O jeden most za daleko. Historia operacji "Market-Garden" wrzesień 1944 - Cornelius Ryan - ebook

O jeden most za daleko. Historia operacji "Market-Garden" wrzesień 1944 ebook

Ryan Cornelius

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Kulisy alianckiej operacji „Market Garden”

O jeden most za daleko to historia „Market-Garden”, jednej z najdrama­tycz­niej­szych operacji II woj­ny światowej, bitwy, która miała doprowadzić do zwycięstwa aliantów już w 1944 ro­ku, a przyniosła im tylko straty – niemal dwukrotnie więcej ofiar niż lą­do­­wa­nie w Normandii. Autor żywym piórem korespon­denta wo­jen­nego i z pieczoło­wi­­tością historyka relacjonuje przebieg największej połą­czo­nej ope­racji wojsk powie­trz­­­no­desantowych i pancernych tej wojny, pisze o nie­kom­pe­ten­cji i arogancji najwyż­szych dowódców, zawziętości i przed­siębiorczości żoł­nie­­rzy, poś­wię­ceniu i za­gubie­niu cywili, ożywia zdarzenia o wy­miarze heroicznym, ale i ko­micz­nym. Polskie­go czy­tel­­nika na pewno zainteresują losy walczących pod Arnhem żołnierzy 1. Samo­dziel­nej Bry­­ga­dy Spadochronowej gen. Sosabowskiego, a także to… że nie tylko Pola­cy są dum­­ni ze swoich „wspaniałych klęsk”. Książka ta jak niewiele innych miała szczęście do ekranizacji. Nakręcony w 1977 roku przez Richarda Attenborough film z udziałem takich sław jak Robert Redford, Sean Connery, Gene Hackman i Anthony Hopkins uważany jest za arcydzieło ga­tun­ku.

Nie znam innej książki na temat II wojny światowej, w której równie przejmu­ją­co i prawdziwie opisano by odwagę walczących. - gen. James Gavin, uczestnik operacji „Market-Garden”, dowodzący wówczas 82. Dywizją Powietrznodesantową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 746

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

Tego autora w REBI­SIE:

NAJ­DŁUŻ­SZY DZIEŃ

O JEDEN MOST ZA DALEKO

OSTAT­NIA BITWA

Dedykacja

Im wszyst­kim książkę tę poświę­cam

Motto

W wąskim kory­ta­rzu, któ­rym miało pójść natar­cie wojsk pan­cer­nych, trzeba było zająć pięć dużych mostów. Miano je zdo­być nie­usz­ko­dzone, ata­kiem wojsk powietrz­no­de­san­to­wych. Jed­nak piąty most nie­po­koił gene­rała porucz­nika Fre­de­ricka Brow­ninga, zastępcę dowódcy alianc­kiej 1. Armii Powietrz­no­de­san­to­wej. Był to most decy­du­jący o powo­dze­niu całej ope­ra­cji, most na Dol­nym Renie w miej­sco­wo­ści Arn­hem, leżą­cej sześć­dzie­siąt pięć mil za linią frontu, na tyłach Niem­ców. Brow­ning, wska­zu­jąc na mapie most w Arn­hem, zapy­tał:

– Ile czasu potrzeba woj­skom pan­cer­nym na dotar­cie do nas?

– Dwa dni – odparł buń­czucz­nie mar­sza­łek Mont­go­mery.

– Zdo­łamy utrzy­mać ten most przez cztery dni – odpo­wie­dział Brow­ning, cią­gle wpa­trzony w mapę, i dodał: – Sądzę jed­nak, sir, że chyba idziemy o jeden most za daleko.

Z ostat­niej narady w spra­wie ope­ra­cji „Mar­ket-Gar­den”, która odbyła się 10 wrze­śnia 1944 roku w kwa­te­rze głów­nej Mont­go­mery’ego.

Wspo­mina o tym gene­rał major Robert „Roy” E. Urqu­hart w książce Arn­hem.

Przedmowa

Ope­ra­cja „Mar­ket-Gar­den”

(17–24 wrze­śnia 1944 roku)

Tuż po dzie­sią­tej w nie­dzielę 17 wrze­śnia 1944 roku z lot­nisk w całej połu­dnio­wej Anglii wzbiła się w powie­trze naj­więk­sza flota powietrz­no­de­san­towa, jaką kie­dy­kol­wiek sfor­mo­wano dla jed­nej ope­ra­cji. W 263 tygo­dniu dru­giej wojny świa­to­wej naczelny dowódca eks­pe­dy­cyj­nych wojsk sojusz­ni­czych w Euro­pie, gene­rał Dwi­ght David Eisen­ho­wer, naka­zał roz­po­cząć „Mar­ket-Gar­den”, jedną z naj­bar­dziej śmia­łych i zakro­jo­nych z dużą wyobraź­nią ope­ra­cji tej wojny. Zaska­ku­jące, że pomy­sło­dawcą „Mar­ket-Gar­den”, połą­czo­nej ofen­sywy wojsk powietrz­no­de­san­to­wych i lądo­wych, był jeden z naj­bar­dziej ostroż­nych dowód­ców alianc­kich, mar­sza­łek Ber­nard Law Mont­go­mery.

Powietrz­no­de­san­towa część tej ope­ra­cji, „Mar­ket”, była monu­men­talna: wzięło w niej udział pra­wie pięć tysięcy samo­lo­tów myśliw­skich, bom­bo­wych i trans­por­to­wych oraz ponad dwa tysiące pięć­set szy­bow­ców. Tego nie­dziel­nego popo­łu­dnia, dokład­nie o 13.30, cała sojusz­ni­cza armia powietrz­no­de­san­towa, z wszyst­kimi swo­imi pojaz­dami i całym sprzę­tem, zaczęła się desan­to­wać za nie­miec­kimi liniami. Był to atak bez pre­ce­densu, prze­pro­wa­dzony za dnia. Celem tej śmia­łej, histo­rycz­nej inwa­zji z powie­trza była oku­po­wana przez hitle­row­ców Holan­dia.

Na lądzie, wzdłuż gra­nicy bel­gij­sko-holen­der­skiej, stały gotowe do natar­cia siły „Gar­den”, dłu­gie kolumny czoł­gów bry­tyj­skiej 2. Armii. O 14.35, poprze­dzone nawałą arty­le­ryj­ską i rojami uzbro­jo­nych w rakiety myśliw­ców, czołgi pomknęły prze­ci­na­jącą Holan­dię stra­te­giczną drogą, o którą wal­czyli już spa­do­chro­nia­rze. Mieli oni tę drogę opa­no­wać i utrzy­mać do nadej­ścia czoł­gów.

Ambitny plan Mont­go­mery’ego zakła­dał szyb­kie prze­pro­wa­dze­nie pie­choty i czoł­gów przez Holan­dię, prze­sko­cze­nie Renu i wdar­cie się do Nie­miec. Ope­ra­cja „Mar­ket-Gar­den”, w zamie­rze­niu Mont­go­mery’ego, miała być bły­ska­wicz­nym ude­rze­niem, które dopro­wa­dzi do upadku Trze­ciej Rze­szy i zakoń­cze­nia wojny w 1944 roku.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ODWRÓT

1

Miesz­kańcy Driel, liczą­cego tysiąc lat holen­der­skiego mia­steczka, nasłu­chi­wali uważ­nie. Ci, któ­rzy mieli lekki sen, obu­dzili się jesz­cze przed świ­tem. Za zaciem­nio­nymi oknami zaczęły się zapa­lać świa­tła. Począt­kowo było to jakieś nie­okre­ślone wra­że­nie, że gdzieś poza fizycz­nym, bez­po­śred­nim odczu­wa­niem coś się dzieje. Stop­niowo to nie­okre­ślone uczu­cie zaczęło nabie­rać real­nych kształ­tów. Z dużej odle­gło­ści docho­dził głu­chy, mono­tonny pomruk.

Ten ledwo uchwytny dla ucha, ale upo­rczywy dźwięk napły­wał do Driel falami. Wielu miesz­kań­ców, nie mogąc go ziden­ty­fi­ko­wać, instynk­tow­nie pomy­ślało, że wzbiera pobli­ski Dolny Ren, gro­żąc wyle­wem. W Holan­dii, w poło­wie leżą­cej poni­żej poziomu morza, woda jest odwiecz­nym wro­giem, a tamy główną bro­nią w ni­gdy nie­koń­czą­cej się walce, która roz­po­częła się jesz­cze przed XI wie­kiem. Driel, poło­żone w dużym łuku Dol­nego Renu, na połu­dniowy zachód od Arn­hem, sto­licy pro­win­cji Gel­der­land, nie­ustan­nie pamię­tało o tej walce. Kil­ka­set jar­dów na pół­noc chro­niła mia­steczko i oko­licę przed nie­spo­kojną, sze­roką tu na czte­ry­sta jar­dów rzeką potężna gro­bla. Jej szczy­tem bie­gła droga, która tylko miej­scami wzno­siła się ponad dwa­dzie­ścia stóp nad rzekę. Ale tego ranka rzeka nie dawała powodu do nie­po­koju. Neder­rijn spo­koj­nie toczył swe wody do Morza Pół­noc­nego, z nor­malną szyb­ko­ścią dwóch mil na godzinę. Głu­che dźwięki odbi­ja­jące się od kamien­nego lico­wa­nia gro­bli zapo­wia­dały innego, bar­dziej bez­względ­nego wroga.

Kiedy nastał świt i słońce poczęło się prze­dzie­rać przez poranną mgłę, jed­no­stajny pomruk zaczął nara­stać. Od strony szosy bie­gną­cej na wschód od Driel miesz­kań­ców wyraź­nie już teraz docho­dziły odgłosy wzmo­żo­nego ruchu dro­go­wego – nara­sta­jące z każdą minutą. Dotych­czas zanie­po­ko­jeni, teraz byli zaalar­mo­wani. Nie było już wąt­pli­wo­ści – w pią­tym roku dru­giej wojny świa­to­wej i po pięć­dzie­się­ciu jeden mie­sią­cach hitle­row­skiej oku­pa­cji każdy wie­dział, że to dud­nie­nie nie­miec­kich kolumn trans­por­to­wych.

Ale jesz­cze bar­dziej alar­mu­jące były roz­miary tego prze­mar­szu. Jak mówili potem miesz­kańcy Driel, do tej pory tylko raz sły­szeli taki łoskot rzeki pojaz­dów na szo­sie – w maju 1940 roku, kiedy to Niemcy naje­chali Holan­dię. Wów­czas, wyro­iw­szy się poza gra­nicę Rze­szy, a bie­gła ona od dzie­się­ciu do pięt­na­stu mil od Driel, zmo­to­ry­zo­wane armie Hitlera dotarły do głów­nych szos i roz­peł­zły się szybko po całym kraju. Teraz, tymi samymi szo­sami, nie­miec­kie kolumny trans­por­towe znów zda­wały się prze­cią­gać bez końca.

Jakieś dziwne odgłosy docho­dziły też z poło­żo­nej naj­bli­żej Driel dwu­pa­smo­wej szosy, która łączyła poło­żone na pół­noc­nym brzegu Dol­nego Renu Arn­hem z nie­mal dwu­ty­siąc­let­nim Nij­me­gen nad sze­roką rzeką Waal, leżą­cym jede­na­ście mil na połu­dnie od Driel. Mimo głu­chego war­kotu sil­ni­ków samo­cho­do­wych miesz­kańcy Driel sły­szeli dźwięki zupeł­nie nie­pa­su­jące do woj­sko­wej kolumny samo­cho­do­wej. Jakby skrzy­pie­nie kół fur­ma­nek, szum opon chyba wielu rowe­rów toczą­cych się szosą i powolne, nie­ryt­miczne kroki pie­chu­rów.

Co to za kolumna? I – co waż­niej­sze – dokąd zmie­rza? W tym okre­sie wojny odpo­wiedź na to pyta­nie mogła rów­nie dobrze być odpo­wie­dzią o przy­szło­ści Holan­dii. Więk­szość miesz­kań­ców Driel uwa­żała, że to posiłki dla nie­miec­kich gar­ni­zo­nów w Holan­dii bądź oddziały prze­rzu­cane pospiesz­nie na połu­dnie, aby powstrzy­mać marsz alian­tów. Woj­ska alianc­kie wyzwo­liły pół­nocną Fran­cję z impo­nu­jącą szyb­ko­ścią. Teraz biły się w Bel­gii i mówiono, że znaj­dują się już bli­sko sto­licy tego kraju, Bruk­seli, nie­całe sto mil stąd. Krą­żyły upo­rczywe pogło­ski, że silne oddziały pan­cerne alian­tów zmie­rzają ku gra­nicy holen­der­skiej. Ale nikt w Driel nie mógł powie­dzieć, dokąd kie­rują się Niemcy. Odle­głość od szosy i różne odgłosy cał­ko­wi­cie to unie­moż­li­wiały. A ponie­waż była jesz­cze godzina poli­cyjna, miesz­kańcy Driel nie mogli wyjść z domów, żeby to wszystko zoba­czyć na wła­sne oczy.

Ska­za­nym na domy­sły pozo­sta­wało tylko cze­kać. Nie mogli prze­cież wie­dzieć, że tuż przed świ­tem trzech mło­dych żoł­nie­rzy Wehr­machtu, któ­rzy sta­no­wili cały nie­miecki gar­ni­zon małego Driel, opu­ściło je na ukra­dzio­nych rowe­rach i peda­ło­wało w mgłę przed sie­bie. W mia­steczku nie było już ani jed­nego nie­mieckiego żoł­nie­rza, który mógłby zmu­sić miesz­kań­ców do prze­strze­ga­nia godziny poli­cyj­nej.

Ale ludzie w Driel nie wie­dzieli o tym i sie­dzieli w swo­ich domach. Ci bar­dziej cie­kawi i nie­cier­pliwi posta­no­wili zary­zy­ko­wać i sko­rzy­stać z tele­fonu. Młoda Cora Bal­tus­sen zadzwo­niła ze swego domu przy Honin­gveld­se­straat 12, sto­ją­cego obok fabryki dże­mów i prze­two­rów owo­co­wych, do przy­ja­ciół w Arn­hem. Wprost nie mogła uwie­rzyć w to, co usły­szała, a co jej przy­ja­ciele widzieli na wła­sne oczy. Nie­miec­kie kolumny nie zdą­żały na połu­dnie, w kie­runku zachod­niego frontu. Oka­zało się, że tego mgli­stego ranka 4 wrze­śnia 1944 roku Niemcy i ich sprzy­mie­rzeńcy po pro­stu ucie­kali z Holan­dii, korzy­sta­jąc z wszyst­kiego, co tylko mogło się poru­szać.

A więc walki, pomy­ślała Cora, któ­rych każdy się spo­dzie­wał, nas ominą. Myliła się. Dla Driel, tej małej, nic nie­zna­czą­cej miej­sco­wo­ści, nie­tknię­tej do tej pory wojną – wojna dopiero się zaczy­nała.

2

Pięć­dzie­siąt mil na połu­dnie od Driel, w mia­stecz­kach i wsiach przy gra­nicy bel­gij­skiej, Holen­drzy sza­leli z rado­ści. Z nie­do­wie­rza­niem patrzyli, jak za ich oknami prze­cią­gają resztki roz­bi­tych w pół­noc­nej Fran­cji i Bel­gii armii Hitlera. Ta klę­ska była zaraź­liwa – za woj­skiem cią­gnęły tysiące nie­miec­kich cywi­lów i holen­der­skich nazi­stów. Wszyst­kie ich drogi zda­wały się pro­wa­dzić w jed­nym kie­runku – do gra­nicy nie­miec­kiej.

Nie­wielu Holen­drów mogło dokład­nie okre­ślić, kiedy się to zaczęło. Odwrót roz­po­czął się powol­nie: przez gra­nicę bel­gij­ską naj­pierw pły­nął wąski stru­myk wozów szta­bo­wych i innych woj­sko­wych samo­cho­dów oso­bo­wych. Zda­niem nie­któ­rych Holen­drów zaczęło się to 2 wrze­śnia, inni mówili, że 3. Ale 4 wrze­śnia ten ruch Niem­ców i ich zwo­len­ni­ków przy­brał roz­miary cha­rak­te­ry­styczne dla dru­zgo­cą­cej klę­ski, panicz­nej ucieczki, która osią­gnęła szczyt 5 wrze­śnia, nazwa­nego póź­niej w histo­rii Holan­dii Dolle Dins­dag – „zwa­rio­wa­nym wtor­kiem”.

Ucieczkę Niem­ców cecho­wały, jak się wyda­wało, popłoch i roz­przę­że­nie. Zabie­rali wszystko, co można by nazwać środ­kiem trans­portu. Drogi od gra­nicy bel­gij­skiej na pół­noc od Arn­hem – i dalej poza Arn­hem – zapchane były cię­ża­rów­kami, auto­bu­sami, samo­cho­dami szta­bo­wymi, wozami pan­cer­nymi, pół­gą­sie­ni­co­wymi trans­por­te­rami opan­ce­rzo­nymi, fur­man­kami i cywil­nymi samo­cho­dami na gaz drzewny. Były wszę­dzie, na dro­gach całej Holan­dii, cią­gnąc bez­ład­nymi kolum­nami, a pośród nich prze­my­kali umor­do­wani, pokryci kurzem żoł­nie­rze na zare­kwi­ro­wa­nych w pośpie­chu rowe­rach.

Tego się nie da opi­sać – tych wszyst­kich „środ­ków trans­portu”. W miej­sco­wo­ści Val­ken­swa­ard, kilka mil na pół­noc od gra­nicy bel­gij­skiej, widziano obju­czo­nych nie­miec­kich żoł­nie­rzy z tru­dem poru­sza­ją­cych się na hulaj­no­gach. Sześć­dzie­siąt mil dalej, w Arn­hem, tłumy sto­jące wzdłuż Amster­dam­se­weg przy­glą­dały się czarno-srebr­nemu kara­wa­nowi zaprzę­żo­nemu w dwa silne konie pocią­gowe. Prze­jeż­dżał powoli. W szkla­nym pudle na trumnę tło­czyło się dwu­dzie­stu roz­cheł­sta­nych, zmę­czo­nych Niem­ców.

W tych żało­snych kolum­nach cięż­kim kro­kiem masze­ro­wali nie­mieccy żoł­nie­rze z róż­nych for­ma­cji. W czar­nych polo­wych kurt­kach szli pan­cer­niacy bez czoł­gów, za nimi lot­nicy, chyba nie­do­bitki roz­gro­mio­nej we Fran­cji czy Bel­gii Luft­waffe; żoł­nie­rze Wehr­machtu, z róż­nych dywi­zji, i żoł­nie­rze Waf­fen SS, któ­rych łatwo było roz­po­znać po maka­brycz­nych odzna­kach – tru­piej czaszce i skrzy­żo­wa­nych pisz­cze­lach.

W Sint-Oeden­rode Wil­hel­mina Cop­pens, patrząc na tych prze­ra­żo­nych żoł­nie­rzy, któ­rymi naj­wy­raź­niej nikt nie dowo­dził, pomy­ślała, że „więk­szość z nich nie ma poję­cia, gdzie się znaj­duje i dokąd idzie”. Nie­któ­rzy żoł­nie­rze, ku wiel­kiej ucie­sze przy­glą­da­ją­cych się temu exo­du­sowi Holen­drów, byli tak zdez­o­rien­to­wani, że pytali o drogę do gra­nicy nie­miec­kiej.

W prze­my­sło­wym Ein­dho­ven, gdzie stały wiel­kie zakłady elek­tryczne Phi­lipsa, miesz­kańcy już od kilku dni sły­szeli kano­nadę dobie­ga­jącą od strony Bel­gii. Teraz, patrząc na tło­czące się na dro­gach nie­do­bitki armii nie­miec­kiej, w Ein­dho­ven z godziny na godzinę ocze­ki­wano przy­by­cia wojsk alianc­kich. Cze­kali na nie rów­nież Niemcy. Frans Kor­tie, dwu­dzie­stocz­te­ro­letni pra­cow­nik wydziału finan­so­wego rady miej­skiej, odniósł wra­że­nie, że nie­mieccy żoł­nie­rze nie mają naj­mniej­szej chęci się bro­nić. Od pobli­skiego lot­ni­ska doszedł go huk eks­plo­zji – to sape­rzy wysa­dzali w powie­trze pasy star­towe, maga­zyny amu­ni­cji, zbior­niki ben­zyny i han­gary. Poprzez całun dymu, który niósł się przez mia­sto, Kor­tie doj­rzał dru­żyny żoł­nie­rzy w pośpie­chu demon­tu­jące cięż­kie działa prze­ciw­lot­ni­cze umiesz­czone na dachach zakła­dów Phi­lipsa.

W całym tym rejo­nie, od leżą­cego na pół­nocy Ein­dho­ven do Nij­me­gen, nie­mieccy sape­rzy mieli pełne ręce roboty. Na Kanale Zuid–Wil­lem­sva­art, bie­gną­cym tuż pod mia­stecz­kiem Veghel, Cor­ne­lis de Vis­ser, nauczy­ciel miej­sco­wej szkoły pod­sta­wo­wej, widział, jak ciężko wyła­do­wana barka wyla­tuje w powie­trze, a wokół, jak deszcz śmier­cio­no­śnych odłam­ków szrap­nela, sypią się czę­ści sil­ni­ków samo­lo­to­wych. Nie­da­leko Veghel, we wsi Uden, czter­dzie­sto­pię­cio­letni Johan­nes de Groot, wła­ści­ciel zakładu naprawy karo­se­rii, razem z rodziną przy­glą­dał się temu odwro­towi, kiedy Niemcy pod­pa­lili dawne holen­der­skie koszary znaj­du­jące się zale­d­wie trzy­sta jar­dów od jego domu. Kilka minut póź­niej od eks­plo­zji bomb skła­do­wa­nych w jed­nym z maga­zy­nów zgi­nęło czworo dzieci de Gro­ota. Naj­młod­sze miało pięć lat, naj­star­sze osiem­na­ście.

W Ein­dho­ven i innych miej­sco­wo­ściach, gdzie Niemcy pod­pa­lili szkoły, jed­nost­kom straży pożar­nej nie pozwo­lono ich gasić. Spa­liły się doszczęt­nie. Ale w prze­ci­wień­stwie do ucie­ka­ją­cych oddzia­łów sape­rzy nie­mieccy, jak się wyda­wało, postę­po­wali wedle jakie­goś planu.

Naj­bar­dziej prze­ra­żeni wśród ucie­ka­ją­cych byli cywile – Niemcy oraz holen­der­scy, bel­gij­scy i fran­cu­scy nazi­ści. Nie znaj­do­wali współ­czu­cia u Holen­drów. Wyglą­dało na to, że ze stra­chu „robią w por­tki”, jak mówił Johan­nes Hul­sen, far­mer z Sint-Oeden­rode. I rze­czy­wi­ście, pomy­ślał z satys­fak­cją, mają do tego powody. „Alianci dep­tali im po pię­tach i zdrajcy ci wie­dzieli, że nad­szedł Bijl­tjes­dag («dzień topora»)”.

Tę paniczną ucieczkę holen­der­skich nazi­stów i nie­miec­kich cywi­lów roz­pę­tał sam Reich­skom­mis­sar Holan­dii, osła­wiony pięć­dzie­się­cio­dwu­letni dok­tor Arthur Seyss-Inqu­art, oraz spra­gniony wła­dzy bru­talny przy­wódca holen­der­skiej par­tii nazi­stow­skiej, Anton Mus­sert. Seyss-Inqu­art, ner­wowo obser­wu­jąc los Niem­ców we Fran­cji i Bel­gii, naka­zał 1 wrze­śnia ewa­ku­ację nie­miec­kich cywi­lów do wschod­niej Holan­dii, bli­żej gra­nicy Rze­szy. Pięć­dzie­się­cio­letni Mus­sert poszedł w jego ślady, zarzą­dza­jąc stan pogo­to­wia dla człon­ków swej par­tii, Ruchu Naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nego. Seyss-Inqu­art i Mus­sert byli też pierw­szymi, któ­rzy rzu­cili się do ucieczki – szybko prze­nie­śli się z Hagi na wschód, do Apel­do­orn, leżą­cego pięt­na­ście mil na pół­noc od Arn­hem1. Mus­sert pognał ze swą rodziną nawet jesz­cze dalej, bli­żej Rze­szy, do Twente, leżą­cego w przy­gra­nicz­nej pro­win­cji Ove­rijs­sel.

Począt­kowo więk­szość cywi­lów nie­miec­kich i Holen­drów ewa­ku­owała się bez pośpie­chu. Ale póź­niej roz­wój wypad­ków spo­wo­do­wał potworne zamie­sza­nie. 3 wrze­śnia Bry­tyj­czycy zajęli Bruk­selę. Następ­nego dnia – Antwer­pię. A teraz czołgi i pie­chotę bry­tyj­ską tylko mile dzie­liły od gra­nicy holen­der­skiej.

W ślad za tymi bły­sko­tli­wymi zwy­cię­stwami sędziwa kró­lowa holen­der­ska, Wil­hel­mina, w nada­nym z Lon­dynu orę­dziu radio­wym oświad­czyła swemu naro­dowi, że wyzwo­le­nie jest już bli­skie. Jego Kró­lew­ska Wyso­kość książę Ber­nard, jej zięć, oświad­czyła, mia­no­wany został naczel­nym dowódcą Holen­der­skich Sił Zbroj­nych, a zara­zem dowódcą całego ruchu oporu. Wszyst­kie grupy pod­zie­mia z trzech orga­ni­za­cji o róż­nym nasta­wie­niu poli­tycz­nym – od lewicy do skraj­nej pra­wicy – zostały połą­czone w ofi­cjalne Bin­nen­landse Strijd­krach­ten, Wewnętrzne Siły Zbrojne. Po orę­dziu kró­lo­wej trzy­dzie­sto­trzy­letni książę Ber­nard, mąż następ­czyni tronu, księż­niczki Juliany, wydał wła­sne orę­dzie. Naka­zy­wał w nim ruchowi oporu przy­go­to­wać opa­ski „z wyraź­nym napi­sem «Orange»”, ale nie zakła­dać ich „bez mego roz­kazu”. „Nie daj­cie się ponieść entu­zja­zmowi – prze­strze­gał książę – i powstrzy­maj­cie się od przed­wcze­snych, samo­dziel­nych akcji, które mogą zde­kon­spi­ro­wać was i pro­wa­dzone ope­ra­cje woj­skowe”.

Następne spe­cjalne orę­dzie prze­ka­zane przez radio, wygło­szone przez gene­rała Dwi­ghta D. Eisen­ho­wera, naczel­nego dowódcę eks­pe­dy­cyj­nych wojsk sojusz­ni­czych w Euro­pie, potwier­dzało, że wol­ność jest nie­od­le­gła. „Godzina wyzwo­le­nia, na którą Holen­drzy cze­kali tak długo, jest już bar­dzo bli­ska” – zapew­niał Eisen­ho­wer. A kilka godzin po tych orę­dziach radio­wych Holen­drzy usły­szeli naj­bar­dziej opty­mi­styczne ze wszyst­kich oświad­cze­nie pre­miera rządu holen­der­skiego na wychodź­stwie, Pie­tera S. Ger­brandy’ego. „Teraz – mówił pre­mier – gdy armie sojusz­ni­cze w swym nie­po­wstrzy­ma­nym mar­szu naprzód prze­kro­czyły gra­nicę holen­der­ską […], chciał­bym, aby­ście wszy­scy ser­decz­nie powi­tali naszych sojusz­ni­ków na naszej ojczy­stej ziemi”.

Holen­drzy sza­leli z rado­ści, a holen­der­scy nazi­ści ucie­kali w popło­chu, w stra­chu o swoje życie. Anton Mus­sert cią­gle się cheł­pił, że jego nazi­stow­ska par­tia liczy ponad pięć­dzie­siąt tysięcy człon­ków. Jeżeli było to prawdą, to Holen­drom wyda­wało się, że wszy­scy oni jed­no­cze­śnie wyszli na drogi. W dzie­siąt­kach mia­ste­czek i wsi w całym kraju mia­no­wani przez hitle­row­ców bur­mi­strzo­wie i urzęd­nicy nagle się ulot­nili, choć wielu nie zapo­mniało upo­mnieć się przed­tem o zale­głe pobory. Wśród nich byli też bur­mistrz Ein­dho­ven i jego urzęd­nicy. Księ­gowy magi­stratu w Ein­dho­ven, Gerar­dus Legius, pomy­ślał, że to śmieszne, ale bez zmru­że­nia oka wypła­cił im pen­sje. Patrząc, jak w pośpie­chu ucie­kają z mia­sta, „na czym­kol­wiek, co miało kółka”, zasta­na­wiał się: Jak daleko mogą uciec? Dokąd mogą pójść?

Roz­po­czął się rów­nież run na banki. Kiedy Nico­laas van de Weerd, dwu­dzie­stocz­te­ro­letni urzęd­nik ban­kowy, przy­szedł w ponie­dzia­łek 4 wrze­śnia do pracy w swym mia­steczku Wage­nin­gen, ujrzał przed wej­ściem kolejkę holen­der­skich nazi­stów. Gdy tylko bank otwo­rzono, z wiel­kim pośpie­chem zli­kwi­do­wali swe konta i opróż­nili skrzynki depo­zy­towe.

Dworce kole­jowe zalały tłumy prze­ra­żo­nych cywi­lów. Pociągi odcho­dzące do Nie­miec były zatło­czone do gra­nic. Mło­dego Fransa Wies­singa, gdy wysiadł z pociągu na dworcu w Arn­hem, porwał wir ludzi wal­czą­cych o miej­sce w wago­nie. Tak bar­dzo się spie­szyli, że została po nich na pero­nie sterta porzu­co­nych bagaży.

W Zet­ten, na zachód od Nij­me­gen, stu­dent Paul van Wely widział, jak stło­czeni na dworcu holen­der­scy nazi­ści cze­kali cały dzień na pociąg do Nie­miec. Pociąg ten ni­gdy nie przy­był. Kobiety i dzieci pła­kały. „Pocze­kal­nia – opo­wia­dał póź­niej van Wely – przy­po­mi­nała jakąś szopę pełną włó­czę­gów”.

Podobne sceny roz­gry­wały się wszę­dzie, w każ­dym holen­der­skim mie­ście i mia­steczku. Kola­bo­ranci ucie­kali na wszyst­kim, co mogło się poru­szać. Wil­lem Tie­mans, archi­tekt miej­ski w Arn­hem, z okna swego pokoju w zarzą­dzie mia­sta, nie­da­leko dużego mostu, widział, jak holen­der­scy nazi­ści „wal­czyli niczym sza­leńcy”, aby się dostać na barkę odpły­wa­jącą w górę Renu, do Rze­szy.

Ta paniczna ucieczka wzma­gała się z godziny na godzinę i nie usta­wała, nawet wtedy, gdy zapadł już zmrok. Nie­mieccy żoł­nie­rze, despe­racko gna­jąc ku bez­piecz­niej­szym tere­nom, w nocy z 3 na 4 wrze­śnia, zupeł­nie nie zwa­ża­jąc na alianc­kie ataki lot­ni­cze, zapa­lali „szpe­ra­cze” na nie­któ­rych skrzy­żo­wa­niach. Wiele prze­ła­do­wa­nych samo­cho­dów wlo­kło się dro­gami z zapa­lo­nymi reflek­to­rami. Wszystko wska­zy­wało na to, że nie­mieccy ofi­ce­ro­wie zupeł­nie prze­stali pano­wać nad sytu­acją.

Dok­tor Anton Late­rveer, lekarz z Arn­hem, widział, jak nie­mieccy żoł­nie­rze porzu­cają kara­biny, nie­któ­rzy nawet pró­bo­wali sprze­dać swą broń Holen­drom. Joop Muse­la­ars, kil­ku­na­sto­letni chło­pak, przy­glą­dał się, jak jakiś porucz­nik usi­łuje zatrzy­mać pusty samo­chód woj­skowy. Kie­rowca, nie zwa­ża­jąc na niego, poje­chał dalej, a roz­ju­szony ofi­cer zaczął, zupeł­nie bez sensu, strze­lać z pisto­letu w bruk.

Wszę­dzie można było zoba­czyć dezer­te­ru­ją­cych żoł­nie­rzy. We wsi Eerde osiem­na­sto­letni pisarz gminny, Adria­nus Mari­nus, zauwa­żył, że z prze­jeż­dża­ją­cej cię­ża­rówki zesko­czył jakiś żoł­nierz. Pobiegł do pobli­skiej zagrody i znik­nął. Póź­niej Mari­nus dowie­dział się, że był to rosyj­ski jeniec wcie­lony do Wehr­machtu.

Dwie mile od Nij­me­gen, we wsi Lent na pół­noc­nym brzegu rzeki Waal, dok­tor Frans Huy­gen w cza­sie obchodu lekar­skiego zoba­czył żoł­nie­rzy nie­miec­kich żebrzą­cych o ubra­nia cywilne. Chłopi ze wsi odmó­wili. Dezer­te­rzy w Nij­me­gen nie poni­żali się tak. Czę­sto żądali ubrań pod lufami kara­bi­nów. Ksiądz Wil­hel­mus Peterse, czter­dzie­sto­letni kar­me­lita, widział, jak żoł­nie­rze nie­mieccy zrzu­cali mun­dury, prze­bie­rali się w ubra­nia cywilne i ruszali pie­szo w kie­runku gra­nicy nie­miec­kiej. „Niemcy mieli już zupeł­nie dosyć wojny – wspo­mina Gar­rit Meme­link, nad­in­spek­tor leśnic­twa z Arn­hem. – Wprost sta­wali na gło­wie, aby się nie natknąć na żan­dar­me­rię polową”.

Ofi­ce­ro­wie nie pano­wali nad sytu­acją, toteż dys­cy­plina wśród nie­miec­kich żoł­nie­rzy cał­ko­wi­cie się zała­mała. Roz­wy­drzone bandy kra­dły konie, wozy, samo­chody, rowery. Nie­któ­rzy, gro­żąc bro­nią, zmu­szali chło­pów, aby wieźli ich fur­man­kami do Nie­miec. Na wszyst­kich dro­gach, we wszyst­kich tych „kolum­nach” Holen­drzy widzieli samo­chody cię­ża­rowe, chłop­skie zaprzęgi, wózki ręczne, a nawet wózki dzie­cięce, pchane przez żoł­nie­rzy, wyła­do­wane po brzegi łupami z Fran­cji, Bel­gii, Luk­sem­burga – od rzeźb i mebli aż po bie­li­znę dam­ską. W Nij­me­gen żoł­nie­rze pró­bo­wali sprze­da­wać maszyny do szy­cia, bele sukna, obrazy, maszyny do pisa­nia, a jeden nawet papugę w dużej klatce.

Ucie­ka­ją­cym Niem­com nie bra­ko­wało jed­nego. Alko­holu. Ksiądz Her­man Hoek w mia­steczku Gro­es­beek, leżą­cym nie­całe pięć mil od gra­nicy nie­miec­kiej, widział fur­manki wyła­do­wane skrzy­niami win i innych trun­ków. W Arn­hem wie­lebny Rein­hold Dij­ker obser­wo­wał, jak roz­wrzesz­czani żoł­nie­rze Wehr­machtu, jadący cię­ża­rówką, popi­jają wino z potęż­nej beczki, którą naj­wy­raź­niej wieźli przez całą drogę z Fran­cji. Szes­na­sto­let­nia Aga­tha Schulte, córka naczel­nego far­ma­ceuty ze szpi­tala miej­skiego w Arn­hem, była prze­ko­nana, że żoł­nie­rze, któ­rych widziała, w więk­szo­ści byli pijani. Dzie­ciom rzu­cali gar­ściami monety fran­cu­skie i bel­gij­skie, doro­słym usi­ło­wali sprze­da­wać butelki wina, szam­pana, likieru. Jej matka, Hen­drina Schulte, żywo pamięta nie­miecki samo­chód cię­ża­rowy wio­zący inny łup: sze­ro­kie mał­żeń­skie łoże, a na nim – kobietę2.

Poza tymi kolum­nami, idą­cymi samo­pas z połu­dnia, cią­gnęły też inne, z zachod­niej Holan­dii i z wybrzeża. Ten stru­mień pły­nął przez Arn­hem i zmie­rzał na wschód, do Nie­miec…

Jan Voskuil, trzy­dzie­sto­ośmio­letni inży­nier che­mik, ukry­wał się w domu swego teścia w Ooster­beek, szybko roz­bu­do­wu­ją­cym się przed­mie­ściu Arn­hem. Kiedy się dowie­dział, że jest na liście ludzi, któ­rych Niemcy mają wziąć na zakład­ni­ków, razem z żoną Ber­thą i dzie­wię­cio­let­nim synem uciekł ze swego domu z odle­głego o dwa­dzie­ścia mil mia­steczka Gel­der­mal­sen. Przy­był do Ooster­beek w samą porę, by widzieć tę ewa­ku­ację.

– Nie przej­muj się Niem­cami – powie­dział mu teść. – Już nie musisz się przed nimi ukry­wać.

Voskuil, patrząc wzdłuż głów­nej ulicy Ooster­beek, widział „jeden wielki bała­gan”. Jechało nią mnó­stwo cię­ża­ró­wek wypeł­nio­nych Niem­cami, cia­sno, zde­rzak w zde­rzak, a „wszyst­kie nie­bez­piecz­nie prze­ła­do­wane”. Widział żoł­nie­rzy „zawzię­cie peda­łu­ją­cych na rowe­rach, z waliz­kami i wali­zecz­kami uwie­szo­nymi na kie­row­ni­cach”. Voskuil był pewien, że wojna skoń­czy się w ciągu kilku dni.

W samym Arn­hem Jan Mijn­hart, zakry­stian Grote Kerk – bry­ło­wa­tego pięt­na­sto­wiecz­nego kościoła św. Euze­biu­sza ze słynną, wysoką na 305 stóp wieżą – widział, jak Mof­fen3 idą przez mia­sto: „po czte­rech w sze­regu, w kie­runku Nie­miec”. Nie­któ­rzy wyglą­dali na sta­rych i cho­rych. W pobli­skiej wsi Ede jakiś Nie­miec w pode­szłym wieku pro­sił mło­dego Rudol­pha van der Aa, aby powia­do­mił jego rodzinę w Niem­czech, że go spo­tkał. „Jestem chory na serce – dodał – i chyba już długo nie pożyję”. Lucia­nus Vro­emen, kil­ku­na­sto­la­tek z Arn­hem, spo­strzegł, że Niemcy są wyczer­pani; „nie mieli ochoty do walki i gdzieś ule­ciała cała ta ich buta”. Widział, jak nie­któ­rzy ofi­ce­ro­wie pró­bują zapro­wa­dzić jakiś ład wśród zdez­or­ga­ni­zo­wa­nych żoł­nie­rzy. Roz­przę­że­nie było tak duże, że Niemcy nie reago­wali nawet na woła­nia Holen­drów, któ­rzy pokrzy­ki­wali: „Precz, do domu! Za parę godzin będą tu Anglicy i Ame­ry­ka­nie!”.

Dok­tor Pie­ter de Gra­aff, czter­dzie­stocz­te­ro­letni chi­rurg, obser­wu­jąc ucie­ka­ją­cych Niem­ców na wschód od Arn­hem, był świę­cie prze­ko­nany, że ogląda „nie­wąt­pliwy koniec armii nie­miec­kiej”. Suze van Zwe­den, nauczy­cielka mate­ma­tyki w szkole śred­niej, miała szcze­gólny powód, by zapa­mię­tać ten dzień. Jej mąż, Johan, powa­żany i znany rzeź­biarz, od 1942 roku sie­dział w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Dachau za ukry­wa­nie holen­der­skich Żydów. Teraz może już wkrótce wróci, prze­cież wojna naj­wy­raź­niej się koń­czy, myślała. Suze posta­no­wiła na wła­sne oczy zoba­czyć tę histo­ryczną chwilę – odej­ście Niem­ców i przy­by­cie alianc­kich wyzwo­li­cieli. Jej syn, Robert, był za młody, aby zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje. Posta­no­wiła więc wziąć ze sobą do mia­sta córkę, dzie­wię­cio­let­nią Sonję. Kiedy już ją ubrała, Suze powie­działa:

– Musisz coś zoba­czyć. Chcę, żebyś zapa­mię­tała to na całe życie.

Holen­drzy cie­szyli się. Wszę­dzie poja­wiły się holen­der­skie flagi. Przed­się­bior­czy skle­pi­ka­rze sprze­da­wali roz­en­tu­zja­zmo­wa­nym tłu­mom poma­rań­czowe4 guziki i dłu­gie wstążki. We wsi Ren­kum tłum oble­gał sklep z pasman­te­rią; jego wła­ści­ciel, Johan­nes Snoek, ciął poma­rań­czowe wstążki tak szybko, jak tylko potra­fił. I patrzył zdzi­wiony, jak chłopi od razu robią z nich kokardy i dum­nie je sobie przy­pi­nają. Johan­nes, który był człon­kiem ruchu oporu, pomy­ślał, że „posu­wają się chyba tro­chę za daleko”. Aby uchro­nić miesz­kań­ców wio­ski przed skut­kami ich lek­ko­myśl­no­ści, prze­stał sprze­da­wać wstążki. Jego sio­stra, Maria, któ­rej udzie­liło się to całe pod­eks­cy­to­wa­nie, traf­nie zano­to­wała w swym dzien­niku, że „na uli­cach pano­wał taki nastrój, jak gdyby był to Konin­gin­ne­dag” – dzień uro­dzin kró­lo­wej.

Roz­ra­do­wane tłumy stały na chod­ni­kach, wzno­sząc okrzyki: „Niech żyje kró­lowa!”. Śpie­wali Wil­hel­mus (holen­der­ski hymn naro­dowy) i Oranje Boven! („Holan­dia ponad wszystko!”).

Sio­stry Anto­nia Stranzky i Chri­stine van Dijk ze szpi­tala św. Elż­biety w Arn­hem poje­chały rowe­rami, z roz­wia­nymi habi­tami, na główny plac Vel­per­plein. Tam przy­sia­dły wśród miesz­kań­ców Arn­hem, któ­rzy tłum­nie zapeł­niw­szy tarasy kawiarń, popi­jali kawę i jedli placki ziem­nia­czane. A obok pły­nął nie­prze­rwany potok Niem­ców i holen­der­skich nazi­stów.

W klasz­tor­nym szpi­talu św. Pio­tra Kani­zju­sza w Nij­me­gen sio­stra M. Dosithèe Symons ze zgrozą patrzyła, jak pie­lę­gniarki tań­czą z rado­ści na kory­ta­rzach. Ludzie powy­cią­gali długo ukry­wane radio­od­bior­niki i przy­glą­da­jąc się z okien odwro­towi Niem­ców, jaw­nie, po raz pierw­szy od dłu­gich mie­sięcy, słu­chali audy­cji Radia Orange5 nada­wa­nych z Lon­dynu przez BBC. Johan­nes Hurkx z Sint-Oeden­rode, sadow­nik, tak zasłu­chał się w Radio Orange, że nie spo­strzegł nawet, jak grupka Niem­ców na tyłach jego domu krad­nie nale­żące do rodziny rowery.

W dzie­siąt­kach miej­sco­wo­ści zamknięto szkoły i prze­rwano pracę. Robot­nicy z fabryki cygar w Val­ken­swa­ard porzu­cili maszyny i wyszli tłum­nie na ulice. Sta­nęły tram­waje w Hadze, sie­dzi­bie rządu. W sto­licy, w Amster­da­mie, atmos­fera była napięta, nie­co­dzienna. Zamknięto biura, zamknięto giełdę. Z głów­nych arte­rii komu­ni­ka­cyj­nych nagle znik­nęły nie­miec­kie patrole, a na dworcu głów­nym aż kłę­biło się od Niem­ców i holen­der­skich nazi­stów. Na przed­mie­ściach Amster­damu, Rot­ter­damu i Hagi, wzdłuż szos pro­wa­dzą­cych do tych miast, stali tłum­nie ludzie z fla­gami i kwia­tami, mając nadzieję, że oni pierwsi powi­tają bry­tyj­skie czołgi jadące z połu­dnia.

Sze­rzyły się pogło­ski, potęż­niały z godziny na godzinę. W Amster­da­mie wielu miesz­kań­ców „wie­działo”, że woj­ska bry­tyj­skie wyzwo­liły już Hagę, leżącą nie­da­leko wybrzeża, około trzy­dzie­stu mil na połu­dniowy zachód. W Hadze nato­miast „wie­dziano”, że Rot­ter­dam, odle­głe o pięt­na­ście mil wiel­kie mia­sto por­towe, został już wyzwo­lony. Podróżni w pocią­gach na każ­dej sta­cji otrzy­my­wali różne wia­do­mo­ści. Dwu­dzie­sto­pię­cio­letni Henri Peij­nen­burg, jeden z przy­wód­ców holen­der­skiego ruchu oporu, wra­cał z Hagi do domu w Nij­me­gen. Mia­sta te dzieli nie­całe osiem­dzie­siąt mil. Na początku podróży usły­szał, że Bry­tyj­czycy wkro­czyli do sta­ro­żyt­nego pogra­nicz­nego mia­sta Maastricht. W Utrech­cie powie­dziano mu, że Anglicy są już w Roer­mond. W Arn­hem zapew­niano go, że Bry­tyj­czycy zajęli już Venlo, leżące kilka mil od gra­nicy nie­miec­kiej. „Kiedy wresz­cie dotar­łem do domu – wspo­mina – spo­dzie­wa­łem się, że na uli­cach ujrzę już alian­tów, ale zoba­czy­łem tylko wyco­fu­ją­cych się Niem­ców”. Był skon­ster­no­wany i zanie­po­ko­jony.

Jego nie­po­kój podzie­lali inni – zwłasz­cza kie­row­nic­two holen­der­skiego ruchu oporu, które pota­jem­nie spo­tkało się w Hadze. Ludziom tym, któ­rzy z napię­ciem obser­wo­wali roz­wój wyda­rzeń, wyda­wało się począt­kowo, że ich kraj jest u progu wol­no­ści. Czołgi alian­tów mogły z łatwo­ścią prze­ciąć całą Holan­dię, od gra­nicy bel­gij­skiej do zatoki Zuide­rzee. Pod­zie­mie było prze­ko­nane, że „brama wjaz­dowa” do Nie­miec, przez Holan­dię, stoi otwo­rem.

Przy­wódcy holen­der­skiego ruchu oporu wie­dzieli, że Niemcy fak­tycz­nie nie mają wojsk, które mogłyby powstrzy­mać zde­cy­do­wane natar­cie alian­tów. Siły nie­miec­kie były śmiesz­nie małe – jedna dywi­zja o nie­peł­nym sta­nie, zło­żona ze star­szych ludzi, któ­rymi obsa­dzono nad­brzeżne umoc­nie­nia (sie­dzieli oni w swych beto­no­wych bun­krach już od 1940 roku, nie oddaw­szy ani jed­nego strzału), oraz parę innych jed­no­stek, któ­rych war­tość bojowa była w naj­wyż­szej mie­rze wąt­pliwa, a wśród nich pod­od­działy Holen­der­skiego SS, skle­cone naprędce oddziały gar­ni­zo­nowe, rekon­wa­le­scenci i żoł­nie­rze nie­zdolni do służby ze wzglę­dów zdro­wot­nych. Ci ostatni zgru­po­wani byli w jed­nost­kach traf­nie nazy­wa­nych bata­lio­nami „żołąd­ko­wymi i usznymi”, ponie­waż więk­szość ich żoł­nie­rzy cier­piała na wrzody żołądka lub nie­do­sły­szała.

Holen­drom wyda­wało się oczy­wi­ste, że alianci posu­wają się naprzód i wkrótce wkro­czą do ich kraju. Ale zale­żało to od szyb­ko­ści natar­cia wojsk bry­tyj­skich z połu­dnia. I nad tym gło­wili się dowódcy holen­der­skiego ruchu oporu: nie mieli żad­nych infor­ma­cji o roz­mia­rach bry­tyj­skiej ofen­sywy.

Nie było też taką pro­stą sprawą spraw­dze­nie wia­ry­god­no­ści oświad­cze­nia pre­miera Ger­brandy’ego, że woj­ska alianc­kie prze­kro­czyły już gra­nicę holen­der­ską. Holan­dia zaj­muje obszar wiel­ko­ści zale­d­wie dwóch trze­cich tery­to­rium Irlan­dii, ale jest gęsto zalud­niona. Na tym tere­nie miesz­kało ponad dzie­więć milio­nów ludzi6. Skut­kiem tego infil­tra­cja pod­zie­mia spra­wiała Niem­com wiele kło­po­tów. Orga­ni­za­cje ruchu oporu ist­niały w każ­dym mie­ście i w każ­dej wsi. Nie­mniej utrzy­my­wa­nie kon­tak­tów mię­dzy nimi, prze­ka­zy­wa­nie infor­ma­cji było bar­dzo ryzy­kowne. Głów­nym – i naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nym – środ­kiem łącz­no­ści był tele­fon. W nagłych spra­wach, uży­wa­jąc skom­pli­ko­wa­nych połą­czeń, taj­nych linii i zaszy­fro­wa­nych infor­ma­cji, kie­row­nic­two ruchu oporu mogło się poro­zu­mieć z każ­dym zakąt­kiem w kraju. Tak więc w tym wypadku kie­row­nic­two walki pod­ziem­nej w ciągu kilku minut dowie­działo się, że wypo­wiedź Ger­brandy’ego była zbyt pochopna: woj­ska bry­tyj­skie nie weszły do Holan­dii.

Inna audy­cja Radia Orange wpro­wa­dziła jesz­cze więk­sze zamie­sza­nie. Dwu­krot­nie w ciągu nie­spełna dwu­na­stu godzin (4 wrze­śnia o 23.45 i ran­kiem 5 wrze­śnia) holen­der­ska sek­cja BBC podała do wia­do­mo­ści, że Breda, mia­sto ogło­szone twier­dzą, „Festung Breda”, leżąca sie­dem mil od gra­nicy bel­gij­sko-holen­der­skiej, została wyzwo­lona. Wia­do­mość ta szybko się roze­szła. Tajne gazetki natych­miast przy­go­to­wały wyda­nia spe­cjalne, wybi­ja­jąc w nagłów­kach: „Upa­dek Bredy”. Ale trzy­dzie­sto­ośmio­letni Pie­ter Kruyff, dowódca ruchu oporu okręgu Arn­hem, któ­rego grupy były jed­nymi z naj­le­piej wyszko­lo­nych i zdy­scy­pli­no­wa­nych w całej Holan­dii, miał poważne wąt­pli­wo­ści co do tego komu­ni­katu Radia Orange. Pole­cił więc Johan­ne­sowi Ste­in­for­towi, mło­demu tech­ni­kowi z cen­trali tele­fo­nicz­nej, swemu kon­spi­ra­cyj­nemu „sze­fowi łącz­no­ści”, spraw­dzić tę wia­do­mość. Ste­in­fort szybko połą­czył się tajną linią z komórką łącz­no­ści ruchu oporu w Bre­dzie. Był jed­nym z pierw­szych, któ­rzy dowie­dzieli się gorz­kiej prawdy: mia­sto wciąż było w rękach Niem­ców. Nikt tam nie widział oddzia­łów alianc­kich – ani ame­ry­kań­skich, ani bry­tyj­skich7.

W tym zale­wie róż­nych wia­do­mo­ści i pogło­sek wiele grup ruchu oporu zaczęło się nie­spo­koj­nie zasta­na­wiać, co robić. Cho­ciaż książę Ber­nard i SHAEF8 prze­strze­gali przed ogól­no­kra­jo­wym powsta­niem, nie­któ­rym człon­kom zabra­kło cier­pli­wo­ści. Uwa­żali, że nad­szedł czas sta­nąć do bez­po­śred­niej walki z wro­giem, twa­rzą w twarz, i udzie­lić pomocy nacie­ra­ją­cym alian­tom. Było jasne, że Niemcy oba­wiają się powszech­nego zrywu. W wyco­fu­ją­cych się kolum­nach nie­miec­kich, jak widzieli ludzie pod­zie­mia, żoł­nie­rze sie­dzieli na błot­ni­kach samo­cho­dów z kara­bi­nami i pisto­le­tami maszy­no­wymi w pogo­to­wiu. Wielu żoł­nie­rzy pod­zie­mia paliło się do walki. Nie znie­chę­cały ich te ostrze­że­nia.

We wsi Ede, leżą­cej kilka mil na pół­nocny zachód od Ooster­beek, dwu­dzie­sto­pię­cio­letni Menno „Tony” de Nooy usi­ło­wał prze­ko­nać dowódcę swego oddziału, Billa Wil­de­bo­era, żeby dał roz­kaz do ataku. Prze­cież już dawno posta­no­wiono, wywo­dził, że oddział opa­nuje Ede, ośro­dek szko­le­niowy mary­na­rzy nie­miec­kich, w któ­rym w tej chwili pra­wie nie było Niem­ców. De Nooy pro­po­no­wał, żeby po pro­stu zająć budynki ośrodka. Star­szy od niego wie­kiem Wil­de­boer, były star­szy sier­żant armii holen­der­skiej, był innego zda­nia.

– Nie wie­rzę, że sytu­acja jest sprzy­ja­jąca – powie­dział mu. – Jesz­cze nie pora. Musimy cze­kać.

Ale nie nad wszyst­kimi oddzia­łami ruchu oporu spra­wo­wano kon­trolę. W Rot­ter­da­mie żoł­nie­rze pod­zie­mia zajęli biura wodo­cią­gów. W mia­steczku Axel, tuż przy gra­nicy holen­der­sko-bel­gij­skiej, zawład­nęli śre­dnio­wiecz­nym obron­nym ratu­szem. Setki żoł­nie­rzy nie­miec­kich pod­dało się tutaj bojow­ni­kom w cywilu. W wielu mia­stecz­kach aresz­to­wano holen­der­skich nazi­stów, funk­cjo­na­riu­szy mia­no­wa­nych przez Niem­ców, kiedy już brali nogi za pas. W Wol­fheze, na zachód od Arn­hem, miej­sco­wo­ści zna­nej głów­nie ze swego szpi­tala dla umy­słowo cho­rych, ujęto komi­sa­rza poli­cji tego okręgu, gdy pró­bo­wał uciec swym samo­cho­dem. Tym­cza­sowo zamknięto go w naj­bliż­szym wol­nym pomiesz­cze­niu szpi­tal­nym, aby wydać go Angli­kom, „jak tylko przyjdą”.

Cze­kano na to. Ale ogól­nie rzecz bio­rąc, oddziały holen­der­skiego ruchu oporu pozo­stały bierne, cho­ciaż wszę­dzie wyko­rzy­sty­wano ten cały bała­gan, aby przy­go­to­wać się na przy­by­cie wojsk sojusz­ni­czych.

W Arn­hem Char­les Labouchère, czter­dzie­sto­dwu­letni poto­mek sta­rego fran­cu­skiego rodu i aktywny czło­nek grupy pod­ziem­nego wywiadu, był zbyt zajęty, by zawra­cać sobie głowę pogło­skami. Godzi­nami sie­dział w oknie swo­jego pokoju w biu­rze nie­da­leko mostu w Arn­hem, obser­wu­jąc oddziały nie­miec­kie cią­gnące dro­gami z Zeve­naar i Zut­phen na wschód i pół­nocny wschód, w kie­runku Nie­miec. Do zadań Labouchère’a nale­żało sza­co­wa­nie liczby wojsk i, w miarę moż­no­ści, iden­ty­fi­ko­wa­nie jed­no­stek. Te istotne infor­ma­cje, które skrzęt­nie noto­wał, były prze­sy­łane kurie­rem do Amster­damu, a stam­tąd do Lon­dynu.

W pod­miej­skim Ooster­beek młody Jan Eij­kel­hoff wolno posu­wał się w tłu­mie na rowe­rze, aby nie rzu­cać się w oczy. Objeż­dżał cały ten rejon, dostar­cza­jąc Holen­drom, ukry­wa­ją­cym się przed Niem­cami, sfał­szo­wane kartki żyw­no­ściowe. Dowódca jed­nej z grup ruchu oporu w Arn­hem, pięć­dzie­się­cio­sied­mio­letni Johan­nes Pen­seel, zwany Sta­rym, wpadł na chy­try pomysł, dzięki któ­remu prze­szedł do legendy wśród swo­ich ludzi. Uznał, że przy­szła już pora, by prze­wieźć maga­zyn broni. Nie kry­jąc się – a prze­cież wokół były woj­ska nie­miec­kie – spo­koj­nie poje­chał wozem pie­ka­rza, razem z naprędce zebra­nymi chłop­cami, do szpi­tala miej­skiego, gdzie była ukryta broń. Szybko zawi­nęli broń w papier pakowy i prze­wieźli do domu Pen­seela, w któ­rym okienka piw­nicy wycho­dziły na główny plac. Pen­seel i jego zastępca, Toon van Daalen, uwa­żali, że jest to dosko­nałe sta­no­wi­sko do strze­la­nia do Niem­ców, kiedy nadej­dzie pora. Byli zde­cy­do­wani postę­po­wać zgod­nie z nazwą pod­od­działu – Lan­de­lyke Knok­plo­egen („Sil­no­ręcy Chłopcy”).

Męż­czyźni i kobiety dużej armii pod­ziem­nej wszę­dzie byli gotowi do walki. Miesz­kańcy mia­ste­czek i wsi na połu­dniu, wie­rząc, że część Holan­dii jest już wolna, wyle­gli na ulice, aby powi­tać wyzwo­li­cieli. Kar­me­lita ojciec Tibur­tius Noor­der­meer, patrząc na roz­ra­do­wane tłumy we wsi Oss, leżą­cej na połu­dniowy wschód od Nij­me­gen, pomy­ślał, że w powie­trzu unosi się jakieś sza­leń­stwo. Widział, jak ludzie rado­śnie pokle­pują się po ple­cach. Patrząc na zde­mo­ra­li­zo­wa­nych Niem­ców na dro­dze i trium­fu­jąco przy­glą­da­ją­cych się im Holen­drów, pomy­ślał: „Dziki strach z jed­nej strony i sza­lona, bez­gra­niczna radość z dru­giej”. „Nikt – wspo­mina nie­pod­da­jący się emo­cjom holen­der­ski duchowny – nie zacho­wy­wał się nor­mal­nie”.

W miarę upływu czasu u wielu jed­nak nara­stał nie­po­kój. Karel de Wit, w aptece przy głów­nej ulicy Ooster­beek, był nie­spo­kojny. Powie­dział żonie Johan­nie, far­ma­ceutce, że nie poj­muje, dla­czego alianc­kie samo­loty nie ata­kują Niem­ców na dro­gach. Zda­niem Fransa Schul­tego, majora armii holen­der­skiej w sta­nie spo­czynku, cały ten powszechny entu­zjazm był przed­wcze­sny. Cho­ciaż jego brat i szwa­gierka nie posia­dali się z rado­ści, patrząc na to, co wyda­wało się pogro­mem Niem­ców, Schulte nie był o tym prze­ko­nany. „Sprawy mogą przy­brać zły obrót – ostrze­gał. – Niemcy nie są jesz­cze pobici, daleko do tego. Jeśli alianci zamie­rzają przejść przez Ren, to wierz­cie mi, możemy być świad­kami wiel­kiej bitwy”.

Seyss-Inqu­art był wprost nie­przy­tomny ze stra­chu. W Apel­do­orn zaszył się w swej pod­ziem­nej kwa­te­rze – potęż­nym bun­krze z betonu i cegieł. Zbu­do­wa­nie tego pod­ziem­nego kom­pleksu kosz­to­wało 250 tysięcy dola­rów. Miał on sale kon­fe­ren­cyjne, apar­ta­menty i środki łącz­no­ści. Wszystko to wciąż ist­nieje. Na beto­no­wej fasa­dzie bun­kra, przy wej­ściu, widać wydra­pane „6 i 1/4” – przy­do­mek tego znie­na­wi­dzo­nego w Holan­dii komi­sa­rza Rze­szy. Holen­drzy nie mogli sobie odmó­wić tej frajdy – w ich języku Seyss-Inqu­art i 6 i 1/4 brzmi nie­mal iden­tycz­nie: zes en een kwart. [wróć]

Nie­miecki histo­ryk Wal­ter Goer­litz (Görlitz) w swej History of the Ger­man Gene­ral Staff pisze: „Można było oglą­dać takie sceny, że nikt nawet nie przy­pusz­czał, iżby mogło do nich dojść w nie­miec­kiej armii. Grupy mary­na­rzy szły na pół­noc bez broni, sprze­da­jąc zapa­sowe mun­dury […]. Mówili ludziom, że wojna się skoń­czyła i wra­cają do domów. Samo­chody cię­ża­rowe, wyła­do­wane ofi­ce­rami i ich kochan­kami, skrzyn­kami szam­pana i koniaku, dotarły aż do Nad­re­nii. Trzeba było powo­łać spe­cjalne sądy wojenne, by się zajęły takimi spra­wami”. [wróć]

Pogar­dliwa nazwa Niem­ców w języku holen­der­skim – odpo­wied­nik pol­skiego „szkop” (przyp. tłum.). [wróć]

Naro­dowa barwa holen­der­ska (przyp. tłum.). [wróć]

Radio­sta­cja holen­der­skiego rządu emi­gra­cyj­nego w Lon­dy­nie (przyp. tłum.). [wróć]

Dla porów­na­nia posłużmy się danymi z małego prze­wod­nika tury­stycz­nego Lecha Nie­kra­sza pt. Holan­dia (War­szawa 1977): „Holan­dia zaj­muje obszar lądowy o powierzchni 36 854 km kwa­dra­to­wych […]. Tery­to­rium Holan­dii zamiesz­kuje obec­nie 13,6 mln lud­no­ści. Przy podob­nej jak w Holan­dii gęsto­ści zalud­nie­nia Pol­ska liczy­łaby 125 milio­nów miesz­kań­ców” (przyp. tłum.). [wróć]

Breda została wyzwo­lona przez pol­ską 1. Dywi­zję Pan­cerną gen. Maczka dopiero 29 paź­dzier­nika (przyp. tłum.). [wróć]

Supreme Headqu­ar­ters Allied Expe­di­tio­nary For­ces – Naczelne Dowódz­two Sojusz­ni­czych Wojsk Eks­pe­dy­cyj­nych (przyp. tłum.). [wróć]

3

Zdecy­do­wane dzia­ła­nia, które naka­zał Hitler, były już reali­zo­wane. 4 wrze­śnia w kwa­te­rze głów­nej Führera, skry­tej głę­boko w lesie gier­ło­skim koło Kętrzyna, sześć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­letni feld­mar­sza­łek Gerd von Rund­stedt szy­ko­wał się do wyjazdu na front zachodni. Nie spo­dzie­wał się tego nowego dowódz­twa. Cztery dni temu nagle odwo­łano go z wymu­szo­nego „stanu spo­czynku” i pole­cono sta­wić się w Kętrzy­nie. 2 lipca, a więc przed dwoma mie­sią­cami, Hitler zwol­nił go ze sta­no­wi­ska naczel­nego dowódcy frontu zachod­niego (w nie­miec­kiej ter­mi­no­lo­gii woj­sko­wej – OB West, Obe­rbe­fehl­sha­ber West1), ponie­waż Rund­stedt, który nie prze­grał żad­nej bitwy, usi­ło­wał zara­dzić następ­stwom jed­nego z naj­więk­szych kry­zy­sów Niem­ców w tej woj­nie – lądo­wa­nia alian­tów w Nor­man­dii.

Führer i naj­wy­bit­niej­szy żoł­nierz Rze­szy ni­gdy się nie zga­dzali co do kon­cep­cji „naj­lep­szej odpo­wie­dzi na to zagro­że­nie”. Przed inwa­zją w Nor­man­dii von Rund­stedt, doma­ga­jąc się posił­ków, bez osło­nek infor­mo­wał OKW, Obe­rkom­mando der Wehr­macht2, że alianci zachodni mają prze­wagę w ludziach, sprzę­cie i samo­lo­tach i „mogą lądo­wać, gdzie tylko zechcą”. To nie tak, stwier­dził Hitler. Wał Atlan­tycki, czę­ściowo wykoń­czone już for­ty­fi­ka­cje, któ­rymi cheł­pił się Führer, roz­cią­gał się na prze­strzeni nie­mal trzech tysięcy mil – od Kir­ke­nes (na gra­nicy nor­we­sko-fiń­skiej) do Pire­ne­jów (na gra­nicy hisz­pań­sko-fran­cu­skiej). Zda­niem Hitlera czy­nił on „ten front nie do zdo­by­cia dla każ­dego wroga”. Von Rund­stedt wie­dział aż nadto dobrze, że to bar­dziej pro­pa­ganda niż fakt. Cały Wał Atlan­tycki okre­ślał jed­nym sło­wem: „bzdura”.

Legen­darny feld­mar­sza­łek Erwin Rom­mel, który wsła­wił się zwy­cię­stwami na pusty­niach Afryki Pół­noc­nej w pierw­szych latach wojny, a póź­niej dowo­dził pod­le­ga­jącą von Rund­sted­towi Grupą Armii B, był rów­nie prze­ra­żony tą pew­no­ścią sie­bie Führera. Dla Rom­mla umoc­nie­nia na wybrzeżu były po pro­stu „uro­je­niem Hitlera, Wol­ken­kuck­kuck­sheim – sen­nym marze­niem”. I praw­do­po­dob­nie po raz pierw­szy byli tego samego zda­nia ary­sto­kra­tyczny, wycho­wany w sta­rych pru­skich tra­dy­cjach von Rund­stedt i młod­szy od niego, ambitny Rom­mel. Ale w innych spra­wach nie byli zgodni. Rom­mel, mając cią­gle w pamięci dru­zgo­cącą klę­skę swego Afrika Korps, którą zadał mu w 1942 roku Mont­go­mery pod Al-Ala­majn, dobrze zda­wał sobie sprawę, jak może wyglą­dać inwa­zja alian­tów. Uwa­żał, że desant trzeba zatrzy­mać na pla­żach. Von Rund­stedt, z lodo­watą miną, nie zga­dzał się ze swym pod­ko­mend­nym, o któ­rym uszczy­pli­wie mówił Mar­schall Bubi (mar­sza­łek chło­pa­czek). Upie­rał się, że woj­ska alianc­kie należy zetrzeć z powierzchni ziemi po wylą­do­wa­niu. Hitler poparł Rom­mla. W dniu D3, pomimo kapi­tal­nych impro­wi­za­cji Rom­mla, woj­ska alianc­kie sfor­so­wały te „nie­zdo­byte” umoc­nie­nia w ciągu kilku godzin.

W strasz­nych dniach, które nastą­piły, miaż­dżone przez alian­tów, któ­rzy nie­mal cał­ko­wi­cie pano­wali w powie­trzu, spę­tane nie­po­zwa­la­ją­cym na odwrót roz­ka­zem Hitlera („Każdy żoł­nierz ma wal­czyć i ginąć tam, gdzie się znaj­duje”), roz­cią­gnięte linie Rund­stedta zaczęły wszę­dzie pękać. Feld­mar­sza­łek roz­pacz­li­wie zaty­kał wyrwy, ale mimo że żoł­nierze twardo wal­czyli i kontr­ata­ko­wali, wynik bitwy można było z góry prze­są­dzić. Von Rund­stedt nie miał złu­dzeń. Nie mógł, wedle słów Hitlera, ani „zepchnąć najeźdź­ców do morza”, ani „ich znisz­czyć”.

W nocy 1 lipca, w szczy­to­wym momen­cie bitwy nor­mandz­kiej, feld­mar­sza­łek Wil­helm Keitel, szef sztabu Hitlera, wezwał von Rund­stedta i zapy­tał żało­śnie: „Co robić?”. Rund­stedt, który ni­gdy nie owi­jał niczego w bawełnę, wypa­lił wprost: „Skoń­czyć wojnę, głupcy. Co innego można zro­bić?”. Hitler, gdy mu prze­ka­zano te słowa, zare­ago­wał nader umiar­ko­wa­nie. „Ten stary czło­wiek nie panuje już nad ner­wami i nad sytu­acją. Będzie musiał odejść”. Dwa­dzie­ścia cztery godziny póź­niej, w utrzy­ma­nym w uprzej­mym tonie piśmie odręcz­nym, Hitler zawia­da­miał von Rund­stedta, że „bio­rąc pod uwagę Pań­skie zdro­wie oraz wzmo­żone wysiłki, jakich należy się spo­dzie­wać w naj­bliż­szej przy­szło­ści”, zostaje on pozba­wiony dowódz­twa.

Von Rund­stedt, naj­star­szy rangą i naj­bar­dziej zasłu­gu­jący na zaufa­nie feld­mar­sza­łek Wehr­machtu, wprost nie dowie­rzał wła­snym oczom. Przez pięć lat wojny jego talent woj­skowy dobrze słu­żył Trze­ciej Rze­szy. W 1939 roku, kiedy Hitler z zimną krwią zaata­ko­wał Pol­skę, roz­pę­tu­jąc wojnę, która w końcu ogar­nęła cały świat, von Rund­stedt w całej roz­cią­gło­ści zade­mon­stro­wał nie­miecką for­mułę pod­boju – Blitz­kriegu, wojny bły­ska­wicz­nej. W nie­cały tydzień czo­łowe oddziały jego wojsk pan­cer­nych dotarły do przed­mieść War­szawy. Rok póź­niej, kiedy Hitler z nisz­czy­ciel­ską szyb­ko­ścią zalał więk­szość Europy Zachod­niej, von Rund­stedt dowo­dził armią pan­cerną. W 1941 roku, gdy Hitler zaata­ko­wał Rosję, von Rund­stedt znów był na pierw­szej linii frontu. Teraz, obra­żony szka­lo­wa­niem jego kariery i repu­ta­cji, powie­dział swemu sze­fowi sztabu, gene­ra­łowi majo­rowi Güntherowi Blu­men­trit­towi, że „stra­teg ama­tor w hań­biący spo­sób prze­niósł go w stan spo­czynku”. Ten „austriacki kapral – pie­nił się von Rund­stedt – wyko­rzy­stał jako pre­tekst mój wiek i zły stan zdro­wia, aby mnie zwol­nić i zna­leźć sobie kozła ofiar­nego”. Gdyby mu dano wolną rękę, przed­sta­wiał swój plan w ogól­nym zary­sie Blu­men­trit­towi, powoli cofałby się do gra­nicy nie­miec­kiej, a w tym cza­sie nie­przy­ja­ciel „zapła­ciłby strasz­liwą cenę za każdą piędź odda­nej ziemi”. Ale, jak nie­jed­no­krot­nie mawiał ofi­ce­rom swego sztabu, z powodu nie­ustan­nej „kura­teli z góry” dowo­dzić mógł nie­mal jedy­nie, jako OB West, „zmianą warty przed bramą”4.

Od czasu odwo­ła­nia go „ze stanu spo­czynku”, kiedy przy­był pod koniec sierp­nia do Wol­fs­schanze (Wil­czego Szańca) pod Kętrzy­nem, jak Hitler nazwał swą kwa­terę główną, von Rund­stedt na jego zapro­sze­nie brał udział w codzien­nych odpra­wach. Führer, według słów zastępcy szefa oddziału ope­ra­cyj­nego, gene­rała Wal­tera War­li­monta, cie­pło powi­tał swego naj­star­szego feld­mar­szałka, trak­tu­jąc go z „nie­zwy­kłym u niego bra­kiem pew­no­ści sie­bie i respek­tem”. War­li­mont zano­to­wał także, że przez cały czas tych dłu­gich narad von Rund­stedt „sie­dział bez ruchu i odzy­wał się mono­sy­la­bami”5. Pedan­tyczny, real­nie myślący feld­mar­sza­łek nie miał nic do powie­dze­nia. Był po pro­stu prze­ra­żony roz­wo­jem sytu­acji.

Z odpraw jasno wyni­kało, że Armia Czer­wona na wscho­dzie zajęła obec­nie front o dłu­go­ści ponad 1400 mil, od Fin­lan­dii na pół­nocy do Wisły w Pol­sce, a dalej do Kar­pat w Rumu­nii i Jugo­sła­wii. Radziec­kie woj­ska pan­cerne dotarły już do gra­nic Prus Wschod­nich, zale­d­wie sto mil od kwa­tery głów­nej Führera.

Na fron­cie zachod­nim, jak prze­ko­nał się von Rund­stedt, speł­niły się jego naj­gor­sze prze­wi­dy­wa­nia. Nisz­czono dywi­zję po dywi­zji. Całą linię nie­miecką bez­rad­nie prze­su­nięto do tyłu. Tylko jed­nostki straży tyl­nych, cho­ciaż okrą­żone i odcięte, jesz­cze trzy­mały się upar­cie w tak waż­nych por­tach, jak Dun­kierka, Calais, Boulo­gne, Hawr, Brest, Lorient i Saint-Naza­ire, zmu­sza­jąc alian­tów do trans­por­to­wa­nia zaopa­trze­nia z odle­głych plaż inwa­zyj­nych. Ale teraz, kiedy nie­ocze­ki­wa­nie, kapi­tal­nym manew­rem, zajęli oni Antwer­pię, jeden z naj­więk­szych głę­bo­kich por­tów mor­skich w Euro­pie, alianci mogli wresz­cie roz­wią­zać pro­blem zaopa­trze­nia. Von Rund­stedt stwier­dził, że tak­tykę Blitz­kriegu, udo­sko­na­loną przez niego i innych, zapo­ży­czyły i z powo­dze­niem zasto­so­wały z nisz­czy­ciel­skim skut­kiem armie Eisen­ho­wera. A feld­mar­sza­łek Wal­ter Model, pięć­dzie­się­ciocz­te­ro­letni nowy naczelny dowódca na Zacho­dzie (został nim 17 sierp­nia), był naj­wy­raź­niej nie­zdolny do zapro­wa­dze­nia jakiego takiego ładu w tym bała­ga­nie. Jego front roze­rwały na pół­nocy i roz­nio­sły na strzępy czołgi bry­tyj­skiej 2. Armii i ame­ry­kań­skiej 1. Armii nacie­ra­jące przez Bel­gię w kie­runku Holan­dii. Na połu­dnie zaś od Arde­nów woj­ska pan­cerne gene­rała Geo­rge’a S. Pat­tona kie­ro­wały się na Metz i Zagłę­bie Saary. Zda­niem von Rund­stedta nie to była już tylko „groźna sytu­acja” – to była kata­strofa.

Von Rund­stedt miał czas zasta­no­wić się nad nie­uchron­nym koń­cem. Upły­nęły cztery dni, zanim Hitler go przy­jął. Na te dni „wycze­ki­wa­nia” feld­mar­sza­łek zatrzy­mał się w daw­nej gospo­dzie wiej­skiej, zare­zer­wo­wa­nej dla wyż­szych ofi­ce­rów w samym środku kwa­tery głów­nej Führera, czyli oto­czo­nej dru­tem kol­cza­stym enklawy drew­nia­nych bara­ków i beto­no­wych bun­krów, pod któ­rymi znaj­do­wały się roz­bu­do­wane, wie­lo­kon­dy­gna­cyjne pomiesz­cze­nia. Von Rund­stedt, ziry­to­wany tym cze­ka­niem, wyła­do­wy­wał złość na Keitlu, sze­fie sztabu.

– Po co mnie tutaj wezwano? – pytał. – O co cho­dzi?

Keitel nie potra­fił na to odpo­wie­dzieć. Hitler nie dał mu żad­nych instruk­cji poza nie­winną wzmianką o zdro­wiu feld­mar­szałka. Można sądzić, iż Führer sam sobie chciał dowieść, że postą­pił słusz­nie, dymi­sjo­nu­jąc w lipcu von Rund­stedta „ze względu na stan zdro­wia”.

– Chcę się prze­ko­nać, czy stan zdro­wia tego sta­rego czło­wieka się popra­wił.

Były to jedyne słowa, jakie Keitel usły­szał od Hitlera.

Keitel dwu­krot­nie przy­po­mi­nał Hitle­rowi, że feld­mar­sza­łek czeka. Wresz­cie 4 wrze­śnia po połu­dniu von Rund­stedta wezwano do Hitlera. Rzecz oso­bliwa – od razu prze­szedł do sedna sprawy:

– Chcę jesz­cze raz powie­rzyć panu front zachodni.

Wyprę­żony von Rund­stedt, dzier­żąc w obu dło­niach swą złotą buławę, jedy­nie ski­nął posłusz­nie głową. Mimo swej wie­dzy i doświad­cze­nia, nie­chęci do Hitlera i nazi­stów von Rund­stedt, w któ­rym głę­boko były zako­rze­nione pru­skie tra­dy­cje woj­skowe i bez­względne posłu­szeń­stwo, nie uchy­lił się od tej nomi­na­cji. Jak wspo­mi­nał póź­niej, „tak czy owak wszelki pro­test byłby bez­przed­mio­towy”6. Hitler tylko w ogól­nych zary­sach przed­sta­wił zada­nie von Rund­stedta. Jesz­cze raz impro­wi­zo­wał. Przed dniem inwa­zji w Nor­man­dii Hitler roz­wo­dził się, że Wał Atlan­tycki jest nie do zdo­by­cia. Teraz, ku kon­ster­na­cji von Rund­stedta, pod­kre­ślał, że nie do zdo­by­cia jest Wał Zachodni – od dawna zanie­dbane, nie­ob­sa­dzone, lecz wciąż potężne for­ty­fi­ka­cje gra­niczne znane jako Linia Zyg­fryda. Von Rund­stedt, roz­ka­zał Hitler, ma nie tylko zatrzy­mać alian­tów tak daleko na zachód, jak to tylko moż­liwe, ale także kontr­ata­ko­wać. Zda­niem Führera bowiem naj­więk­sze zagro­że­nie ze strony alian­tów to nic wię­cej, jak „wysu­nięte do przodu oddziały pan­cerne”. Naj­wy­raź­niej jed­nak Hitler był wstrzą­śnięty tym, że zajęli oni Antwer­pię. Należy ich wyprzeć z tego waż­nego portu, unie­moż­li­wić im korzy­sta­nie z niego. Ponie­waż jed­nak inne porty wciąż są w rękach nie­miec­kich, mówił Hitler, spo­dziewa się on, że alianci będą się musieli zatrzy­mać z powodu nad­mier­nego wydłu­że­nia linii zaopa­trze­nio­wych. Hitler był prze­ko­nany, że front zachodni można usta­bi­li­zo­wać i – z nad­cho­dzącą zimą – ponow­nie prze­jąć ini­cja­tywę. Zapew­nił von Rund­stedta, że „nie nie­po­koi się zbyt­nio sytu­acją na Zacho­dzie”.

Był to jesz­cze jeden wariant mono­logu, który von Rund­stedt sły­szał już wie­lo­krot­nie. Teraz idée fixe Hitlera stał się Wał Zachodni. Von Rund­stedt jesz­cze raz otrzy­mał roz­kaz, by „nie ustę­po­wać ani na krok” i „utrzy­mać pozy­cje za wszelką cenę”.

Mia­nu­jąc von Rund­stedta na miej­sce feld­mar­szałka Modla, Hitler po raz trzeci w ciągu dwóch mie­sięcy zmie­nił OB West. Naj­pierw von Rund­stedta zastą­pił feld­mar­sza­łek Günther von Kluge, po nim przy­szedł Model, a teraz znowu von Rund­stedt. Model na sta­no­wi­sku OB West był zale­d­wie osiem­na­ście dni. Teraz, powie­dział Hitler, obej­mie Grupę Armii B pod­le­głą von Rund­stedtowi. Von Rund­stedt od dawna odno­sił się do Modla bez entu­zja­zmu. Uwa­żał, że nie zdo­był on swego stop­nia, idąc twardą, żoł­nier­ską drogą, że zbyt szybko Hitler awan­so­wał go na feld­mar­szałka. Mawiał, że z Modla byłby jedy­nie „dobry sier­żant – szef pułku” i tam byłby bar­dziej na miej­scu. Von Rund­stedt uznał jed­nak, że nie ma to teraz więk­szego zna­cze­nia, bo sytu­acja jest bez­na­dziejna. Gdy po połu­dniu 4 wrze­śnia wyjeż­dżał do swej kwa­tery głów­nej w pobliżu Koblen­cji, von Rund­stedt nie widział żad­nych moż­li­wo­ści powstrzy­ma­nia alian­tów przed wkro­cze­niem do Nie­miec, prze­pra­wie­niem się przez Ren i zakoń­cze­niem wojny w ciągu kilku tygo­dni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dosłow­nie: głów­no­do­wo­dzący na Zacho­dzie (przyp. tłum.). [wróć]

Naczelne dowódz­two nie­miec­kich sił zbroj­nych (przyp. tłum.). [wróć]

Dzień inwa­zji alian­tów na Nor­man­dię, a także dzień roz­po­czę­cia jakiejś ope­ra­cji w ogóle (przyp. tłum.). [wróć]

„Von Rund­stedta – jak powie­dział mi w wywia­dzie nie­ży­jący już gene­rał Blu­men­tritt – bar­dzo ura­ziła wzmianka w piśmie Hitlera, że «odcho­dzi na wła­sną prośbę». Nie­któ­rzy z nas w dowódz­twie fak­tycz­nie myśleli, że pro­sił o zwol­nie­nie, ale tak nie było. Von Rund­stedt zaprze­czył, jakoby kie­dy­kol­wiek pro­sił o prze­nie­sie­nie w stan spo­czynku, a nawet że kie­dy­kol­wiek o tym pomy­ślał. Był w naj­wyż­szej mie­rze roz­gnie­wany, tak wście­kły, że przy­się­gał, iż ni­gdy już nie obej­mie żad­nego dowódz­twa pod Hitle­rem. Wiem, że naprawdę tak nie myślał, bo dla von Rund­stedta posłu­szeń­stwo w woj­sku nie pod­le­gało dys­ku­sji i decy­do­wało o wszyst­kim”. [wróć]

Wal­ter War­li­mont, Inside Hitler’s Headqu­ar­ters, 1939–1945, s. 477. [wróć]

Według Wal­tera Goer­litza, redak­tora pamięt­ni­ków feld­mar­szałka Keitla (The Memo­irs of Field Mar­shal Keitel, s. 347 [wyd. pol.: W służ­bie aż do klę­ski, oprac. Wer­ner Maser, przeł. D. Luliń­ski, Bel­lona, War­szawa 2001]), von Rund­stedt podobno odpo­wie­dział Hitle­rowi: „Mein Führer, cokol­wiek roz­ka­żesz, speł­nię swą powin­ność do ostat­niego tchu”. Moja wer­sja reak­cji von Rund­stedta jest oparta na wspo­mnie­niach jego byłego szefa sztabu, gene­rała majora Blu­men­tritta: „Nic na to nie odpar­łem – powie­dział mi. – Gdy­bym tylko otwo­rzył usta, Hitler «roz­ma­wiałby» ze mną przez trzy godziny”. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: A Bridge Too Far

Copy­ri­ght © 1974 by Cor­ne­lius Ryan

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Foto­gra­fia na okładce: Chri­sto­pher Fur­long/Getty Ima­ges

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: O jeden most za daleko, wyd. III, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-613-3

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer