Najdłuższy dzień. Historia D-Day 6 czerwca 1944 - Cornelius Ryan - ebook

Najdłuższy dzień. Historia D-Day 6 czerwca 1944 ebook

Ryan Cornelius

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nikt nigdy nie pisał o wojnie tak jak Cornelius Ryan.

Lądowanie w Normandii 6 czerwca 1944 roku było największą i najbardziej zło­żoną operacją desantową w dziejach, wymagającą katorżniczej pracy planistów, prze­nikli­wości meteorologów, geniuszu konstruktorów, nadzwyczajnej przebiegłości wy­wia­­du i kontr­­wy­wia­du, a w końcu poświęcenia i przedsiębiorczości żoł­nierzy.

Ryan opisuje D-Day tak plastycznie, że czytelnik niekiedy odnosi wrażenie, iż znalazł się w centrum wydarzeń: na spadochronie pod nocnym niebem, na chybotliwej barce desantowej, pod niemieckim ogniem na normandzkiej plaży... Ta relacja długo jeszcze będzie niedościgłym wzorem dla korespondentów wojennych i his­to­ryków wojsko­wo­ś­ci, którzy usiłują opisać wielkie zmagania zbrojne, nie tracąc z pola widzenia czło­wieka.

Najdłuższy dzień w 1962 roku został zekranizowany z udziałem takich gwiazd jak John Wayne, Henry Fonda, Robert Mitchum, Richard Burton i Sean Connery. Film nagrodzono dwoma Oscarami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 354

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

Tego autora w REBI­SIE:

OSTAT­NIA BITWA

NAJ­DŁUŻ­SZY DZIEŃ

O JEDEN MOST ZA DALEKO

Dedykacja

Wszyst­kim żoł­nie­rzom dnia D

Motto

„Wierz mi, Lang, decy­do­wać będą pierw­sze dwa­dzie­ścia cztery godziny inwa­zji […] od ich wyniku zależy los Nie­miec […] dla alian­tów, tak samo jak dla Nie­miec, będzie to naj­dłuż­szy dzień”.

feld­mar­sza­łek Erwin Rom­mel do swego adiu­tanta, 22 kwiet­nia 1944

Przedmowa

Dzień D, 6 czerwca 1944

Dokład­nie pięt­na­ście minut po pół­nocy 6 czerwca 1944 roku, w pierw­szej godzi­nie dnia, który już zawsze będzie znany jako dzień D, roz­po­częła się ope­ra­cja „Over­lord” – inwa­zja wojsk sprzy­mie­rzo­nych na Europę. Wtedy to wła­śnie w zalaną świa­tłem księ­życa noc nad Nor­man­dią wysko­czyło z samo­lo­tów kilku wybra­nych spa­do­chro­nia­rzy z ame­ry­kań­skiej 101. i 82. Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej. Pięć minut póź­niej i o pięć­dzie­siąt mil dalej wylą­do­wała grupka żoł­nie­rzy bry­tyj­skiej 6. Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej. Byli to path­fin­de­rzy, któ­rych zada­niem było oświe­tlić strefy lądo­wa­nia spa­do­chro­nia­rzy i szy­bow­ców mają­cych przy­le­cieć wkrótce po nich.

Sojusz­ni­cze woj­ska powietrz­no­de­san­towe wyraź­nie ozna­czyły krańce nor­mandz­kiego pola bitwy. Mię­dzy tymi krań­cami, wzdłuż linii fran­cu­skiego wybrzeża, leżało pięć plaż inwa­zyj­nych: „Utah”, „Omaha”, „Gold”, „Juno” i „Sword”. W godzi­nach przed świ­tem, kiedy spa­do­chro­nia­rze wal­czyli w ponu­rych żywo­pło­tach Nor­man­dii, opo­dal tych plaż zaczęła się gro­ma­dzić naj­więk­sza armada, jaką kie­dy­kol­wiek oglą­dał świat – nie­mal pięć tysięcy stat­ków i okrę­tów z ponad dwu­stu tysią­cami żoł­nie­rzy wojsk lądo­wych, mary­na­rzy i mari­nes. O 6.30, w pierw­szej fali desantu poprze­dzo­nego zma­so­wa­nym bom­bar­do­wa­niem z powie­trza i ostrza­łem z morza, dobrnęło do brzegu kilka tysięcy z tych żoł­nie­rzy.

To, co zawar­łem na kar­tach tej książki, nie jest histo­rią woj­skową. Jest to opo­wieść o ludziach: żoł­nier­zach wojsk sojusz­ni­czych, o nie­przy­ja­cielu, z któ­rym wal­czyli, i o lud­no­ści cywil­nej, która dostała się w krwawy wir dnia D – dnia roz­po­czę­cia bitwy kła­dą­cej kres obłą­kań­czym usi­ło­wa­niom Hitlera, żeby zdo­być pano­wa­nie nad świa­tem.

Część pierwsza

WYCZEKIWANIE

1

Tego wil­got­nego czerw­co­wego ranka we wsi pano­wała głu­cha cisza. Spo­koju w La Roche-Guyon, leżą­cej w leni­wym zakolu Sekwany, mniej wię­cej w poło­wie drogi mię­dzy Pary­żem a Nor­man­dią, od nie­mal dwu­na­stu wie­ków nic nie zakłó­cało. Od lat była to po pro­stu miej­sco­wość, przez którą ludzie prze­jeż­dżali w dro­dze dokądś tam. Wyróż­niał ją jedy­nie zamek, sie­dziba ksią­żąt La Roche­fo­ucauld. On też, wyra­sta­jący zza wzgórz za wsią, poło­żył kres spo­koj­nemu żywo­towi La Roche-Guyon.

Tego sza­rego poranka góru­jący nad oko­licą zamek wynu­rzał się na hory­zon­cie, poły­sku­jąc mokrymi od wil­got­nego powie­trza masyw­nymi murami. Docho­dziła szó­sta, ale na dwóch dużych, bru­ko­wa­nych kamie­niami dzie­dziń­cach zam­ko­wych i sze­ro­kiej dro­dze pro­wa­dzą­cej do bramy nie było żad­nego ruchu. We wsi wciąż jesz­cze zamknięte były okien­nice domów z czer­wo­nymi dachami. W La Roche-Guyon pano­wała cisza. Tak głu­cha, iż mogło się wyda­wać, że wieś jest wylud­niona. Złudna to jed­nak była cisza. Za okien­ni­cami ludzie cze­kali na dźwięk dzwonu.

O szó­stej miał ude­rzyć na Anioł Pań­ski dzwon w sto­ją­cym tuż obok zamku szes­na­sto­wiecz­nym kościele Świę­tego Sam­sona. W spo­koj­niej­szych cza­sach miesz­kańcy La Roche-Guyon prze­że­gna­liby się tylko i przy­sta­nęli, aby się przez chwilę pomo­dlić. Ale obec­nie Anioł Pań­ski ozna­czał coś wię­cej niż chwilę medy­ta­cji. Gdy tego ranka zabrzmiał dzwon, oznaj­miał on koniec godziny poli­cyj­nej i począ­tek 1451 dnia nie­miec­kiej oku­pa­cji.

W całej La Roche-Guyon roz­sta­wione były poste­runki. War­tow­nicy, sku­leni pod pele­ry­nami w bar­wach masku­ją­cych, stali po wewnętrz­nej stro­nie bram zamku, obok zapór dro­go­wych przy każ­dej dro­dze do wsi, w bun­krach wbu­do­wa­nych w kre­dowe pod­nóża wzgórz i w ruinach sta­rej wieży na naj­wyż­szym wznie­sie­niu, nad zam­kiem. Tam były sta­no­wi­ska kara­bi­nów maszy­no­wych. Ich obsługa widziała wszystko, co się poru­szało w tej naj­bar­dziej oku­po­wa­nej wsi całej oku­po­wa­nej Fran­cji.

Za tą sie­lan­kową kra­jo­bra­zową fasadą La Roche-Guyon była w grun­cie rze­czy wię­zie­niem. Na każ­dego z jej 543 miesz­kań­ców – w samej wsi i naj­bliż­szej oko­licy – przy­pa­dało ponad trzech żoł­nie­rzy nie­miec­kich. Jed­nym z nich był feld­mar­sza­łek Erwin Rom­mel, dowódca Grupy Armii B, naj­sil­niej­szego związku ope­ra­cyj­nego na nie­miec­kim fron­cie zachod­nim. Jego sta­no­wi­sko dowo­dze­nia znaj­do­wało się w zamku ksią­żąt La Roche­fo­ucauld.

Tu – w tym roz­strzy­ga­ją­cym pią­tym roku dru­giej wojny świa­to­wej – zde­cy­do­wany na wszystko Rom­mel szy­ko­wał się do sto­cze­nia naj­bar­dziej despe­rac­kiej, klu­czo­wej walki w całej swej karie­rze woj­sko­wej. Pod jego dowódz­twem ponad pół miliona żoł­nie­rzy obsa­dziło sta­no­wi­ska obronne wzdłuż nie­zwy­kle dłu­giej, liczą­cej nie­mal osiem­set mil linii brze­go­wej – od gro­bli Holan­dii po obmy­wane wodami Atlan­tyku brzegi Pół­wy­spu Bre­toń­skiego. Jego główne siły, 15. Armia, skon­cen­tro­wane były w Pas-de-Calais, nad Cie­śniną Kale­tań­ską, naj­węż­szym obsza­rem wod­nym mię­dzy Fran­cją i Anglią.

Rejon ten lot­nic­two alianc­kie bom­bar­do­wało noc w noc. Zahar­to­wani w wal­kach, nie­mniej skraj­nie zmę­czeni nalo­tami żoł­nie­rze 15. Armii żar­to­wali z wisiel­czym humo­rem, że odpo­wied­nim miej­scem do kura­cji wypo­czyn­ko­wej jest raczej rejon odpo­wie­dzial­no­ści 7. Armii – Nor­man­dia. Tam rzadko spa­dały bomby.

Żoł­nie­rze Rom­mla od mie­sięcy cze­kali za fan­ta­stycz­nym gąsz­czem prze­szkód prze­ciw­de­san­to­wych na pla­żach i pól mino­wych, skryci w swych nad­brzeż­nych for­ty­fi­ka­cjach. Ale sino­szary kanał La Man­che był pusty. Nie było na nim żad­nych okrę­tów. Nic się nie działo. Tego posęp­nego, spo­koj­nego nie­dziel­nego poranka z La Roche-Guyon wciąż nie było widać naj­mniej­szych oznak inwa­zji alian­tów.

Był 4 czerwca 1944 roku…

2

Rommel, sam w pokoju na par­te­rze, który mu słu­żył za gabi­net, sie­dział za masyw­nym rene­san­so­wym biur­kiem, pra­cu­jąc przy świe­tle jed­nej lampy. Pokój był duży i wysoki. Na jed­nej ścia­nie wisiał mocno już spło­wiały gobe­lin. Z dru­giej, z cięż­kich, zło­co­nych ram spo­glą­dał wynio­śle w dół książę François de La Roche­fo­ucauld, sie­dem­na­sto­wieczny autor mak­sym i przo­dek obec­nego księ­cia. Na wyfro­te­ro­wa­nym do poły­sku par­kie­cie stało też kilka usta­wio­nych bez ładu i składu krze­seł. Cięż­kie dra­pe­rie na oknach – i to było wła­ści­wie wszystko.

W szcze­gól­no­ści nie było w tym pokoju nic z Rom­mla. Poza nim samym. Nie było foto­gra­fii jego żony Lucie Marii ani jego pięt­na­sto­let­niego syna Man­freda. Nie było jakich­kol­wiek pamią­tek po jego wiel­kich zwy­cię­stwach na pusty­niach Afryki Pół­noc­nej w pierw­szym okre­sie wojny, nawet jego krzy­kli­wie zdo­bio­nej buławy feld­mar­szał­kow­skiej, którą Hitler tak wspa­nia­ło­myśl­nie obda­rzył go w 1942 roku. (Rom­mel tylko raz trzy­mał w ręku tę osiem­na­sto­ca­lową, ważącą trzy funty złotą oznakę swego stop­nia – wraz z fute­ra­łem pokry­tym czer­wo­nym aksa­mi­tem, usia­nym zło­tymi orłami i czar­nymi swa­sty­kami. Było to w dniu, kiedy ją otrzy­mał). Nie było nawet mapy obra­zu­ją­cej roz­miesz­cze­nie jego wojsk. Legen­darny „Lis Pustyni” wciąż był nie­uchwytny i tajem­ni­czy. Mógł wyjść z tego pokoju, nie pozo­sta­wia­jąc żad­nego śladu swej obec­no­ści.

Cho­ciaż pięć­dzie­się­cio­letni Rom­mel wyglą­dał sta­rzej, niżby wska­zy­wały jego lata, był rów­nie nie­stru­dzony jak kie­dyś. Nikt w Gru­pie Armii B nie przy­po­mi­nał sobie, aby choć jed­nej nocy spał on dłu­żej niż pięć godzin. Tego ranka jak zwy­kle wstał przed czwartą. Teraz i on cze­kał nie­cier­pli­wie na szó­stą. O tej godzi­nie miał zjeść śnia­da­nie ze swym szta­bem, a potem odje­chać do Nie­miec.

Na ten pierw­szy od wielu mie­sięcy urlop w domu Rom­mel miał jechać samo­cho­dem. Hitler pra­wie unie­moż­li­wił wyż­szym ofi­ce­rom podróże drogą powietrzną, wyma­ga­jąc, żeby lecieli „trzy­sil­ni­ko­wym samo­lo­tem […] i zawsze z osłoną myśliw­ców”. Tak czy owak, Rom­mel nie lubił latać. W ośmio­go­dzinną podróż do domu, do Her­r­lin­gen pod Ulm, wybie­rał się swym dużym hor­chem, czar­nym kabrio­le­tem limu­zyną.

Cie­szył się z tego urlopu, ale nie­ła­two było mu się nań zde­cy­do­wać. Spo­czy­wała na nim ogromna odpo­wie­dzial­ność za odpar­cie spo­dzie­wa­nego ataku alian­tów. Trze­cia Rze­sza szła już chwiej­nym kro­kiem od jed­nej klę­ski do dru­giej, dniem i nocą tysiące alianc­kich samo­lo­tów bom­bar­do­wało Niemcy, potężne armie radziec­kie szybko zbli­żały się do Pol­ski, woj­ska sojusz­ni­cze stały u bram Rzymu – wszę­dzie siły Wehr­machtu wypie­rano i nisz­czono. Wciąż było jesz­cze daleko do poko­na­nia Nie­miec, ale inwa­zja alian­tów mogła o tym roz­strzy­gnąć. W grę wcho­dziła przy­szłość Nie­miec. I nikt chyba nie zda­wał sobie z tego sprawy lepiej niż Rom­mel.

Ale tego ranka feld­mar­sza­łek jechał do domu. Od mie­sięcy miał nadzieję spę­dzić w Niem­czech kilka dni w pierw­szej poło­wie czerwca. Uznał, że w tym cza­sie mógłby poje­chać. Skło­niło go do tego wiele powo­dów, także to – cho­ciaż ni­gdy by się do tego nie przy­znał – że wręcz roz­pacz­li­wie potrzebny był mu odpo­czy­nek. Zale­d­wie parę dni temu zate­le­fo­no­wał do swego prze­ło­żo­nego, nie­mal sie­dem­dzie­się­cio­let­niego feld­mar­szałka Gerda von Rund­stedta, naczel­nego dowódcy frontu zachod­niego, z prośbą o zezwo­le­nie na tę podróż. Zgodę otrzy­mał natych­miast. Potem zło­żył kur­tu­azyjną wizytę w szta­bie von Rund­stedta w Saint-Ger­main-en-Laye pod Pary­żem, aby zała­twić swój urlop ofi­cjal­nie. Von Rund­stedta i jego szefa sztabu, gene­rała majora Günthera Blu­men­tritta, zasko­czył wygląd Rom­mla. Był wychu­dły, wymi­ze­ro­wany. Blu­men­trit­towi zapa­dło w pamięć, że wyglą­dał on na „zmę­czo­nego i spię­tego […], jak czło­wiek, który cho­ciaż na kilka dni powi­nien się zna­leźć w domu z rodziną”.

Rom­mel był pode­ner­wo­wany. Kiedy przy­był do Fran­cji pod koniec 1943 roku, już pierw­szego dnia przy­tło­czyły go pro­blemy, gdzie i jak prze­ciw­sta­wić się ata­kowi alian­tów. Jak każ­dego, komu powie­rzono takie zada­nie, nękał go kosz­mar nie­pew­no­ści. Cią­gle był pod pre­sją koniecz­no­ści prze­wi­dze­nia zamia­rów alian­tów: jak prze­pro­wa­dzą tę ope­ra­cję, gdzie spró­bują lądo­wać, a przede wszyst­kim – kiedy?

Tak naprawdę tylko jedna osoba wie­działa, w jakim napię­ciu żył Rom­mel. Swo­jej żonie, Lucie Marii, zwie­rzał się ze wszyst­kiego. W ciągu nie­spełna czte­rech mie­sięcy napi­sał do niej czter­dzie­ści kilka listów i w każ­dym snuł pro­gnozy co do lądo­wa­nia alian­tów.

30 marca pisał: „Teraz, kiedy marzec zbliża się ku koń­cowi, a Anglo-Ame­ry­ka­nie nie zaata­ko­wali […], zaczy­nam wie­rzyć, że zwąt­pili w sie­bie…”.

6 kwiet­nia: „Tutaj napię­cie rośnie z dnia na dzień […]. Praw­do­po­dob­nie od roz­strzy­ga­ją­cych wyda­rzeń dzielą nas tylko tygo­dnie”.

26 kwiet­nia: „Morale w Anglii złe […], strajk nastę­puje tam po strajku, a okrzyki «Precz z Chur­chil­lem i Żydami!», woła­nia doma­ga­jące się pokoju roz­le­gają się coraz gło­śniej […] nie są to dobre wróżby dla tak ryzy­kow­nej ofen­sywy”.

27 kwiet­nia: „Jak się teraz wydaje, Bry­tyj­czycy i Ame­ry­ka­nie nie są aż tak uczynni, żeby przy­być tu w naj­bliż­szym cza­sie”.

6 maja: „Wciąż ani śladu Bry­tyj­czy­ków i Ame­ry­ka­nów […]. My zaś z każ­dym dniem, z każ­dym tygo­dniem sta­jemy się sil­niejsi […]. Z ufno­ścią cze­kam bitwy […], może doj­dzie do niej 15 maja, a może pod koniec mie­siąca”.

15 maja: „Nie mogę już sobie pozwo­lić na więk­sze podróże [inspek­cyjne] […], ponie­waż ni­gdy nie wia­domo, kiedy nastąpi inwa­zja. Sądzę, że mamy jesz­cze tylko kilka tygo­dni, zanim się to zacznie tu, na Zacho­dzie”.

19 maja: „Mam nadzieję, że moje plany uda mi się zre­ali­zo­wać szyb­ciej niż przed­tem […], lecz zasta­na­wiam się, czy zdo­łam zna­leźć kilka dni w czerwcu, aby się stąd wyrwać. W tej chwili nie ma na to wido­ków”.

A jed­nak były. Jedną z przy­czyn, że Rom­mel zde­cy­do­wał się wyje­chać w tym cza­sie, była jego ocena zamie­rzeń alian­tów. Leżał teraz przed nim na biurku tygo­dniowy raport Grupy Armii B. Następ­nego dnia do połu­dnia tę dro­bia­zgową ana­lizę miano prze­słać do sztabu feld­mar­szałka von Rund­stedta, czyli – jak powszech­nie okre­ślano to w żar­go­nie woj­sko­wym – do OB West (Obe­rbe­fehl­sha­ber West1). Po oszli­fo­wa­niu miała się stać gene­ral­nym rapor­tem z tego teatru wojny i tra­fić do kwa­tery głów­nej Hitlera oraz OKW (Obe­rkom­mando der Wehr­macht2).

Z oceny Rom­mla można było wyczy­tać mię­dzy innymi, że alianci osią­gnęli „wysoki sto­pień goto­wo­ści” oraz że „zwięk­szyła się liczba radio­gra­mów prze­sy­ła­nych do fran­cu­skiego ruchu oporu”. Ale – stwier­dzał on dalej – „bio­rąc pod uwagę dotych­cza­sowe doświad­cze­nia, nie świad­czy to o zbli­ża­niu się inwa­zji”.

Tym razem Rom­mel źle oce­nił sytu­ację.

Dosłow­nie głów­no­do­wo­dzący na Zacho­dzie, naczelny dowódca wojsk nie­miec­kich na fron­cie zachod­nim (przyp. tłum.). [wróć]

Naczelne Dowódz­two Sił Zbroj­nych. [wróć]

3

W kan­ce­la­rii szefa sztabu, miesz­czą­cej się w głębi kory­ta­rza za gabi­ne­tem feld­mar­szałka, kapi­tan Hel­l­muth Lang, trzy­dzie­sto­sze­ścio­letni adiu­tant Rom­mla, zesta­wił wła­śnie poranny raport. Każ­dego dnia była to jego pierw­sza czyn­ność. Rom­mel lubił, gdy przed­kła­dano mu raport wcze­śnie, bo mógł go wtedy omó­wić ze swym szta­bem przy śnia­da­niu. Ale tego ranka nie było w rapor­cie nic szcze­gól­nego; na wybrzeżu na­dal pano­wał spo­kój. Alianci kon­ty­nu­owali tylko nocne naloty na Pas-de-Calais. Wyda­wało się, że nie ma naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, iż ten mara­ton bom­bowy – poza tym, że ozna­czał wiele róż­nych rze­czy – wska­zy­wał, iż to Pas-de-Calais wybrali alianci na miej­sce desantu. Jeżeli w ogóle doko­nają inwa­zji, to wła­śnie tutaj. Nie­mal wszy­scy byli tego zda­nia.

Lang spoj­rzał na zega­rek. Docho­dziła szó­sta. Mieli wyru­szyć punk­tu­al­nie o siód­mej i jechać szybko. Nie brali eskorty, jechali tylko w dwa samo­chody: Rom­mla i puł­kow­nika Hansa Geo­rga von Tem­pel­hofa, szefa oddziału ope­ra­cyj­nego Grupy Armii B. Jak zwy­kle nie poin­for­mo­wano o zamia­rach feld­mar­szałka dowód­ców, przez któ­rych obszary odpo­wie­dzial­no­ści mieli prze­jeż­dżać. Tak chciał Rom­mel. Nie zno­sił, by jego podróż opóź­niały różne cere­mo­nie, regu­la­mi­nowe trza­ska­nie obca­sami i eskorty moto­cy­kli­stów cze­ka­jące na niego przy wjeź­dzie do każ­dego mia­sta. Tak więc przy odro­bi­nie szczę­ścia powinni dotrzeć do Ulm około trze­ciej po połu­dniu.

Jak zwy­kle był pro­blem z pro­wian­tem na drogę. Rom­mel nie palił, pił rzadko i tak mało trosz­czył się o jedze­nie, że cza­sami cał­kiem o nim zapo­mi­nał. Czę­sto, kiedy przy­cho­dziło do omó­wie­nia z Lan­giem dłu­giej podróży, Rom­mel prze­kre­ślał ołów­kiem pro­po­no­wany jadło­spis i pisał dużymi lite­rami: „Zwy­kły posi­łek z kuchni polo­wej”. Nie­kiedy wpra­wiał Langa w jesz­cze więk­sze zakło­po­ta­nie, mówiąc:

– Oczy­wi­ście, jeżeli zechce pan dorzu­cić jakiś kotlet czy dwa, nie zmar­twi mnie to.

Gor­liwy Lang ni­gdy nie był pewien, co zamó­wić z kuchni. Tego ranka oprócz ter­mosu z roso­łem zamó­wił różne kanapki. Uwa­żał, że Rom­mel, jak zwy­kle, tak czy owak zapo­mni o posiłku.

Lang wyszedł z kan­ce­la­rii i ruszył kory­ta­rzem wykła­da­nym dębową boaze­rią. Z poko­jów po obu stro­nach docho­dził szum roz­mów i stu­kot maszyn do pisa­nia. W szta­bie Grupy Armii B wrzała praca. Lang czę­sto się zasta­na­wiał, jak książę i księżna, zaj­mu­jący pię­tra powy­żej, mogą spać w tym hała­sie.

Przy końcu kory­ta­rza Lang zatrzy­mał się pod masyw­nymi drzwiami. Lekko zapu­kał, prze­krę­cił gałkę i wszedł. Rom­mel nawet nie pod­niósł oczu. Tak zaab­sor­bo­wały go leżące przed nim papiery, że wyda­wało się, iż zupeł­nie nie zauwa­żył wej­ścia adiu­tanta. Lang dobrze wie­dział, że lepiej mu nie prze­ry­wać. Stał więc i cze­kał.

Rom­mel uniósł wzrok znad biurka.

– Dzień dobry, Lang.

– Dzień dobry, panie feld­mar­szałku. Oto raport – odpo­wie­dział adiu­tant, po czym wyszedł z pokoju.

Cze­kał za drzwiami, aby pójść z Rom­m­lem na śnia­da­nie. Feld­mar­sza­łek wyda­wał się tego ranka nad­zwy­czaj zajęty. Lang wie­dział, jaki bywa impul­sywny i zmienny, toteż zasta­na­wiał się, czy dziś w końcu wyjadą.

Rom­mel nie zamie­rzał jed­nak odkła­dać podróży. Miał nadzieję zoba­czyć się z Hitle­rem, cho­ciaż nie zro­bił jesz­cze nic, aby to spo­tka­nie doszło do skutku. Wszy­scy feld­mar­szał­ko­wie mieli stały dostęp do Führera, toteż Rom­mel zate­le­fo­no­wał do swego sta­rego przy­ja­ciela, gene­rała majora Rudolfa Schmundta, adiu­tanta Hitlera, i popro­sił o wyzna­cze­nie ter­minu spo­tka­nia. Schmundt uwa­żał, że Führer może go przy­jąć mię­dzy 6 a 9 czerwca. Nikt poza szta­bem feld­mar­szałka nie wie­dział, że zamie­rza się on widzieć z Hitle­rem. Było to typowe dla Rom­mla. W ofi­cjal­nym dzien­niku sztabu von Rund­stedta odno­to­wano po pro­stu, że Rom­mel udał się na kil­ku­dniowy urlop do domu.

Rom­mel był pewny, że może w tym cza­sie opu­ścić swoją kwa­terę główną. Minął już maj – a pogoda w tym mie­siącu była wręcz wyma­rzona na inwa­zję alian­tów – Rom­mel doszedł zatem do wnio­sku, że w paru naj­bliż­szych tygo­dniach inwa­zja nie nastąpi. Był o tym tak prze­ko­nany, że nawet usta­lił nie­prze­kra­czalny ter­min ukoń­cze­nia zapla­no­wa­nych prac przy prze­szko­dach prze­ciw­in­wa­zyj­nych. Na jego biurku leżał roz­kaz dla 7. i 15. Armii. „Należy doło­żyć wszel­kich sta­rań – gło­sił on – aby zakoń­czyć prace przy prze­szko­dach, tak by nie­przy­ja­ciel mógł lądo­wać pod­czas odpływu tylko za naj­wyż­szą cenę […] prace muszą postę­po­wać w szyb­kim tem­pie […] o ukoń­cze­niu należy zamel­do­wać mojemu szta­bowi do 20 czerwca”.

Wnio­sko­wał obec­nie – podob­nie zresztą jak Hitler i całe nie­miec­kie naczelne dowódz­two – że inwa­zja nastąpi albo jed­no­cze­śnie z let­nią ofen­sywą Armii Czer­wo­nej, albo wkrótce po niej. Wie­dzieli, że atak Rosjan nie może się roz­po­cząć przed późną wio­sną w Pol­sce, toteż nie sądzili, by ofen­sywa ta mogła się zacząć wcze­śniej niż w dru­giej poło­wie czerwca.

Na zacho­dzie już od kilku dni pano­wała zła pogoda i zapo­wia­dano, że jesz­cze się pogor­szy. Komu­ni­kat z pią­tej rano spo­rzą­dzony w Paryżu przez puł­kow­nika pro­fe­sora Wal­tera Stöbego, głów­nego mete­oro­loga Luft­waffe, zapo­wia­dał wzrost zachmu­rze­nia, silne wia­try i deszcz. Nawet teraz na Kanale wiało z pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu–trzy­dzie­stu mil na godzinę. Rom­m­lowi wyda­wało się mało praw­do­po­dobne, żeby alianci odwa­żyli się zaata­ko­wać w ciągu naj­bliż­szych kilku dni.

Rów­nież w La Roche-Guyon w nocy zmie­niła się pogoda. Z dwóch wyso­kich fran­cu­skich okien nie­mal naprze­ciwko biurka Rom­mla roz­ta­czał się widok na tara­sowy różany ogród. Tego ranka zasłany on był płat­kami róż i poła­ma­nymi gałąz­kami. Tuż przed świ­tem nade­szła znad kanału La Man­che krótka let­nia burza, prze­wa­liła się wzdłuż czę­ści fran­cu­skiego wybrzeża i poszła dalej.

Rom­mel otwo­rzył drzwi swego gabi­netu i wyszedł.

– Dzień dobry, Lang – powie­dział, jak gdyby dopiero teraz zoba­czył swego adiu­tanta. – Czy wszystko przy­go­to­wane do drogi?

Razem udali się na śnia­da­nie.

We wsi La Roche-Guyon dzwon na kościele Świę­tego Sam­sona ude­rzył na Anioł Pań­ski. Każdy jego dźwięk wal­czył z wia­trem o ist­nie­nie. Była szó­sta rano.

4

Stosunki mię­dzy Rom­m­lem i Lan­giem były swo­bodne, pozba­wione for­ma­li­zmu. Od mie­sięcy stale prze­by­wali razem. Lang dołą­czył do Rom­mla w lutym i nie­wiele dni mijało im bez dłu­giej podróży inspek­cyj­nej. Zazwy­czaj byli w dro­dze już o pół do pią­tej, jadąc z mak­sy­malną szyb­ko­ścią do któ­rejś z odle­głych czę­ści obszaru dowo­dzo­nego przez Rom­mla. Jed­nego dnia była to Holan­dia, dru­giego – Nor­man­dia czy Bre­ta­nia. Sta­now­czy feld­mar­sza­łek nie mar­no­wał ani chwili. „Mam tylko jed­nego praw­dzi­wego wroga – mówił Lan­gowi – a jest nim czas”. Aby poko­nać czas, Rom­mel nie oszczę­dzał ani sie­bie, ani swych ludzi. Postę­po­wał tak nie­ustan­nie, odkąd w listo­pa­dzie 1943 roku posłano go do Fran­cji.

Tam­tej jesieni von Rund­stedt, odpo­wie­dzialny za obronę całego frontu zachod­niego, zwró­cił się do Hitlera o posiłki. Zamiast nich dostał nie­ba­wią­cego się w sen­ty­menty, odważ­nego i ambit­nego Rom­mla. I jakby dla upo­ko­rze­nia ary­sto­kra­tycz­nego sześć­dzie­się­cio­ośmio­let­niego głów­no­do­wo­dzą­cego na Zacho­dzie Rom­mel przy­był z Gum­mi­be­fehl1, „ela­styczną dyrek­tywą”, w któ­rej pole­cano mu, by prze­pro­wa­dził inspek­cję nad­brzeż­nych for­ty­fi­ka­cji – sze­roko roz­re­kla­mo­wa­nego „Wału Atlan­tyc­kiego” Hitlera – a następ­nie zło­żył raport bez­po­śred­nio Führerowi. Ziry­to­wało to i dotknęło naczel­nego dowódcę frontu zachod­niego. Przy­by­cie mło­dego Rom­mla – von Rund­stedt mówił o nim Mar­schall Bubi, co można prze­tłu­ma­czyć jako „mar­sza­łek chło­pa­czek” – tak go wytrą­ciło z rów­no­wagi, że zapy­tał feld­mar­szałka Wil­helma Keitla, szefa OKW, czy bie­rze się Rom­mla pod uwagę jako jego następcę. Usły­szał w odpo­wie­dzi, żeby „nie wycią­gał myl­nych wnio­sków”, że przy wszyst­kich „zale­tach Rom­mla nie nadaje się on na to sta­no­wi­sko”.

Wkrótce po przy­jeź­dzie Rom­mel prze­pro­wa­dził bły­ska­wiczną inspek­cję Wału Atlan­tyc­kiego. To, co zoba­czył, prze­ra­ziło go. Od Hawru do Holan­dii, nie licząc głów­nych por­tów, ujść rzek oraz miejsc góru­ją­cych nad rów­ni­nami, żel­be­towe for­ty­fi­ka­cje wzdłuż wybrzeża ukoń­czono w nie­wielu miej­scach. Pozo­stałe umoc­nie­nia znaj­do­wały się w róż­nych sta­diach budowy.

Gdzie­nie­gdzie zaś w ogóle jesz­cze nie roz­po­częto prac. Co prawda Wał Atlan­tycki sta­no­wił potężną zaporę nawet w tym sta­nie, a tam, gdzie ukoń­czono już prace, był naje­żony cięż­kimi dzia­łami, ale to było za mało, aby zado­wo­lić Rom­mla. Niczego nie było dość, aby ode­przeć gwał­towny atak, który musiał nastą­pić; Rom­mel, cią­gle mając w pamięci dru­zgo­cącą klę­skę zadaną mu rok temu przez Mont­go­mery’ego w Afryce Pół­noc­nej, nie miał co do tego wąt­pli­wo­ści. Dla kry­tycz­nego obser­wa­tora Wał Atlan­tycki był farsą. Uży­wa­jąc obra­zo­wego okre­śle­nia, zro­zu­mia­łego w każ­dym języku, nazy­wał go „uro­je­niem Hitlera, Wol­ken­kuc­kuck­sheim”.

Jesz­cze dwa lata temu „wał” ten w ogóle nie ist­niał.

Aż do 1942 roku Führerowi i jego pala­dy­nom zwy­cię­stwo wyda­wało się tak pewne, że nie widzieli potrzeby budo­wa­nia nad­brzeż­nych for­ty­fi­ka­cji. Swa­styka powie­wała wszę­dzie. Austrię i Cze­cho­sło­wa­cję zagar­nięto, nim zaczęła się wojna. Pol­ska została zajęta przez Niemcy i Rosję jesz­cze w 1939 roku. Nie upły­nął rok wojny, kiedy kraje Europy Zachod­niej zaczęły spa­dać jak zgniłe jabłka. Dania padła w ciągu jed­nego dnia. W Nor­we­gii, infil­tro­wa­nej od wewnątrz, trwało to dłu­żej – sześć tygo­dni. Potem, w tym samym maju i czerwcu, w ciągu dwu­dzie­stu sied­miu dni, bez żad­nych wstęp­nych dzia­łań, woj­ska Hitlera w swym Blitz­kriegu runęły na Holan­dię, Bel­gię, Luk­sem­burg i Fran­cję i – jak to obser­wo­wał nie­do­wie­rza­jący świat – pod Dun­kierką wpę­dziły Bry­tyj­czy­ków do morza. Po upadku Fran­cji pozo­stała już tylko wal­cząca samot­nie Anglia. Na co więc Hitle­rowi potrzebny był ten „wał”?

Hitler jed­nak nie doko­nał inwa­zji na Anglię. Jego gene­ra­ło­wie chcieli, aby się na to zde­cy­do­wał, ale on cze­kał, sądząc, że Bry­tyj­czycy popro­szą o pokój. Sytu­acja szybko się zmie­niła. Z pomocą Sta­nów Zjed­no­czo­nych Wielka Bry­ta­nia powoli, lecz pew­nie zaczęła sta­wać na nogi. Hitler – poważ­nie do tego czasu uwi­kław­szy się w Rosji, w czerwcu 1941 roku zaata­ko­wał bowiem Zwią­zek Radziecki – doszedł do wnio­sku, że wybrzeże Fran­cji prze­stało już być tram­po­liną do ofen­sywy. Był to teraz spo­kojny zaką­tek w jego pozy­cjach obron­nych. Jesie­nią 1941 roku Hitler zaczął mówić swym gene­ra­łom o prze­kształ­ce­niu Europy w „nie­zdo­bytą twier­dzę”. A w grud­niu, po przy­stą­pie­niu Sta­nów Zjed­no­czo­nych do wojny, z pato­sem obwie­ścił światu, że „od Kir­ke­nes [na gra­nicy nor­we­sko-fiń­skiej] […] do Pire­ne­jów [na gra­nicy fran­cu­sko-hisz­pań­skiej] cią­gnie się pas punk­tów oporu i gigan­tycz­nych for­ty­fi­ka­cji” i że jest jego „nie­wzru­szoną wolą uczy­nić ten front nie­do­stęp­nym dla każ­dego wroga”.

Była to wręcz obłędna cheł­pli­wość, zapo­wia­dał bowiem rzecz nie­moż­liwą. Pomi­ja­jąc nawet wszel­kie zyg­zaki, owa linia brze­gowa – cią­gnąca się od Oce­anu Ark­tycz­nego na pół­nocy do Zatoki Biskaj­skiej na połu­dniu – liczyła pra­wie trzy tysiące mil.

For­ty­fi­ka­cje te nie ist­niały nawet w naj­węż­szej czę­ści Kanału, na wprost Wiel­kiej Bry­ta­nii. Ale Hitler na punk­cie tej kon­cep­cji – stwo­rze­nia twier­dzy – dostał obse­sji. Gene­rał puł­kow­nik Franz Hal­der, wów­czas szef nie­miec­kiego Sztabu Gene­ral­nego, dobrze pamięta, jak Führer po raz pierw­szy przed­sta­wił w ogól­nym zary­sie swój fan­ta­styczny plan. Hal­der, który ni­gdy mu nie wyba­czył jego odmowy prze­pro­wa­dze­nia inwa­zji, chłodno odniósł się do tego pomy­słu. Ośmie­lił się nawet wyra­zić pogląd, że for­ty­fi­ka­cje, „jeżeli w ogóle są potrzebne”, nale­ża­łoby budo­wać „za linią wybrzeża, poza zasię­giem dział okrę­to­wych”, w prze­ciw­nym razie woj­ska nie­miec­kie mogą zostać przy­gwoż­dżone ogniem tych dział. Hitler gwał­tow­nie, przez cały pokój, rzu­cił się do stołu, na któ­rym roz­po­ście­rała się duża mapa, i całe pięć minut trząsł się w pamięt­nym dla wszyst­kich obec­nych napa­dzie wście­kło­ści. Walił zaci­śniętą pię­ścią w mapę i wrzesz­czał: „Bomby i poci­ski będą padać tu… tu… i tu, przed wałem, za nim i na wał […], ale nasi żoł­nie­rze będą bez­pieczni w wale! Potem wyjdą i będą wal­czyć!”.

Hal­der nic na to nie odrzekł, ale wie­dział, jak zresztą i inni gene­ra­ło­wie w naczel­nym dowódz­twie, że mimo tych wszyst­kich upa­ja­ją­cych zwy­cięstw Rze­szy Führer boi się inwa­zji i dru­giego frontu.

Jed­nak nie­wiele wów­czas zro­biono w spra­wie tych for­ty­fi­ka­cji. W 1942 roku, kiedy wojna zaczęła przy­bie­rać dla Hitlera zły obrót, roz­po­częły się rajdy koman­do­sów bry­tyj­skich, znie­nacka prze­pro­wa­dzane wypady na tę „nie­zdo­bytą” twier­dzę Europy. Potem zaś, kiedy to ponad pięć tysięcy bit­nych Kana­dyj­czy­ków wylą­do­wało w Dieppe, nad­szedł naj­więk­szy ze wszyst­kich. Była to krwawa jed­no­ak­tówka poprze­dza­jąca główne przed­sta­wie­nie – inwa­zję. Alianccy pla­ni­ści otrzy­mali dokładne infor­ma­cje, jak sil­nie Niemcy ufor­ty­fi­ko­wali porty. Straty Kana­dyj­czy­ków wynio­sły 3369 ludzi, w tym 900 zabi­tych. Był to wypad wręcz kata­stro­falny, ale wstrzą­snął Hitle­rem. Wał Atlan­tycki – pio­ru­no­wał on swych gene­ra­łów – musi być ukoń­czony jak naj­szyb­ciej. Jego budowa miała być przy­spie­szona i pro­wa­dzona „z całą żar­li­wo­ścią”.

Tak też się stało. Tysiące nie­wol­nych robot­ni­ków pra­co­wały przy budo­wie for­ty­fi­ka­cji w dzień i w nocy. Lały się stru­mie­niami miliony ton betonu; użyto go tak dużo, że w całej oku­po­wa­nej przez Hitlera Euro­pie uzy­ska­nie go na jakie­kol­wiek inne cele było nie­zwy­kle trudne. Zamó­wiono zawrotne ilo­ści stali, ale tak bar­dzo już jej bra­ko­wało, że inży­nie­ro­wie musieli się obejść bez tego mate­riału. W rezul­ta­cie tylko nie­liczne bun­kry i blok­hauzy miały pan­cerne kopuły obro­towe, a wsku­tek ich braku pole ostrzału zostało ogra­ni­czone. Tak duże było zapo­trze­bo­wa­nie na mate­riały i sprzęt, że ogo­ło­cono z przy­dat­nych czę­ści fran­cu­ską Linię Magi­nota i przy­gra­niczne umoc­nie­nia nie­miec­kie (Linię Zyg­fryda). Pod koniec 1943 roku – cho­ciaż daleko jesz­cze było do ukoń­cze­nia „wału” – pra­co­wało przy nim ponad pół miliona ludzi. I for­ty­fi­ka­cje stały się groźną rze­czy­wi­sto­ścią.

Hitler zda­wał sobie sprawę, że inwa­zja jest nie­uchronna. Obec­nie sta­nął przed nim jesz­cze jeden wielki pro­blem: obsa­dze­nie roz­ra­sta­ją­cych się umoc­nień. W Rosji roz­no­szono mu dywi­zję po dywi­zji i wszel­kie próby Wehr­machtu utrzy­ma­nia tego liczą­cego ponad dwa tysiące mil frontu niwe­czyły zacie­kłe ataki radziec­kie. Po inwa­zji na Sycy­lię walki we Wło­szech zwią­zały tysiące żoł­nie­rzy. Tak więc przed 1944 rokiem Hitler zmu­szony był wes­przeć swe gar­ni­zony oso­bli­wym zlep­kiem uzu­peł­nień – ludźmi w pode­szłym już wieku i wła­ści­wie chłop­cami, reszt­kami dywi­zji roz­bi­tych na fron­cie rosyj­skim i jed­nost­kami ochot­ni­czymi, jak węgier­skie czy rumuń­skie, wzię­tymi siłą do woj­ska „ochot­ni­kami” z kra­jów oku­po­wa­nych, a nawet dwoma dywi­zjami rosyj­skimi, zło­żo­nymi z jeń­ców, któ­rzy woleli wal­czyć za nazi­stów, niż pozo­stać w obo­zach jeniec­kich. I cho­ciaż można było powąt­pie­wać w przy­dat­ność tych oddzia­łów w walce, wypeł­niły one luki. Trzon obrony wciąż sta­no­wiły zahar­to­wane w bojach jed­nostki pan­cerne. Przed dniem D siła wojsk nie­miec­kich na Zacho­dzie zwięk­szyła się do sześć­dzie­się­ciu dywi­zji.

Nie wszyst­kie one osią­gnęły pełny stan. Ale Hitler wciąż wie­rzył, że Wał Atlan­tycki osta­tecz­nie roz­strzy­gnie sprawę. Nie­mniej tacy ludzie jak Rom­mel, któ­rzy wal­czyli z powo­dze­niem, ale też pono­sili porażki na innych fron­tach, byli wstrzą­śnięci sta­nem tych for­ty­fi­ka­cji. Rom­mel nie był we Fran­cji od 1941 roku. I on – podob­nie jak wielu innych gene­ra­łów nie­miec­kich – wie­rząc hitle­row­skiej pro­pa­gan­dzie, sądził, że te umoc­nie­nia zostały już pra­wie zbu­do­wane.

Dla von Rund­stedta cięta kry­tyka „wału” nie była zasko­cze­niem. Był to praw­do­po­dob­nie jedyny przy­pa­dek – jak sam szcze­rze przy­znał – kiedy cał­ko­wi­cie zga­dzał się z Rom­m­lem. Stary, doświad­czony von Rund­stedt ni­gdy nie pole­gał na sta­łych pozy­cjach obron­nych. Był on prze­cież duszą uwień­czo­nego powo­dze­niem obej­ścia Linii Magi­nota w 1940 roku, które dopro­wa­dziło do klę­ski Fran­cji. Dla niego Wał Atlan­tycki Hitlera był jedy­nie „kolo­salną blagą […] prze­zna­czoną bar­dziej dla narodu nie­miec­kiego niż dla wroga […], a nie­przy­ja­ciel dzięki swoim agen­tom wie o nim wię­cej niż my”. Uwa­żał, że może on „powstrzy­mać na jakiś czas” ude­rze­nie alian­tów, ale go nie zatrzyma. Nic – Rund­stedt był o tym świę­cie prze­ko­nany – nie prze­szko­dzi pomyśl­nemu wylą­do­wa­niu alian­tów. Jego plan uda­rem­nie­nia inwa­zji pole­gał na ześrod­ko­wa­niu więk­szo­ści wojsk w głębi wybrzeża i zaata­ko­wa­niu po wylą­do­wa­niu wojsk alianc­kich. Jego zda­niem był to odpo­wiedni moment, aby ude­rzyć, bo nie­przy­ja­ciel będzie jesz­cze słaby, nie będzie miał odpo­wiednich dróg zaopa­trze­nia i będzie się sku­piał na umac­nia­niu swych odizo­lo­wa­nych przy­czół­ków.

Rom­mel cał­ko­wi­cie nie zga­dzał się z tą kon­cep­cją. Uwa­żał, że roz­bić atak można tylko w jeden spo­sób: kontr­ata­ku­jąc fron­tal­nie sam desant. Nie star­czy­łoby czasu na spro­wa­dze­nie posił­ków z tyłów. Alianci znisz­czy­liby je – był tego cał­ko­wi­cie pewien – bez­u­stan­nymi ata­kami lot­ni­czymi, zma­so­wa­nym ogniem arty­le­rii okrę­to­wej bądź nawa­łami arty­le­ryj­skimi. Wszyst­kie siły, jego zda­niem, od pod­od­dzia­łów do dywi­zji pan­cer­nych, powinny stać w goto­wo­ści bojo­wej tuż przy brzegu lub w pobliżu niego. Adiu­tant Rom­mla dobrze zapa­mię­tał dzień, kiedy feld­mar­sza­łek pod­su­mo­wał wnio­ski, do któ­rych doszedł. Stali wtedy na plaży, nikogo poza nimi na niej nie było. Rom­mel, niskiego wzro­stu, o krę­pej budo­wie, w przy­dłu­gim płasz­czu, ze sta­rym sza­li­kiem owi­nię­tym wokół szyi, cho­dził sztywno tam i z powro­tem, wyma­chu­jąc swoją „pry­watną” buławą – czarną laską ze srebrną rączką, przy któ­rej dyn­dała czer­wono-biało-czarna kitka. Wska­zał nią na pia­sek i powie­dział:

– Wojna zosta­nie wygrana lub prze­grana na pla­żach. Będziemy mieli tylko jedną szansę zatrzy­ma­nia prze­ciw­nika, to jest wtedy, kiedy będzie on wal­czył w wodzie, aby dostać się na brzeg. Odwody ni­gdy nie dotrą do pod­staw natar­cia i głu­potą jest nawet brać to pod uwagę. Haupt­kamp­fli­nie [główna linia obrony] będzie tu […] i wszystko, co mamy, musi być na wybrzeżu. Wierz mi, Lang, decy­do­wać będą pierw­sze dwa­dzie­ścia cztery godziny inwa­zji […] dla alian­tów, tak samo jak dla Nie­miec, będzie to naj­dłuż­szy dzień.

Hitler w pełni zaapro­bo­wał plan Rom­mla i od tej chwili von Rund­stedt stał się po pro­stu malo­wa­nym dowódcą. Rom­mel wyko­ny­wał jego roz­kazy tylko wtedy, gdy odpo­wia­dały jego kon­cep­cjom. Aby posta­wić na swoim, czę­sto ucie­kał się do jed­nego, ale moc­nego argu­mentu: „Führer – wtrą­cał wtedy – wydał mi wyraźne roz­kazy”. Ni­gdy jed­nak nie mówił tego wprost wynio­słemu von Rund­stedtowi. Naj­czę­ściej posłu­gi­wał się tym argu­men­tem wobec szefa jego sztabu, gene­rała majora Blu­men­tritta.

Z popar­ciem Hitlera i przy nie­chęt­nej akcep­ta­cji von Rund­stedta („ten cze­ski kapral Hitler – war­czał głów­no­do­wo­dzący na Zacho­dzie – zwy­kle podej­muje decy­zje godzące w niego”) sta­now­czy Rom­mel grun­tow­nie zre­wi­do­wał dotych­cza­sowe plany anty­in­wa­zyjne.

W ciągu kilku krót­kich mie­sięcy bez­względne postę­po­wa­nie Rom­mla zmie­niło całą sytu­ację. Roz­ka­zał, by na każ­dej plaży, gdzie jego zda­niem można było lądo­wać, jego żoł­nie­rze wraz z przy­mu­so­wymi robot­ni­kami z bata­lio­nów pracy zbu­do­wali pro­ste prze­szkody anty­in­wa­zyjne. Były to sta­lowe trój­kąty o poszar­pa­nych kra­wę­dziach, zębate kon­struk­cje żela­zne, zakoń­czone meta­lo­wymi szpi­kul­cami drew­niane pale i beto­nowe stożki. Wszystko to zamon­to­wano tuż poni­żej i powy­żej linii przy­pływu i odpływu. Przy­mo­co­wano do nich miny, a tam, gdzie nie star­czyło min, poci­ski arty­le­ryj­skie skie­ro­wane zapal­ni­kami w stronę morza. Dotknię­cie ich powo­do­wało natych­mia­stowy wybuch.

Nie­zwy­kłe wyna­lazki Rom­mla (więk­szość zapro­jek­to­wał sam) były rów­nie pro­ste, jak śmier­cio­no­śne. Ich zada­niem było znisz­czyć wypeł­nione woj­skiem barki desan­towe lub stwo­rzyć zator, przez który nie mogłyby się prze­drzeć, dopóki nie wstrze­la­łyby się w nie bate­rie nad­brzeżne. Tak czy ina­czej – rozu­mo­wał Rom­mel – woj­ska prze­ciw­nika zostaną zdzie­siąt­ko­wane, zanim wyjdą na plaże. Teraz już ponad pół miliona tych śmier­cio­no­śnych prze­szkód pod­wod­nych leżało wzdłuż brze­gów.

Nie­mniej Rom­mel, który wszystko usi­ło­wał dopro­wa­dzić do per­fek­cji, nie był zado­wo­lony. W pia­sku na pla­żach, w zało­mach urwisk, w paro­wach i na ścież­kach pro­wa­dzą­cych z plaż roz­ka­zał poło­żyć miny wszel­kiego rodzaju: od dużych tale­rzo­wych zdol­nych roze­rwać gąsie­nicę czołgu do odłam­ko­wych, „ska­czą­cych” min prze­ciw­pie­chot­nych. Te ostat­nie przy lada potrą­ce­niu były wyrzu­cane w powie­trze i roz­ry­wały się na wyso­ko­ści prze­pony. W pasie nad­brzeż­nym zało­żono ponad pięć milio­nów takich min. Rom­mel liczył, że zanim nastąpi atak, otrzyma ich jesz­cze sześć milio­nów i „zasa­dzi” je przy brzegu. Miał nadzieję, że w koń­co­wej fazie przy­go­to­wań dostępu do nie­miec­kich umoc­nień w rejo­nie spo­dzie­wa­nej inwa­zji bro­nić będzie sześć­dzie­siąt milio­nów min2. Za tym gąsz­czem min i prze­szkód anty­in­wa­zyj­nych, mając wgląd w linię brze­gową, woj­ska Rom­mla cze­kały w schro­nach bojo­wych, w beto­no­wych bun­krach i rowach dobie­go­wych, a wszystko to ota­czały stosy drutu kol­cza­stego. Na tych pozy­cjach każde działo, na któ­rym feld­mar­sza­łek mógł poło­żyć rękę, wyce­lo­wane było w dół, na plaże i morze, na uprzed­nio usta­lone i prze­strze­lane, zacho­dzące na sie­bie sek­tory ognia. Nie­które sta­no­wi­ska arty­le­ryj­skie znaj­do­wały się na samym brzegu. Były one ukryte w beto­no­wych sta­no­wi­skach ognio­wych pod nie­win­nie wyglą­da­ją­cymi dom­kami nad­mor­skimi. Ich lufy nie były skie­ro­wane w morze, lecz wzdłuż plaży, tak aby strze­lać z flanki pro­sto w fale sztur­mu­ją­cych brzeg oddzia­łów.

Rom­mel wyko­rzy­sty­wał każde nowe osią­gnię­cie tech­niki bądź jej udo­sko­na­le­nie. Tam, gdzie bra­ko­wało mu dział, usta­wiał bate­rie wyrzutni rakie­to­wych bądź moź­dzie­rzy. W jed­nym miej­scu miał nawet małe, zdal­nie ste­ro­wane pojazdy gąsie­ni­cowe Goliath. Mie­ściły one pół tony mate­ria­łów wybu­cho­wych, a ope­ro­wało się nimi za pośred­nic­twem kabla. Obsługa kie­ru­jąca nimi z for­ty­fi­ka­cji mogła je posłać na plaże i deto­no­wać wśród wysa­dzo­nych na brzeg żoł­nie­rzy, pojaz­dów i barek desan­to­wych.

Do śre­dnio­wiecz­nego arse­nału broni bra­ko­wało Rom­m­lowi chyba tylko tygli z roz­to­pio­nym oło­wiem, aby pole­wać nim napast­ni­ków. Ale – w pew­nym sen­sie – miał on współ­cze­sny odpo­wied­nik tej broni: samo­czynne mio­ta­cze ognia. W nie­któ­rych miej­scach wzdłuż linii umoc­nień z ukry­tych zbior­ni­ków z naftą roz­cią­gały się całe paję­czyny ruro­cią­gów. Ich wyloty znaj­do­wały się na tra­wia­stych dróż­kach pro­wa­dzą­cych z plaż. Za naci­śnię­ciem guzika sztur­mu­jące woj­ska natych­miast pochło­nąłby ogień.

Rom­mel nie prze­oczył też zagro­że­nia ze strony spa­do­chro­nia­rzy czy pie­choty szy­bow­co­wej. Leżące za for­ty­fi­ka­cjami tereny nizinne zostały zato­pione, a na każ­dym otwar­tym polu w obrę­bie sied­miu–ośmiu mil od brzegu powbi­jano masywne pale i poza­kła­dano na nich pułapki minowe. Mię­dzy palami roz­cią­gnięto poty­ka­cze, które przy naj­mniej­szym dotknię­ciu powo­do­wały natych­mia­stowy wybuch min bądź zastę­pu­ją­cych je poci­sków arty­le­ryj­skich.

Rom­mel zgo­to­wał krwawe powi­ta­nie woj­skom alianc­kim. Ni­gdy dotąd w dzie­jach nowo­żyt­nych wojen nie przy­go­to­wano tak kom­plet­nego zestawu urzą­dzeń obron­nych prze­ciwko woj­skom inwa­zyj­nym. Nie­mniej feld­mar­sza­łek nie był zado­wo­lony. Chciał mieć wię­cej schro­nów bojo­wych, wię­cej prze­szkód na pla­żach, wię­cej min, wię­cej dział i żoł­nie­rzy. Ale przede wszyst­kim chciał mieć potężne dywi­zje pan­cerne sto­jące w odwo­dzie w nie­wiel­kiej odle­gło­ści od wybrzeża. Z woj­skami pan­cer­nymi wygry­wał swe pamiętne bitwy na pusty­niach Afryki Pół­noc­nej. Ale teraz, w kry­tycz­nej chwili, ani on, ani von Rund­stedt nie mogli ruszyć tych jed­no­stek bez zgody Hitlera. Führer zaś kate­go­rycz­nie roz­ka­zał, że pozo­stają one do jego wyłącz­nej dys­po­zy­cji. Rom­mel potrze­bo­wał na wybrzeżu co naj­mniej pię­ciu dywi­zji pan­cer­nych goto­wych do prze­ciw­u­de­rze­nia w ciągu pierw­szych godzin lądo­wa­nia alian­tów. Był tylko jeden spo­sób na to, żeby je otrzy­mać – musiał się spo­tkać z Hitle­rem. Rom­mel czę­sto mówił Lan­gowi: „Ten wygrywa, kto ostatni spo­tyka się z Hitle­rem”. Tego sza­rego poranka w La Roche-Guyon, kiedy szy­ko­wał się do wyjazdu do Nie­miec i dłu­giej podróży do domu, Rom­mel był bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek zde­cy­do­wany wygrać tę grę.

Dosł. „roz­kaz z gumy” – dający znaczną swo­bodę dzia­ła­nia (przyp. tłum.). [wróć]

Rom­mel był zafa­scy­no­wany minami jako bro­nią obronną. Pod­czas jed­nej z podróży inspek­cyj­nych z feld­mar­szał­kiem gene­rał major Alfred Gause (szef sztabu Rom­mla przed gene­rałem majo­rem dr. Han­sem Spe­idlem) zwró­cił jego uwagę na kilka akrów dziko rosną­cych wio­sen­nych kwia­tów i powie­dział: „Czyż to nie piękny widok?”. Rom­mel ski­nął głową i ode­zwał się: „Pro­szę zauwa­żyć, Gause, że na tym polu zmie­ści się około tysiąca min”. Przy innej oka­zji, gdy już wra­cali do Paryża, Gause zapro­po­no­wał, żeby zwie­dzili słynną fabrykę por­ce­lany w Sèvres. Rom­mel zgo­dził się na to, co zdzi­wiło Gau­sego. Ale Rom­mla nie inte­re­so­wały dzieła sztuki, które mu poka­zano. Szybko prze­cho­dząc przez sale wysta­wowe, roz­ka­zał Gau­semu: „Pro­szę się dowie­dzieć, czy mogą tu robić wodosz­czelne obu­dowy do moich min mor­skich”. [wróć]

5

W dowódz­twie 15. Armii, nie­da­leko gra­nicy bel­gij­skiej, 125 mil od La Roche-Guyon, tylko jeden czło­wiek z zado­wo­le­niem witał ranek 4 czerwca. Pod­puł­kow­nik Hel­l­muth Meyer sie­dział w swym pokoju zmę­czony i otę­piały. Od 1 czerwca nie prze­spał dobrze ani jed­nej nocy. A ta noc, która wła­śnie minęła, była jesz­cze gor­sza. Ni­gdy jej nie zapo­mni.

Funk­cja Mey­era nie dawała mu zado­wo­le­nia, dener­wo­wała go. Był ofi­ce­rem wywiadu 15. Armii, ale kie­ro­wał rów­nież zespo­łem kontr­wy­wia­dow­czym na prze­wi­dy­wa­nym fron­cie inwa­zyj­nym. Trzo­nem jego apa­ratu była trzy­dzie­sto­oso­bowa obsada nasłu­chu radio­wego, pra­cu­jąca na zmiany przez całą dobę w beto­no­wym bun­krze wypeł­nio­nym po brzegi dosko­na­łym, naj­czul­szym sprzę­tem radio­wym. Zada­nie zespołu pole­gało wyłącz­nie na słu­cha­niu. Ale każdy z jego człon­ków był spe­cja­li­stą w swoim fachu, mówił bie­gle trzema języ­kami i nie było chyba ani jed­nego znaku Morse’a nada­nego w eter przez alian­tów, któ­rego któ­ryś z nich by nie dosły­szał.

Ludzie Mey­era znali swoją robotę. Byli tak doświad­czeni i pra­co­wali na tak czu­łym sprzę­cie, że mogli słu­chać nawet roz­mów pro­wa­dzo­nych na nadaj­ni­kach radio­wych w jeepach w Anglii, z odle­gło­ści ponad stu mil. Było to bar­dzo pomocne w pracy Mey­era. Ame­ry­kań­scy i bry­tyj­scy żan­darmi, kie­ru­jąc trans­por­tami woj­sko­wymi przez radio, ogrom­nie uła­twiali mu spo­rzą­dza­nie wykazu jed­no­stek sta­cjo­nu­ją­cych w Anglii. Ale od pew­nego czasu jego radio­te­le­gra­fi­ści nie mogli zła­pać żad­nej takiej roz­mowy. To rów­nież wiele mówiło Mey­erowi. Ozna­czało, że naka­zano cał­ko­witą ciszę radiową. Był to sygnał – nie pierw­szy, który dostrzegł – że inwa­zja jest bar­dzo bli­ska.

Tego rodzaju infor­ma­cje – oraz dostępne mu mel­dunki wywia­dow­cze – pomo­gły Mey­erowi wyro­bić sobie poję­cie o pla­nie alian­tów. A na swo­jej pracy znał się dobrze. Kilka razy dzien­nie dokład­nie stu­dio­wał stosy wia­do­mo­ści z nasłu­chu, szu­ka­jąc cze­goś nie­co­dzien­nego, a nawet nie­praw­do­po­dob­nego.

Tej nocy jego ludzie zła­pali wła­śnie to coś nie­praw­do­po­dob­nego. Tuż po zmroku prze­chwy­cili bły­ska­wiczną depe­szę pra­sową. Brzmiała ona: „PILNE. PRESS ASSO­CIA­TED. NYK. FLASH1. SZTAB EISEN­HO­WERA INFOR­MUJE O LĄDO­WA­NIU ALIAN­TÓW WE FRAN­CJI”.

Meyer osłu­piał. W pierw­szym odru­chu chciał zaalar­mo­wać dowódz­two 15. Armii. Ale powstrzy­mał się i opa­no­wał. Wie­dział, że ta wia­do­mość nie może być praw­dziwa.

Były po temu dwa powody. Po pierw­sze – nie sygna­li­zo­wano żad­nej aktyw­no­ści nie­przy­ja­ciela: gdyby gdzie­kol­wiek na wybrzeżu nastą­pił atak, dowie­działby się o tym natych­miast. Po dru­gie – w stycz­niu admi­rał Wil­helm Cana­ris, ówcze­sny szef nie­miec­kiego wywiadu, prze­ka­zał Mey­erowi treść dzi­wacz­nego dwu­czę­ścio­wego sygnału, który – jak mówił – nada­dzą alianci, by przed inwa­zją posta­wić w stan goto­wo­ści bojo­wej ruch oporu.

Cana­ris uprze­dzał, że w mie­sią­cach poprze­dza­ją­cych atak alianci będą prze­ka­zy­wać przez radio ruchowi oporu setki wia­do­mo­ści. Ale tylko kilka z nich będzie rze­czy­wi­ście doty­czyć dnia D. Reszta będzie ele­men­tem planu dez­in­for­ma­cji, obli­czo­nego na wywo­ła­nie zamie­sza­nia. Cana­ris wyra­ził się jasno: Meyer ma pro­wa­dzić nasłuch wszyst­kich wia­do­mo­ści, żeby nie prze­oczyć naj­waż­niej­szej.

Począt­kowo Meyer odniósł się do tego scep­tycz­nie. Uwa­żał, że pole­ga­nie tylko na jed­nej wia­do­mo­ści jest po pro­stu sza­leń­stwem. Wie­dział poza tym z daw­nych doświad­czeń, że dzie­więć­dzie­siąt pro­cent źró­deł wywia­dow­czych Ber­lina nie budzi zaufa­nia. Na potwier­dze­nie tej opi­nii miał cały plik fał­szy­wych mel­dun­ków. Odno­siło się wra­że­nie, że alianci pod­su­wają każ­demu nie­miec­kiemu agen­towi od Ankary po Sztok­holm infor­ma­cje o „dokład­nym” miej­scu i dacie inwa­zji. Tylko że w każ­dej z nich miej­sce i data były inne.

Ale tym razem Meyer czuł, że Ber­lin ma rację. Wie­czo­rem 1 czerwca, po mie­sią­cach nasłu­chu, ludzie Mey­era prze­chwy­cili pierw­szą część wia­do­mo­ści alian­tów, tak jak zapo­wia­dał Cana­ris. Nie róż­niła się ona od setek innych, które ludzie Mey­era odbie­rali w poprzed­nich mie­sią­cach. Codzien­nie po sta­łych wia­do­mo­ściach dzien­nika BBC odczy­ty­wano w języku holen­der­skim, duń­skim i nor­we­skim zako­do­wane instruk­cje dla pod­zie­mia. Więk­szość z nich nic Mey­erowi nie mówiła i iry­to­wało go, że nie może roz­szy­fro­wać ukry­tego zna­cze­nia takich zdań, jak na przy­kład: „wojny tro­jań­skiej nie będzie”, „melasa try­śnie jutro konia­kiem”, „John ma dłu­gie wąsy” czy „Sabina dopiero co miała świnkę i żół­taczkę”. Ale wia­do­mość, którą nadano 1 czerwca po dzien­niku BBC o dzie­wią­tej wie­czo­rem, Meyer zro­zu­miał dosko­nale.

„A teraz uprzej­mie pro­simy posłu­chać kilku pry­wat­nych wia­do­mo­ści” – ode­zwał się ktoś po fran­cu­sku. Sier­żant Wal­ter Reichling natych­miast włą­czył magne­to­fon. Nastą­piła krótka prze­rwa, a następ­nie: „Les san­glots longs des vio­lons de l’automne” („Łka­nie bez­sen­nej skrzypki jesien­nej, sie­ro­cej”2).

Reichling rap­tem kla­snął w dło­nie nad swymi słu­chaw­kami. Zerwał się i wybiegł z bun­kra do Mey­era. Wpadł do jego biura i powie­dział cały pod­nie­cony:

– Panie puł­kow­niku… Pierw­sza część wia­do­mo­ści… Nadali.

Razem wró­cili do bun­kra radio­wego, gdzie Meyer posłu­chał nagra­nia. I oto była – wia­do­mość, którą im Cana­ris zapo­wia­dał i któ­rej mieli się spo­dzie­wać. Były to pierw­sze słowa Chan­son d’automne (Pio­senki jesien­nej) Paula Ver­la­ine’a, dzie­więt­na­sto­wiecz­nego poety fran­cu­skiego. Według infor­ma­cji Cana­risa słowa te miano nadać „pierw­szego lub pięt­na­stego dnia mie­siąca […], sta­no­wić one będą pierw­szą część wia­do­mo­ści zapo­wia­da­ją­cej inwa­zję anglo-ame­ry­kań­ską”.

Drugą połową wia­do­mo­ści miały być dal­sze słowa tego wier­sza: „Bles­sent mon coeur d’une lan­gu­eur mono­tone” („Serce mi rani, grąży w otchłani nie­mocy”). Jak twier­dził Cana­ris, nada­nie tych słów powinno ozna­czać, że „inwa­zja roz­pocz­nie się w ciągu czter­dzie­stu ośmiu godzin […], odli­cza­nie zaś – od godziny 00.00 następ­nego dnia po nada­niu wia­do­mo­ści”.

Natych­miast po wysłu­cha­niu nagra­nia tych pierw­szych słów z wier­sza Ver­la­ine’a Meyer zawia­do­mił szefa sztabu 15. Armii, gene­rała majora Rudolfa Hof­manna.

– Nade­szła pierw­sza część wia­do­mo­ści – powie­dział mu. – Coś się szy­kuje.

– Jest pan tego abso­lut­nie pewny? – zapy­tał Hof­mann.

– Nagra­li­śmy to – odpo­wie­dział Meyer.

Hof­mann od razu zarzą­dził alarm, aby posta­wić w stan pogo­to­wia bojo­wego całą 15. Armię.

Tym­cza­sem Meyer wysłał dale­ko­pi­sem depe­szę do OKW. Następ­nie zate­le­fo­no­wał do szta­bów von Rund­stedta i Grupy Armii B, czyli do Rom­mla.

W OKW depe­szę dorę­czono sze­fowi oddziału ope­ra­cyj­nego, gene­ra­łowi puł­kow­ni­kowi Alfre­dowi Jodlowi. Pozo­stała ona na jego biurku. Jodl nie zarzą­dził pogo­to­wia bojo­wego. Przy­pusz­czał, że zro­bił to von Rund­stedt, a von Rund­stedt z kolei sądził, że roz­kaz taki wydał sztab Rom­mla3.

Na całym wybrzeżu, które miało się stać tere­nem przy­szłej inwa­zji, w stan pogo­to­wia bojo­wego posta­wiono tylko jedną armię – 15. W 7. Armii, trzy­ma­ją­cej wybrzeże nor­mandz­kie, nic o tej depe­szy nie wie­dziano i nie zarzą­dzono pogo­to­wia.

2 i 3 czerwca wie­czo­rem pierw­szą część wia­do­mo­ści nadano ponow­nie. Zanie­po­ko­iło to Mey­era. Według jego infor­ma­cji część ta powinna być nadana tylko raz. Mógł jedy­nie przy­pusz­czać, że alianci powtó­rzyli ten sygnał, aby mieć pew­ność, że ruch oporu go odbie­rze.

Wie­czo­rem 3 czerwca, godzinę po powtó­rze­niu tej wia­do­mo­ści, ode­brano ów „flash” Asso­cia­ted Press. Jeżeli ostrze­że­nie Cana­risa odpo­wia­dało praw­dzie, to donie­sie­nie Asso­cia­ted Press musiało być błędne. Po pierw­szej chwili paniki Meyer posta­wił jed­nak na Cana­risa. Był zmę­czony, ale i pod­nie­cony tym wszyst­kim. Nadej­ście świtu i panu­jący wciąż spo­kój dowo­dziły nie­zbi­cie, że ma rację.

Teraz nie pozo­sta­wało nic innego, jak tylko cze­kać na drugą część tego naj­wyż­szej wagi sygnału, który mógł nadejść w każ­dej chwili. Jego zna­cze­nie przy­gnio­tło Mey­era. Klę­ska alianc­kiej inwa­zji, życie setek tysięcy jego roda­ków, samo ist­nie­nie jego kraju będzie zale­żeć od szyb­ko­ści, z jaką on i jego ludzie wyła­pią tę wia­do­mość i zaalar­mują dowódz­two. Meyer i jego pod­władni byli w peł­nej goto­wo­ści, jak ni­gdy przed­tem. Meyer mógł tylko mieć nadzieję, że jego prze­ło­żeni także zdają sobie sprawę, jaką wagę ma ta wia­do­mość.

Gdy Meyer nasta­wił się na cze­ka­nie, 125 mil dalej dowódca Grupy Armii B szy­ko­wał się do wyjazdu na urlop do Nie­miec.

NYK – Nowy Jork; flash – krótka wia­do­mość z ostat­niej chwili o szcze­gól­nej wadze (przyp. tłum.). [wróć]

Ten i następny frag­ment wier­sza – w prze­kła­dzie Leopolda Staffa – z Wyboru poezji Paula Ver­la­ine’a, Wro­cław 1980 (przyp. tłum.). [wróć]

Rom­m­lowi musiano prze­ka­zać tę depe­szę, ale z jego oceny zamia­rów alian­tów wynika jed­no­znacz­nie, że ją zlek­ce­wa­żył. [wróć]

6

Feld­mar­sza­łek Rom­mel sta­ran­nie sma­ro­wał odro­biną miodu kromkę chleba z masłem. Jadł śnia­da­nie w towa­rzy­stwie swo­jego szefa sztabu, gene­rała majora dok­tora Hansa Spe­idla, oraz kilku innych szta­bow­ców. Nie prze­strze­gano tu ety­kiety. Roz­ma­wiano swo­bod­nie i bez skrę­po­wa­nia. Przy­po­mi­nało to nie­mal rodzinne śnia­da­nie z ojcem sie­dzą­cym u szczytu stołu. I w pew­nym sen­sie ludzie ci byli jak bli­sko ze sobą zwią­zani człon­ko­wie rodziny. Każ­dego z tych ofi­ce­rów Rom­mel sta­ran­nie dobie­rał. Byli do niego przy­wią­zani. Wszy­scy zwięźle refe­ro­wali Rom­m­lowi różne sprawy, które – mieli nadzieję – poru­szy w roz­mo­wie z Hitle­rem. Rom­mel mówił nie­wiele. Po pro­stu słu­chał. Nie mógł się docze­kać wyjazdu. Spoj­rzał na zega­rek.

– Moi pano­wie – ode­zwał się nagle – muszę jechać.

Przed głów­nym wej­ściem cze­kał już samo­chód feld­mar­szałka, a przy nim stał kie­rowca Rom­mla, Daniel. Drzwiczki były otwarte. Rom­mel zapro­sił do swego hor­cha puł­kow­nika von Tem­pel­hofa, jedy­nego poza Lan­giem ofi­cera sztabu, któ­rego zabie­rał ze sobą. Samo­chód von Tem­pel­hofa miał jechać za nimi. Feld­mar­sza­łek podał rękę wszyst­kim człon­kom swej służ­bo­wej rodziny, zamie­nił parę słów z sze­fem sztabu, po czym zajął, jak zwy­kle, miej­sce obok kie­rowcy. Lang i puł­kow­nik von Tem­pel­hof usie­dli z tyłu.

– No, to w drogę, Danielu – powie­dział Rom­mel.

Samo­chód wolno okrą­żył dzie­dzi­niec i wyje­chał przez główną bramę, mija­jąc szes­na­ście lip two­rzą­cych pro­sto­kątne obra­mo­wa­nie pod­jazdu. We wsi skrę­cił w lewo na szosę do Paryża.

Była siódma rano 4 czerwca. Tego szcze­gól­nego, posęp­nego nie­dziel­nego ranka wyjazd z La Roche-Guyon bar­dzo Rom­m­lowi odpo­wia­dał. Trudno było lepiej wybrać czas podróży. Na sie­dze­niu za nim leżało kar­to­nowe pudełko, a w nim para sza­rych zamszo­wych pan­to­fli ręcz­nej roboty, numer pięć i pół, dla jego żony. Miał ponadto szcze­gólny i bar­dzo ludzki powód, żeby być z nią we wto­rek 6 czerwca. Był to dzień jej uro­dzin1.

W Anglii była ósma rano. (Mię­dzy bry­tyj­skim podwój­nym cza­sem let­nim2 a nie­miec­kim cza­sem cen­tral­nym była godzina róż­nicy). W swoim wozie dowo­dze­nia w lesie nie­da­leko Por­ts­mouth gene­rał Dwi­ght D. Eisen­ho­wer, naczelny dowódca wojsk sprzy­mie­rzo­nych, spał twardo, nie­mal całą noc był bowiem na nogach. W pobli­skiej kwa­te­rze jego sztabu prze­ka­zy­wano teraz tele­fo­nicz­nie, przez goń­ców i radio zaszy­fro­wane depe­sze. Mniej wię­cej o tej samej porze, kiedy Rom­mel wsta­wał, Eisen­ho­wer pod­jął brze­mienną w skutki decy­zję: z powodu nie­sprzy­ja­ją­cych warun­ków atmos­fe­rycz­nych prze­ło­żył desant o dwa­dzie­ścia cztery godziny. Jeżeli warunki będą dobre – inwa­zja nastąpi we wto­rek, 6 czerwca.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Po woj­nie wielu wyż­szych ofi­ce­rów Rom­mla soli­dar­nie usi­ło­wało uspra­wie­dli­wić jego nie­obec­ność na fron­cie 4 i 5 czerwca oraz przez więk­szą część samego dnia D. W książ­kach, arty­ku­łach i wywia­dach twier­dzili, że wyje­chał on do Nie­miec 5 czerwca. To nie­prawda. Utrzy­mują oni rów­nież, że Rom­mel wyje­chał wtedy na roz­kaz Hitlera. I to nie jest prawda. W kwa­te­rze głów­nej Hitlera jedyną osobą, która wie­działa o zamie­rzo­nej wizy­cie, był adiu­tant Führera, gene­rał major Rudolf Schmundt. Gene­rał Wal­ter War­li­mont, wów­czas zastępca szefa oddziału ope­ra­cyj­nego OKW, powie­dział mi, że ani Jodl, ani Keitel, ani on sam nie przy­pusz­czali, że Rom­mel jest w Niem­czech. Nawet w dniu D War­li­mont sądził, że Rom­mel jest w swoim szta­bie i dowo­dzi walką. Jeśli zaś cho­dzi o datę wyjazdu Rom­mla z Nor­man­dii, był to 4 czerwca – bez­sporny dowód znaj­duje się w skru­pu­lat­nie pro­wa­dzo­nym dzien­niku dzia­łań wojen­nych Grupy Armii B, w któ­rym podana jest dokładna data i godzina wyjazdu. [wróć]

Bri­tish Double Sum­mer Time – wpro­wa­dzony na okres wojny dla oszczęd­no­ści ener­gii elek­trycz­nej na wzór kra­jów Europy kon­ty­nen­tal­nej. Ale o ile czas letni na kon­ty­nen­cie ozna­czał cof­nię­cie zegara o godzinę, o tyle Bry­tyj­czycy w swoim „podwój­nym cza­sie let­nim” cofali go o dwie godziny. Róż­nił się on o dwie godziny od czasu „nor­mal­nego”, a o godzinę od czasu let­niego na kon­ty­nen­cie, co pro­wa­dziło do wielu nie­po­ro­zu­mień (przyp. tłum.). [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: The Lon­gest Day

Copy­ri­ght © 1955 by Cor­ne­lius Ryan

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Foto­gra­fia na okładce: David Turn­ley/Cor­bis/VCG via Getty Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Naj­dłuż­szy dzień, wyd. IV, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-985-1

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer