Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Nikt nigdy nie pisał o wojnie tak jak Cornelius Ryan.
Lądowanie w Normandii 6 czerwca 1944 roku było największą i najbardziej złożoną operacją desantową w dziejach, wymagającą katorżniczej pracy planistów, przenikliwości meteorologów, geniuszu konstruktorów, nadzwyczajnej przebiegłości wywiadu i kontrwywiadu, a w końcu poświęcenia i przedsiębiorczości żołnierzy.
Ryan opisuje D-Day tak plastycznie, że czytelnik niekiedy odnosi wrażenie, iż znalazł się w centrum wydarzeń: na spadochronie pod nocnym niebem, na chybotliwej barce desantowej, pod niemieckim ogniem na normandzkiej plaży... Ta relacja długo jeszcze będzie niedościgłym wzorem dla korespondentów wojennych i historyków wojskowości, którzy usiłują opisać wielkie zmagania zbrojne, nie tracąc z pola widzenia człowieka.
Najdłuższy dzień w 1962 roku został zekranizowany z udziałem takich gwiazd jak John Wayne, Henry Fonda, Robert Mitchum, Richard Burton i Sean Connery. Film nagrodzono dwoma Oscarami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Tego autora w REBISIE:
OSTATNIA BITWA
NAJDŁUŻSZY DZIEŃ
O JEDEN MOST ZA DALEKO
Wszystkim żołnierzom dnia D
„Wierz mi, Lang, decydować będą pierwsze dwadzieścia cztery godziny inwazji […] od ich wyniku zależy los Niemiec […] dla aliantów, tak samo jak dla Niemiec, będzie to najdłuższy dzień”.
feldmarszałek Erwin Rommel do swego adiutanta, 22 kwietnia 1944
Dokładnie piętnaście minut po północy 6 czerwca 1944 roku, w pierwszej godzinie dnia, który już zawsze będzie znany jako dzień D, rozpoczęła się operacja „Overlord” – inwazja wojsk sprzymierzonych na Europę. Wtedy to właśnie w zalaną światłem księżyca noc nad Normandią wyskoczyło z samolotów kilku wybranych spadochroniarzy z amerykańskiej 101. i 82. Dywizji Powietrznodesantowej. Pięć minut później i o pięćdziesiąt mil dalej wylądowała grupka żołnierzy brytyjskiej 6. Dywizji Powietrznodesantowej. Byli to pathfinderzy, których zadaniem było oświetlić strefy lądowania spadochroniarzy i szybowców mających przylecieć wkrótce po nich.
Sojusznicze wojska powietrznodesantowe wyraźnie oznaczyły krańce normandzkiego pola bitwy. Między tymi krańcami, wzdłuż linii francuskiego wybrzeża, leżało pięć plaż inwazyjnych: „Utah”, „Omaha”, „Gold”, „Juno” i „Sword”. W godzinach przed świtem, kiedy spadochroniarze walczyli w ponurych żywopłotach Normandii, opodal tych plaż zaczęła się gromadzić największa armada, jaką kiedykolwiek oglądał świat – niemal pięć tysięcy statków i okrętów z ponad dwustu tysiącami żołnierzy wojsk lądowych, marynarzy i marines. O 6.30, w pierwszej fali desantu poprzedzonego zmasowanym bombardowaniem z powietrza i ostrzałem z morza, dobrnęło do brzegu kilka tysięcy z tych żołnierzy.
To, co zawarłem na kartach tej książki, nie jest historią wojskową. Jest to opowieść o ludziach: żołnierzach wojsk sojuszniczych, o nieprzyjacielu, z którym walczyli, i o ludności cywilnej, która dostała się w krwawy wir dnia D – dnia rozpoczęcia bitwy kładącej kres obłąkańczym usiłowaniom Hitlera, żeby zdobyć panowanie nad światem.
Tego wilgotnego czerwcowego ranka we wsi panowała głucha cisza. Spokoju w La Roche-Guyon, leżącej w leniwym zakolu Sekwany, mniej więcej w połowie drogi między Paryżem a Normandią, od niemal dwunastu wieków nic nie zakłócało. Od lat była to po prostu miejscowość, przez którą ludzie przejeżdżali w drodze dokądś tam. Wyróżniał ją jedynie zamek, siedziba książąt La Rochefoucauld. On też, wyrastający zza wzgórz za wsią, położył kres spokojnemu żywotowi La Roche-Guyon.
Tego szarego poranka górujący nad okolicą zamek wynurzał się na horyzoncie, połyskując mokrymi od wilgotnego powietrza masywnymi murami. Dochodziła szósta, ale na dwóch dużych, brukowanych kamieniami dziedzińcach zamkowych i szerokiej drodze prowadzącej do bramy nie było żadnego ruchu. We wsi wciąż jeszcze zamknięte były okiennice domów z czerwonymi dachami. W La Roche-Guyon panowała cisza. Tak głucha, iż mogło się wydawać, że wieś jest wyludniona. Złudna to jednak była cisza. Za okiennicami ludzie czekali na dźwięk dzwonu.
O szóstej miał uderzyć na Anioł Pański dzwon w stojącym tuż obok zamku szesnastowiecznym kościele Świętego Samsona. W spokojniejszych czasach mieszkańcy La Roche-Guyon przeżegnaliby się tylko i przystanęli, aby się przez chwilę pomodlić. Ale obecnie Anioł Pański oznaczał coś więcej niż chwilę medytacji. Gdy tego ranka zabrzmiał dzwon, oznajmiał on koniec godziny policyjnej i początek 1451 dnia niemieckiej okupacji.
W całej La Roche-Guyon rozstawione były posterunki. Wartownicy, skuleni pod pelerynami w barwach maskujących, stali po wewnętrznej stronie bram zamku, obok zapór drogowych przy każdej drodze do wsi, w bunkrach wbudowanych w kredowe podnóża wzgórz i w ruinach starej wieży na najwyższym wzniesieniu, nad zamkiem. Tam były stanowiska karabinów maszynowych. Ich obsługa widziała wszystko, co się poruszało w tej najbardziej okupowanej wsi całej okupowanej Francji.
Za tą sielankową krajobrazową fasadą La Roche-Guyon była w gruncie rzeczy więzieniem. Na każdego z jej 543 mieszkańców – w samej wsi i najbliższej okolicy – przypadało ponad trzech żołnierzy niemieckich. Jednym z nich był feldmarszałek Erwin Rommel, dowódca Grupy Armii B, najsilniejszego związku operacyjnego na niemieckim froncie zachodnim. Jego stanowisko dowodzenia znajdowało się w zamku książąt La Rochefoucauld.
Tu – w tym rozstrzygającym piątym roku drugiej wojny światowej – zdecydowany na wszystko Rommel szykował się do stoczenia najbardziej desperackiej, kluczowej walki w całej swej karierze wojskowej. Pod jego dowództwem ponad pół miliona żołnierzy obsadziło stanowiska obronne wzdłuż niezwykle długiej, liczącej niemal osiemset mil linii brzegowej – od grobli Holandii po obmywane wodami Atlantyku brzegi Półwyspu Bretońskiego. Jego główne siły, 15. Armia, skoncentrowane były w Pas-de-Calais, nad Cieśniną Kaletańską, najwęższym obszarem wodnym między Francją i Anglią.
Rejon ten lotnictwo alianckie bombardowało noc w noc. Zahartowani w walkach, niemniej skrajnie zmęczeni nalotami żołnierze 15. Armii żartowali z wisielczym humorem, że odpowiednim miejscem do kuracji wypoczynkowej jest raczej rejon odpowiedzialności 7. Armii – Normandia. Tam rzadko spadały bomby.
Żołnierze Rommla od miesięcy czekali za fantastycznym gąszczem przeszkód przeciwdesantowych na plażach i pól minowych, skryci w swych nadbrzeżnych fortyfikacjach. Ale sinoszary kanał La Manche był pusty. Nie było na nim żadnych okrętów. Nic się nie działo. Tego posępnego, spokojnego niedzielnego poranka z La Roche-Guyon wciąż nie było widać najmniejszych oznak inwazji aliantów.
Był 4 czerwca 1944 roku…
Rommel, sam w pokoju na parterze, który mu służył za gabinet, siedział za masywnym renesansowym biurkiem, pracując przy świetle jednej lampy. Pokój był duży i wysoki. Na jednej ścianie wisiał mocno już spłowiały gobelin. Z drugiej, z ciężkich, złoconych ram spoglądał wyniośle w dół książę François de La Rochefoucauld, siedemnastowieczny autor maksym i przodek obecnego księcia. Na wyfroterowanym do połysku parkiecie stało też kilka ustawionych bez ładu i składu krzeseł. Ciężkie draperie na oknach – i to było właściwie wszystko.
W szczególności nie było w tym pokoju nic z Rommla. Poza nim samym. Nie było fotografii jego żony Lucie Marii ani jego piętnastoletniego syna Manfreda. Nie było jakichkolwiek pamiątek po jego wielkich zwycięstwach na pustyniach Afryki Północnej w pierwszym okresie wojny, nawet jego krzykliwie zdobionej buławy feldmarszałkowskiej, którą Hitler tak wspaniałomyślnie obdarzył go w 1942 roku. (Rommel tylko raz trzymał w ręku tę osiemnastocalową, ważącą trzy funty złotą oznakę swego stopnia – wraz z futerałem pokrytym czerwonym aksamitem, usianym złotymi orłami i czarnymi swastykami. Było to w dniu, kiedy ją otrzymał). Nie było nawet mapy obrazującej rozmieszczenie jego wojsk. Legendarny „Lis Pustyni” wciąż był nieuchwytny i tajemniczy. Mógł wyjść z tego pokoju, nie pozostawiając żadnego śladu swej obecności.
Chociaż pięćdziesięcioletni Rommel wyglądał starzej, niżby wskazywały jego lata, był równie niestrudzony jak kiedyś. Nikt w Grupie Armii B nie przypominał sobie, aby choć jednej nocy spał on dłużej niż pięć godzin. Tego ranka jak zwykle wstał przed czwartą. Teraz i on czekał niecierpliwie na szóstą. O tej godzinie miał zjeść śniadanie ze swym sztabem, a potem odjechać do Niemiec.
Na ten pierwszy od wielu miesięcy urlop w domu Rommel miał jechać samochodem. Hitler prawie uniemożliwił wyższym oficerom podróże drogą powietrzną, wymagając, żeby lecieli „trzysilnikowym samolotem […] i zawsze z osłoną myśliwców”. Tak czy owak, Rommel nie lubił latać. W ośmiogodzinną podróż do domu, do Herrlingen pod Ulm, wybierał się swym dużym horchem, czarnym kabrioletem limuzyną.
Cieszył się z tego urlopu, ale niełatwo było mu się nań zdecydować. Spoczywała na nim ogromna odpowiedzialność za odparcie spodziewanego ataku aliantów. Trzecia Rzesza szła już chwiejnym krokiem od jednej klęski do drugiej, dniem i nocą tysiące alianckich samolotów bombardowało Niemcy, potężne armie radzieckie szybko zbliżały się do Polski, wojska sojusznicze stały u bram Rzymu – wszędzie siły Wehrmachtu wypierano i niszczono. Wciąż było jeszcze daleko do pokonania Niemiec, ale inwazja aliantów mogła o tym rozstrzygnąć. W grę wchodziła przyszłość Niemiec. I nikt chyba nie zdawał sobie z tego sprawy lepiej niż Rommel.
Ale tego ranka feldmarszałek jechał do domu. Od miesięcy miał nadzieję spędzić w Niemczech kilka dni w pierwszej połowie czerwca. Uznał, że w tym czasie mógłby pojechać. Skłoniło go do tego wiele powodów, także to – chociaż nigdy by się do tego nie przyznał – że wręcz rozpaczliwie potrzebny był mu odpoczynek. Zaledwie parę dni temu zatelefonował do swego przełożonego, niemal siedemdziesięcioletniego feldmarszałka Gerda von Rundstedta, naczelnego dowódcy frontu zachodniego, z prośbą o zezwolenie na tę podróż. Zgodę otrzymał natychmiast. Potem złożył kurtuazyjną wizytę w sztabie von Rundstedta w Saint-Germain-en-Laye pod Paryżem, aby załatwić swój urlop oficjalnie. Von Rundstedta i jego szefa sztabu, generała majora Günthera Blumentritta, zaskoczył wygląd Rommla. Był wychudły, wymizerowany. Blumentrittowi zapadło w pamięć, że wyglądał on na „zmęczonego i spiętego […], jak człowiek, który chociaż na kilka dni powinien się znaleźć w domu z rodziną”.
Rommel był podenerwowany. Kiedy przybył do Francji pod koniec 1943 roku, już pierwszego dnia przytłoczyły go problemy, gdzie i jak przeciwstawić się atakowi aliantów. Jak każdego, komu powierzono takie zadanie, nękał go koszmar niepewności. Ciągle był pod presją konieczności przewidzenia zamiarów aliantów: jak przeprowadzą tę operację, gdzie spróbują lądować, a przede wszystkim – kiedy?
Tak naprawdę tylko jedna osoba wiedziała, w jakim napięciu żył Rommel. Swojej żonie, Lucie Marii, zwierzał się ze wszystkiego. W ciągu niespełna czterech miesięcy napisał do niej czterdzieści kilka listów i w każdym snuł prognozy co do lądowania aliantów.
30 marca pisał: „Teraz, kiedy marzec zbliża się ku końcowi, a Anglo-Amerykanie nie zaatakowali […], zaczynam wierzyć, że zwątpili w siebie…”.
6 kwietnia: „Tutaj napięcie rośnie z dnia na dzień […]. Prawdopodobnie od rozstrzygających wydarzeń dzielą nas tylko tygodnie”.
26 kwietnia: „Morale w Anglii złe […], strajk następuje tam po strajku, a okrzyki «Precz z Churchillem i Żydami!», wołania domagające się pokoju rozlegają się coraz głośniej […] nie są to dobre wróżby dla tak ryzykownej ofensywy”.
27 kwietnia: „Jak się teraz wydaje, Brytyjczycy i Amerykanie nie są aż tak uczynni, żeby przybyć tu w najbliższym czasie”.
6 maja: „Wciąż ani śladu Brytyjczyków i Amerykanów […]. My zaś z każdym dniem, z każdym tygodniem stajemy się silniejsi […]. Z ufnością czekam bitwy […], może dojdzie do niej 15 maja, a może pod koniec miesiąca”.
15 maja: „Nie mogę już sobie pozwolić na większe podróże [inspekcyjne] […], ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi inwazja. Sądzę, że mamy jeszcze tylko kilka tygodni, zanim się to zacznie tu, na Zachodzie”.
19 maja: „Mam nadzieję, że moje plany uda mi się zrealizować szybciej niż przedtem […], lecz zastanawiam się, czy zdołam znaleźć kilka dni w czerwcu, aby się stąd wyrwać. W tej chwili nie ma na to widoków”.
A jednak były. Jedną z przyczyn, że Rommel zdecydował się wyjechać w tym czasie, była jego ocena zamierzeń aliantów. Leżał teraz przed nim na biurku tygodniowy raport Grupy Armii B. Następnego dnia do południa tę drobiazgową analizę miano przesłać do sztabu feldmarszałka von Rundstedta, czyli – jak powszechnie określano to w żargonie wojskowym – do OB West (Oberbefehlshaber West1). Po oszlifowaniu miała się stać generalnym raportem z tego teatru wojny i trafić do kwatery głównej Hitlera oraz OKW (Oberkommando der Wehrmacht2).
Z oceny Rommla można było wyczytać między innymi, że alianci osiągnęli „wysoki stopień gotowości” oraz że „zwiększyła się liczba radiogramów przesyłanych do francuskiego ruchu oporu”. Ale – stwierdzał on dalej – „biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia, nie świadczy to o zbliżaniu się inwazji”.
Tym razem Rommel źle ocenił sytuację.
Dosłownie głównodowodzący na Zachodzie, naczelny dowódca wojsk niemieckich na froncie zachodnim (przyp. tłum.). [wróć]
Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych. [wróć]
W kancelarii szefa sztabu, mieszczącej się w głębi korytarza za gabinetem feldmarszałka, kapitan Hellmuth Lang, trzydziestosześcioletni adiutant Rommla, zestawił właśnie poranny raport. Każdego dnia była to jego pierwsza czynność. Rommel lubił, gdy przedkładano mu raport wcześnie, bo mógł go wtedy omówić ze swym sztabem przy śniadaniu. Ale tego ranka nie było w raporcie nic szczególnego; na wybrzeżu nadal panował spokój. Alianci kontynuowali tylko nocne naloty na Pas-de-Calais. Wydawało się, że nie ma najmniejszych wątpliwości, iż ten maraton bombowy – poza tym, że oznaczał wiele różnych rzeczy – wskazywał, iż to Pas-de-Calais wybrali alianci na miejsce desantu. Jeżeli w ogóle dokonają inwazji, to właśnie tutaj. Niemal wszyscy byli tego zdania.
Lang spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta. Mieli wyruszyć punktualnie o siódmej i jechać szybko. Nie brali eskorty, jechali tylko w dwa samochody: Rommla i pułkownika Hansa Georga von Tempelhofa, szefa oddziału operacyjnego Grupy Armii B. Jak zwykle nie poinformowano o zamiarach feldmarszałka dowódców, przez których obszary odpowiedzialności mieli przejeżdżać. Tak chciał Rommel. Nie znosił, by jego podróż opóźniały różne ceremonie, regulaminowe trzaskanie obcasami i eskorty motocyklistów czekające na niego przy wjeździe do każdego miasta. Tak więc przy odrobinie szczęścia powinni dotrzeć do Ulm około trzeciej po południu.
Jak zwykle był problem z prowiantem na drogę. Rommel nie palił, pił rzadko i tak mało troszczył się o jedzenie, że czasami całkiem o nim zapominał. Często, kiedy przychodziło do omówienia z Langiem długiej podróży, Rommel przekreślał ołówkiem proponowany jadłospis i pisał dużymi literami: „Zwykły posiłek z kuchni polowej”. Niekiedy wprawiał Langa w jeszcze większe zakłopotanie, mówiąc:
– Oczywiście, jeżeli zechce pan dorzucić jakiś kotlet czy dwa, nie zmartwi mnie to.
Gorliwy Lang nigdy nie był pewien, co zamówić z kuchni. Tego ranka oprócz termosu z rosołem zamówił różne kanapki. Uważał, że Rommel, jak zwykle, tak czy owak zapomni o posiłku.
Lang wyszedł z kancelarii i ruszył korytarzem wykładanym dębową boazerią. Z pokojów po obu stronach dochodził szum rozmów i stukot maszyn do pisania. W sztabie Grupy Armii B wrzała praca. Lang często się zastanawiał, jak książę i księżna, zajmujący piętra powyżej, mogą spać w tym hałasie.
Przy końcu korytarza Lang zatrzymał się pod masywnymi drzwiami. Lekko zapukał, przekręcił gałkę i wszedł. Rommel nawet nie podniósł oczu. Tak zaabsorbowały go leżące przed nim papiery, że wydawało się, iż zupełnie nie zauważył wejścia adiutanta. Lang dobrze wiedział, że lepiej mu nie przerywać. Stał więc i czekał.
Rommel uniósł wzrok znad biurka.
– Dzień dobry, Lang.
– Dzień dobry, panie feldmarszałku. Oto raport – odpowiedział adiutant, po czym wyszedł z pokoju.
Czekał za drzwiami, aby pójść z Rommlem na śniadanie. Feldmarszałek wydawał się tego ranka nadzwyczaj zajęty. Lang wiedział, jaki bywa impulsywny i zmienny, toteż zastanawiał się, czy dziś w końcu wyjadą.
Rommel nie zamierzał jednak odkładać podróży. Miał nadzieję zobaczyć się z Hitlerem, chociaż nie zrobił jeszcze nic, aby to spotkanie doszło do skutku. Wszyscy feldmarszałkowie mieli stały dostęp do Führera, toteż Rommel zatelefonował do swego starego przyjaciela, generała majora Rudolfa Schmundta, adiutanta Hitlera, i poprosił o wyznaczenie terminu spotkania. Schmundt uważał, że Führer może go przyjąć między 6 a 9 czerwca. Nikt poza sztabem feldmarszałka nie wiedział, że zamierza się on widzieć z Hitlerem. Było to typowe dla Rommla. W oficjalnym dzienniku sztabu von Rundstedta odnotowano po prostu, że Rommel udał się na kilkudniowy urlop do domu.
Rommel był pewny, że może w tym czasie opuścić swoją kwaterę główną. Minął już maj – a pogoda w tym miesiącu była wręcz wymarzona na inwazję aliantów – Rommel doszedł zatem do wniosku, że w paru najbliższych tygodniach inwazja nie nastąpi. Był o tym tak przekonany, że nawet ustalił nieprzekraczalny termin ukończenia zaplanowanych prac przy przeszkodach przeciwinwazyjnych. Na jego biurku leżał rozkaz dla 7. i 15. Armii. „Należy dołożyć wszelkich starań – głosił on – aby zakończyć prace przy przeszkodach, tak by nieprzyjaciel mógł lądować podczas odpływu tylko za najwyższą cenę […] prace muszą postępować w szybkim tempie […] o ukończeniu należy zameldować mojemu sztabowi do 20 czerwca”.
Wnioskował obecnie – podobnie zresztą jak Hitler i całe niemieckie naczelne dowództwo – że inwazja nastąpi albo jednocześnie z letnią ofensywą Armii Czerwonej, albo wkrótce po niej. Wiedzieli, że atak Rosjan nie może się rozpocząć przed późną wiosną w Polsce, toteż nie sądzili, by ofensywa ta mogła się zacząć wcześniej niż w drugiej połowie czerwca.
Na zachodzie już od kilku dni panowała zła pogoda i zapowiadano, że jeszcze się pogorszy. Komunikat z piątej rano sporządzony w Paryżu przez pułkownika profesora Waltera Stöbego, głównego meteorologa Luftwaffe, zapowiadał wzrost zachmurzenia, silne wiatry i deszcz. Nawet teraz na Kanale wiało z prędkością dwudziestu–trzydziestu mil na godzinę. Rommlowi wydawało się mało prawdopodobne, żeby alianci odważyli się zaatakować w ciągu najbliższych kilku dni.
Również w La Roche-Guyon w nocy zmieniła się pogoda. Z dwóch wysokich francuskich okien niemal naprzeciwko biurka Rommla roztaczał się widok na tarasowy różany ogród. Tego ranka zasłany on był płatkami róż i połamanymi gałązkami. Tuż przed świtem nadeszła znad kanału La Manche krótka letnia burza, przewaliła się wzdłuż części francuskiego wybrzeża i poszła dalej.
Rommel otworzył drzwi swego gabinetu i wyszedł.
– Dzień dobry, Lang – powiedział, jak gdyby dopiero teraz zobaczył swego adiutanta. – Czy wszystko przygotowane do drogi?
Razem udali się na śniadanie.
We wsi La Roche-Guyon dzwon na kościele Świętego Samsona uderzył na Anioł Pański. Każdy jego dźwięk walczył z wiatrem o istnienie. Była szósta rano.
Stosunki między Rommlem i Langiem były swobodne, pozbawione formalizmu. Od miesięcy stale przebywali razem. Lang dołączył do Rommla w lutym i niewiele dni mijało im bez długiej podróży inspekcyjnej. Zazwyczaj byli w drodze już o pół do piątej, jadąc z maksymalną szybkością do którejś z odległych części obszaru dowodzonego przez Rommla. Jednego dnia była to Holandia, drugiego – Normandia czy Bretania. Stanowczy feldmarszałek nie marnował ani chwili. „Mam tylko jednego prawdziwego wroga – mówił Langowi – a jest nim czas”. Aby pokonać czas, Rommel nie oszczędzał ani siebie, ani swych ludzi. Postępował tak nieustannie, odkąd w listopadzie 1943 roku posłano go do Francji.
Tamtej jesieni von Rundstedt, odpowiedzialny za obronę całego frontu zachodniego, zwrócił się do Hitlera o posiłki. Zamiast nich dostał niebawiącego się w sentymenty, odważnego i ambitnego Rommla. I jakby dla upokorzenia arystokratycznego sześćdziesięcioośmioletniego głównodowodzącego na Zachodzie Rommel przybył z Gummibefehl1, „elastyczną dyrektywą”, w której polecano mu, by przeprowadził inspekcję nadbrzeżnych fortyfikacji – szeroko rozreklamowanego „Wału Atlantyckiego” Hitlera – a następnie złożył raport bezpośrednio Führerowi. Zirytowało to i dotknęło naczelnego dowódcę frontu zachodniego. Przybycie młodego Rommla – von Rundstedt mówił o nim Marschall Bubi, co można przetłumaczyć jako „marszałek chłopaczek” – tak go wytrąciło z równowagi, że zapytał feldmarszałka Wilhelma Keitla, szefa OKW, czy bierze się Rommla pod uwagę jako jego następcę. Usłyszał w odpowiedzi, żeby „nie wyciągał mylnych wniosków”, że przy wszystkich „zaletach Rommla nie nadaje się on na to stanowisko”.
Wkrótce po przyjeździe Rommel przeprowadził błyskawiczną inspekcję Wału Atlantyckiego. To, co zobaczył, przeraziło go. Od Hawru do Holandii, nie licząc głównych portów, ujść rzek oraz miejsc górujących nad równinami, żelbetowe fortyfikacje wzdłuż wybrzeża ukończono w niewielu miejscach. Pozostałe umocnienia znajdowały się w różnych stadiach budowy.
Gdzieniegdzie zaś w ogóle jeszcze nie rozpoczęto prac. Co prawda Wał Atlantycki stanowił potężną zaporę nawet w tym stanie, a tam, gdzie ukończono już prace, był najeżony ciężkimi działami, ale to było za mało, aby zadowolić Rommla. Niczego nie było dość, aby odeprzeć gwałtowny atak, który musiał nastąpić; Rommel, ciągle mając w pamięci druzgocącą klęskę zadaną mu rok temu przez Montgomery’ego w Afryce Północnej, nie miał co do tego wątpliwości. Dla krytycznego obserwatora Wał Atlantycki był farsą. Używając obrazowego określenia, zrozumiałego w każdym języku, nazywał go „urojeniem Hitlera, Wolkenkuckucksheim”.
Jeszcze dwa lata temu „wał” ten w ogóle nie istniał.
Aż do 1942 roku Führerowi i jego paladynom zwycięstwo wydawało się tak pewne, że nie widzieli potrzeby budowania nadbrzeżnych fortyfikacji. Swastyka powiewała wszędzie. Austrię i Czechosłowację zagarnięto, nim zaczęła się wojna. Polska została zajęta przez Niemcy i Rosję jeszcze w 1939 roku. Nie upłynął rok wojny, kiedy kraje Europy Zachodniej zaczęły spadać jak zgniłe jabłka. Dania padła w ciągu jednego dnia. W Norwegii, infiltrowanej od wewnątrz, trwało to dłużej – sześć tygodni. Potem, w tym samym maju i czerwcu, w ciągu dwudziestu siedmiu dni, bez żadnych wstępnych działań, wojska Hitlera w swym Blitzkriegu runęły na Holandię, Belgię, Luksemburg i Francję i – jak to obserwował niedowierzający świat – pod Dunkierką wpędziły Brytyjczyków do morza. Po upadku Francji pozostała już tylko walcząca samotnie Anglia. Na co więc Hitlerowi potrzebny był ten „wał”?
Hitler jednak nie dokonał inwazji na Anglię. Jego generałowie chcieli, aby się na to zdecydował, ale on czekał, sądząc, że Brytyjczycy poproszą o pokój. Sytuacja szybko się zmieniła. Z pomocą Stanów Zjednoczonych Wielka Brytania powoli, lecz pewnie zaczęła stawać na nogi. Hitler – poważnie do tego czasu uwikławszy się w Rosji, w czerwcu 1941 roku zaatakował bowiem Związek Radziecki – doszedł do wniosku, że wybrzeże Francji przestało już być trampoliną do ofensywy. Był to teraz spokojny zakątek w jego pozycjach obronnych. Jesienią 1941 roku Hitler zaczął mówić swym generałom o przekształceniu Europy w „niezdobytą twierdzę”. A w grudniu, po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny, z patosem obwieścił światu, że „od Kirkenes [na granicy norwesko-fińskiej] […] do Pirenejów [na granicy francusko-hiszpańskiej] ciągnie się pas punktów oporu i gigantycznych fortyfikacji” i że jest jego „niewzruszoną wolą uczynić ten front niedostępnym dla każdego wroga”.
Była to wręcz obłędna chełpliwość, zapowiadał bowiem rzecz niemożliwą. Pomijając nawet wszelkie zygzaki, owa linia brzegowa – ciągnąca się od Oceanu Arktycznego na północy do Zatoki Biskajskiej na południu – liczyła prawie trzy tysiące mil.
Fortyfikacje te nie istniały nawet w najwęższej części Kanału, na wprost Wielkiej Brytanii. Ale Hitler na punkcie tej koncepcji – stworzenia twierdzy – dostał obsesji. Generał pułkownik Franz Halder, wówczas szef niemieckiego Sztabu Generalnego, dobrze pamięta, jak Führer po raz pierwszy przedstawił w ogólnym zarysie swój fantastyczny plan. Halder, który nigdy mu nie wybaczył jego odmowy przeprowadzenia inwazji, chłodno odniósł się do tego pomysłu. Ośmielił się nawet wyrazić pogląd, że fortyfikacje, „jeżeli w ogóle są potrzebne”, należałoby budować „za linią wybrzeża, poza zasięgiem dział okrętowych”, w przeciwnym razie wojska niemieckie mogą zostać przygwożdżone ogniem tych dział. Hitler gwałtownie, przez cały pokój, rzucił się do stołu, na którym rozpościerała się duża mapa, i całe pięć minut trząsł się w pamiętnym dla wszystkich obecnych napadzie wściekłości. Walił zaciśniętą pięścią w mapę i wrzeszczał: „Bomby i pociski będą padać tu… tu… i tu, przed wałem, za nim i na wał […], ale nasi żołnierze będą bezpieczni w wale! Potem wyjdą i będą walczyć!”.
Halder nic na to nie odrzekł, ale wiedział, jak zresztą i inni generałowie w naczelnym dowództwie, że mimo tych wszystkich upajających zwycięstw Rzeszy Führer boi się inwazji i drugiego frontu.
Jednak niewiele wówczas zrobiono w sprawie tych fortyfikacji. W 1942 roku, kiedy wojna zaczęła przybierać dla Hitlera zły obrót, rozpoczęły się rajdy komandosów brytyjskich, znienacka przeprowadzane wypady na tę „niezdobytą” twierdzę Europy. Potem zaś, kiedy to ponad pięć tysięcy bitnych Kanadyjczyków wylądowało w Dieppe, nadszedł największy ze wszystkich. Była to krwawa jednoaktówka poprzedzająca główne przedstawienie – inwazję. Alianccy planiści otrzymali dokładne informacje, jak silnie Niemcy ufortyfikowali porty. Straty Kanadyjczyków wyniosły 3369 ludzi, w tym 900 zabitych. Był to wypad wręcz katastrofalny, ale wstrząsnął Hitlerem. Wał Atlantycki – piorunował on swych generałów – musi być ukończony jak najszybciej. Jego budowa miała być przyspieszona i prowadzona „z całą żarliwością”.
Tak też się stało. Tysiące niewolnych robotników pracowały przy budowie fortyfikacji w dzień i w nocy. Lały się strumieniami miliony ton betonu; użyto go tak dużo, że w całej okupowanej przez Hitlera Europie uzyskanie go na jakiekolwiek inne cele było niezwykle trudne. Zamówiono zawrotne ilości stali, ale tak bardzo już jej brakowało, że inżynierowie musieli się obejść bez tego materiału. W rezultacie tylko nieliczne bunkry i blokhauzy miały pancerne kopuły obrotowe, a wskutek ich braku pole ostrzału zostało ograniczone. Tak duże było zapotrzebowanie na materiały i sprzęt, że ogołocono z przydatnych części francuską Linię Maginota i przygraniczne umocnienia niemieckie (Linię Zygfryda). Pod koniec 1943 roku – chociaż daleko jeszcze było do ukończenia „wału” – pracowało przy nim ponad pół miliona ludzi. I fortyfikacje stały się groźną rzeczywistością.
Hitler zdawał sobie sprawę, że inwazja jest nieuchronna. Obecnie stanął przed nim jeszcze jeden wielki problem: obsadzenie rozrastających się umocnień. W Rosji roznoszono mu dywizję po dywizji i wszelkie próby Wehrmachtu utrzymania tego liczącego ponad dwa tysiące mil frontu niweczyły zaciekłe ataki radzieckie. Po inwazji na Sycylię walki we Włoszech związały tysiące żołnierzy. Tak więc przed 1944 rokiem Hitler zmuszony był wesprzeć swe garnizony osobliwym zlepkiem uzupełnień – ludźmi w podeszłym już wieku i właściwie chłopcami, resztkami dywizji rozbitych na froncie rosyjskim i jednostkami ochotniczymi, jak węgierskie czy rumuńskie, wziętymi siłą do wojska „ochotnikami” z krajów okupowanych, a nawet dwoma dywizjami rosyjskimi, złożonymi z jeńców, którzy woleli walczyć za nazistów, niż pozostać w obozach jenieckich. I chociaż można było powątpiewać w przydatność tych oddziałów w walce, wypełniły one luki. Trzon obrony wciąż stanowiły zahartowane w bojach jednostki pancerne. Przed dniem D siła wojsk niemieckich na Zachodzie zwiększyła się do sześćdziesięciu dywizji.
Nie wszystkie one osiągnęły pełny stan. Ale Hitler wciąż wierzył, że Wał Atlantycki ostatecznie rozstrzygnie sprawę. Niemniej tacy ludzie jak Rommel, którzy walczyli z powodzeniem, ale też ponosili porażki na innych frontach, byli wstrząśnięci stanem tych fortyfikacji. Rommel nie był we Francji od 1941 roku. I on – podobnie jak wielu innych generałów niemieckich – wierząc hitlerowskiej propagandzie, sądził, że te umocnienia zostały już prawie zbudowane.
Dla von Rundstedta cięta krytyka „wału” nie była zaskoczeniem. Był to prawdopodobnie jedyny przypadek – jak sam szczerze przyznał – kiedy całkowicie zgadzał się z Rommlem. Stary, doświadczony von Rundstedt nigdy nie polegał na stałych pozycjach obronnych. Był on przecież duszą uwieńczonego powodzeniem obejścia Linii Maginota w 1940 roku, które doprowadziło do klęski Francji. Dla niego Wał Atlantycki Hitlera był jedynie „kolosalną blagą […] przeznaczoną bardziej dla narodu niemieckiego niż dla wroga […], a nieprzyjaciel dzięki swoim agentom wie o nim więcej niż my”. Uważał, że może on „powstrzymać na jakiś czas” uderzenie aliantów, ale go nie zatrzyma. Nic – Rundstedt był o tym święcie przekonany – nie przeszkodzi pomyślnemu wylądowaniu aliantów. Jego plan udaremnienia inwazji polegał na ześrodkowaniu większości wojsk w głębi wybrzeża i zaatakowaniu po wylądowaniu wojsk alianckich. Jego zdaniem był to odpowiedni moment, aby uderzyć, bo nieprzyjaciel będzie jeszcze słaby, nie będzie miał odpowiednich dróg zaopatrzenia i będzie się skupiał na umacnianiu swych odizolowanych przyczółków.
Rommel całkowicie nie zgadzał się z tą koncepcją. Uważał, że rozbić atak można tylko w jeden sposób: kontratakując frontalnie sam desant. Nie starczyłoby czasu na sprowadzenie posiłków z tyłów. Alianci zniszczyliby je – był tego całkowicie pewien – bezustannymi atakami lotniczymi, zmasowanym ogniem artylerii okrętowej bądź nawałami artyleryjskimi. Wszystkie siły, jego zdaniem, od pododdziałów do dywizji pancernych, powinny stać w gotowości bojowej tuż przy brzegu lub w pobliżu niego. Adiutant Rommla dobrze zapamiętał dzień, kiedy feldmarszałek podsumował wnioski, do których doszedł. Stali wtedy na plaży, nikogo poza nimi na niej nie było. Rommel, niskiego wzrostu, o krępej budowie, w przydługim płaszczu, ze starym szalikiem owiniętym wokół szyi, chodził sztywno tam i z powrotem, wymachując swoją „prywatną” buławą – czarną laską ze srebrną rączką, przy której dyndała czerwono-biało-czarna kitka. Wskazał nią na piasek i powiedział:
– Wojna zostanie wygrana lub przegrana na plażach. Będziemy mieli tylko jedną szansę zatrzymania przeciwnika, to jest wtedy, kiedy będzie on walczył w wodzie, aby dostać się na brzeg. Odwody nigdy nie dotrą do podstaw natarcia i głupotą jest nawet brać to pod uwagę. Hauptkampflinie [główna linia obrony] będzie tu […] i wszystko, co mamy, musi być na wybrzeżu. Wierz mi, Lang, decydować będą pierwsze dwadzieścia cztery godziny inwazji […] dla aliantów, tak samo jak dla Niemiec, będzie to najdłuższy dzień.
Hitler w pełni zaaprobował plan Rommla i od tej chwili von Rundstedt stał się po prostu malowanym dowódcą. Rommel wykonywał jego rozkazy tylko wtedy, gdy odpowiadały jego koncepcjom. Aby postawić na swoim, często uciekał się do jednego, ale mocnego argumentu: „Führer – wtrącał wtedy – wydał mi wyraźne rozkazy”. Nigdy jednak nie mówił tego wprost wyniosłemu von Rundstedtowi. Najczęściej posługiwał się tym argumentem wobec szefa jego sztabu, generała majora Blumentritta.
Z poparciem Hitlera i przy niechętnej akceptacji von Rundstedta („ten czeski kapral Hitler – warczał głównodowodzący na Zachodzie – zwykle podejmuje decyzje godzące w niego”) stanowczy Rommel gruntownie zrewidował dotychczasowe plany antyinwazyjne.
W ciągu kilku krótkich miesięcy bezwzględne postępowanie Rommla zmieniło całą sytuację. Rozkazał, by na każdej plaży, gdzie jego zdaniem można było lądować, jego żołnierze wraz z przymusowymi robotnikami z batalionów pracy zbudowali proste przeszkody antyinwazyjne. Były to stalowe trójkąty o poszarpanych krawędziach, zębate konstrukcje żelazne, zakończone metalowymi szpikulcami drewniane pale i betonowe stożki. Wszystko to zamontowano tuż poniżej i powyżej linii przypływu i odpływu. Przymocowano do nich miny, a tam, gdzie nie starczyło min, pociski artyleryjskie skierowane zapalnikami w stronę morza. Dotknięcie ich powodowało natychmiastowy wybuch.
Niezwykłe wynalazki Rommla (większość zaprojektował sam) były równie proste, jak śmiercionośne. Ich zadaniem było zniszczyć wypełnione wojskiem barki desantowe lub stworzyć zator, przez który nie mogłyby się przedrzeć, dopóki nie wstrzelałyby się w nie baterie nadbrzeżne. Tak czy inaczej – rozumował Rommel – wojska przeciwnika zostaną zdziesiątkowane, zanim wyjdą na plaże. Teraz już ponad pół miliona tych śmiercionośnych przeszkód podwodnych leżało wzdłuż brzegów.
Niemniej Rommel, który wszystko usiłował doprowadzić do perfekcji, nie był zadowolony. W piasku na plażach, w załomach urwisk, w parowach i na ścieżkach prowadzących z plaż rozkazał położyć miny wszelkiego rodzaju: od dużych talerzowych zdolnych rozerwać gąsienicę czołgu do odłamkowych, „skaczących” min przeciwpiechotnych. Te ostatnie przy lada potrąceniu były wyrzucane w powietrze i rozrywały się na wysokości przepony. W pasie nadbrzeżnym założono ponad pięć milionów takich min. Rommel liczył, że zanim nastąpi atak, otrzyma ich jeszcze sześć milionów i „zasadzi” je przy brzegu. Miał nadzieję, że w końcowej fazie przygotowań dostępu do niemieckich umocnień w rejonie spodziewanej inwazji bronić będzie sześćdziesiąt milionów min2. Za tym gąszczem min i przeszkód antyinwazyjnych, mając wgląd w linię brzegową, wojska Rommla czekały w schronach bojowych, w betonowych bunkrach i rowach dobiegowych, a wszystko to otaczały stosy drutu kolczastego. Na tych pozycjach każde działo, na którym feldmarszałek mógł położyć rękę, wycelowane było w dół, na plaże i morze, na uprzednio ustalone i przestrzelane, zachodzące na siebie sektory ognia. Niektóre stanowiska artyleryjskie znajdowały się na samym brzegu. Były one ukryte w betonowych stanowiskach ogniowych pod niewinnie wyglądającymi domkami nadmorskimi. Ich lufy nie były skierowane w morze, lecz wzdłuż plaży, tak aby strzelać z flanki prosto w fale szturmujących brzeg oddziałów.
Rommel wykorzystywał każde nowe osiągnięcie techniki bądź jej udoskonalenie. Tam, gdzie brakowało mu dział, ustawiał baterie wyrzutni rakietowych bądź moździerzy. W jednym miejscu miał nawet małe, zdalnie sterowane pojazdy gąsienicowe Goliath. Mieściły one pół tony materiałów wybuchowych, a operowało się nimi za pośrednictwem kabla. Obsługa kierująca nimi z fortyfikacji mogła je posłać na plaże i detonować wśród wysadzonych na brzeg żołnierzy, pojazdów i barek desantowych.
Do średniowiecznego arsenału broni brakowało Rommlowi chyba tylko tygli z roztopionym ołowiem, aby polewać nim napastników. Ale – w pewnym sensie – miał on współczesny odpowiednik tej broni: samoczynne miotacze ognia. W niektórych miejscach wzdłuż linii umocnień z ukrytych zbiorników z naftą rozciągały się całe pajęczyny rurociągów. Ich wyloty znajdowały się na trawiastych dróżkach prowadzących z plaż. Za naciśnięciem guzika szturmujące wojska natychmiast pochłonąłby ogień.
Rommel nie przeoczył też zagrożenia ze strony spadochroniarzy czy piechoty szybowcowej. Leżące za fortyfikacjami tereny nizinne zostały zatopione, a na każdym otwartym polu w obrębie siedmiu–ośmiu mil od brzegu powbijano masywne pale i pozakładano na nich pułapki minowe. Między palami rozciągnięto potykacze, które przy najmniejszym dotknięciu powodowały natychmiastowy wybuch min bądź zastępujących je pocisków artyleryjskich.
Rommel zgotował krwawe powitanie wojskom alianckim. Nigdy dotąd w dziejach nowożytnych wojen nie przygotowano tak kompletnego zestawu urządzeń obronnych przeciwko wojskom inwazyjnym. Niemniej feldmarszałek nie był zadowolony. Chciał mieć więcej schronów bojowych, więcej przeszkód na plażach, więcej min, więcej dział i żołnierzy. Ale przede wszystkim chciał mieć potężne dywizje pancerne stojące w odwodzie w niewielkiej odległości od wybrzeża. Z wojskami pancernymi wygrywał swe pamiętne bitwy na pustyniach Afryki Północnej. Ale teraz, w krytycznej chwili, ani on, ani von Rundstedt nie mogli ruszyć tych jednostek bez zgody Hitlera. Führer zaś kategorycznie rozkazał, że pozostają one do jego wyłącznej dyspozycji. Rommel potrzebował na wybrzeżu co najmniej pięciu dywizji pancernych gotowych do przeciwuderzenia w ciągu pierwszych godzin lądowania aliantów. Był tylko jeden sposób na to, żeby je otrzymać – musiał się spotkać z Hitlerem. Rommel często mówił Langowi: „Ten wygrywa, kto ostatni spotyka się z Hitlerem”. Tego szarego poranka w La Roche-Guyon, kiedy szykował się do wyjazdu do Niemiec i długiej podróży do domu, Rommel był bardziej niż kiedykolwiek zdecydowany wygrać tę grę.
Dosł. „rozkaz z gumy” – dający znaczną swobodę działania (przyp. tłum.). [wróć]
Rommel był zafascynowany minami jako bronią obronną. Podczas jednej z podróży inspekcyjnych z feldmarszałkiem generał major Alfred Gause (szef sztabu Rommla przed generałem majorem dr. Hansem Speidlem) zwrócił jego uwagę na kilka akrów dziko rosnących wiosennych kwiatów i powiedział: „Czyż to nie piękny widok?”. Rommel skinął głową i odezwał się: „Proszę zauważyć, Gause, że na tym polu zmieści się około tysiąca min”. Przy innej okazji, gdy już wracali do Paryża, Gause zaproponował, żeby zwiedzili słynną fabrykę porcelany w Sèvres. Rommel zgodził się na to, co zdziwiło Gausego. Ale Rommla nie interesowały dzieła sztuki, które mu pokazano. Szybko przechodząc przez sale wystawowe, rozkazał Gausemu: „Proszę się dowiedzieć, czy mogą tu robić wodoszczelne obudowy do moich min morskich”. [wróć]
W dowództwie 15. Armii, niedaleko granicy belgijskiej, 125 mil od La Roche-Guyon, tylko jeden człowiek z zadowoleniem witał ranek 4 czerwca. Podpułkownik Hellmuth Meyer siedział w swym pokoju zmęczony i otępiały. Od 1 czerwca nie przespał dobrze ani jednej nocy. A ta noc, która właśnie minęła, była jeszcze gorsza. Nigdy jej nie zapomni.
Funkcja Meyera nie dawała mu zadowolenia, denerwowała go. Był oficerem wywiadu 15. Armii, ale kierował również zespołem kontrwywiadowczym na przewidywanym froncie inwazyjnym. Trzonem jego aparatu była trzydziestoosobowa obsada nasłuchu radiowego, pracująca na zmiany przez całą dobę w betonowym bunkrze wypełnionym po brzegi doskonałym, najczulszym sprzętem radiowym. Zadanie zespołu polegało wyłącznie na słuchaniu. Ale każdy z jego członków był specjalistą w swoim fachu, mówił biegle trzema językami i nie było chyba ani jednego znaku Morse’a nadanego w eter przez aliantów, którego któryś z nich by nie dosłyszał.
Ludzie Meyera znali swoją robotę. Byli tak doświadczeni i pracowali na tak czułym sprzęcie, że mogli słuchać nawet rozmów prowadzonych na nadajnikach radiowych w jeepach w Anglii, z odległości ponad stu mil. Było to bardzo pomocne w pracy Meyera. Amerykańscy i brytyjscy żandarmi, kierując transportami wojskowymi przez radio, ogromnie ułatwiali mu sporządzanie wykazu jednostek stacjonujących w Anglii. Ale od pewnego czasu jego radiotelegrafiści nie mogli złapać żadnej takiej rozmowy. To również wiele mówiło Meyerowi. Oznaczało, że nakazano całkowitą ciszę radiową. Był to sygnał – nie pierwszy, który dostrzegł – że inwazja jest bardzo bliska.
Tego rodzaju informacje – oraz dostępne mu meldunki wywiadowcze – pomogły Meyerowi wyrobić sobie pojęcie o planie aliantów. A na swojej pracy znał się dobrze. Kilka razy dziennie dokładnie studiował stosy wiadomości z nasłuchu, szukając czegoś niecodziennego, a nawet nieprawdopodobnego.
Tej nocy jego ludzie złapali właśnie to coś nieprawdopodobnego. Tuż po zmroku przechwycili błyskawiczną depeszę prasową. Brzmiała ona: „PILNE. PRESS ASSOCIATED. NYK. FLASH1. SZTAB EISENHOWERA INFORMUJE O LĄDOWANIU ALIANTÓW WE FRANCJI”.
Meyer osłupiał. W pierwszym odruchu chciał zaalarmować dowództwo 15. Armii. Ale powstrzymał się i opanował. Wiedział, że ta wiadomość nie może być prawdziwa.
Były po temu dwa powody. Po pierwsze – nie sygnalizowano żadnej aktywności nieprzyjaciela: gdyby gdziekolwiek na wybrzeżu nastąpił atak, dowiedziałby się o tym natychmiast. Po drugie – w styczniu admirał Wilhelm Canaris, ówczesny szef niemieckiego wywiadu, przekazał Meyerowi treść dziwacznego dwuczęściowego sygnału, który – jak mówił – nadadzą alianci, by przed inwazją postawić w stan gotowości bojowej ruch oporu.
Canaris uprzedzał, że w miesiącach poprzedzających atak alianci będą przekazywać przez radio ruchowi oporu setki wiadomości. Ale tylko kilka z nich będzie rzeczywiście dotyczyć dnia D. Reszta będzie elementem planu dezinformacji, obliczonego na wywołanie zamieszania. Canaris wyraził się jasno: Meyer ma prowadzić nasłuch wszystkich wiadomości, żeby nie przeoczyć najważniejszej.
Początkowo Meyer odniósł się do tego sceptycznie. Uważał, że poleganie tylko na jednej wiadomości jest po prostu szaleństwem. Wiedział poza tym z dawnych doświadczeń, że dziewięćdziesiąt procent źródeł wywiadowczych Berlina nie budzi zaufania. Na potwierdzenie tej opinii miał cały plik fałszywych meldunków. Odnosiło się wrażenie, że alianci podsuwają każdemu niemieckiemu agentowi od Ankary po Sztokholm informacje o „dokładnym” miejscu i dacie inwazji. Tylko że w każdej z nich miejsce i data były inne.
Ale tym razem Meyer czuł, że Berlin ma rację. Wieczorem 1 czerwca, po miesiącach nasłuchu, ludzie Meyera przechwycili pierwszą część wiadomości aliantów, tak jak zapowiadał Canaris. Nie różniła się ona od setek innych, które ludzie Meyera odbierali w poprzednich miesiącach. Codziennie po stałych wiadomościach dziennika BBC odczytywano w języku holenderskim, duńskim i norweskim zakodowane instrukcje dla podziemia. Większość z nich nic Meyerowi nie mówiła i irytowało go, że nie może rozszyfrować ukrytego znaczenia takich zdań, jak na przykład: „wojny trojańskiej nie będzie”, „melasa tryśnie jutro koniakiem”, „John ma długie wąsy” czy „Sabina dopiero co miała świnkę i żółtaczkę”. Ale wiadomość, którą nadano 1 czerwca po dzienniku BBC o dziewiątej wieczorem, Meyer zrozumiał doskonale.
„A teraz uprzejmie prosimy posłuchać kilku prywatnych wiadomości” – odezwał się ktoś po francusku. Sierżant Walter Reichling natychmiast włączył magnetofon. Nastąpiła krótka przerwa, a następnie: „Les sanglots longs des violons de l’automne” („Łkanie bezsennej skrzypki jesiennej, sierocej”2).
Reichling raptem klasnął w dłonie nad swymi słuchawkami. Zerwał się i wybiegł z bunkra do Meyera. Wpadł do jego biura i powiedział cały podniecony:
– Panie pułkowniku… Pierwsza część wiadomości… Nadali.
Razem wrócili do bunkra radiowego, gdzie Meyer posłuchał nagrania. I oto była – wiadomość, którą im Canaris zapowiadał i której mieli się spodziewać. Były to pierwsze słowa Chanson d’automne (Piosenki jesiennej) Paula Verlaine’a, dziewiętnastowiecznego poety francuskiego. Według informacji Canarisa słowa te miano nadać „pierwszego lub piętnastego dnia miesiąca […], stanowić one będą pierwszą część wiadomości zapowiadającej inwazję anglo-amerykańską”.
Drugą połową wiadomości miały być dalsze słowa tego wiersza: „Blessent mon coeur d’une langueur monotone” („Serce mi rani, grąży w otchłani niemocy”). Jak twierdził Canaris, nadanie tych słów powinno oznaczać, że „inwazja rozpocznie się w ciągu czterdziestu ośmiu godzin […], odliczanie zaś – od godziny 00.00 następnego dnia po nadaniu wiadomości”.
Natychmiast po wysłuchaniu nagrania tych pierwszych słów z wiersza Verlaine’a Meyer zawiadomił szefa sztabu 15. Armii, generała majora Rudolfa Hofmanna.
– Nadeszła pierwsza część wiadomości – powiedział mu. – Coś się szykuje.
– Jest pan tego absolutnie pewny? – zapytał Hofmann.
– Nagraliśmy to – odpowiedział Meyer.
Hofmann od razu zarządził alarm, aby postawić w stan pogotowia bojowego całą 15. Armię.
Tymczasem Meyer wysłał dalekopisem depeszę do OKW. Następnie zatelefonował do sztabów von Rundstedta i Grupy Armii B, czyli do Rommla.
W OKW depeszę doręczono szefowi oddziału operacyjnego, generałowi pułkownikowi Alfredowi Jodlowi. Pozostała ona na jego biurku. Jodl nie zarządził pogotowia bojowego. Przypuszczał, że zrobił to von Rundstedt, a von Rundstedt z kolei sądził, że rozkaz taki wydał sztab Rommla3.
Na całym wybrzeżu, które miało się stać terenem przyszłej inwazji, w stan pogotowia bojowego postawiono tylko jedną armię – 15. W 7. Armii, trzymającej wybrzeże normandzkie, nic o tej depeszy nie wiedziano i nie zarządzono pogotowia.
2 i 3 czerwca wieczorem pierwszą część wiadomości nadano ponownie. Zaniepokoiło to Meyera. Według jego informacji część ta powinna być nadana tylko raz. Mógł jedynie przypuszczać, że alianci powtórzyli ten sygnał, aby mieć pewność, że ruch oporu go odbierze.
Wieczorem 3 czerwca, godzinę po powtórzeniu tej wiadomości, odebrano ów „flash” Associated Press. Jeżeli ostrzeżenie Canarisa odpowiadało prawdzie, to doniesienie Associated Press musiało być błędne. Po pierwszej chwili paniki Meyer postawił jednak na Canarisa. Był zmęczony, ale i podniecony tym wszystkim. Nadejście świtu i panujący wciąż spokój dowodziły niezbicie, że ma rację.
Teraz nie pozostawało nic innego, jak tylko czekać na drugą część tego najwyższej wagi sygnału, który mógł nadejść w każdej chwili. Jego znaczenie przygniotło Meyera. Klęska alianckiej inwazji, życie setek tysięcy jego rodaków, samo istnienie jego kraju będzie zależeć od szybkości, z jaką on i jego ludzie wyłapią tę wiadomość i zaalarmują dowództwo. Meyer i jego podwładni byli w pełnej gotowości, jak nigdy przedtem. Meyer mógł tylko mieć nadzieję, że jego przełożeni także zdają sobie sprawę, jaką wagę ma ta wiadomość.
Gdy Meyer nastawił się na czekanie, 125 mil dalej dowódca Grupy Armii B szykował się do wyjazdu na urlop do Niemiec.
NYK – Nowy Jork; flash – krótka wiadomość z ostatniej chwili o szczególnej wadze (przyp. tłum.). [wróć]
Ten i następny fragment wiersza – w przekładzie Leopolda Staffa – z Wyboru poezji Paula Verlaine’a, Wrocław 1980 (przyp. tłum.). [wróć]
Rommlowi musiano przekazać tę depeszę, ale z jego oceny zamiarów aliantów wynika jednoznacznie, że ją zlekceważył. [wróć]
Feldmarszałek Rommel starannie smarował odrobiną miodu kromkę chleba z masłem. Jadł śniadanie w towarzystwie swojego szefa sztabu, generała majora doktora Hansa Speidla, oraz kilku innych sztabowców. Nie przestrzegano tu etykiety. Rozmawiano swobodnie i bez skrępowania. Przypominało to niemal rodzinne śniadanie z ojcem siedzącym u szczytu stołu. I w pewnym sensie ludzie ci byli jak blisko ze sobą związani członkowie rodziny. Każdego z tych oficerów Rommel starannie dobierał. Byli do niego przywiązani. Wszyscy zwięźle referowali Rommlowi różne sprawy, które – mieli nadzieję – poruszy w rozmowie z Hitlerem. Rommel mówił niewiele. Po prostu słuchał. Nie mógł się doczekać wyjazdu. Spojrzał na zegarek.
– Moi panowie – odezwał się nagle – muszę jechać.
Przed głównym wejściem czekał już samochód feldmarszałka, a przy nim stał kierowca Rommla, Daniel. Drzwiczki były otwarte. Rommel zaprosił do swego horcha pułkownika von Tempelhofa, jedynego poza Langiem oficera sztabu, którego zabierał ze sobą. Samochód von Tempelhofa miał jechać za nimi. Feldmarszałek podał rękę wszystkim członkom swej służbowej rodziny, zamienił parę słów z szefem sztabu, po czym zajął, jak zwykle, miejsce obok kierowcy. Lang i pułkownik von Tempelhof usiedli z tyłu.
– No, to w drogę, Danielu – powiedział Rommel.
Samochód wolno okrążył dziedziniec i wyjechał przez główną bramę, mijając szesnaście lip tworzących prostokątne obramowanie podjazdu. We wsi skręcił w lewo na szosę do Paryża.
Była siódma rano 4 czerwca. Tego szczególnego, posępnego niedzielnego ranka wyjazd z La Roche-Guyon bardzo Rommlowi odpowiadał. Trudno było lepiej wybrać czas podróży. Na siedzeniu za nim leżało kartonowe pudełko, a w nim para szarych zamszowych pantofli ręcznej roboty, numer pięć i pół, dla jego żony. Miał ponadto szczególny i bardzo ludzki powód, żeby być z nią we wtorek 6 czerwca. Był to dzień jej urodzin1.
W Anglii była ósma rano. (Między brytyjskim podwójnym czasem letnim2 a niemieckim czasem centralnym była godzina różnicy). W swoim wozie dowodzenia w lesie niedaleko Portsmouth generał Dwight D. Eisenhower, naczelny dowódca wojsk sprzymierzonych, spał twardo, niemal całą noc był bowiem na nogach. W pobliskiej kwaterze jego sztabu przekazywano teraz telefonicznie, przez gońców i radio zaszyfrowane depesze. Mniej więcej o tej samej porze, kiedy Rommel wstawał, Eisenhower podjął brzemienną w skutki decyzję: z powodu niesprzyjających warunków atmosferycznych przełożył desant o dwadzieścia cztery godziny. Jeżeli warunki będą dobre – inwazja nastąpi we wtorek, 6 czerwca.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Po wojnie wielu wyższych oficerów Rommla solidarnie usiłowało usprawiedliwić jego nieobecność na froncie 4 i 5 czerwca oraz przez większą część samego dnia D. W książkach, artykułach i wywiadach twierdzili, że wyjechał on do Niemiec 5 czerwca. To nieprawda. Utrzymują oni również, że Rommel wyjechał wtedy na rozkaz Hitlera. I to nie jest prawda. W kwaterze głównej Hitlera jedyną osobą, która wiedziała o zamierzonej wizycie, był adiutant Führera, generał major Rudolf Schmundt. Generał Walter Warlimont, wówczas zastępca szefa oddziału operacyjnego OKW, powiedział mi, że ani Jodl, ani Keitel, ani on sam nie przypuszczali, że Rommel jest w Niemczech. Nawet w dniu D Warlimont sądził, że Rommel jest w swoim sztabie i dowodzi walką. Jeśli zaś chodzi o datę wyjazdu Rommla z Normandii, był to 4 czerwca – bezsporny dowód znajduje się w skrupulatnie prowadzonym dzienniku działań wojennych Grupy Armii B, w którym podana jest dokładna data i godzina wyjazdu. [wróć]
British Double Summer Time – wprowadzony na okres wojny dla oszczędności energii elektrycznej na wzór krajów Europy kontynentalnej. Ale o ile czas letni na kontynencie oznaczał cofnięcie zegara o godzinę, o tyle Brytyjczycy w swoim „podwójnym czasie letnim” cofali go o dwie godziny. Różnił się on o dwie godziny od czasu „normalnego”, a o godzinę od czasu letniego na kontynencie, co prowadziło do wielu nieporozumień (przyp. tłum.). [wróć]
Tytuł oryginału: The Longest Day
Copyright © 1955 by Cornelius Ryan
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Grzegorz Dziamski
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Rychter
Fotografia na okładce: David Turnley/Corbis/VCG via Getty Images
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Najdłuższy dzień, wyd. IV, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-985-1
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer