gałęziach. Jedynie kilka banków, bibliotek i luksusowych sklepów przy tej słynnej alei nie było zniszczonych. A wysoka na siedem pięter Brama Brandenburska na jej zachodnim końcu – najbardziej znana budowla Berlina, rozkraczona nad ową via triumphalis – chociaż poobijana i poszczerbiona, stała na swych dwunastu masywnych doryckich kolumnach.
Na pobliskiej Wilhelmstrasse, ulicy budynków rządowych i pałaców, połyskiwało w gruzach szkło z tysięcy okien. Pod numerem 73 szalejący ogień strawił piękny pałacyk, będący przed Trzecią Rzeszą rezydencją niemieckich prezydentów. Kiedyś pisano o nim jako o małym Wersalu. Teraz przed arkadami głównego wejścia leżały roztrzaskane nimfy wodne z ozdobnej fontanny na przednim dziedzińcu, a stojące wzdłuż skraju dachu bliźniacze posągi cór Renu, potłuczone i pożłobione przez odłamki, pochylały się bezgłowe nad zaśmieconym dziedzińcem.
Wzniesiony na planie litery „L” pobliski budynek pod numerem 77 był na zewnątrz uszkodzony, ale cały. Dokoła leżały zwały gruzu. Na jego żółtobrązowej fasadzie pełno było śladów po odłamkach, które poharatały też i pokryły dziobami wiszące nad każdym wejściem wyzywające złociste orły trzymające w szponach wieniec ze swastyką. Znad nich wystawał imponujący balkon, z którego zasypywały świat obłąkańcze mowy. Reichskanzlei, Kancelaria Rzeszy Adolfa Hitlera, wciąż stała.
W górnej części zbombardowanej Kurfürstendamm, berlińskiej odpowiedniczki nowojorskiej Fifth Avenue, sterczał okaleczony szkielet niegdyś bardzo popularnego kościoła pamiątkowego cesarza Wilhelma I. Wskazówki na poczerniałej od ognia tarczy zegara zatrzymały się dokładnie na 7.30. Stały tak od 1943 roku, kiedy to pewnego listopadowego wieczoru bomby obróciły w perzynę tysiące akrów miasta.
O sto jardów dalej rozpościerała się dżungla ruin tego, co kiedyś było słynnym na cały świat berlińskim ogrodem zoologicznym. Akwarium zrównano z ziemią. Poważnie uszkodzone zostały pomieszczenia dla gadów, hipopotamów, kangurów, tygrysów i słoni oraz wiele innych zabudowań. Otoczenie Tiergarten, liczącego 630 akrów słynnego parku, wyglądało jak ziemia niczyja z frontu I wojny światowej, pełne lejów wielkości dużych pokojów, jezior wypełnionych gruzem i częściowo zniszczonych budynków ambasad. Park ten był dawniej naturalnym lasem, pełnym wspaniałych drzew. Teraz większość z nich straszyła szpetnymi kikutami spalonych konarów. W północno-wschodniej części Tiergarten znajdowały się najbardziej przyciągające wzrok ruiny – gmachu, którego nie zniszczyły alianckie bomby, lecz niemiecka polityka. Ogromny Reichstag, siedzibę parlamentu, w 1933 roku rozmyślnie podpalili naziści i oskarżywszy o to komunistów, dali Hitlerowi pretekst do objęcia pełnej, dyktatorskiej władzy. Na architrawie rozsypującego się portyku wejściowego z rzędem sześciu kolumn, górujące nad morzem gruzów, które niemal pochłonęły budynek, widniały wykute i poczernione słowa: DEM DEUTSCHEN VOLKE – „Narodowi niemieckiemu”.
Dawniej przed Reichstagiem stało wiele posągów i pomników. Zburzono wszystkie z wyjątkiem dwustustopowej kolumny z czerwonego granitu i brązu posadowionej na masywnym, zwieńczonym okrągłą kolumnadą postumencie. Po pożarze w 1933 roku Hitler kazał ją przesunąć. Teraz stała o milę dalej, przy Charlottenburger Chaussee, blisko środka Osi Wschód–Zachód – ciągu głównych arterii biegnących przez miasto od Haweli na zachodzie do, z grubsza biorąc, końca Unter den Linden na wschodzie. Kiedy tego marcowego poranka wstało słońce, jego promienie objęły złocistą statuę na szczycie kolumny: uskrzydloną postać trzymającą w jednym ręku wieniec laurowy, a w drugim włócznię przyozdobioną Krzyżem Żelaznym. Ten smukły i gustowny berliński pomnik, Kolumna Zwycięstwa, nietknięty przez bombardowania, jakby wyrastał z morza ruin.
W całym udręczonym mieście rozległo się zawodzenie syren, co oznaczało odwołanie alarmu. Zakończył się 314 aliancki nalot na Berlin. W pierwszych latach wojny były one sporadyczne, ale obecnie na stolicę Niemiec bomby spadały prawie bez przerwy. W dzień bombardowali Amerykanie, w nocy – RAF. Rejestr zniszczeń rósł niemal z godziny na godzinę i był wstrząsający. Bomby obróciły w perzynę ponad 10 mil kwadratowych zabudowanych dzielnic, obszar dziesięciokrotnie większy od zburzonego przez Luftwaffe w Londynie. Na ulicach leżały 3 miliardy stóp sześciennych gruzu – dość, by usypać kopiec wysoki na ponad tysiąc stóp. Ponad połowa z 1 562 000 mieszkań w Berlinie została uszkodzona, a co trzeci dom był albo całkowicie zniszczony, albo nie nadawał się do zamieszkania. Straty w ludziach były tak wysokie, że ich rozmiarów nigdy nie uda się ustalić, ale zginęły co najmniej 52 tysiące osób, a dwakroć więcej zostało ciężko rannych, co pięciokrotnie przewyższa liczbę zabitych i ciężko rannych podczas bombardowania Londynu. Berlin stał się drugą Kartaginą, ale jego agonia miała dopiero nadejść.
Dziw, że w tym ogromie zniszczeń w ogóle żyli ludzie, ale to ich życie wśród ruin toczyło się wedle jakiejś lunatycznej rutyny. Wciąż pełniło służbę 12 tysięcy policjantów. Listonosze dostarczali pocztę, codziennie ukazywały się gazety. Ciągle też funkcjonowały telefony i telegraf. Czynne były niektóre kina i teatry, a nawet część zniszczonego zoo. Kończyła sezon Filharmonia Berlińska. Domy towarowe prowadziły sprzedaż specjalną. Każdego dnia rano otwierano sklepy spożywcze i piekarnie, a pralnie, zwykłe i czyszczące odzież na sucho, oraz salony kosmetyczne miały duże obroty. Kursowały pociągi metra i miejskiej kolei naziemnej. W nielicznych wytwornych barach i restauracjach, które jeszcze pozostały, wciąż było tłoczno. I niemal na każdej ulicy, jak w czas pokoju, słychać było donośne nawoływania słynnych berlińskich sprzedawców kwiatów.
Ale chyba najbardziej zdumiewało to, że w większej lub mniejszej mierze funkcjonowało ponad 65 procent dużych zakładów berlińskich. Pracę miało prawie 600 tysięcy ludzi, ale wielki problem stanowił teraz dojazd do niej. Często trzeba było na to całych godzin. Komunikację miejską paraliżowały objazdy, korki i przerwy w ruchu. W rezultacie berlińczycy musieli wstawać bardzo wcześnie. Każdy chciał na czas dostać się do pracy, ponieważ Amerykanie, którzy sami wcześnie wstawali, często zaczynali „robotę” nad miastem o dziewiątej rano.
Tego pogodnego ranka w dwudziestu przeoranych bombami dzielnicach berlińczycy wychodzili z ukrycia jak jacyś neolityczni mieszkańcy jaskiń. Wynurzali się ze stacji metra, ze schronów pod budynkami publicznymi, z piwnic i suteren swoich zburzonych domów. I niezależnie od tego, jakie żywili nadzieje czy obawy, komu byli wierni czy jakie mieli przekonania polityczne, łączyło ich jedno pragnienie: ci, którzy przeżyli jeszcze jedną noc, chcieli przeżyć jeszcze jeden dzień.
To samo można powiedzieć o całym narodzie. W szóstym roku II wojny światowej hitlerowskie Niemcy rozpaczliwie walczyły o przeżycie. Rzeszę, która miała trwać tysiąc lat, najechano z zachodu i ze wschodu. Wojska brytyjskie i amerykańskie rozlały się jak fala na linii Renu, przerwały ją w Remagen i pędziły teraz na Berlin. Znajdowały się zaledwie trzysta mil na zachód. Na wschodnim brzegu Odry powstało zagrożenie o wiele bliższe i nieskończenie bardziej straszliwe. Stały tam armie radzieckie, odległe o niecałe pięćdziesiąt mil.
Była środa, 21 marca 1945 roku, pierwszy dzień wiosny. Tego ranka w radioodbiornikach berlińczyków w całym mieście rozbrzmiewała melodia najnowszego przeboju: „Będzie to wiosna bez końca”.
Na zagrażające im niebezpieczeństwa berlińczycy reagowali każdy na swój sposób. Niektórzy uparcie je lekceważyli, mając nadzieję, że ich ominą. Inni je wręcz wyzywali. Jeszcze inni reagowali złością i strachem, a byli i tacy, którzy z ponurą logiką ludzi postawionych pod murem śmiało szykowali się na to, co ich spotka, zdecydowani przyjąć wyrok losu z podniesioną głową.
W południowo-zachodniej dzielnicy Zehlendorf mleczarz Richard Poganowska wstał, jak zwykle, o świcie. W minionych latach jego codzienne zajęcia często wydawały mu się monotonne. Teraz był z tego powodu zadowolony. Pracował w dużym gospodarstwie rolnym Domäne Dahlem na pięknie urządzonym przedmieściu Zehlendorfu, Dahlem, odległym tylko o parę mil od śródmieścia wielkiej stolicy. W każdym innym mieście takie położenie gospodarstwa mlecznego uznano by za dziwactwo, ale nie w Berlinie. Jedna piąta całego miasta położona była w parkach i na terenach lesistych, nad jeziorami, kanałami i potokami. Niemniej Poganowska, jak wielu innych pracowników Domäne, pragnąłby, żeby gospodarstwo znajdowało się gdzie indziej, z dala od niebezpieczeństwa ciągłych bombardowań.
Poganowska, jego żona Lisbeth i ich troje dzieci znowu spędzili noc w piwnicy głównego budynku przy Königin-Luise-Strasse. Huk bijących jak młotem dział przeciwlotniczych i wybuchy bomb prawie uniemożliwiały sen. Trzydziestodziewięcioletni mleczarz w tych dniach – jak wszyscy w Berlinie – był ciągle zmęczony.
Nie miał pojęcia, gdzie tej nocy zrzucono bomby, ale wiedział, że żadna z nich nie spadła w pobliżu dużych obór. Cenne mleczne stado było całe. Wydawało się, że nic nie może zaniepokoić tych dwustu krów. Wybuchały bomby, grzmiała artyleria przeciwlotnicza, a one stały cierpliwie, spokojnie przeżuwając pokarm, i jakimś cudem wciąż dawały mleko. Poganowska nie mógł się temu nadziwić.
Ospale załadował starą platformę z przyczepą, zaprzągł dwa rudo umaszczone konie, Lisę i Hansa, i z psem, szpicem Poldi, na siedzeniu obok ruszył w objazd. Turkocząc na kocich łbach podwórza, platforma skręciła w prawo, w Pacelli-Allee, i pojechała na północ, w kierunku Schmargendorfu. Była szósta rano. Zanim Poganowska skończy pracę, będzie dziewiąta wieczorem.
Zmęczony i niewyspany wciąż jednak nie zatracił swego pogodnie burkliwego sposobu bycia. Stał się czymś w rodzaju podpory duchowej dla swych 1200 klientów. Jego trasa prowadziła skrajem trzech dużych dzielnic: Zehlendorf, Schöneberg i Wilmersdorf. Wszystkie trzy poważnie ucierpiały od bombardowań – Schöneberg i Wilmersdorf, leżące najbliżej centrum miasta, zostały niemal starte z powierzchni ziemi. W samym tylko Wilmersdorfie alianci zniszczyli ponad 36 tysięcy mieszkań. Prawie połowa z 340 tysięcy mieszkańców obu dzielnic straciła dach nad głową. Pogodna twarz była w tych okolicznościach widokiem rzadkim i pożądanym.
Nawet o tak wczesnej godzinie ludzie czekali na mleczarza na każdym skrzyżowaniu. W tamtych dniach kolejki stały wszędzie – do rzeźnika, do piekarza, nawet po wodę, gdy bomba trafiła w rury wodociągowe. Mimo że klienci czekali już na niego w kolejce, Poganowska oznajmiał, że przybywa, potrząsając dużym dzwonkiem, jaki wiesza się krowom na szyi. Zaczął tak robić na początku roku, kiedy nasilone dzienne naloty uniemożliwiły mu dostarczanie mleka pod drzwi. Dzwonek ten, jak i sam Poganowska, stał się dla jego klientów niemal symbolem.
Ten ranek niczym się nie różnił od innych. Poganowska pozdrowił klientów i wydał kartkowe przydziały mleka i produktów mlecznych. Niektórych z tych ludzi znał prawie od dziesięciu lat, a oni wiedzieli, że można na niego liczyć, że dostaną od czasu do czasu trochę towaru poza przydziałem.
Poganowska, manipulując kartkami żywnościowymi, z reguły mógł wykombinować trochę więcej mleka czy śmietany na specjalne okazje, jak chrzciny czy wesela. Co prawda było to nielegalne, a tym samym ryzykowne, ale wszyscy berlińczycy musieli w tamtych dniach ryzykować.
Klienci wydawali się coraz bardziej zmęczeni, napięci i zatroskani. Tylko niektórzy jeszcze mówili o wojnie. Nikt nie wiedział, co się działo, a zresztą nikt nie mógłby nic na to poradzić. Poza tym dosyć było kawiarnianych generałów. Poganowska nie wszczynał rozmów na temat bieżących doniesień. Całkowicie oddawał się swym codziennym, piętnastogodzinnym zajęciom i w ogóle nie myślał o wojnie. Jak tysiące innych berlińczyków niemal uodpornił się na to wszystko. Każdego dnia wypatrywał jakichś oznak, które nie pozwoliłyby mu upaść na duchu. Przede wszystkim drogi były wciąż przejezdne. Na głównych ulicach nie było zapór czy pułapek przeciwczołgowych. Nie było też dział lub wkopanych w ziemię czołgów ani żołnierzy, którzy by obsadzali kluczowe pozycje. Nic nie wskazywało na to, by władze obawiały się ataku Rosjan lub że Berlinowi grozi okrążenie.
Była jeszcze jedna wskazówka, chociaż mało znacząca. Każdego ranka Poganowska przejeżdżał przez rejon Friedenau, gdzie mieszkali niektórzy z jego prominenckich klientów. Spoglądał wówczas na dom powszechnie znanego nazisty, grubej ryby w Ministerstwie Poczty. Przez otwarte okna saloniku mógł dojrzeć wielki portret w masywnych ramach. Krzykliwa podobizna Adolfa Hitlera z butną miną ciągle tam wisiała. Poganowska znał zwyczaje biurokratów Trzeciej Rzeszy – gdyby sytuacja była krytyczna, ta kapliczka Führera już by zniknęła.
Cmoknął cicho na konie i dalej jechał swoją trasą. Mimo wszystko nie widział żadnego poważnego powodu, aby się zbytnio niepokoić.
Bombardowania nie ominęły żadnej części miasta, ale Spandau, druga co do wielkości dzielnica Berlina, położona najbardziej na zachód, uniknęła tego, czego wszyscy bali się najbardziej: nalotu dywanowego. Mieszkańcy Spandau spodziewali się go co noc. Byli zdumieni, że nie następował, ponieważ Spandau było potężnym ośrodkiem przemysłu zbrojeniowego.
W przeciwieństwie do dzielnic położonych w centrum miasta, gdzie zniszczenia sięgały 50–75 procent, w Spandau ucierpiało tylko 10 procent budynków. Chociaż oznaczało to, że ponad tysiąc domów zostało albo całkowicie zniszczonych, albo nie nadawało się do zamieszkania, to wedle zahartowanych w nalotach berlińczyków było to tyle co ukąszenie pchły. W poczerniałych od bomb, zamienionych w pustynię dzielnicach śródmiejskich mówiło się zjadliwie: Die Spandauer Zwerge kommen zuletzt in die Särge – „Karły ze Spandau w końcu trafią do trumien”.
Robert i Ingeborg Kolbowie byli więcej niż wdzięczni losowi, że żyją jakby w oazie spokoju w sielskim rejonie Staaken na najbardziej na zachód wysuniętym skraju Spandau. Jedynymi bombami, jakie spadły w tym rejonie, nawet niedaleko, były te, które nie trafiły w pobliskie lotnisko. Nie wyrządziły większych szkód. Ich piętrowy dom z werandą, pokryty pomarańczowym i brązowym tynkiem, otaczający go trawnik i ogród nie poniosły najmniejszego uszczerbku. Życie toczyło się tu niemal normalnie, poza tym, że Robert, pięćdziesięcioczteroletni dyrektor techniczny zakładów drukarskich, stwierdzał, iż z każdym dniem coraz trudniej mu dotrzeć do pracy w centrum miasta, co świadczyło o nasilaniu się dziennych nalotów. Było to powodem nieustannego niepokoju Ingeborg. Tego wieczoru, jak zwykle, zamierzali posłuchać audycji BBC w języku niemieckim, chociaż od dawna było to zabronione. Krok po kroku śledzili posuwanie się wojsk ze wschodu i z zachodu. Obecnie Armia Czerwona znajdowała się zaledwie o kurs autobusu ze wschodnich przedmieść miasta. Mimo to – uśpieni sielską atmosferą okolicy – uważali bezpośrednie zagrożenie miasta za nie do pomyślenia, a wojnę za odległą i nierealną. Robert Kolb był przekonany, że są całkowicie bezpieczni, a Ingeborg – że mąż ma zawsze rację. Ostatecznie był weteranem I wojny światowej. „Wojna – zapewniał ją – przejdzie obok nas”.
Kolbowie spokojnie patrzyli w przyszłość, pewni, że cokolwiek się stanie, ich to nie będzie dotyczyło. Nastała wiosna i Robert zastanawiał się, gdzie w ogrodzie powiesić hamaki. Ingeborg miała mnóstwo własnych spraw: zamierzała posiać szpinak, pietruszkę, sałatę i zasadzić wczesne ziemniaki. Był tylko jeden problem: czy wczesne ziemniaki powinna sadzić w pierwszej połowie kwietnia, czy też poczekać do maja, kiedy wiosna przyjdzie na dobre.
Marszałek Związku Radzieckiego Gieorgij Konstantinowicz Żukow siedział przy biurku w swoim sztabie, mieszczącym się w krytym szarym tynkiem dwupiętrowym domu na przedmieściu Landsbergu1, pięćdziesiąt mil od Odry, rozważając własne zamierzenia. Wiszący na ścianie duży plan Berlina ukazywał w szczegółach planowaną przezeń ofensywę, której celem było zdobycie stolicy Trzeciej Rzeszy. Na jego biurku stały trzy telefony polowe. Jeden służył do ogólnego użytku, drugi łączył go z jego kolegami: Konstantym Rokossowskim i Iwanem Stiepanowiczem Koniewem, dowódcami potężnych związków operacyjnych na jego północnym i południowym skrzydle, przez trzeci telefon miał bezpośrednią łączność z Moskwą i naczelnym dowódcą, Józefem Stalinem. Ten krępy, czterdziestodziewięcioletni dowódca 1. Frontu Białoruskiego co noc o jedenastej rozmawiał ze Stalinem, składając raport o postępach w ciągu dnia. Teraz zastanawiał się, jak szybko Stalin wyda rozkaz zdobycia Berlina. Liczył na to, że ma jeszcze trochę czasu. Gdyby było trzeba, pomyślał, mógłby wziąć miasto natychmiast, ale nie był jeszcze całkiem gotów. Wstępnie planował, że przeprowadzi natarcie gdzieś pod koniec kwietnia. A gdyby dopisało mu szczęście, mógłby dojść do Berlina i zlikwidować wszelki opór w ciągu dziesięciu–dwunastu dni. Spodziewał się, że Niemcy będą z nim walczyć o każdą piędź ziemi. Przypuszczalnie najbardziej zacięty opór stawią na zachodnim skraju miasta. Tam, jak sądził, znajdowała się jedyna dogodna droga ucieczki dla Niemców broniących Berlina. Zamierzał uderzyć na nich z dwóch stron, w razie gdyby chcieli z niej skorzystać. Na pierwszy tydzień maja planował masakrę w dzielnicy Spandau.
W Wilmersdorfie w swoim mieszkaniu na piętrze Carl Johann Wiberg otworzył przeszklone drzwi na mały balkon, pchnął okiennice i wyszedł z saloniku, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Byli z nim jego wierni towarzysze – Wujek Otto i Ciotka Effie, dwa drepczące jak kaczki brązowe jamniki. Spojrzały na niego wyczekująco, chcąc już wyjść na poranny spacer.
W tych dniach spacerowanie było niemal jedynym zajęciem Wiberga. Wszyscy w sąsiedztwie lubili tego czterdziestodziewięcioletniego przedsiębiorcę. Uważali go przede wszystkim za dobrego berlińczyka, a dopiero potem za Szweda. Nie wyjechał z miasta, kiedy rozpoczęły się bombardowania, jak wielu innych obcokrajowców. Poza tym, chociaż Wiberg nigdy się nie skarżył, sąsiedzi wiedzieli, że stracił niemal wszystko. W 1939 roku zmarła mu żona. Jego wytwórnia kleju została zbombardowana. Teraz, po trzydziestu latach prowadzenia w Berlinie niewielkiego przedsiębiorstwa, nie pozostało mu nic poza psami i mieszkaniem. W opinii niektórych sąsiadów był lepszym człowiekiem niż wielu rodowitych Niemców.
Wiberg spojrzał na Wujka Ottona i Ciotkę Effie. „Pora na spacer” – powiedział. Zamknął balkon i przeszedł salonikiem do małego przedpokoju. Włożył doskonale skrojony płaszcz Chesterfield, a na głowę – starannie wyszczotkowanego homburga. Otworzywszy szufladę wypolerowanego do połysku mahoniowego stolika, wyjął zamszowe rękawiczki i przez chwilę patrzył na leżącą w niej oprawioną litografię. Kolorowa odbitka przedstawiała rycerza w zbroi na spiętym koniu z uniesionymi przednimi kopytami. U kopii rycerza powiewała chorągiew. Rycerz dzikim wzrokiem patrzył przed siebie spod uniesionej zasłony hełmu. Włosy opadały mu na czoło. Miał przenikliwe spojrzenie i mały czarny wąsik. Na powiewającej chorągwi widniał napis: Der Bannerträger – „Chorąży”.
Wiberg powoli zamknął szufladę. Trzymał w niej tę karykaturę Hitlera, by nie rzucała się w oczy – jej posiadanie było w Niemczech zakazane. Ale Wiberg nie chciał się jej pozbyć. Była zbyt zabawna.
Wziąwszy psy na smycz, starannie zamknął za sobą drzwi wejściowe i zszedł na dół, na pokrytą gruzem ulicę. Uchyliwszy kapelusza, skłonił się napotkanym sąsiadom i poprzedzany przez psy ruszył ulicą, ostrożnie stąpając wśród wybojów. Zastanawiał się, gdzie teraz, kiedy koniec wojny wydawał się bliski, może być „Der Bannerträger”? W Monachium? W górskim Orlim Gnieździe w Berchtesgaden? A może tutaj, w Berlinie? Wydawało się, że nikt tego nie wie, co wcale nie było dziwne. Miejsce pobytu Hitlera zawsze otaczała ścisła tajemnica.
Tego dnia Wiberg postanowił zajrzeć do swego ulubionego baru Harry’ego Rosse przy Nestorstrasse 7, jednego z nielicznych już w tej dzielnicy. Przychodzili tu różni ludzie: nazistowskie grube ryby, niemieccy oficerowie i znający się o tyle o ile biznesmeni. Zawsze żywo tam rozprawiano i można było wysłuchać najnowszych wiadomości – gdzie ubiegłej nocy spadły bomby, które fabryki trafiono, jak sobie Berlin radzi w tej sytuacji. Wiberg lubił się spotykać ze starymi przyjaciółmi w tej beztroskiej atmosferze, a interesowało go prawie wszystko, co dotyczyło wojny, szczególnie zaś skutki bombardowań i morale Niemców. Zwłaszcza zaś chciał się wywiedzieć, gdzie przebywa Hitler. Przechodząc przez ulicę, ukłonił się pewnemu staremu znajomemu. Niezależnie od wszystkich pytań, jakie go nurtowały, Wiberg skrywał parę spraw, które zdumiałyby jego sąsiadów. Ten Szwed, który wydawał się bardziej niemiecki niż Niemcy, pracował bowiem dla amerykańskiego Biura Służb Strategicznych – Office of Strategic Services. Był alianckim szpiegiem.
Doktor Arthur Leckscheidt, ewangelicki pastor kościoła Filipa Melanchtona, siedział przygnębiony na parterze swego mieszkania w Kreuzbergu. Miał wiele powodów do zmartwienia. Jego gotycki kościół o bliźniaczych strzelistych wieżach został zniszczony, a jego owieczki się rozproszyły. Z okien widział ruiny świątyni. Parę tygodni temu trafiła w nią bomba burząca, a kilka minut później stanęła w ogniu od bomb zapalających. Ból, którego doznawał za każdym razem, gdy patrzył na jej ruiny, jeszcze nie osłabł. W czasie nalotu, nie bacząc na własne bezpieczeństwo, pastor Leckscheidt wbiegł do płonącego kościoła. Tył budowli i wspaniałe organy były jeszcze całe. Gdy biegł wąskimi schodami na chór, zaprzątała go tylko jedna myśl: pożegnać się z ukochanymi organami i kościołem. Z oczami pełnymi łez, śpiewając w myślach, doktor Leckscheidt zagrał pożegnalną pieśń. Na cały Kreuzberg spadały bomby. Pacjenci w pobliskim szpitalu miejskim i ludzie, którzy schronili się w sąsiednich piwnicach, nie mogli uwierzyć własnym uszom, gdy wśród wybuchów bomb usłyszeli organy kościoła Filipa Melanchtona rozbrzmiewające starym psalmem Z głębokości wołam do Ciebie, Panie.
Teraz Leckscheidt zajęty był innego rodzaju pożegnaniem. Na jego biurku leżał brulion listu, jaki zamierzał wysłać w odbitkach do licznych parafian, którzy wyjechali z miasta lub służyli w wojsku. „Poza tym, że walki na wschodzie i na zachodzie trzymają nas w napięciu – pisał – stolica Niemiec jest nieustannie bombardowana przez lotnictwo […] możecie sobie wyobrazić, drodzy przyjaciele, że śmierć zbiera obfite żniwo. Trumny stały się rzadkością. Pewna kobieta powiedziała mi, że proponowała dwadzieścia funtów miodu za trumnę, w której chciała pochować zmarłego męża”.
Doktor Leckscheidt nie ukrywał też, że jest zagniewany. „Nas, pastorów, nie zawsze wzywa się do pogrzebów ofiar nalotów – pisał. – Często Partia urządza pogrzeby bez pastora […], bez Słowa Bożego”. W całym liście ciągle nawiązywał do niszczenia miasta. „Nie możecie sobie wyobrazić, jak teraz wygląda Berlin. Najpiękniejsze budowle legły w gruzach […]. Często nie mamy światła, gazu lub wody. Chroń nas, Boże, od głodu! Ceny towarów na czarnym rynku są przeraźliwie wysokie”. I kończył z gorzkim pesymizmem: „To przypuszczalnie ostatni list na długi czas. Może wkrótce zostaniemy bez żadnej łączności ze światem. Czy się jeszcze kiedyś zobaczymy? Wszystko w rękach Boga”.
Inny duchowny, ojciec Bernhard Happich, wytrwale jadąc na rowerze zaśmieconymi ulicami Dahlem, postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Od tygodni dręczył go pewien delikatny problem. Noc w noc modlił się o radę i rozmyślał, jak powinien postąpić. Teraz podjął decyzję.
Zapotrzebowanie na posługi wszystkich duchownych było ogromne, ale ta sprawa miała dla ojca Happicha szczególne znaczenie. Ten pięćdziesięciopięcioletni ksiądz, w którego dowodzie osobistym na całą szerokość przybito stempel: „Jezuita – nie nadaje się do służby wojskowej” (nazistowskie piętno, jak te, którymi naznaczano Żydów oraz inny niebezpieczny i niepożądany element), był także wysoko kwalifikowanym doktorem medycyny. Poza wieloma innymi obowiązkami miał też pod opieką Haus Dahlem – sierociniec, szpital położniczy i dom dla podrzutków prowadzony przez siostry misyjne Świętego Serca. To właśnie matka przełożona Cunegundes i jej zgromadzenie były przyczyną problemu, który go nurtował, i jego decyzji.
Ojciec Happich nie miał złudzeń co do nazistów ani tego, jak się zakończy ta wojna. Dawno doszedł do wniosku, że Hitler z jego brutalnym nowym porządkiem jest skazany na klęskę. Teraz szybko zbliżał się przełom. Berlin – pokryty patyną kielich, na którym spoczęło oko zdobywcy – znalazł się w potrzasku. Co się stanie z Haus Dahlem i jego dobrymi, mało doświadczonymi życiowo siostrami?
Zatroskany ojciec Happich zatrzymał się przed Haus Dahlem. Budynek ucierpiał nieznacznie i siostry były przeświadczone, że to za sprawą ich modlitw. Happich był podobnego zdania, ale że twardo stąpał po ziemi, pomyślał, że mogą mieć w tym udział zwykłe szczęście i błędy bombardujących.
Przechodząc przez hol, spojrzał na dużą, strojną w błękit i złoto figurę z wysoko uniesionym mieczem – Michała Archanioła walczącego w imię Boga ze złem. Wiara sióstr w tego świętego była głęboka; równie głębokie było zadowolenie ojca Happicha z decyzji, którą podjął. Jak wszyscy, słyszał od ludzi, którzy uciekli przed nadciągającymi Rosjanami, o przerażających rzeczach, jakie działy się we wschodnich Niemczech. Był pewien, że wiele tych relacji było przesadzonych, ale orientował się, że niektóre są zgodne z prawdą. Ojciec Happich postanowił ostrzec siostry. Musiał jeszcze tylko wybrać odpowiednią chwilę, aby o tym z nimi pomówić, a przede wszystkim znaleźć odpowiednie słowa. Martwił się tym. Jak powiedzieć sześćdziesięciu siostrom zakonnym, że grozi im gwałt?
Gorzowa Wielkopolskiego (przyp. tłum.). [wróć]
Strach przed gwałtami spowił miasto jak całun, ponieważ Berlin po prawie sześciu latach działań wojennych był teraz głównie miastem kobiet.
Na początku wojny, w 1939 roku, stolica Niemiec liczyła 4 miliony 321 tysięcy mieszkańców. W latach 1943–1944 liczba ta zmniejszyła się o ponad jedną trzecią z powodu ogromnych strat w ludziach, jakie pociągnęła za sobą wojna, powołania do wojska zarówno mężczyzn, jak i kobiet oraz spontanicznej ewakuacji miliona mieszkańców do bezpieczniejszych rejonów wiejskich. Teraz znaczną liczbę osób płci męskiej stanowiły jedynie dzieci i młodzież do osiemnastego roku życia oraz mężczyźni po sześćdziesiątce. Mężczyzn w wieku od osiemnastu do trzydziestu lat pozostało zaledwie sto tysięcy i byli oni w większości zwolnieni od służby wojskowej lub ranni. W styczniu 1945 roku liczbę mieszkańców miasta oceniano na 2 miliony 900 tysięcy, ale obecnie, w połowie marca, było ich już na pewno mniej. Po osiemdziesięciu pięciu nalotach w ciągu niespełna jedenastu tygodni oraz wobec wiszącej nad miastem groźby oblężenia opuściło je wiele tysięcy ludzi. Według oceny władz wojskowych w Berlinie żyło obecnie 2 miliony 700 tysięcy osób, w tym ponad 2 miliony kobiet. Ale nawet i te dane były tylko przybliżone.
Próby ustalenia rzeczywistej liczby ludności komplikował ogromny napływ uciekinierów z terenów wschodnich, okupowanych przez Sowietów. Niektórzy szacowali, że jest ich aż pół miliona. Uciekający cywile, którzy opuścili domy z dobytkiem na plecach, wozach konnych lub ręcznych wózkach, często pędząc przed sobą bydło, na całe miesiące zatarasowali drogi do Berlina. W większości nie zatrzymali się w mieście, ale powędrowali dalej na zachód. Zostawili jednak masę koszmarnych opowieści o tym, co przeżyli. Relacje te błyskawicznie rozeszły się po Berlinie, napawając wielu mieszkańców panicznym strachem.
Uciekinierzy opowiadali o mściwym, niepohamowanym, żądnym łupów zdobywcy. Ludzie, którzy wędrowali aż z tak daleka, jak z Polski czy z zajętych przez Armię Czerwoną Prus Wschodnich, Pomorza i Śląska, wystawiali jak najgorsze świadectwo wrogowi, który nikogo nie oszczędzał. To prawda, twierdzili uciekinierzy, że rosyjska propaganda zachęca czerwonoarmistów, aby nikogo nie oszczędzali. Opowiadali o odezwie, napisanej – jak utrzymywali – przez czołowego radzieckiego propagandzistę Ilję Erenburga, odczytywanej przez radio i rozpowszechnianej w formie ulotki wśród żołnierzy. „Zabijajcie! Zabijajcie! – głosiła. – W rasie germańskiej nie ma nic prócz zła! […] Postępujcie, jak nakazuje Towarzysz Stalin. Dobijcie faszystowską bestię w jej legowisku! Użyjcie siły i złamcie rasową butę germańskich kobiet. Bierzcie je jak należną wam zdobycz. Zabijajcie! Kiedy idziecie do szturmu, zabijajcie, dzielni żołnierze Armii Czerwonej”1.
Uciekinierzy opowiadali, że oddziały pierwszoliniowe są zdyscyplinowane i zachowują się poprawnie, natomiast idące za nimi jednostki tyłowe to rozwydrzona czerń. Ci żołnierze Armii Czerwonej urządzają dzikie pijackie orgie, mordują, grabią i gwałcą. Wydaje się, twierdzili uciekinierzy, że wielu rosyjskich dowódców rozgrzesza postępowanie swych żołnierzy albo przynajmniej nie robi nic, żeby ich powstrzymać. Od chłopów do właścicieli majątków ziemskich relacje te brzmiały jednakowo. I wszędzie w tej powodzi uciekinierów były kobiety, które opowiadały mrożące krew w żyłach historie o brutalnym napastowaniu, o zmuszaniu pod lufą karabinu do rozbierania się i poddawania wielokrotnym gwałtom.
Ile w tym było zmyśleń, a ile prawdy? Co do tego berlińczycy nie mieli pewności. Ci, którzy wiedzieli o okrucieństwach i masowych mordach dokonywanych przez niemieckie oddziały SS w Związku Radzieckim – a wiedziały o tym tysiące – obawiali się, że opowieści te są prawdziwe. Ci, którzy wiedzieli, co spotyka Żydów w obozach koncentracyjnych – o której to straszliwej zbrodni narodowego socjalizmu wolny świat miał się dopiero dowiedzieć – także wierzyli uciekinierom. Bardziej zorientowani berlińczycy mogli słusznie uważać, że ciemięzca stał się ciemiężonym, że koło zbrodni dokonało pełnego obrotu i nadszedł czas zapłaty. Wielu zorientowanych w rozmiarach okropności popełnionych przez Trzecią Rzeszę nie chciało ryzykować. Urzędnicy wysokiego szczebla i wyżsi funkcjonariusze partii nazistowskiej po cichu wywieźli swoje rodziny z Berlina lub właśnie je wywozili.
Jednakże fanatycy pozostali. Zostali również zwykli berlińczycy, gorzej poinformowani i nieświadomi, w jakiej są naprawdę sytuacji. Albo nie mogli, albo nie chcieli wyjechać. „O Niemcy, Niemcy, moja ojczyzno – pisała w swym pamiętniku sześćdziesięciopięcioletnia Erna Saenger, pani domu i matka sześciorga dzieci. – Wiara przynosi rozczarowanie. Wierzyć bezgranicznie znaczy być głupim i ślepym […], ale my zostaniemy w Berlinie. Jeżeli wszyscy wyjadą, jak nasi sąsiedzi, wróg dostanie to, czego chce. Nie, nie chcemy takiej klęski”.
Niemniej tylko nieliczni berlińczycy nie zdawali sobie sprawy, co im grozi. Prawie każdy o tym słyszał. Hugo i Edith Neumannowie, małżeństwo mieszkające w Kreuzbergu, dowiedzieli się tego nawet przez telefon. Ich krewni mieszkający na terenach już zajętych przez Sowietów krótko przed przerwaniem wszelkiej łączności zaryzykowali życie, aby ostrzec Neumannów, że zdobywcy nagminnie gwałcą, zabijają i rabują. Mimo to małżonkowie pozostali. Zakład elektryczny Hugona został zbombardowany, ale porzucenie go teraz było dlań nie do pomyślenia.
Inni postanowili nie dawać posłuchu tym historiom, ponieważ propaganda – czy to rozpowszechniana przez uciekinierów, czy inspirowana przez rząd – nie robiła już na nich większego wrażenia bądź też w ogóle nie zwracali na nią uwagi. Odkąd w 1941 roku Hitler wydał rozkaz do niesprowokowanego ataku na ZSRR, wszyscy Niemcy znaleźli się pod bezlitosnym ostrzałem propagandy nienawiści. Obywateli radzieckich przedstawiano jako barbarzyńców i podludzi. Kiedy wydarzenia przybrały inny obrót i niemieckie wojska w Związku Radzieckim zmuszone zostały do cofania się na wszystkich frontach, doktor Joseph Goebbels, kulawy szef propagandy Rzeszy, wzmógł wysiłki swego ministerstwa, zwłaszcza w Berlinie.
Pomocnik Goebbelsa, doktor Werner Naumann, przyznał prywatnie, że „nasza propaganda na temat tego, jacy są Rosjanie, czego ludność Berlina może się po nich spodziewać, była tak skuteczna, że wprawiliśmy berlińczyków w przerażenie”. Pod koniec 1944 roku odniósł on wrażenie, że „posunęliśmy się za daleko – nasza propaganda rykoszetem trafiła w nas”.
Jej ton zatem się zmienił. Kiedy imperium Hitlera kurczyło się kawałek po kawałku, kiedy dom po domu niszczono Berlin, Goebbels zaczął nadawać propagandzie inny kierunek, przechodząc od straszenia do przywracania zaufania. Teraz mówiono ludziom, że zwycięstwo jest bliskie. Goebbelsowi jednak udało się przez to osiągnąć niewiele więcej niż wzbudzenie u kosmopolitycznych berlińczyków wisielczego humoru. Przejawiał się on między innymi w szeroko rozpowszechnionym powiedzonku, które odnosili do siebie, do swoich przywódców i do świata. Berlińczycy szybko zmienili hasło Goebbelsa „Führer dowodzi, my idziemy za nim” na „Führer dowodzi, my zbieramy tego owoce”. A jeśli chodzi o obiecywane przez szefa propagandy ostateczne zwycięstwo, kpiarze z poważną miną zalecali: „Ciesz się wojną, pokój będzie straszny”. W graniczącej z paniką atmosferze wywołanej przez opowiadania uciekinierów górę wzięły pogłoski, zaczęto zniekształcać fakty. W całym mieście szerzyły się różne opowieści o okrucieństwach Sowietów. Opisywano ich jako skośnookich Mongołów od ręki zarzynających kobiety i dzieci, żywcem palących duchownych miotaczami ognia. Opowiadano, że gwałcą zakonnice, a następnie zmuszają je do chodzenia nago po ulicach, że kobiety obracają w prostytutki towarzyszące wojsku, a mężczyzn zabierają do niewolniczej pracy na Syberii. Nawet przez radio nadano, że Rosjanie przybijają gwoździami do stołów języki swych ofiar. Ludzie niepoddający się łatwo emocjom uważali te opowieści za zbyt fantastyczne, aby dać im wiarę.
Inni z ponurą jasnością zdawali sobie sprawę, co nadchodzi. Doktor Anne-Marie Durand-Wever, absolwentka uniwersytetu w Chicago, ginekolog o europejskiej sławie, ordynująca w swej prywatnej klinice w Schönebergu, znała prawdę. Ta pięćdziesięciopięcioletnia lekarka znana z antynazistowskich poglądów (była autorką wielu książek broniących praw kobiet, równouprawnienia i kontroli urodzeń – wszystko to było wyjęte spod prawa przez nazistów) usilnie nakłaniała swoje pacjentki, żeby wyjechały z Berlina. Zbadała liczne uciekinierki i doszła do wniosku, że fakty są gorsze niż opowieści o gwałtach.
Sama zamierzała pozostać w Berlinie, ale gdziekolwiek się teraz udawała, miała w torebce małą, łatwą do zgryzienia kapsułkę z cyjankiem. Po latach praktyki lekarskiej nie była pewna, czy zdoła popełnić samobójstwo. Mimo to nosiła tę kapsułkę, ponieważ sądziła, że gdy Rosjanie zajmą Berlin, to każda dziewczyna czy kobieta od ośmiu do osiemdziesięciu lat może się spodziewać zgwałcenia.
Także doktor Margot Sauerbruch była przygotowana na najgorsze. Pracowała wraz z mężem, profesorem Ferdinandem Sauerbruchem, najwybitniejszym niemieckim chirurgiem, w najstarszym i największym szpitalu Berlina, Charité, w dzielnicy Mitte. Z uwagi na jego wielkość i położenie w pobliżu dworca głównego trafiały tu najcięższe przypadki spośród uciekinierów. Badając swe pacjentki, doktor Sauerbruch nie miała złudzeń co do brutalnego zachowania żołnierzy Armii Czerwonej, gdy ogarniał ich szał. Miała pewność, że gwałty nie są wytworem propagandy.
Margot Sauerbruch była przerażona liczbą prób samobójczych wśród uciekinierów, w tym mnóstwa kobiet, które nie były napastowane czy zgwałcone. Wiele z nich – przerażonych tym, co widziały bądź słyszały – podcinało sobie żyły. Niektóre nawet próbowały zabić swoje dzieci. Nikt nie wie, ile takich kobiet odebrało sobie życie. Doktor Sauerbruch widziała tylko te, którym to się nie udało. Zdawało się nie ulegać wątpliwości, że jeśli Rosjanie zdobędą Berlin, w mieście nastąpi fala samobójstw.
Tak samo uważała większość innych lekarzy. Chirurg Günther Lamprecht z Wilmersdorfu zanotował w swym dzienniku, że „głównym tematem rozmów – nawet wśród lekarzy – są sposoby popełnienia samobójstwa. Takie rozmowy stały się nie do zniesienia”.
Było to coś więcej niż tylko rozmowy, ludzie bowiem już planowali, jak zadadzą sobie śmierć. W każdej dzielnicy pacjenci i przyjaciele oblegali lekarzy, by się dowiedzieć, jak szybko popełnić samobójstwo, i poprosić o receptę na truciznę. Kiedy zaś lekarze odmawiali, ludzie zwracali się do znajomych aptekarzy. Tysiące przerażonych berlińczyków postanowiły, że raczej odbiorą sobie życie, niż wpadną w ręce żołnierzy Armii Czerwonej.
„Kiedy zobaczę pierwszy rosyjski mundur, popełnię samobójstwo” – zwierzyła się dwudziestoletnia Christa Meunier swej przyjaciółce Juliane Bochnik. Christa zdobyła już truciznę. Miała ją także koleżanka Juliane, Rosie Hoffman, i jej rodzice. Hoffmanowie byli zupełnie załamani i nie spodziewali się od Rosjan żadnej litości. Juliane wtedy jeszcze nie wiedziała, że są spokrewnieni z Reichsführerem Heinrichem Himmlerem, szefem Gestapo i SS, człowiekiem odpowiedzialnym za masowe mordowanie milionów ludzi w obozach koncentracyjnych.
Preferowaną metodą samobójstwa było otrucie, głównie cyjankiem. Poszukiwano zwłaszcza kapsułek KCB zawierających roztwór cyjanowodoru, czyli kwasu pruskiego. Był on tak silny, że śmierć następowała prawie natychmiast; nawet jego opary mogły zabić. Niektóre urzędy w Berlinie z iście germańską zapobiegliwością zgromadziły znaczne zapasy KCB.
Funkcjonariusze partyjni, wyżsi oficerowie i urzędnicy administracji państwowej, a nawet niżsi rangą bez większych trudności mogli się zaopatrzyć w truciznę dla siebie, swoich rodzin i przyjaciół. Także lekarze, stomatolodzy i pracownicy laboratoriów mieli dostęp do zabójczych pigułek czy kapsułek. Niektórzy nawet wzmacniali ich siłę oddziaływania. Doktor Rudolf Hückel, profesor patologii na Uniwersytecie Berlińskim, sława w dziedzinie patologii raka w tym mieście, do kapsułek z cyjankiem dla siebie i żony dodał sól kwasu octowego. Gdyby przyszło ich użyć, zapewnił ją, spowoduje ona, że trucizna zadziała jeszcze szybciej.
Berlińczycy, którym nie udało się zdobyć szybko działającego cyjanku, gromadzili barbiturany lub pochodne cyjanku. Znany komik Heinz Rühmann, często nazywany niemieckim Dannym Keyem2, tak się bał o los swojej pięknej żony, aktorki Herthy Feiler, i ich młodego syna, że na wszelki wypadek schował w doniczce trutkę na szczury. Były ambasador nazistowski w Hiszpanii, emerytowany generał porucznik Wilhelm Faupel, zamierzał otruć siebie i żonę, przedawkowując lekarstwa. Generał chorował na serce. W razie kłopotów z krążeniem brał środki zawierające wyciąg z naparstnicy. Faupel wiedział, że przedawkowanie może spowodować zapaść i szybki zgon. Odłożył nawet sporą ilość tego leku dla swych przyjaciół.
Dla innych znowu najlepszym i najbardziej bohaterskim końcem wydawała się szybka kula. Ale zadziwiająco dużo kobiet, przeważnie w średnim wieku, wybrało najbardziej krwawy ze wszystkich sposobów – żyletkę. W rodzinie Ketzlerów w Charlottenburgu czterdziestodwuletnia Gertrud, kobieta zazwyczaj pogodna, teraz nosiła w portmonetce żyletkę. Podobnie jej siostra i teściowa. Żyletkę miała także przyjaciółka Gertrud, Inge Rühling. Obie kobiety z niepokojem zastanawiały się, jak jej użyć, aby spowodować pewną śmierć – przeciąć żyły w poprzek nadgarstka czy wzdłuż przedramienia.
Zawsze też jednak istniała możliwość, że nie trzeba się będzie uciekać do aż tak drastycznych środków. Większość berlińczyków wciąż żywiła ostatnią nadzieję. W panicznym strachu przed Armią Czerwoną ogromna ich większość, a zwłaszcza kobiety, rozpaczliwie pragnęła, żeby Berlin zajęły wojska anglo-amerykańskie.
Dochodziło południe. Na tyłach frontu, w Brombergu, kapitan Siergiej Iwanowicz Gołbow rozglądał się mętnym wzrokiem po dużym salonie luksusowego mieszkania na drugim piętrze, które dopiero co „wyzwolił” wraz z dwoma innymi korespondentami Armii Czerwonej. Wszyscy mieli już dobrze w czubie. Co dzień jechali ze sztabu w Brombergu na odległy o dziewięćdziesiąt mil front, aby zebrać wiadomości, ale w tej chwili panował tam spokój; niewiele będzie do relacjonowania, dopóki nie rozpocznie się ofensywa berlińska. Teraz zaś, po całych miesiącach przesyłania korespondencji z pierwszej linii frontu, dwudziestopięcioletni Gołbow przyjemnie spędzał czas.
Stał z butelką w ręku, przyglądając się kosztownie urządzonemu mieszkaniu. Na ścianach wisiały duże obrazy w bogato zdobionych pozłacanych ramach, w oknach zaś atłasowe kotary. Meble obite były brokatem. Podłogi zasłano grubymi perskimi dywanami, a w salonie i w sąsiedniej jadalni wisiały masywne żyrandole. Gołbow był przekonany, że mieszkanie to musiał zajmować jakiś ważny nazista.
W jednym końcu salonu Gołbow dostrzegł uchylone małe drzwi. Otworzył je kopniakiem i znalazł się w łazience. Na końcu sznura uwiązanego do haka w ścianie wisiał trup jakiegoś nazistowskiego funkcjonariusza w galowym mundurze. Gołbow przyjrzał mu się pobieżnie. Widział tysiące martwych Niemców, lecz ten wisielec wyglądał jakoś głupio. Zawołał kolegów, ale zbyt dobrze się bawili, żeby zwrócić na to uwagę. Obrzucali żyrandole i siebie nawzajem weneckimi kryształami.
Gołbow wrócił do salonu, zamierzając usiąść na długiej sofie, którą tam zauważył, ale była już zajęta. Leżała na niej martwa kobieta w drogiej sukni w greckim stylu, przepasanej sznurem z chwastami. Była młoda i starannie przygotowała się na śmierć. Włosy zaplotła w warkocze, które opadały jej teraz na ramiona, ręce złożyła na piersiach. Gołbow, ściskając butelkę, usiadł w fotelu i przypatrywał się jej. Za nim w jadalni rozbrzmiewał śmiech i słychać było brzęk tłuczonych kieliszków. Kobieta mogła mieć jakieś dwadzieścia parę lat. Gołbow, sądząc po sinych plamach na jej wargach, uznał, że prawdopodobnie zażyła truciznę.
Za sofą, na której leżała, stał stolik, a na nim oprawione w srebrne ramki fotografie roześmianych dzieci z młodą parą, przypuszczalnie ich rodzicami, oraz jakaś starsza para. Gołbow pomyślał o swojej rodzinie. W czasie oblężenia Leningradu jego matka i ojciec, na pół zagłodzeni, próbowali ugotować zupę na czymś w rodzaju oleju przemysłowego. Oboje po niej zmarli. Jeden z braci zginął w pierwszych dniach wojny. Drugi, trzydziestoczteroletni Michaił, dowódca oddziału partyzanckiego, został złapany przez SS, przywiązany do słupa i żywcem spalony. Ta leżąca na sofie kobieta umarła spokojnie, nie męcząc się, pomyślał Gołbow. Pociągnął duży łyk z butelki, zbliżył się do sofy i podniósł ciało. Podszedł do okna. Za nim, w jadalni, wśród wybuchów śmiechu z hukiem rozbił się na podłodze żyrandol. Gołbow też stłukł dużo szkła, wyrzucając ciało dziewczyny przez zamknięte okno.
Nie widziałem ulotki Erenburga, ale czytało ją wiele osób, z którymi rozmawiałem. Ponadto nieraz mówi się o niej w oficjalnych dokumentach niemieckich, wspomnieniach wojennych i licznych opowiadaniach. Najpełniejszą wersję jej przekładu zawierają Memoirs admirała Dönitza, s. 179 [wyd. pol. 10 lat i 20 dni, „Finna” 1999 – przyp. red.]. Nie mam wątpliwości, że ta ulotka istniała. Ale podaję w wątpliwość tę wersję, ponieważ niemieckie tłumaczenia z rosyjskiego znane były z nieścisłości. Niemniej Erenburg pisał też inne rzeczy, równie złe, co każdy może stwierdzić, czytając jego prace, zwłaszcza te, które publikowali w czasie wojny po angielsku sami Sowieci w ośmiu tomach Soviet War News. Motyw „zabijajcie Niemców” pojawiał się u niego cały czas, najwyraźniej z pełną aprobatą Stalina. 15 kwietnia 1945 roku Erenburga oficjalnie skarcił szef propagandy, Aleksandrow, w bezprecedensowym artykule wstępnym radzieckiej gazety wojskowej „Krasnaja Zwiezda”. Pisał on: „Towarzysz Erenburg popada w przesadę […]. Nie walczymy z narodem niemieckim, tylko z Hitlerami tego świata”. Taki zarzut zniszczyłby każdego innego radzieckiego pisarza, ale nie Erenburga. Wciąż jak gdyby nigdy nic uprawiał tę swoją propagandę, a Stalin przymykał na to oczy. W piątym tomie swych wspomnień Ludzie, lata, życie, wydanych w Moskwie w 1963 roku, Erenburgowi wygodniej było zapomnieć, do czego nawoływał w czasie wojny. Pisze on na s. 126: „W dziesiątkach artykułów powtarzałem, że nie powinniśmy, że nie wolno nam się mścić – nie jesteśmy przecież faszystami, ale ludźmi radzieckimi” [cyt. wg wyd. pol. w tłumaczeniu Wacławy Komarnickiej, „Czytelnik” 1984, s. 223 – przyp. tłum.]. Ale należy też powiedzieć, że – niezależnie od tego, co pisał Erenburg – nie było to gorsze od publikacji szefa nazistowskiej propagandy, Goebbelsa. O tym wielu Niemcom także wygodniej było zapomnieć. [wróć]
Słynny amerykański artysta kabaretowy, znany także z wielu komediowych ról filmowych (przyp. tłum.). [wróć]
Berlińczycy, którzy niemal codziennie wygrażali pięściami bombowcom, przeważnie opłakując rodziny, krewnych czy przyjaciół zabitych podczas nalotów lub na froncie, teraz z zapałem mówili o Brytyjczykach i Amerykanach nie jako o zdobywcach, lecz o wyzwolicielach. Była to zadziwiająca zmiana nastawienia. Nastroje te dały ciekawe rezultaty.
Maria Köckler, mieszkająca w dzielnicy Charlottenburg, nie wierzyła, że Amerykanie i Brytyjczycy pozwolą, aby Berlin wpadł w ręce Rosjan. Była nawet zdecydowana pomóc aliantom zachodnim. Ta czterdziestopięcioletnia posiwiała gospodyni domowa powiedziała przyjaciołom, że „gotowa jest walczyć, aby powstrzymać czerwonych, póki nie przyjdą tu «Amis»”.
Wielu berlińczyków wyzbyło się obaw, słuchając audycji BBC, i śledziło przebieg każdej fazy walk na rozpadającym się froncie zachodnim niemal tak, jak gdyby chodziło o postępy zwycięskiej armii niemieckiej spieszącej na odsiecz Berlinowi. Margarete Schwarz, księgowa, co noc w przerwach między nalotami dokładnie nanosiła na mapę postępy anglo-amerykańskiego natarcia w zachodnich Niemczech. Każda zdobyta mila wydawała się jej kolejnym krokiem do wyzwolenia. Podobnie uważała Liese-Lotte Ravene. W swym zastawionym rzędami książek mieszkaniu w Tempelhofie godzinami pieczołowicie zaznaczała ołówkiem na dużej mapie ostatnie postępy Amerykanów, z niecierpliwością oczekując przyjścia „Amis”. Frau Ravene nawet nie chciała myśleć, co by się działo, gdyby pierwsi przyszli Rosjanie. Była półinwalidką: biodra i prawą nogę miała spięte stalowymi klamrami.
Tysiące mieszkańców stolicy Niemiec było święcie przekonanych, że „Amis” pierwsi dotrą do Berlina. Ich wiara była niemal dziecinna – nieokreślona i mglista. Frau Annemarie Hückel, żona lekarza, zaczęła drzeć podniszczone nazistowskie flagi na bandaże, przewidując, że się przydadzą, gdy dojdzie do wielkiej bitwy, której spodziewała się wraz z nadejściem Amerykanów. Mieszkająca w dzielnicy Charlottenburg dwudziestoletnia Brigitte Weber, zaledwie od trzech miesięcy mężatka, też była pewna, że przyjdą Amerykanie. Sądziła nawet, że wie, gdzie będą stacjonować. Brigitte słyszała, że ich standard życia jest wysoki i że lubią luksusowe rzeczy. Była gotowa się założyć, że wybrali zamożną, willową dzielnicę Nikolasee, bo nie spadła na nią chyba ani jedna bomba.
Inni, licząc na najlepsze, przygotowywali się na najgorsze. Trzeźwo myśląca Pia van Hoeven i jej przyjaciele Ruby i Eberhard Borgmannowie z ciężkim sercem doszli do wniosku, że tylko cudem Rosjanie pierwsi nie zajmą Berlina. Toteż z radością przyjęli zaproszenie swego dobrego przyjaciela, jowialnego, pucołowatego Heinricha Schellego, aby – gdy rozpocznie się bitwa o miasto – przyłączyli się do niego i jego rodziny. Schelle był właścicielem jednej z najsłynniejszych winiarni i restauracji w Berlinie, mieszczącej się na parterze pod mieszkaniem Borgmannów. Aby przetrwać oblężenie, jedną ze swych piwnic zamienił w luksusowy schron, który wyposażył we wschodnie dywany, draperie i trunki. Żywności, poza ziemniakami i konserwami z tuńczyka, zgromadził tam niewiele, za to w sąsiedniej piwnicy miał obfite zapasy wyborowych, najrzadszych gatunków win niemieckich i francuskich, koniaku Hennessy i mnóstwo skrzynek szampana. „Czekając Bóg jeden wie na co – powiedział im – możemy żyć przyjemnie”. A potem dodał: „A gdy zabraknie wody, zawsze będzie szampan”.
Biddy Jungmittag, czterdziestojednoletnia matka dwóch młodocianych córek, uważała, że cała ta gadanina o przyjściu Amerykanów i Anglików jest – mówiąc jej słowami – „diabła warta”. Ta Brytyjka z pochodzenia, żona Niemca, znała nazistów aż nadto dobrze. Pięć miesięcy temu stracono jej męża podejrzanego o przynależność do niemieckiego ruchu oporu. Uważała, że naziści będą walczyć równie zaciekle z aliantami zachodnimi jak z Sowietami i że wystarczy spojrzeć na mapę, aby stwierdzić, iż Brytyjczycy i Amerykanie nie mają szans dotrzeć do Berlina pierwsi. A to, że stolicę Rzeszy zajmie Armia Czerwona, zbytnio jej nie trwożyło. Była pewna, że Sowieci nie odważą się jej tknąć. Kierując się angielskim zdrowym rozsądkiem, postanowiła pokazać pierwszemu napotkanemu czerwonoarmiście swój stary brytyjski paszport.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: The Last Battle
Copyright © 1966 by Cornelius Ryan
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Grzegorz Dziamski
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Rychter
Fotografia na okładce: A. Morozov/East News
Ilustracje w tekście z prywatnej kolekcji Corneliusa Ryana
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Ostatnia bitwa, wyd. III, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-980-6
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer