Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Kulisy alianckiej operacji „Market Garden”
O jeden most za daleko to historia „Market-Garden”, jednej z najdramatyczniejszych operacji II wojny światowej, bitwy, która miała doprowadzić do zwycięstwa aliantów już w 1944 roku, a przyniosła im tylko straty – niemal dwukrotnie więcej ofiar niż lądowanie w Normandii. Autor żywym piórem korespondenta wojennego i z pieczołowitością historyka relacjonuje przebieg największej połączonej operacji wojsk powietrznodesantowych i pancernych tej wojny, pisze o niekompetencji i arogancji najwyższych dowódców, zawziętości i przedsiębiorczości żołnierzy, poświęceniu i zagubieniu cywili, ożywia zdarzenia o wymiarze heroicznym, ale i komicznym. Polskiego czytelnika na pewno zainteresują losy walczących pod Arnhem żołnierzy 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego, a także to… że nie tylko Polacy są dumni ze swoich „wspaniałych klęsk”. Książka ta jak niewiele innych miała szczęście do ekranizacji. Nakręcony w 1977 roku przez Richarda Attenborough film z udziałem takich sław jak Robert Redford, Sean Connery, Gene Hackman i Anthony Hopkins uważany jest za arcydzieło gatunku.
Nie znam innej książki na temat II wojny światowej, w której równie przejmująco i prawdziwie opisano by odwagę walczących. - gen. James Gavin, uczestnik operacji „Market-Garden”, dowodzący wówczas 82. Dywizją Powietrznodesantową.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 746
Tego autora w REBISIE:
NAJDŁUŻSZY DZIEŃ
O JEDEN MOST ZA DALEKO
OSTATNIA BITWA
Im wszystkim książkę tę poświęcam
W wąskim korytarzu, którym miało pójść natarcie wojsk pancernych, trzeba było zająć pięć dużych mostów. Miano je zdobyć nieuszkodzone, atakiem wojsk powietrznodesantowych. Jednak piąty most niepokoił generała porucznika Fredericka Browninga, zastępcę dowódcy alianckiej 1. Armii Powietrznodesantowej. Był to most decydujący o powodzeniu całej operacji, most na Dolnym Renie w miejscowości Arnhem, leżącej sześćdziesiąt pięć mil za linią frontu, na tyłach Niemców. Browning, wskazując na mapie most w Arnhem, zapytał:
– Ile czasu potrzeba wojskom pancernym na dotarcie do nas?
– Dwa dni – odparł buńczucznie marszałek Montgomery.
– Zdołamy utrzymać ten most przez cztery dni – odpowiedział Browning, ciągle wpatrzony w mapę, i dodał: – Sądzę jednak, sir, że chyba idziemy o jeden most za daleko.
Z ostatniej narady w sprawie operacji „Market-Garden”, która odbyła się 10 września 1944 roku w kwaterze głównej Montgomery’ego.
Wspomina o tym generał major Robert „Roy” E. Urquhart w książce Arnhem.
Operacja „Market-Garden”
(17–24 września 1944 roku)
Tuż po dziesiątej w niedzielę 17 września 1944 roku z lotnisk w całej południowej Anglii wzbiła się w powietrze największa flota powietrznodesantowa, jaką kiedykolwiek sformowano dla jednej operacji. W 263 tygodniu drugiej wojny światowej naczelny dowódca ekspedycyjnych wojsk sojuszniczych w Europie, generał Dwight David Eisenhower, nakazał rozpocząć „Market-Garden”, jedną z najbardziej śmiałych i zakrojonych z dużą wyobraźnią operacji tej wojny. Zaskakujące, że pomysłodawcą „Market-Garden”, połączonej ofensywy wojsk powietrznodesantowych i lądowych, był jeden z najbardziej ostrożnych dowódców alianckich, marszałek Bernard Law Montgomery.
Powietrznodesantowa część tej operacji, „Market”, była monumentalna: wzięło w niej udział prawie pięć tysięcy samolotów myśliwskich, bombowych i transportowych oraz ponad dwa tysiące pięćset szybowców. Tego niedzielnego popołudnia, dokładnie o 13.30, cała sojusznicza armia powietrznodesantowa, z wszystkimi swoimi pojazdami i całym sprzętem, zaczęła się desantować za niemieckimi liniami. Był to atak bez precedensu, przeprowadzony za dnia. Celem tej śmiałej, historycznej inwazji z powietrza była okupowana przez hitlerowców Holandia.
Na lądzie, wzdłuż granicy belgijsko-holenderskiej, stały gotowe do natarcia siły „Garden”, długie kolumny czołgów brytyjskiej 2. Armii. O 14.35, poprzedzone nawałą artyleryjską i rojami uzbrojonych w rakiety myśliwców, czołgi pomknęły przecinającą Holandię strategiczną drogą, o którą walczyli już spadochroniarze. Mieli oni tę drogę opanować i utrzymać do nadejścia czołgów.
Ambitny plan Montgomery’ego zakładał szybkie przeprowadzenie piechoty i czołgów przez Holandię, przeskoczenie Renu i wdarcie się do Niemiec. Operacja „Market-Garden”, w zamierzeniu Montgomery’ego, miała być błyskawicznym uderzeniem, które doprowadzi do upadku Trzeciej Rzeszy i zakończenia wojny w 1944 roku.
Mieszkańcy Driel, liczącego tysiąc lat holenderskiego miasteczka, nasłuchiwali uważnie. Ci, którzy mieli lekki sen, obudzili się jeszcze przed świtem. Za zaciemnionymi oknami zaczęły się zapalać światła. Początkowo było to jakieś nieokreślone wrażenie, że gdzieś poza fizycznym, bezpośrednim odczuwaniem coś się dzieje. Stopniowo to nieokreślone uczucie zaczęło nabierać realnych kształtów. Z dużej odległości dochodził głuchy, monotonny pomruk.
Ten ledwo uchwytny dla ucha, ale uporczywy dźwięk napływał do Driel falami. Wielu mieszkańców, nie mogąc go zidentyfikować, instynktownie pomyślało, że wzbiera pobliski Dolny Ren, grożąc wylewem. W Holandii, w połowie leżącej poniżej poziomu morza, woda jest odwiecznym wrogiem, a tamy główną bronią w nigdy niekończącej się walce, która rozpoczęła się jeszcze przed XI wiekiem. Driel, położone w dużym łuku Dolnego Renu, na południowy zachód od Arnhem, stolicy prowincji Gelderland, nieustannie pamiętało o tej walce. Kilkaset jardów na północ chroniła miasteczko i okolicę przed niespokojną, szeroką tu na czterysta jardów rzeką potężna grobla. Jej szczytem biegła droga, która tylko miejscami wznosiła się ponad dwadzieścia stóp nad rzekę. Ale tego ranka rzeka nie dawała powodu do niepokoju. Nederrijn spokojnie toczył swe wody do Morza Północnego, z normalną szybkością dwóch mil na godzinę. Głuche dźwięki odbijające się od kamiennego licowania grobli zapowiadały innego, bardziej bezwzględnego wroga.
Kiedy nastał świt i słońce poczęło się przedzierać przez poranną mgłę, jednostajny pomruk zaczął narastać. Od strony szosy biegnącej na wschód od Driel mieszkańców wyraźnie już teraz dochodziły odgłosy wzmożonego ruchu drogowego – narastające z każdą minutą. Dotychczas zaniepokojeni, teraz byli zaalarmowani. Nie było już wątpliwości – w piątym roku drugiej wojny światowej i po pięćdziesięciu jeden miesiącach hitlerowskiej okupacji każdy wiedział, że to dudnienie niemieckich kolumn transportowych.
Ale jeszcze bardziej alarmujące były rozmiary tego przemarszu. Jak mówili potem mieszkańcy Driel, do tej pory tylko raz słyszeli taki łoskot rzeki pojazdów na szosie – w maju 1940 roku, kiedy to Niemcy najechali Holandię. Wówczas, wyroiwszy się poza granicę Rzeszy, a biegła ona od dziesięciu do piętnastu mil od Driel, zmotoryzowane armie Hitlera dotarły do głównych szos i rozpełzły się szybko po całym kraju. Teraz, tymi samymi szosami, niemieckie kolumny transportowe znów zdawały się przeciągać bez końca.
Jakieś dziwne odgłosy dochodziły też z położonej najbliżej Driel dwupasmowej szosy, która łączyła położone na północnym brzegu Dolnego Renu Arnhem z niemal dwutysiącletnim Nijmegen nad szeroką rzeką Waal, leżącym jedenaście mil na południe od Driel. Mimo głuchego warkotu silników samochodowych mieszkańcy Driel słyszeli dźwięki zupełnie niepasujące do wojskowej kolumny samochodowej. Jakby skrzypienie kół furmanek, szum opon chyba wielu rowerów toczących się szosą i powolne, nierytmiczne kroki piechurów.
Co to za kolumna? I – co ważniejsze – dokąd zmierza? W tym okresie wojny odpowiedź na to pytanie mogła równie dobrze być odpowiedzią o przyszłości Holandii. Większość mieszkańców Driel uważała, że to posiłki dla niemieckich garnizonów w Holandii bądź oddziały przerzucane pospiesznie na południe, aby powstrzymać marsz aliantów. Wojska alianckie wyzwoliły północną Francję z imponującą szybkością. Teraz biły się w Belgii i mówiono, że znajdują się już blisko stolicy tego kraju, Brukseli, niecałe sto mil stąd. Krążyły uporczywe pogłoski, że silne oddziały pancerne aliantów zmierzają ku granicy holenderskiej. Ale nikt w Driel nie mógł powiedzieć, dokąd kierują się Niemcy. Odległość od szosy i różne odgłosy całkowicie to uniemożliwiały. A ponieważ była jeszcze godzina policyjna, mieszkańcy Driel nie mogli wyjść z domów, żeby to wszystko zobaczyć na własne oczy.
Skazanym na domysły pozostawało tylko czekać. Nie mogli przecież wiedzieć, że tuż przed świtem trzech młodych żołnierzy Wehrmachtu, którzy stanowili cały niemiecki garnizon małego Driel, opuściło je na ukradzionych rowerach i pedałowało w mgłę przed siebie. W miasteczku nie było już ani jednego niemieckiego żołnierza, który mógłby zmusić mieszkańców do przestrzegania godziny policyjnej.
Ale ludzie w Driel nie wiedzieli o tym i siedzieli w swoich domach. Ci bardziej ciekawi i niecierpliwi postanowili zaryzykować i skorzystać z telefonu. Młoda Cora Baltussen zadzwoniła ze swego domu przy Honingveldsestraat 12, stojącego obok fabryki dżemów i przetworów owocowych, do przyjaciół w Arnhem. Wprost nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała, a co jej przyjaciele widzieli na własne oczy. Niemieckie kolumny nie zdążały na południe, w kierunku zachodniego frontu. Okazało się, że tego mglistego ranka 4 września 1944 roku Niemcy i ich sprzymierzeńcy po prostu uciekali z Holandii, korzystając z wszystkiego, co tylko mogło się poruszać.
A więc walki, pomyślała Cora, których każdy się spodziewał, nas ominą. Myliła się. Dla Driel, tej małej, nic nieznaczącej miejscowości, nietkniętej do tej pory wojną – wojna dopiero się zaczynała.
Pięćdziesiąt mil na południe od Driel, w miasteczkach i wsiach przy granicy belgijskiej, Holendrzy szaleli z radości. Z niedowierzaniem patrzyli, jak za ich oknami przeciągają resztki rozbitych w północnej Francji i Belgii armii Hitlera. Ta klęska była zaraźliwa – za wojskiem ciągnęły tysiące niemieckich cywilów i holenderskich nazistów. Wszystkie ich drogi zdawały się prowadzić w jednym kierunku – do granicy niemieckiej.
Niewielu Holendrów mogło dokładnie określić, kiedy się to zaczęło. Odwrót rozpoczął się powolnie: przez granicę belgijską najpierw płynął wąski strumyk wozów sztabowych i innych wojskowych samochodów osobowych. Zdaniem niektórych Holendrów zaczęło się to 2 września, inni mówili, że 3. Ale 4 września ten ruch Niemców i ich zwolenników przybrał rozmiary charakterystyczne dla druzgocącej klęski, panicznej ucieczki, która osiągnęła szczyt 5 września, nazwanego później w historii Holandii Dolle Dinsdag – „zwariowanym wtorkiem”.
Ucieczkę Niemców cechowały, jak się wydawało, popłoch i rozprzężenie. Zabierali wszystko, co można by nazwać środkiem transportu. Drogi od granicy belgijskiej na północ od Arnhem – i dalej poza Arnhem – zapchane były ciężarówkami, autobusami, samochodami sztabowymi, wozami pancernymi, półgąsienicowymi transporterami opancerzonymi, furmankami i cywilnymi samochodami na gaz drzewny. Były wszędzie, na drogach całej Holandii, ciągnąc bezładnymi kolumnami, a pośród nich przemykali umordowani, pokryci kurzem żołnierze na zarekwirowanych w pośpiechu rowerach.
Tego się nie da opisać – tych wszystkich „środków transportu”. W miejscowości Valkenswaard, kilka mil na północ od granicy belgijskiej, widziano objuczonych niemieckich żołnierzy z trudem poruszających się na hulajnogach. Sześćdziesiąt mil dalej, w Arnhem, tłumy stojące wzdłuż Amsterdamseweg przyglądały się czarno-srebrnemu karawanowi zaprzężonemu w dwa silne konie pociągowe. Przejeżdżał powoli. W szklanym pudle na trumnę tłoczyło się dwudziestu rozchełstanych, zmęczonych Niemców.
W tych żałosnych kolumnach ciężkim krokiem maszerowali niemieccy żołnierze z różnych formacji. W czarnych polowych kurtkach szli pancerniacy bez czołgów, za nimi lotnicy, chyba niedobitki rozgromionej we Francji czy Belgii Luftwaffe; żołnierze Wehrmachtu, z różnych dywizji, i żołnierze Waffen SS, których łatwo było rozpoznać po makabrycznych odznakach – trupiej czaszce i skrzyżowanych piszczelach.
W Sint-Oedenrode Wilhelmina Coppens, patrząc na tych przerażonych żołnierzy, którymi najwyraźniej nikt nie dowodził, pomyślała, że „większość z nich nie ma pojęcia, gdzie się znajduje i dokąd idzie”. Niektórzy żołnierze, ku wielkiej uciesze przyglądających się temu exodusowi Holendrów, byli tak zdezorientowani, że pytali o drogę do granicy niemieckiej.
W przemysłowym Eindhoven, gdzie stały wielkie zakłady elektryczne Philipsa, mieszkańcy już od kilku dni słyszeli kanonadę dobiegającą od strony Belgii. Teraz, patrząc na tłoczące się na drogach niedobitki armii niemieckiej, w Eindhoven z godziny na godzinę oczekiwano przybycia wojsk alianckich. Czekali na nie również Niemcy. Frans Kortie, dwudziestoczteroletni pracownik wydziału finansowego rady miejskiej, odniósł wrażenie, że niemieccy żołnierze nie mają najmniejszej chęci się bronić. Od pobliskiego lotniska doszedł go huk eksplozji – to saperzy wysadzali w powietrze pasy startowe, magazyny amunicji, zbiorniki benzyny i hangary. Poprzez całun dymu, który niósł się przez miasto, Kortie dojrzał drużyny żołnierzy w pośpiechu demontujące ciężkie działa przeciwlotnicze umieszczone na dachach zakładów Philipsa.
W całym tym rejonie, od leżącego na północy Eindhoven do Nijmegen, niemieccy saperzy mieli pełne ręce roboty. Na Kanale Zuid–Willemsvaart, biegnącym tuż pod miasteczkiem Veghel, Cornelis de Visser, nauczyciel miejscowej szkoły podstawowej, widział, jak ciężko wyładowana barka wylatuje w powietrze, a wokół, jak deszcz śmiercionośnych odłamków szrapnela, sypią się części silników samolotowych. Niedaleko Veghel, we wsi Uden, czterdziestopięcioletni Johannes de Groot, właściciel zakładu naprawy karoserii, razem z rodziną przyglądał się temu odwrotowi, kiedy Niemcy podpalili dawne holenderskie koszary znajdujące się zaledwie trzysta jardów od jego domu. Kilka minut później od eksplozji bomb składowanych w jednym z magazynów zginęło czworo dzieci de Groota. Najmłodsze miało pięć lat, najstarsze osiemnaście.
W Eindhoven i innych miejscowościach, gdzie Niemcy podpalili szkoły, jednostkom straży pożarnej nie pozwolono ich gasić. Spaliły się doszczętnie. Ale w przeciwieństwie do uciekających oddziałów saperzy niemieccy, jak się wydawało, postępowali wedle jakiegoś planu.
Najbardziej przerażeni wśród uciekających byli cywile – Niemcy oraz holenderscy, belgijscy i francuscy naziści. Nie znajdowali współczucia u Holendrów. Wyglądało na to, że ze strachu „robią w portki”, jak mówił Johannes Hulsen, farmer z Sint-Oedenrode. I rzeczywiście, pomyślał z satysfakcją, mają do tego powody. „Alianci deptali im po piętach i zdrajcy ci wiedzieli, że nadszedł Bijltjesdag («dzień topora»)”.
Tę paniczną ucieczkę holenderskich nazistów i niemieckich cywilów rozpętał sam Reichskommissar Holandii, osławiony pięćdziesięciodwuletni doktor Arthur Seyss-Inquart, oraz spragniony władzy brutalny przywódca holenderskiej partii nazistowskiej, Anton Mussert. Seyss-Inquart, nerwowo obserwując los Niemców we Francji i Belgii, nakazał 1 września ewakuację niemieckich cywilów do wschodniej Holandii, bliżej granicy Rzeszy. Pięćdziesięcioletni Mussert poszedł w jego ślady, zarządzając stan pogotowia dla członków swej partii, Ruchu Narodowosocjalistycznego. Seyss-Inquart i Mussert byli też pierwszymi, którzy rzucili się do ucieczki – szybko przenieśli się z Hagi na wschód, do Apeldoorn, leżącego piętnaście mil na północ od Arnhem1. Mussert pognał ze swą rodziną nawet jeszcze dalej, bliżej Rzeszy, do Twente, leżącego w przygranicznej prowincji Overijssel.
Początkowo większość cywilów niemieckich i Holendrów ewakuowała się bez pośpiechu. Ale później rozwój wypadków spowodował potworne zamieszanie. 3 września Brytyjczycy zajęli Brukselę. Następnego dnia – Antwerpię. A teraz czołgi i piechotę brytyjską tylko mile dzieliły od granicy holenderskiej.
W ślad za tymi błyskotliwymi zwycięstwami sędziwa królowa holenderska, Wilhelmina, w nadanym z Londynu orędziu radiowym oświadczyła swemu narodowi, że wyzwolenie jest już bliskie. Jego Królewska Wysokość książę Bernard, jej zięć, oświadczyła, mianowany został naczelnym dowódcą Holenderskich Sił Zbrojnych, a zarazem dowódcą całego ruchu oporu. Wszystkie grupy podziemia z trzech organizacji o różnym nastawieniu politycznym – od lewicy do skrajnej prawicy – zostały połączone w oficjalne Binnenlandse Strijdkrachten, Wewnętrzne Siły Zbrojne. Po orędziu królowej trzydziestotrzyletni książę Bernard, mąż następczyni tronu, księżniczki Juliany, wydał własne orędzie. Nakazywał w nim ruchowi oporu przygotować opaski „z wyraźnym napisem «Orange»”, ale nie zakładać ich „bez mego rozkazu”. „Nie dajcie się ponieść entuzjazmowi – przestrzegał książę – i powstrzymajcie się od przedwczesnych, samodzielnych akcji, które mogą zdekonspirować was i prowadzone operacje wojskowe”.
Następne specjalne orędzie przekazane przez radio, wygłoszone przez generała Dwighta D. Eisenhowera, naczelnego dowódcę ekspedycyjnych wojsk sojuszniczych w Europie, potwierdzało, że wolność jest nieodległa. „Godzina wyzwolenia, na którą Holendrzy czekali tak długo, jest już bardzo bliska” – zapewniał Eisenhower. A kilka godzin po tych orędziach radiowych Holendrzy usłyszeli najbardziej optymistyczne ze wszystkich oświadczenie premiera rządu holenderskiego na wychodźstwie, Pietera S. Gerbrandy’ego. „Teraz – mówił premier – gdy armie sojusznicze w swym niepowstrzymanym marszu naprzód przekroczyły granicę holenderską […], chciałbym, abyście wszyscy serdecznie powitali naszych sojuszników na naszej ojczystej ziemi”.
Holendrzy szaleli z radości, a holenderscy naziści uciekali w popłochu, w strachu o swoje życie. Anton Mussert ciągle się chełpił, że jego nazistowska partia liczy ponad pięćdziesiąt tysięcy członków. Jeżeli było to prawdą, to Holendrom wydawało się, że wszyscy oni jednocześnie wyszli na drogi. W dziesiątkach miasteczek i wsi w całym kraju mianowani przez hitlerowców burmistrzowie i urzędnicy nagle się ulotnili, choć wielu nie zapomniało upomnieć się przedtem o zaległe pobory. Wśród nich byli też burmistrz Eindhoven i jego urzędnicy. Księgowy magistratu w Eindhoven, Gerardus Legius, pomyślał, że to śmieszne, ale bez zmrużenia oka wypłacił im pensje. Patrząc, jak w pośpiechu uciekają z miasta, „na czymkolwiek, co miało kółka”, zastanawiał się: Jak daleko mogą uciec? Dokąd mogą pójść?
Rozpoczął się również run na banki. Kiedy Nicolaas van de Weerd, dwudziestoczteroletni urzędnik bankowy, przyszedł w poniedziałek 4 września do pracy w swym miasteczku Wageningen, ujrzał przed wejściem kolejkę holenderskich nazistów. Gdy tylko bank otworzono, z wielkim pośpiechem zlikwidowali swe konta i opróżnili skrzynki depozytowe.
Dworce kolejowe zalały tłumy przerażonych cywilów. Pociągi odchodzące do Niemiec były zatłoczone do granic. Młodego Fransa Wiessinga, gdy wysiadł z pociągu na dworcu w Arnhem, porwał wir ludzi walczących o miejsce w wagonie. Tak bardzo się spieszyli, że została po nich na peronie sterta porzuconych bagaży.
W Zetten, na zachód od Nijmegen, student Paul van Wely widział, jak stłoczeni na dworcu holenderscy naziści czekali cały dzień na pociąg do Niemiec. Pociąg ten nigdy nie przybył. Kobiety i dzieci płakały. „Poczekalnia – opowiadał później van Wely – przypominała jakąś szopę pełną włóczęgów”.
Podobne sceny rozgrywały się wszędzie, w każdym holenderskim mieście i miasteczku. Kolaboranci uciekali na wszystkim, co mogło się poruszać. Willem Tiemans, architekt miejski w Arnhem, z okna swego pokoju w zarządzie miasta, niedaleko dużego mostu, widział, jak holenderscy naziści „walczyli niczym szaleńcy”, aby się dostać na barkę odpływającą w górę Renu, do Rzeszy.
Ta paniczna ucieczka wzmagała się z godziny na godzinę i nie ustawała, nawet wtedy, gdy zapadł już zmrok. Niemieccy żołnierze, desperacko gnając ku bezpieczniejszym terenom, w nocy z 3 na 4 września, zupełnie nie zważając na alianckie ataki lotnicze, zapalali „szperacze” na niektórych skrzyżowaniach. Wiele przeładowanych samochodów wlokło się drogami z zapalonymi reflektorami. Wszystko wskazywało na to, że niemieccy oficerowie zupełnie przestali panować nad sytuacją.
Doktor Anton Laterveer, lekarz z Arnhem, widział, jak niemieccy żołnierze porzucają karabiny, niektórzy nawet próbowali sprzedać swą broń Holendrom. Joop Muselaars, kilkunastoletni chłopak, przyglądał się, jak jakiś porucznik usiłuje zatrzymać pusty samochód wojskowy. Kierowca, nie zważając na niego, pojechał dalej, a rozjuszony oficer zaczął, zupełnie bez sensu, strzelać z pistoletu w bruk.
Wszędzie można było zobaczyć dezerterujących żołnierzy. We wsi Eerde osiemnastoletni pisarz gminny, Adrianus Marinus, zauważył, że z przejeżdżającej ciężarówki zeskoczył jakiś żołnierz. Pobiegł do pobliskiej zagrody i zniknął. Później Marinus dowiedział się, że był to rosyjski jeniec wcielony do Wehrmachtu.
Dwie mile od Nijmegen, we wsi Lent na północnym brzegu rzeki Waal, doktor Frans Huygen w czasie obchodu lekarskiego zobaczył żołnierzy niemieckich żebrzących o ubrania cywilne. Chłopi ze wsi odmówili. Dezerterzy w Nijmegen nie poniżali się tak. Często żądali ubrań pod lufami karabinów. Ksiądz Wilhelmus Peterse, czterdziestoletni karmelita, widział, jak żołnierze niemieccy zrzucali mundury, przebierali się w ubrania cywilne i ruszali pieszo w kierunku granicy niemieckiej. „Niemcy mieli już zupełnie dosyć wojny – wspomina Garrit Memelink, nadinspektor leśnictwa z Arnhem. – Wprost stawali na głowie, aby się nie natknąć na żandarmerię polową”.
Oficerowie nie panowali nad sytuacją, toteż dyscyplina wśród niemieckich żołnierzy całkowicie się załamała. Rozwydrzone bandy kradły konie, wozy, samochody, rowery. Niektórzy, grożąc bronią, zmuszali chłopów, aby wieźli ich furmankami do Niemiec. Na wszystkich drogach, we wszystkich tych „kolumnach” Holendrzy widzieli samochody ciężarowe, chłopskie zaprzęgi, wózki ręczne, a nawet wózki dziecięce, pchane przez żołnierzy, wyładowane po brzegi łupami z Francji, Belgii, Luksemburga – od rzeźb i mebli aż po bieliznę damską. W Nijmegen żołnierze próbowali sprzedawać maszyny do szycia, bele sukna, obrazy, maszyny do pisania, a jeden nawet papugę w dużej klatce.
Uciekającym Niemcom nie brakowało jednego. Alkoholu. Ksiądz Herman Hoek w miasteczku Groesbeek, leżącym niecałe pięć mil od granicy niemieckiej, widział furmanki wyładowane skrzyniami win i innych trunków. W Arnhem wielebny Reinhold Dijker obserwował, jak rozwrzeszczani żołnierze Wehrmachtu, jadący ciężarówką, popijają wino z potężnej beczki, którą najwyraźniej wieźli przez całą drogę z Francji. Szesnastoletnia Agatha Schulte, córka naczelnego farmaceuty ze szpitala miejskiego w Arnhem, była przekonana, że żołnierze, których widziała, w większości byli pijani. Dzieciom rzucali garściami monety francuskie i belgijskie, dorosłym usiłowali sprzedawać butelki wina, szampana, likieru. Jej matka, Hendrina Schulte, żywo pamięta niemiecki samochód ciężarowy wiozący inny łup: szerokie małżeńskie łoże, a na nim – kobietę2.
Poza tymi kolumnami, idącymi samopas z południa, ciągnęły też inne, z zachodniej Holandii i z wybrzeża. Ten strumień płynął przez Arnhem i zmierzał na wschód, do Niemiec…
Jan Voskuil, trzydziestoośmioletni inżynier chemik, ukrywał się w domu swego teścia w Oosterbeek, szybko rozbudowującym się przedmieściu Arnhem. Kiedy się dowiedział, że jest na liście ludzi, których Niemcy mają wziąć na zakładników, razem z żoną Berthą i dziewięcioletnim synem uciekł ze swego domu z odległego o dwadzieścia mil miasteczka Geldermalsen. Przybył do Oosterbeek w samą porę, by widzieć tę ewakuację.
– Nie przejmuj się Niemcami – powiedział mu teść. – Już nie musisz się przed nimi ukrywać.
Voskuil, patrząc wzdłuż głównej ulicy Oosterbeek, widział „jeden wielki bałagan”. Jechało nią mnóstwo ciężarówek wypełnionych Niemcami, ciasno, zderzak w zderzak, a „wszystkie niebezpiecznie przeładowane”. Widział żołnierzy „zawzięcie pedałujących na rowerach, z walizkami i walizeczkami uwieszonymi na kierownicach”. Voskuil był pewien, że wojna skończy się w ciągu kilku dni.
W samym Arnhem Jan Mijnhart, zakrystian Grote Kerk – bryłowatego piętnastowiecznego kościoła św. Euzebiusza ze słynną, wysoką na 305 stóp wieżą – widział, jak Moffen3 idą przez miasto: „po czterech w szeregu, w kierunku Niemiec”. Niektórzy wyglądali na starych i chorych. W pobliskiej wsi Ede jakiś Niemiec w podeszłym wieku prosił młodego Rudolpha van der Aa, aby powiadomił jego rodzinę w Niemczech, że go spotkał. „Jestem chory na serce – dodał – i chyba już długo nie pożyję”. Lucianus Vroemen, kilkunastolatek z Arnhem, spostrzegł, że Niemcy są wyczerpani; „nie mieli ochoty do walki i gdzieś uleciała cała ta ich buta”. Widział, jak niektórzy oficerowie próbują zaprowadzić jakiś ład wśród zdezorganizowanych żołnierzy. Rozprzężenie było tak duże, że Niemcy nie reagowali nawet na wołania Holendrów, którzy pokrzykiwali: „Precz, do domu! Za parę godzin będą tu Anglicy i Amerykanie!”.
Doktor Pieter de Graaff, czterdziestoczteroletni chirurg, obserwując uciekających Niemców na wschód od Arnhem, był święcie przekonany, że ogląda „niewątpliwy koniec armii niemieckiej”. Suze van Zweden, nauczycielka matematyki w szkole średniej, miała szczególny powód, by zapamiętać ten dzień. Jej mąż, Johan, poważany i znany rzeźbiarz, od 1942 roku siedział w obozie koncentracyjnym w Dachau za ukrywanie holenderskich Żydów. Teraz może już wkrótce wróci, przecież wojna najwyraźniej się kończy, myślała. Suze postanowiła na własne oczy zobaczyć tę historyczną chwilę – odejście Niemców i przybycie alianckich wyzwolicieli. Jej syn, Robert, był za młody, aby zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje. Postanowiła więc wziąć ze sobą do miasta córkę, dziewięcioletnią Sonję. Kiedy już ją ubrała, Suze powiedziała:
– Musisz coś zobaczyć. Chcę, żebyś zapamiętała to na całe życie.
Holendrzy cieszyli się. Wszędzie pojawiły się holenderskie flagi. Przedsiębiorczy sklepikarze sprzedawali rozentuzjazmowanym tłumom pomarańczowe4 guziki i długie wstążki. We wsi Renkum tłum oblegał sklep z pasmanterią; jego właściciel, Johannes Snoek, ciął pomarańczowe wstążki tak szybko, jak tylko potrafił. I patrzył zdziwiony, jak chłopi od razu robią z nich kokardy i dumnie je sobie przypinają. Johannes, który był członkiem ruchu oporu, pomyślał, że „posuwają się chyba trochę za daleko”. Aby uchronić mieszkańców wioski przed skutkami ich lekkomyślności, przestał sprzedawać wstążki. Jego siostra, Maria, której udzieliło się to całe podekscytowanie, trafnie zanotowała w swym dzienniku, że „na ulicach panował taki nastrój, jak gdyby był to Koninginnedag” – dzień urodzin królowej.
Rozradowane tłumy stały na chodnikach, wznosząc okrzyki: „Niech żyje królowa!”. Śpiewali Wilhelmus (holenderski hymn narodowy) i Oranje Boven! („Holandia ponad wszystko!”).
Siostry Antonia Stranzky i Christine van Dijk ze szpitala św. Elżbiety w Arnhem pojechały rowerami, z rozwianymi habitami, na główny plac Velperplein. Tam przysiadły wśród mieszkańców Arnhem, którzy tłumnie zapełniwszy tarasy kawiarń, popijali kawę i jedli placki ziemniaczane. A obok płynął nieprzerwany potok Niemców i holenderskich nazistów.
W klasztornym szpitalu św. Piotra Kanizjusza w Nijmegen siostra M. Dosithèe Symons ze zgrozą patrzyła, jak pielęgniarki tańczą z radości na korytarzach. Ludzie powyciągali długo ukrywane radioodbiorniki i przyglądając się z okien odwrotowi Niemców, jawnie, po raz pierwszy od długich miesięcy, słuchali audycji Radia Orange5 nadawanych z Londynu przez BBC. Johannes Hurkx z Sint-Oedenrode, sadownik, tak zasłuchał się w Radio Orange, że nie spostrzegł nawet, jak grupka Niemców na tyłach jego domu kradnie należące do rodziny rowery.
W dziesiątkach miejscowości zamknięto szkoły i przerwano pracę. Robotnicy z fabryki cygar w Valkenswaard porzucili maszyny i wyszli tłumnie na ulice. Stanęły tramwaje w Hadze, siedzibie rządu. W stolicy, w Amsterdamie, atmosfera była napięta, niecodzienna. Zamknięto biura, zamknięto giełdę. Z głównych arterii komunikacyjnych nagle zniknęły niemieckie patrole, a na dworcu głównym aż kłębiło się od Niemców i holenderskich nazistów. Na przedmieściach Amsterdamu, Rotterdamu i Hagi, wzdłuż szos prowadzących do tych miast, stali tłumnie ludzie z flagami i kwiatami, mając nadzieję, że oni pierwsi powitają brytyjskie czołgi jadące z południa.
Szerzyły się pogłoski, potężniały z godziny na godzinę. W Amsterdamie wielu mieszkańców „wiedziało”, że wojska brytyjskie wyzwoliły już Hagę, leżącą niedaleko wybrzeża, około trzydziestu mil na południowy zachód. W Hadze natomiast „wiedziano”, że Rotterdam, odległe o piętnaście mil wielkie miasto portowe, został już wyzwolony. Podróżni w pociągach na każdej stacji otrzymywali różne wiadomości. Dwudziestopięcioletni Henri Peijnenburg, jeden z przywódców holenderskiego ruchu oporu, wracał z Hagi do domu w Nijmegen. Miasta te dzieli niecałe osiemdziesiąt mil. Na początku podróży usłyszał, że Brytyjczycy wkroczyli do starożytnego pogranicznego miasta Maastricht. W Utrechcie powiedziano mu, że Anglicy są już w Roermond. W Arnhem zapewniano go, że Brytyjczycy zajęli już Venlo, leżące kilka mil od granicy niemieckiej. „Kiedy wreszcie dotarłem do domu – wspomina – spodziewałem się, że na ulicach ujrzę już aliantów, ale zobaczyłem tylko wycofujących się Niemców”. Był skonsternowany i zaniepokojony.
Jego niepokój podzielali inni – zwłaszcza kierownictwo holenderskiego ruchu oporu, które potajemnie spotkało się w Hadze. Ludziom tym, którzy z napięciem obserwowali rozwój wydarzeń, wydawało się początkowo, że ich kraj jest u progu wolności. Czołgi aliantów mogły z łatwością przeciąć całą Holandię, od granicy belgijskiej do zatoki Zuiderzee. Podziemie było przekonane, że „brama wjazdowa” do Niemiec, przez Holandię, stoi otworem.
Przywódcy holenderskiego ruchu oporu wiedzieli, że Niemcy faktycznie nie mają wojsk, które mogłyby powstrzymać zdecydowane natarcie aliantów. Siły niemieckie były śmiesznie małe – jedna dywizja o niepełnym stanie, złożona ze starszych ludzi, którymi obsadzono nadbrzeżne umocnienia (siedzieli oni w swych betonowych bunkrach już od 1940 roku, nie oddawszy ani jednego strzału), oraz parę innych jednostek, których wartość bojowa była w najwyższej mierze wątpliwa, a wśród nich pododdziały Holenderskiego SS, sklecone naprędce oddziały garnizonowe, rekonwalescenci i żołnierze niezdolni do służby ze względów zdrowotnych. Ci ostatni zgrupowani byli w jednostkach trafnie nazywanych batalionami „żołądkowymi i usznymi”, ponieważ większość ich żołnierzy cierpiała na wrzody żołądka lub niedosłyszała.
Holendrom wydawało się oczywiste, że alianci posuwają się naprzód i wkrótce wkroczą do ich kraju. Ale zależało to od szybkości natarcia wojsk brytyjskich z południa. I nad tym głowili się dowódcy holenderskiego ruchu oporu: nie mieli żadnych informacji o rozmiarach brytyjskiej ofensywy.
Nie było też taką prostą sprawą sprawdzenie wiarygodności oświadczenia premiera Gerbrandy’ego, że wojska alianckie przekroczyły już granicę holenderską. Holandia zajmuje obszar wielkości zaledwie dwóch trzecich terytorium Irlandii, ale jest gęsto zaludniona. Na tym terenie mieszkało ponad dziewięć milionów ludzi6. Skutkiem tego infiltracja podziemia sprawiała Niemcom wiele kłopotów. Organizacje ruchu oporu istniały w każdym mieście i w każdej wsi. Niemniej utrzymywanie kontaktów między nimi, przekazywanie informacji było bardzo ryzykowne. Głównym – i najbardziej niebezpiecznym – środkiem łączności był telefon. W nagłych sprawach, używając skomplikowanych połączeń, tajnych linii i zaszyfrowanych informacji, kierownictwo ruchu oporu mogło się porozumieć z każdym zakątkiem w kraju. Tak więc w tym wypadku kierownictwo walki podziemnej w ciągu kilku minut dowiedziało się, że wypowiedź Gerbrandy’ego była zbyt pochopna: wojska brytyjskie nie weszły do Holandii.
Inna audycja Radia Orange wprowadziła jeszcze większe zamieszanie. Dwukrotnie w ciągu niespełna dwunastu godzin (4 września o 23.45 i rankiem 5 września) holenderska sekcja BBC podała do wiadomości, że Breda, miasto ogłoszone twierdzą, „Festung Breda”, leżąca siedem mil od granicy belgijsko-holenderskiej, została wyzwolona. Wiadomość ta szybko się rozeszła. Tajne gazetki natychmiast przygotowały wydania specjalne, wybijając w nagłówkach: „Upadek Bredy”. Ale trzydziestoośmioletni Pieter Kruyff, dowódca ruchu oporu okręgu Arnhem, którego grupy były jednymi z najlepiej wyszkolonych i zdyscyplinowanych w całej Holandii, miał poważne wątpliwości co do tego komunikatu Radia Orange. Polecił więc Johannesowi Steinfortowi, młodemu technikowi z centrali telefonicznej, swemu konspiracyjnemu „szefowi łączności”, sprawdzić tę wiadomość. Steinfort szybko połączył się tajną linią z komórką łączności ruchu oporu w Bredzie. Był jednym z pierwszych, którzy dowiedzieli się gorzkiej prawdy: miasto wciąż było w rękach Niemców. Nikt tam nie widział oddziałów alianckich – ani amerykańskich, ani brytyjskich7.
W tym zalewie różnych wiadomości i pogłosek wiele grup ruchu oporu zaczęło się niespokojnie zastanawiać, co robić. Chociaż książę Bernard i SHAEF8 przestrzegali przed ogólnokrajowym powstaniem, niektórym członkom zabrakło cierpliwości. Uważali, że nadszedł czas stanąć do bezpośredniej walki z wrogiem, twarzą w twarz, i udzielić pomocy nacierającym aliantom. Było jasne, że Niemcy obawiają się powszechnego zrywu. W wycofujących się kolumnach niemieckich, jak widzieli ludzie podziemia, żołnierze siedzieli na błotnikach samochodów z karabinami i pistoletami maszynowymi w pogotowiu. Wielu żołnierzy podziemia paliło się do walki. Nie zniechęcały ich te ostrzeżenia.
We wsi Ede, leżącej kilka mil na północny zachód od Oosterbeek, dwudziestopięcioletni Menno „Tony” de Nooy usiłował przekonać dowódcę swego oddziału, Billa Wildeboera, żeby dał rozkaz do ataku. Przecież już dawno postanowiono, wywodził, że oddział opanuje Ede, ośrodek szkoleniowy marynarzy niemieckich, w którym w tej chwili prawie nie było Niemców. De Nooy proponował, żeby po prostu zająć budynki ośrodka. Starszy od niego wiekiem Wildeboer, były starszy sierżant armii holenderskiej, był innego zdania.
– Nie wierzę, że sytuacja jest sprzyjająca – powiedział mu. – Jeszcze nie pora. Musimy czekać.
Ale nie nad wszystkimi oddziałami ruchu oporu sprawowano kontrolę. W Rotterdamie żołnierze podziemia zajęli biura wodociągów. W miasteczku Axel, tuż przy granicy holendersko-belgijskiej, zawładnęli średniowiecznym obronnym ratuszem. Setki żołnierzy niemieckich poddało się tutaj bojownikom w cywilu. W wielu miasteczkach aresztowano holenderskich nazistów, funkcjonariuszy mianowanych przez Niemców, kiedy już brali nogi za pas. W Wolfheze, na zachód od Arnhem, miejscowości znanej głównie ze swego szpitala dla umysłowo chorych, ujęto komisarza policji tego okręgu, gdy próbował uciec swym samochodem. Tymczasowo zamknięto go w najbliższym wolnym pomieszczeniu szpitalnym, aby wydać go Anglikom, „jak tylko przyjdą”.
Czekano na to. Ale ogólnie rzecz biorąc, oddziały holenderskiego ruchu oporu pozostały bierne, chociaż wszędzie wykorzystywano ten cały bałagan, aby przygotować się na przybycie wojsk sojuszniczych.
W Arnhem Charles Labouchère, czterdziestodwuletni potomek starego francuskiego rodu i aktywny członek grupy podziemnego wywiadu, był zbyt zajęty, by zawracać sobie głowę pogłoskami. Godzinami siedział w oknie swojego pokoju w biurze niedaleko mostu w Arnhem, obserwując oddziały niemieckie ciągnące drogami z Zevenaar i Zutphen na wschód i północny wschód, w kierunku Niemiec. Do zadań Labouchère’a należało szacowanie liczby wojsk i, w miarę możności, identyfikowanie jednostek. Te istotne informacje, które skrzętnie notował, były przesyłane kurierem do Amsterdamu, a stamtąd do Londynu.
W podmiejskim Oosterbeek młody Jan Eijkelhoff wolno posuwał się w tłumie na rowerze, aby nie rzucać się w oczy. Objeżdżał cały ten rejon, dostarczając Holendrom, ukrywającym się przed Niemcami, sfałszowane kartki żywnościowe. Dowódca jednej z grup ruchu oporu w Arnhem, pięćdziesięciosiedmioletni Johannes Penseel, zwany Starym, wpadł na chytry pomysł, dzięki któremu przeszedł do legendy wśród swoich ludzi. Uznał, że przyszła już pora, by przewieźć magazyn broni. Nie kryjąc się – a przecież wokół były wojska niemieckie – spokojnie pojechał wozem piekarza, razem z naprędce zebranymi chłopcami, do szpitala miejskiego, gdzie była ukryta broń. Szybko zawinęli broń w papier pakowy i przewieźli do domu Penseela, w którym okienka piwnicy wychodziły na główny plac. Penseel i jego zastępca, Toon van Daalen, uważali, że jest to doskonałe stanowisko do strzelania do Niemców, kiedy nadejdzie pora. Byli zdecydowani postępować zgodnie z nazwą pododdziału – Landelyke Knokploegen („Silnoręcy Chłopcy”).
Mężczyźni i kobiety dużej armii podziemnej wszędzie byli gotowi do walki. Mieszkańcy miasteczek i wsi na południu, wierząc, że część Holandii jest już wolna, wylegli na ulice, aby powitać wyzwolicieli. Karmelita ojciec Tiburtius Noordermeer, patrząc na rozradowane tłumy we wsi Oss, leżącej na południowy wschód od Nijmegen, pomyślał, że w powietrzu unosi się jakieś szaleństwo. Widział, jak ludzie radośnie poklepują się po plecach. Patrząc na zdemoralizowanych Niemców na drodze i triumfująco przyglądających się im Holendrów, pomyślał: „Dziki strach z jednej strony i szalona, bezgraniczna radość z drugiej”. „Nikt – wspomina niepoddający się emocjom holenderski duchowny – nie zachowywał się normalnie”.
W miarę upływu czasu u wielu jednak narastał niepokój. Karel de Wit, w aptece przy głównej ulicy Oosterbeek, był niespokojny. Powiedział żonie Johannie, farmaceutce, że nie pojmuje, dlaczego alianckie samoloty nie atakują Niemców na drogach. Zdaniem Fransa Schultego, majora armii holenderskiej w stanie spoczynku, cały ten powszechny entuzjazm był przedwczesny. Chociaż jego brat i szwagierka nie posiadali się z radości, patrząc na to, co wydawało się pogromem Niemców, Schulte nie był o tym przekonany. „Sprawy mogą przybrać zły obrót – ostrzegał. – Niemcy nie są jeszcze pobici, daleko do tego. Jeśli alianci zamierzają przejść przez Ren, to wierzcie mi, możemy być świadkami wielkiej bitwy”.
Seyss-Inquart był wprost nieprzytomny ze strachu. W Apeldoorn zaszył się w swej podziemnej kwaterze – potężnym bunkrze z betonu i cegieł. Zbudowanie tego podziemnego kompleksu kosztowało 250 tysięcy dolarów. Miał on sale konferencyjne, apartamenty i środki łączności. Wszystko to wciąż istnieje. Na betonowej fasadzie bunkra, przy wejściu, widać wydrapane „6 i 1/4” – przydomek tego znienawidzonego w Holandii komisarza Rzeszy. Holendrzy nie mogli sobie odmówić tej frajdy – w ich języku Seyss-Inquart i 6 i 1/4 brzmi niemal identycznie: zes en een kwart. [wróć]
Niemiecki historyk Walter Goerlitz (Görlitz) w swej History of the German General Staff pisze: „Można było oglądać takie sceny, że nikt nawet nie przypuszczał, iżby mogło do nich dojść w niemieckiej armii. Grupy marynarzy szły na północ bez broni, sprzedając zapasowe mundury […]. Mówili ludziom, że wojna się skończyła i wracają do domów. Samochody ciężarowe, wyładowane oficerami i ich kochankami, skrzynkami szampana i koniaku, dotarły aż do Nadrenii. Trzeba było powołać specjalne sądy wojenne, by się zajęły takimi sprawami”. [wróć]
Pogardliwa nazwa Niemców w języku holenderskim – odpowiednik polskiego „szkop” (przyp. tłum.). [wróć]
Narodowa barwa holenderska (przyp. tłum.). [wróć]
Radiostacja holenderskiego rządu emigracyjnego w Londynie (przyp. tłum.). [wróć]
Dla porównania posłużmy się danymi z małego przewodnika turystycznego Lecha Niekrasza pt. Holandia (Warszawa 1977): „Holandia zajmuje obszar lądowy o powierzchni 36 854 km kwadratowych […]. Terytorium Holandii zamieszkuje obecnie 13,6 mln ludności. Przy podobnej jak w Holandii gęstości zaludnienia Polska liczyłaby 125 milionów mieszkańców” (przyp. tłum.). [wróć]
Breda została wyzwolona przez polską 1. Dywizję Pancerną gen. Maczka dopiero 29 października (przyp. tłum.). [wróć]
Supreme Headquarters Allied Expeditionary Forces – Naczelne Dowództwo Sojuszniczych Wojsk Ekspedycyjnych (przyp. tłum.). [wróć]
Zdecydowane działania, które nakazał Hitler, były już realizowane. 4 września w kwaterze głównej Führera, skrytej głęboko w lesie gierłoskim koło Kętrzyna, sześćdziesięciodziewięcioletni feldmarszałek Gerd von Rundstedt szykował się do wyjazdu na front zachodni. Nie spodziewał się tego nowego dowództwa. Cztery dni temu nagle odwołano go z wymuszonego „stanu spoczynku” i polecono stawić się w Kętrzynie. 2 lipca, a więc przed dwoma miesiącami, Hitler zwolnił go ze stanowiska naczelnego dowódcy frontu zachodniego (w niemieckiej terminologii wojskowej – OB West, Oberbefehlshaber West1), ponieważ Rundstedt, który nie przegrał żadnej bitwy, usiłował zaradzić następstwom jednego z największych kryzysów Niemców w tej wojnie – lądowania aliantów w Normandii.
Führer i najwybitniejszy żołnierz Rzeszy nigdy się nie zgadzali co do koncepcji „najlepszej odpowiedzi na to zagrożenie”. Przed inwazją w Normandii von Rundstedt, domagając się posiłków, bez osłonek informował OKW, Oberkommando der Wehrmacht2, że alianci zachodni mają przewagę w ludziach, sprzęcie i samolotach i „mogą lądować, gdzie tylko zechcą”. To nie tak, stwierdził Hitler. Wał Atlantycki, częściowo wykończone już fortyfikacje, którymi chełpił się Führer, rozciągał się na przestrzeni niemal trzech tysięcy mil – od Kirkenes (na granicy norwesko-fińskiej) do Pirenejów (na granicy hiszpańsko-francuskiej). Zdaniem Hitlera czynił on „ten front nie do zdobycia dla każdego wroga”. Von Rundstedt wiedział aż nadto dobrze, że to bardziej propaganda niż fakt. Cały Wał Atlantycki określał jednym słowem: „bzdura”.
Legendarny feldmarszałek Erwin Rommel, który wsławił się zwycięstwami na pustyniach Afryki Północnej w pierwszych latach wojny, a później dowodził podlegającą von Rundstedtowi Grupą Armii B, był równie przerażony tą pewnością siebie Führera. Dla Rommla umocnienia na wybrzeżu były po prostu „urojeniem Hitlera, Wolkenkuckkucksheim – sennym marzeniem”. I prawdopodobnie po raz pierwszy byli tego samego zdania arystokratyczny, wychowany w starych pruskich tradycjach von Rundstedt i młodszy od niego, ambitny Rommel. Ale w innych sprawach nie byli zgodni. Rommel, mając ciągle w pamięci druzgocącą klęskę swego Afrika Korps, którą zadał mu w 1942 roku Montgomery pod Al-Alamajn, dobrze zdawał sobie sprawę, jak może wyglądać inwazja aliantów. Uważał, że desant trzeba zatrzymać na plażach. Von Rundstedt, z lodowatą miną, nie zgadzał się ze swym podkomendnym, o którym uszczypliwie mówił Marschall Bubi (marszałek chłopaczek). Upierał się, że wojska alianckie należy zetrzeć z powierzchni ziemi po wylądowaniu. Hitler poparł Rommla. W dniu D3, pomimo kapitalnych improwizacji Rommla, wojska alianckie sforsowały te „niezdobyte” umocnienia w ciągu kilku godzin.
W strasznych dniach, które nastąpiły, miażdżone przez aliantów, którzy niemal całkowicie panowali w powietrzu, spętane niepozwalającym na odwrót rozkazem Hitlera („Każdy żołnierz ma walczyć i ginąć tam, gdzie się znajduje”), rozciągnięte linie Rundstedta zaczęły wszędzie pękać. Feldmarszałek rozpaczliwie zatykał wyrwy, ale mimo że żołnierze twardo walczyli i kontratakowali, wynik bitwy można było z góry przesądzić. Von Rundstedt nie miał złudzeń. Nie mógł, wedle słów Hitlera, ani „zepchnąć najeźdźców do morza”, ani „ich zniszczyć”.
W nocy 1 lipca, w szczytowym momencie bitwy normandzkiej, feldmarszałek Wilhelm Keitel, szef sztabu Hitlera, wezwał von Rundstedta i zapytał żałośnie: „Co robić?”. Rundstedt, który nigdy nie owijał niczego w bawełnę, wypalił wprost: „Skończyć wojnę, głupcy. Co innego można zrobić?”. Hitler, gdy mu przekazano te słowa, zareagował nader umiarkowanie. „Ten stary człowiek nie panuje już nad nerwami i nad sytuacją. Będzie musiał odejść”. Dwadzieścia cztery godziny później, w utrzymanym w uprzejmym tonie piśmie odręcznym, Hitler zawiadamiał von Rundstedta, że „biorąc pod uwagę Pańskie zdrowie oraz wzmożone wysiłki, jakich należy się spodziewać w najbliższej przyszłości”, zostaje on pozbawiony dowództwa.
Von Rundstedt, najstarszy rangą i najbardziej zasługujący na zaufanie feldmarszałek Wehrmachtu, wprost nie dowierzał własnym oczom. Przez pięć lat wojny jego talent wojskowy dobrze służył Trzeciej Rzeszy. W 1939 roku, kiedy Hitler z zimną krwią zaatakował Polskę, rozpętując wojnę, która w końcu ogarnęła cały świat, von Rundstedt w całej rozciągłości zademonstrował niemiecką formułę podboju – Blitzkriegu, wojny błyskawicznej. W niecały tydzień czołowe oddziały jego wojsk pancernych dotarły do przedmieść Warszawy. Rok później, kiedy Hitler z niszczycielską szybkością zalał większość Europy Zachodniej, von Rundstedt dowodził armią pancerną. W 1941 roku, gdy Hitler zaatakował Rosję, von Rundstedt znów był na pierwszej linii frontu. Teraz, obrażony szkalowaniem jego kariery i reputacji, powiedział swemu szefowi sztabu, generałowi majorowi Güntherowi Blumentrittowi, że „strateg amator w hańbiący sposób przeniósł go w stan spoczynku”. Ten „austriacki kapral – pienił się von Rundstedt – wykorzystał jako pretekst mój wiek i zły stan zdrowia, aby mnie zwolnić i znaleźć sobie kozła ofiarnego”. Gdyby mu dano wolną rękę, przedstawiał swój plan w ogólnym zarysie Blumentrittowi, powoli cofałby się do granicy niemieckiej, a w tym czasie nieprzyjaciel „zapłaciłby straszliwą cenę za każdą piędź oddanej ziemi”. Ale, jak niejednokrotnie mawiał oficerom swego sztabu, z powodu nieustannej „kurateli z góry” dowodzić mógł niemal jedynie, jako OB West, „zmianą warty przed bramą”4.
Od czasu odwołania go „ze stanu spoczynku”, kiedy przybył pod koniec sierpnia do Wolfsschanze (Wilczego Szańca) pod Kętrzynem, jak Hitler nazwał swą kwaterę główną, von Rundstedt na jego zaproszenie brał udział w codziennych odprawach. Führer, według słów zastępcy szefa oddziału operacyjnego, generała Waltera Warlimonta, ciepło powitał swego najstarszego feldmarszałka, traktując go z „niezwykłym u niego brakiem pewności siebie i respektem”. Warlimont zanotował także, że przez cały czas tych długich narad von Rundstedt „siedział bez ruchu i odzywał się monosylabami”5. Pedantyczny, realnie myślący feldmarszałek nie miał nic do powiedzenia. Był po prostu przerażony rozwojem sytuacji.
Z odpraw jasno wynikało, że Armia Czerwona na wschodzie zajęła obecnie front o długości ponad 1400 mil, od Finlandii na północy do Wisły w Polsce, a dalej do Karpat w Rumunii i Jugosławii. Radzieckie wojska pancerne dotarły już do granic Prus Wschodnich, zaledwie sto mil od kwatery głównej Führera.
Na froncie zachodnim, jak przekonał się von Rundstedt, spełniły się jego najgorsze przewidywania. Niszczono dywizję po dywizji. Całą linię niemiecką bezradnie przesunięto do tyłu. Tylko jednostki straży tylnych, chociaż okrążone i odcięte, jeszcze trzymały się uparcie w tak ważnych portach, jak Dunkierka, Calais, Boulogne, Hawr, Brest, Lorient i Saint-Nazaire, zmuszając aliantów do transportowania zaopatrzenia z odległych plaż inwazyjnych. Ale teraz, kiedy nieoczekiwanie, kapitalnym manewrem, zajęli oni Antwerpię, jeden z największych głębokich portów morskich w Europie, alianci mogli wreszcie rozwiązać problem zaopatrzenia. Von Rundstedt stwierdził, że taktykę Blitzkriegu, udoskonaloną przez niego i innych, zapożyczyły i z powodzeniem zastosowały z niszczycielskim skutkiem armie Eisenhowera. A feldmarszałek Walter Model, pięćdziesięcioczteroletni nowy naczelny dowódca na Zachodzie (został nim 17 sierpnia), był najwyraźniej niezdolny do zaprowadzenia jakiego takiego ładu w tym bałaganie. Jego front rozerwały na północy i rozniosły na strzępy czołgi brytyjskiej 2. Armii i amerykańskiej 1. Armii nacierające przez Belgię w kierunku Holandii. Na południe zaś od Ardenów wojska pancerne generała George’a S. Pattona kierowały się na Metz i Zagłębie Saary. Zdaniem von Rundstedta nie to była już tylko „groźna sytuacja” – to była katastrofa.
Von Rundstedt miał czas zastanowić się nad nieuchronnym końcem. Upłynęły cztery dni, zanim Hitler go przyjął. Na te dni „wyczekiwania” feldmarszałek zatrzymał się w dawnej gospodzie wiejskiej, zarezerwowanej dla wyższych oficerów w samym środku kwatery głównej Führera, czyli otoczonej drutem kolczastym enklawy drewnianych baraków i betonowych bunkrów, pod którymi znajdowały się rozbudowane, wielokondygnacyjne pomieszczenia. Von Rundstedt, zirytowany tym czekaniem, wyładowywał złość na Keitlu, szefie sztabu.
– Po co mnie tutaj wezwano? – pytał. – O co chodzi?
Keitel nie potrafił na to odpowiedzieć. Hitler nie dał mu żadnych instrukcji poza niewinną wzmianką o zdrowiu feldmarszałka. Można sądzić, iż Führer sam sobie chciał dowieść, że postąpił słusznie, dymisjonując w lipcu von Rundstedta „ze względu na stan zdrowia”.
– Chcę się przekonać, czy stan zdrowia tego starego człowieka się poprawił.
Były to jedyne słowa, jakie Keitel usłyszał od Hitlera.
Keitel dwukrotnie przypominał Hitlerowi, że feldmarszałek czeka. Wreszcie 4 września po południu von Rundstedta wezwano do Hitlera. Rzecz osobliwa – od razu przeszedł do sedna sprawy:
– Chcę jeszcze raz powierzyć panu front zachodni.
Wyprężony von Rundstedt, dzierżąc w obu dłoniach swą złotą buławę, jedynie skinął posłusznie głową. Mimo swej wiedzy i doświadczenia, niechęci do Hitlera i nazistów von Rundstedt, w którym głęboko były zakorzenione pruskie tradycje wojskowe i bezwzględne posłuszeństwo, nie uchylił się od tej nominacji. Jak wspominał później, „tak czy owak wszelki protest byłby bezprzedmiotowy”6. Hitler tylko w ogólnych zarysach przedstawił zadanie von Rundstedta. Jeszcze raz improwizował. Przed dniem inwazji w Normandii Hitler rozwodził się, że Wał Atlantycki jest nie do zdobycia. Teraz, ku konsternacji von Rundstedta, podkreślał, że nie do zdobycia jest Wał Zachodni – od dawna zaniedbane, nieobsadzone, lecz wciąż potężne fortyfikacje graniczne znane jako Linia Zygfryda. Von Rundstedt, rozkazał Hitler, ma nie tylko zatrzymać aliantów tak daleko na zachód, jak to tylko możliwe, ale także kontratakować. Zdaniem Führera bowiem największe zagrożenie ze strony aliantów to nic więcej, jak „wysunięte do przodu oddziały pancerne”. Najwyraźniej jednak Hitler był wstrząśnięty tym, że zajęli oni Antwerpię. Należy ich wyprzeć z tego ważnego portu, uniemożliwić im korzystanie z niego. Ponieważ jednak inne porty wciąż są w rękach niemieckich, mówił Hitler, spodziewa się on, że alianci będą się musieli zatrzymać z powodu nadmiernego wydłużenia linii zaopatrzeniowych. Hitler był przekonany, że front zachodni można ustabilizować i – z nadchodzącą zimą – ponownie przejąć inicjatywę. Zapewnił von Rundstedta, że „nie niepokoi się zbytnio sytuacją na Zachodzie”.
Był to jeszcze jeden wariant monologu, który von Rundstedt słyszał już wielokrotnie. Teraz idée fixe Hitlera stał się Wał Zachodni. Von Rundstedt jeszcze raz otrzymał rozkaz, by „nie ustępować ani na krok” i „utrzymać pozycje za wszelką cenę”.
Mianując von Rundstedta na miejsce feldmarszałka Modla, Hitler po raz trzeci w ciągu dwóch miesięcy zmienił OB West. Najpierw von Rundstedta zastąpił feldmarszałek Günther von Kluge, po nim przyszedł Model, a teraz znowu von Rundstedt. Model na stanowisku OB West był zaledwie osiemnaście dni. Teraz, powiedział Hitler, obejmie Grupę Armii B podległą von Rundstedtowi. Von Rundstedt od dawna odnosił się do Modla bez entuzjazmu. Uważał, że nie zdobył on swego stopnia, idąc twardą, żołnierską drogą, że zbyt szybko Hitler awansował go na feldmarszałka. Mawiał, że z Modla byłby jedynie „dobry sierżant – szef pułku” i tam byłby bardziej na miejscu. Von Rundstedt uznał jednak, że nie ma to teraz większego znaczenia, bo sytuacja jest beznadziejna. Gdy po południu 4 września wyjeżdżał do swej kwatery głównej w pobliżu Koblencji, von Rundstedt nie widział żadnych możliwości powstrzymania aliantów przed wkroczeniem do Niemiec, przeprawieniem się przez Ren i zakończeniem wojny w ciągu kilku tygodni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Dosłownie: głównodowodzący na Zachodzie (przyp. tłum.). [wróć]
Naczelne dowództwo niemieckich sił zbrojnych (przyp. tłum.). [wróć]
Dzień inwazji aliantów na Normandię, a także dzień rozpoczęcia jakiejś operacji w ogóle (przyp. tłum.). [wróć]
„Von Rundstedta – jak powiedział mi w wywiadzie nieżyjący już generał Blumentritt – bardzo uraziła wzmianka w piśmie Hitlera, że «odchodzi na własną prośbę». Niektórzy z nas w dowództwie faktycznie myśleli, że prosił o zwolnienie, ale tak nie było. Von Rundstedt zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek prosił o przeniesienie w stan spoczynku, a nawet że kiedykolwiek o tym pomyślał. Był w najwyższej mierze rozgniewany, tak wściekły, że przysięgał, iż nigdy już nie obejmie żadnego dowództwa pod Hitlerem. Wiem, że naprawdę tak nie myślał, bo dla von Rundstedta posłuszeństwo w wojsku nie podlegało dyskusji i decydowało o wszystkim”. [wróć]
Walter Warlimont, Inside Hitler’s Headquarters, 1939–1945, s. 477. [wróć]
Według Waltera Goerlitza, redaktora pamiętników feldmarszałka Keitla (The Memoirs of Field Marshal Keitel, s. 347 [wyd. pol.: W służbie aż do klęski, oprac. Werner Maser, przeł. D. Luliński, Bellona, Warszawa 2001]), von Rundstedt podobno odpowiedział Hitlerowi: „Mein Führer, cokolwiek rozkażesz, spełnię swą powinność do ostatniego tchu”. Moja wersja reakcji von Rundstedta jest oparta na wspomnieniach jego byłego szefa sztabu, generała majora Blumentritta: „Nic na to nie odparłem – powiedział mi. – Gdybym tylko otworzył usta, Hitler «rozmawiałby» ze mną przez trzy godziny”. [wróć]
Tytuł oryginału: A Bridge Too Far
Copyright © 1974 by Cornelius Ryan
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Grzegorz Dziamski
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Krzysztof Rychter
Fotografia na okładce: Christopher Furlong/Getty Images
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: O jeden most za daleko, wyd. III, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-613-3
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
