Ostatni sen - Pedro Almodovar - ebook + książka

Ostatni sen ebook

Almodovar Pedro

4,3

Opis

Najbardziej osobista książka Pedra Almodovara. Autoportret rozpisany na dwanaście historii, które ujawniają mniej znane oblicze i pasję pisarską popularnego reżysera. Dwanaście historii obejmujących różne okresy: od późnych lat sześćdziesiątych do dziś, i pokazujących ewolucję Almodovara jako artysty.

Mroczne lata edukacji szkolnej, bardzo osobiste wspomnienie o matce, rozważania na temat własnej twórczości – to wszystko autor zamyka w niewielkich formach fabularnych, dzięki którym możemy odkrywać go na nowo, szukać kolejnych tropów dotyczących jego życia i dzieł. Teksty składające się na ten tom Almodóvar pisał do szuflady przez blisko pięćdziesiąt lat. Fikcja przenika się tu z rzeczywistością, humor – z powagą, racjonalność – z szaleństwem, a logika – z paradoksem. Lektura tych opowiadań przypomina oglądanie filmów Almodovara: zaskakuje, bawi, dezorientuje, wzrusza, skłania do refleksji. A znany reżyser okazuje się również znakomitym stylistą doskonale władającym piórem.

Książkę poleca Grażyna Torbicka: „Taki jest Almodóvar. Są tu szczerość i tajemnica, szaleństwo i spokój, radość chwili i smutek przemijania, a przede wszystkim pasja i pożądanie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 225

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: El úl­timo su­eño
Co­py­ri­ght © 2023, Pe­dro Al­mo­dó­var Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ta­rzyna Okra­sko, Agata Ostrow­ska, 2023
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzący • An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal, Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja • Ida Świer­kocka
Ko­rekta • Mał­go­rzata Ku­śnierz, Anna Si­do­rek
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Bar­bara Adam­czyk
Ilu­stra­cja na okładce • © Ja­vier Jaén
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych • Pen­guin Ran­dom Ho­use Grupo Edi­to­rial
Ad­ap­ta­cja okładki • Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67727-19-8
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Loli Gar­cíi, mo­jemu bratu Agu­sti­nowii Jo­na­sowi Pe­iró

I za­wie­rały opisy chwil, które były mu dro­gie, ale o któ­rych nie mógł ni­komu po­wie­dzieć. Prze­lotne spoj­rze­nia na mło­dych męż­czyzn, przy­cho­dzą­cych na jego od­czyty lub spo­ty­ka­nych na kon­cer­tach. Spoj­rze­nia, które cza­sami były od­wza­jem­niane, a po­tem sta­wały się nie­dwu­znaczne w swo­jej in­ten­syw­no­ści. Cho­ciaż cie­szyły go pu­blicz­nie oka­zy­wane wy­razy uzna­nia i ce­nił so­bie liczną pu­blikę, która przy­cho­dziła go po­słu­chać, za­wsze naj­le­piej pa­mię­tał te przy­pad­kowe kon­takty, mil­czące i ukrad­kowe. Rze­czą nie do po­my­śle­nia było nie­za­re­je­stro­wa­nie w dzien­niku sy­gnału prze­sła­nego spoj­rze­niem z jego po­ta­jemną ener­gią.

Colm Tó­i­bín, Cza­ro­dziej[1]

WSTĘP

Wie­lo­krot­nie su­ge­ro­wano mi, że­bym na­pi­sał au­to­bio­gra­fię, a ja za­wsze od­ma­wia­łem. Pro­po­no­wano także, żeby ktoś inny na­pi­sał moją bio­gra­fię, ale wi­zja książki opo­wia­da­ją­cej o mnie jako o oso­bie wy­wo­łuje we mnie pe­wien ro­dzaj aler­gii. Ni­gdy nie pro­wa­dzi­łem dzien­ni­ków, a kiedy pró­bo­wa­łem, koń­czyło się na dru­giej stro­nie; jed­nak ni­niej­sza książka sta­nowi za­prze­cze­nie tego wszyst­kiego. Naj­bli­żej jej do au­to­bio­gra­fii frag­men­ta­rycz­nej, nieco enig­ma­tycz­nej i nie­peł­nej. Mimo to wie­rzę, że osoby, które ją prze­czy­tają, uzy­skają pełny ob­raz mnie jako fil­mowca, jako opo­wia­da­cza hi­sto­rii (pi­sa­rza), a także tego, w jaki spo­sób te dwie role mie­szają się i łą­czą w moim ży­ciu. Jed­nak w tym, co na­pi­sa­łem, są ko­lejne sprzecz­no­ści – choć twier­dzę, że ni­gdy nie po­tra­fi­łem pro­wa­dzić dzien­nika, w tym zbio­rze po­ja­wiają się cztery opo­wia­da­nia, które świad­czą o czymś prze­ciw­nym: te o śmierci mo­jej matki, o wi­zy­cie u Cha­veli w Te­poz­tlán, Kro­nika pu­stego dnia i Zła po­wieść. Są one bez­po­śred­nim za­pi­sem mo­ich do­świad­czeń w chwili, kiedy je prze­ży­wa­łem, bez grama dy­stansu. Ni­niej­szy zbiór opo­wia­dań (wszystko jest dla mnie opo­wia­da­niem, nie uznaję po­dzia­łów ga­tun­ko­wych) uka­zuje ści­sły zwią­zek mię­dzy tym, co pi­szę, tym, co fil­muję, i tym, co prze­ży­wam.

Te nie­pu­bli­ko­wane do­tąd opo­wia­da­nia le­żały w moim ga­bi­ne­cie, wraz z całą stertą in­nych, zar­chi­wi­zo­wa­nych przez Lolę Gar­cíę. Lola jest moją asy­stentką, od­po­wie­dzialną za tego typu za­da­nia. Wy­ko­pała tek­sty ze sta­rych nie­bie­skich te­czek, które ura­to­wała z cha­osu licz­nych prze­pro­wa­dzek. Wraz z Jau­mem Bon­fil­lem po­sta­no­wili je od­ku­rzyć. Nie czy­ta­łem ich od czasu na­pi­sa­nia; Lola je zar­chi­wi­zo­wała, a ja o nich za­po­mnia­łem. Ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy wra­cać do nich po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach, gdyby nie za­su­ge­ro­wała, że­bym rzu­cił okiem. Lola do­ko­nała roz­sąd­nego wy­boru i dała mi kilka do prze­czy­ta­nia, żeby zo­ba­czyć, jak za­re­aguję. Prze­glą­da­łem je w wol­nych chwi­lach mię­dzy pre- a post­pro­duk­cją Strange Way of Life. Nie wpro­wa­dza­łem po­pra­wek, bo za­le­żało mi na tym, żeby przy­po­mnieć so­bie sie­bie i te opo­wia­da­nia do­kład­nie ta­kimi, ja­kie były w chwili po­wsta­nia, i prze­ko­nać się, jak zmie­niło się moje ży­cie i wszystko, co mnie ota­cza, od kiedy ukoń­czy­łem szkołę z dwiema ma­tu­rami[2].

Od dziecka wie­dzia­łem, że je­stem pi­sa­rzem, za­wsze pi­sa­łem. Je­śli coś było dla mnie ja­sne, to moje po­wo­ła­nie li­te­rac­kie, a je­śli cze­goś nie je­stem pewny, to mo­ich osią­gnięć. W dwóch z za­miesz­czo­nych tu tek­stów opo­wia­dam o mo­jej mi­ło­ści do li­te­ra­tury i pi­sa­nia (Ży­cie i śmierć Mi­gu­ela – na­pi­sa­nym wie­czo­rami w la­tach 1967–1970 – i stwo­rzo­nej w tym rokuZłej po­wie­ści).

Prze­pro­si­łem się z nie­któ­rymi z nich i przy­po­mnia­łem so­bie, kiedy i gdzie je pi­sa­łem. Wi­dzę się, jak pi­szę Ży­cie i śmierć Mi­gu­ela na oli­vet­tim, sie­dząc na pa­tiu domu ro­dzin­nego w Ma­dri­ga­lejo wśród wi­no­ro­śli, obok wi­szą­cego na sznurku oskó­ro­wa­nego kró­lika, przy­po­mi­na­ją­cego pa­skudny lep na mu­chy. W biu­rze te­le­ko­mu­ni­ka­cji, na po­czątku lat sie­dem­dzie­sią­tych, pi­sa­łem ukrad­kiem, kiedy już skoń­czy­łem pracę na dany dzień. Pi­sa­łem też oczy­wi­ście wszę­dzie tam, gdzie miesz­ka­łem, za­wsze przy oknie.

Ni­niej­sze opo­wia­da­nia sta­no­wią do­peł­nie­nie mo­ich fil­mów: cza­sami słu­żyły mi jako bez­po­śred­nie od­zwier­cie­dle­nie da­nego mo­mentu w moim ży­ciu – i albo wiele lat póź­niej sta­wały się fil­mami (Złe wy­cho­wa­nie, nie­które frag­menty Bólu i bla­sku), albo kie­dyś w końcu się nimi staną.

Wszyst­kie te tek­sty uznaję za ini­cja­cyjne (nie uwa­żam jesz­cze tego etapu za za­mknięty), a wiele z nich po­wstaje w ra­mach walki z ma­ra­zmem. W 1979 roku two­rzę po­stać sza­loną pod każ­dym wzglę­dem, Patty Di­phusę (Wy­zna­nia seks­bomby), a w nowy wiek wcho­dzę z kro­niką pierw­szego dnia sie­roc­twa (Ostatni sen); po­wie­dział­bym, że we wszyst­kich póź­niej­szych tek­stach – łącz­nie z Gorzką Gwiazdką, gdzie po­zwo­li­łem so­bie za­wrzeć wstawkę w po­staci mo­no­logu o Cha­veli, któ­rej głos sta­nowi nie­od­łączny ele­ment wielu mo­ich fil­mów – kie­ruję wzrok na sie­bie i prze­ista­czam się w nową po­stać, o któ­rej pi­szę w Że­gnaj, wul­ka­nie, Kro­nice pu­stego dnia i Złej po­wie­ści. Ta nowa po­stać, ja sam, sta­nowi prze­ci­wień­stwo Patty, choć współ­two­rzymy tę samą osobę. W tym no­wym wieku prze­ista­czam się w ko­goś, kto jest mrocz­niej­szy, bar­dziej su­rowy i me­lan­cho­lijny, mniej pewny sie­bie i świata, wy­stra­szony – i to stam­tąd czer­pię in­spi­ra­cję. Do­wo­dem na to są moje filmy, zwłasz­cza te, które zro­bi­łem w ostat­nich sze­ściu la­tach.

To wszystko znaj­duje się w tej książce; od­kry­wam także, że tuż po przy­jeź­dzie do Ma­drytu, na po­czątku lat sie­dem­dzie­sią­tych, by­łem już osobą, w którą mia­łem się prze­isto­czyć: Wi­zyta prze­obra­ziła się w Złe wy­cho­wa­nie do­piero w 2004 roku, ale gdy­bym miał pie­nią­dze, już wtedy za­de­biu­to­wał­bym jako re­ży­ser z Jo­anną, świr­niętą kró­lewną alboCe­re­mo­nią lu­stra i da­lej ro­bił­bym filmy, które na­krę­ci­łem póź­niej. Ale nie­które z tych opo­wia­dań po­cho­dzą jesz­cze sprzed mo­jej prze­pro­wadzki do Ma­drytu, po­wstały w la­tach 1967–1970: to Od­ku­pie­nie i wspo­mniane już Ży­cie i śmierć Mi­gu­ela. W obu do­strze­gam, z jed­nej strony, że do­piero co skoń­czy­łem szkołę, a z dru­giej – mło­dzień­czą udrękę, strach przed ży­ciem w pu­łapce ma­łego mia­steczka, ko­niecz­ność jak naj­szyb­szej ucieczki do Ma­drytu (przez te trzy lata miesz­ka­li­śmy z ro­dziną w Ma­dri­ga­lejo w pro­win­cji Cáce­res).

Pró­bo­wa­łem zo­sta­wić opo­wia­da­nia w ta­kiej for­mie, w ja­kiej po­wstały, ale mu­szę przy­znać, że przy Ży­ciu i śmierci Mi­gu­ela nie mo­głem się oprzeć i wpro­wa­dzi­łem pewne po­prawki; styl wy­dał mi się za bar­dzo spe­cy­ficzny i wy­du­many, do­ko­na­łem więc drob­nych ko­rekt, z po­sza­no­wa­niem du­cha ory­gi­nału. To jedno z opo­wia­dań, któ­rych lek­tura, po po­nad pięć­dzie­się­ciu la­tach, naj­bar­dziej mnie za­sko­czyła. Świet­nie pa­mię­ta­łem po­mysł, na któ­rym za­sa­dza się cała nar­ra­cja, opo­wie­dze­nie ży­cia w prze­ciw­nym kie­runku. Ten ele­ment oka­zał się naj­waż­niej­szy i – je­śli wolno mi tak po­wie­dzieć – ab­so­lut­nie ory­gi­nalny. Kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej po­my­śla­łem, że w Cie­ka­wym przy­padku Ben­ja­mina But­tona ukra­dli mi kon­cept. Sama hi­sto­ria jest bar­dzo kon­wen­cjo­nalna i od­zwier­cie­dla prze­bieg mo­jego ży­cia, wów­czas jesz­cze bar­dzo krót­kiego. Naj­waż­niej­szy jed­nak był kon­cept. Kiedy czy­tam ten tekst dzi­siaj, uświa­da­miam so­bie, że opo­wiada przede wszyst­kim o pa­mięci i o na­szej bez­rad­no­ści w ob­li­czu upływu czasu. Z taką my­ślą za­pewne pi­sa­łem tę hi­sto­rię, ale za­po­mnia­łem o tym i te­raz nie mogę się na­dzi­wić. We wszyst­kich opo­wia­da­niach z tam­tej de­kady prze­wi­jają się także mo­tywy re­li­gijne, po­kło­sie mo­jej ka­to­lic­kiej edu­ka­cji.

Ra­dy­kalny prze­łom na­stę­puje w 1979 roku, wraz z kre­acją Patty Di­phusy; nie mógł­bym na­pi­sać ta­kiej po­staci ani wcze­śniej, ani póź­niej niż w sza­lo­nej koń­cówce lat sie­dem­dzie­sią­tych. Oczami wy­obraźni wi­dzę, jak sie­dzę wtedy przy ma­szy­nie, zaj­muję się wszyst­kim, co po­pad­nie, żyję i pi­szę z za­wrotną pręd­ko­ścią. Stu­le­cie koń­czę Ostat­nim snem, re­la­cją z pierw­szego dnia sie­roc­twa; za­le­żało mi na umiesz­cze­niu tu tej krót­kiej kro­niki, gdyż uwa­żam, że te pięć stron na­leżą do naj­lep­szych tek­stów, ja­kie do­tych­czas na­pi­sa­łem. Nie czyni to jed­nak ze mnie wiel­kiego pi­sa­rza – by­łoby tak, gdy­bym zdo­łał na­pi­sać co naj­mniej dwie­ście stron tego sa­mego ka­li­bru. Żeby mógł po­wstać Ostatni sen, mu­siała umrzeć moja matka.

Oprócz wspo­mnia­nego już związku Wi­zyty ze Złym wy­cho­wa­niem w ze­bra­nych tu tek­stach prze­wija się wiele te­ma­tów i wąt­ków, które po­ja­wiają się w mo­ich fil­mach lub ja­koś na nie wpły­wają. To na przy­kład moja ob­se­sja na punk­cie Głosu ludz­kiego Coc­teau, wi­doczna już w Pra­wie po­żą­da­nia, sta­no­wiła pod­stawę Ko­biet na skraju za­ła­ma­nia ner­wo­wego i po­ja­wiła się po raz ko­lejny w Prze­rwa­nych ob­ję­ciach, a w końcu dwa lata temu zna­la­zła wy­raz w Ludz­kim gło­sie z Tildą Swin­ton. Rów­nież w Zbyt wielu tran­zy­cjach opo­wia­dam o jed­nym z ele­men­tów klu­czo­wych dlaWszyst­kiego o mo­jej matce: eklek­ty­zmie, mie­szance nie tylko ga­tun­ków, lecz także dzieł, które mnie ukształ­to­wały – oprócz mo­no­dramu Coc­teau był to też Tram­waj zwany po­żą­da­niem Ten­nes­see Wil­liamsa (El De­seo – „pra­gnie­nie”, „po­żą­da­nie” – to na­zwa mo­jej firmy pro­du­cenc­kiej) i Pre­miera, film Johna Cas­sa­ve­tesa. Wszystko, co wpa­dło mi w ręce albo mi­gnęło mi przed oczami, przy­własz­cza­łem so­bie i prze­twa­rza­łem jako swoje, choć nie w tak skrajny spo­sób jak León w Zbyt wielu tran­zy­cjach.

Jako fil­mo­wiec na­ro­dzi­łem się w szczy­to­wym okre­sie post­mo­der­ni­zmu: idee można było czer­pać ze­wsząd; wszyst­kie epoki i style współ­ist­niały obok sie­bie, znik­nęły uprze­dze­nia ze względu na ga­tu­nek i płeć oraz getta; nie li­czył się też wtedy ry­nek, wy­łącz­nie głód ży­cia i chęć two­rze­nia. Były to ide­alne wa­runki dla ko­goś, kto – tak jak ja – chciał po­żreć wów­czas cały świat.

Mo­głem czer­pać in­spi­ra­cję z po­dwó­rek w Ka­sty­lii-La Man­chy, gdzie spę­dzi­łem naj­wcze­śniej­sze lata, z ciem­nej sali Rock-Ola[3], za­trzy­mu­jąc się – je­śli było to po­trzebne – w bar­dziej po­nu­rych ob­sza­rach póź­niej­szego dzie­ciń­stwa w szkole-wię­zie­niu u sa­le­zja­nów. Były to lata burz­liwe i za­ra­zem olśnie­wa­jące, gdyż ścieżkę dźwię­kową do tego sa­le­zjań­skiego hor­roru sta­no­wiły ła­ciń­skie msze, które sam śpie­wa­łem jako so­li­sta chóru (Ból i blask).

Mogę dziś stwier­dzić, że to wła­śnie w tych trzech miej­scach się ukształ­to­wa­łem: na po­dwór­kach La Man­chy, gdzie ko­biety dzier­gały kloc­kowe ko­ronki, śpie­wały i ob­ga­dy­wały całą wio­skę; w trak­cie cu­dow­nej eks­plo­zji wol­no­ści pod­czas ma­dryc­kiej nocy lat 1977–1990; oraz w mro­kach edu­ka­cji re­li­gij­nej, którą ode­bra­łem w szkole sa­le­zja­nów na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych. Wszyst­kie te wątki sku­piają się w ni­niej­szej książce, ale to­wa­rzy­szą im też inne: Pra­gnie­nie nie tylko jako na­zwa firmy pro­du­cenc­kiej, lecz także jako sza­leń­stwo, epi­fa­nia i prawo, któ­remu trzeba się pod­dać, jak­by­śmy byli bo­ha­te­rami tek­stu bo­lera.

Wi­zyta

Na ulicy ma­łego mia­steczka w Es­tre­ma­du­rze mniej wię­cej dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia dziew­czyna zwraca uwagę prze­chod­niów swoim eks­tra­wa­ganc­kim wy­glą­dem. Jest po­łu­dnie i jej strój, sam w so­bie rzu­ca­jący się w oczy, w świe­tle słońca wy­daje się jesz­cze bar­dziej nie­sto­sowny. Ale ona idzie nie­wzru­szona, nic jej nie ob­cho­dzą za­sko­czone spoj­rze­nia. Dziew­czyna po­ru­sza się bar­dzo pew­nie, jakby wy­peł­niała stary, do­pra­co­wany plan. Jej su­kienka, ka­pe­lusz i po­zo­stałe do­datki są iden­tyczne z tymi, które no­siła Mar­lene Die­trich w Dia­beł jest ko­bietą, gdy pró­bo­wała uwieść waż­nego urzęd­nika, aby wy­da­wał pasz­porty jej i Ce­sa­rowi Ro­mero. Ru­chy dziew­czyny nie tylko przy­po­mi­nają ru­chy słyn­nej gwiazdy, lecz są wręcz do­kładną ich ko­pią. Ten wi­dok, wy­ra­fi­no­wany i ana­chro­niczny, na tle ma­łego mia­steczka spra­wia wra­że­nie kom­plet­nie nie­rze­czy­wi­stego i skan­da­licz­nego.

Ko­bieta za­trzy­muje się przed drzwiami szkoły oj­ców sa­le­zja­nów i wcho­dzi do bu­dynku rów­nie pew­nie, jak wcze­śniej szła ulicą. Nie ma cie­nia wa­ha­nia w jej po­sta­wie, po­ru­sza się tak, jakby do­sko­nale znała szkołę. Ze stró­żówki wy­cho­dzi jej na spo­tka­nie zdu­miony ksiądz.

– W czym mogę pani po­móc? – pyta wy­raź­nie zmie­szany.

– Chcia­ła­bym się wi­dzieć z oj­cem dy­rek­to­rem – od­po­wiada ko­bieta z miaż­dżącą na­tu­ral­no­ścią. Ksiądz pa­trzy na nią nie­mal z prze­ra­że­niem i mówi bez prze­ko­na­nia:

– Nie je­stem pe­wien, czy jest w szkole.

– Wiem, że o tej po­rze prze­bywa w swoim ga­bi­ne­cie.

Cho­ciaż dziew­czyna wy­po­wiada się w spo­sób ka­te­go­ryczny, jej pew­ność ni­we­luje pro­wo­ka­cję mo­gącą po­brzmie­wać w jej sło­wach. Ksiądz tak­suje ją spoj­rze­niem od stóp do głów i nie wie, co po­wie­dzieć. „Nie po­wi­nie­nem jej wpusz­czać, jej wy­gląd jest szo­ku­jący”, my­śli.

– Niech pani zro­zu­mie, do tej szkoły cho­dzą mło­dzi chłopcy i...

– I co?

– No więc pani... w tym stroju...

– Co jest nie tak z moim stro­jem? – Dziew­czyna ogląda się, jakby się bała, że ma ja­kąś plamę albo dziurę. – Nie po­doba się panu?

– Nie o to cho­dzi...

– W ta­kim ra­zie o co? Nie chce mi chyba ksiądz po­wie­dzieć, że wasi ucznio­wie ni­gdy nie wi­dzieli ko­biety.

– Pro­szę pani!

A ona ucina:

– To jak? Oj­ciec dy­rek­tor jest w swoim ga­bi­ne­cie czy nie?

– Nie wiem, czy bę­dzie mógł pa­nią przy­jąć w tej chwili.

– Je­stem tu w bar­dzo pil­nej spra­wie, która in­te­re­suje go tak samo jak mnie. Ale nie musi ksiądz po­ka­zy­wać mi drogi, znam ją, mój brat uczył się tu­taj i czę­sto przy­jeż­dża­łam do niego w od­wie­dziny.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, ru­sza wą­skim ko­ry­ta­rzem pro­wa­dzą­cym na pa­tio. Męż­czy­zna idzie za nią za­nie­po­ko­jony.

– Pro­szę pani! Pro­szę pani!

– To te drzwi z le­wej strony, prawda?

– Tak, to tu. – Ksiądz pa­trzy za nią nieco ogłu­piały.

Na pa­tio nie ma ni­kogo, jest dzień świą­teczny i więk­szość uczniów miesz­ka­ją­cych w in­ter­na­cie prze­bywa w mie­ście. Zo­stali tylko ci od­by­wa­jący karę i ci, któ­rzy chcą się uczyć. Dziew­czyna osten­ta­cyj­nie scho­dzi po scho­dach i kie­ruje się do drzwi wska­za­nych przez księ­dza. Stuka dwa albo trzy razy i czeka. Pro­szę wejść, mówi głos ze środka. Otwiera drzwi i wcho­dzi. Około czter­dzie­sto­pię­cio­letni za­kon­nik sie­dzi za biur­kiem, na jej wi­dok nie może opa­no­wać zdzi­wie­nia.

– Kim pani jest?

– Pro­szę nie pa­trzeć na mnie w ten spo­sób. Je­stem sio­strą jed­nego z pań­skich daw­nych uczniów i przy­szłam po­roz­ma­wiać z księ­dzem w jego imie­niu. – Ko­bieta uśmie­cha się zu­chwale.

Oj­ciec dy­rek­tor zwraca się do niej oschle, ale za­cie­ka­wiony, o co może cho­dzić.

– O któ­rym uczniu pani mówi?

– Je­stem sio­strą Lu­isa Ro­dri­gu­eza Ba­ha­mon­dego.

Na dźwięk tego na­zwi­ska wy­raz twa­rzy za­kon­nika się zmie­nia, męż­czy­zna pa­trzy na nią z więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem, nie zwraca już uwagi na jej strój, szuka je­dy­nie szcze­gó­łów, które po­twier­dzi­łyby, że mówi prawdę.

– Jest pani sio­strą Lu­isa? – pyta z na­dzieją, a dziew­czyna chłodno po­twier­dza. – Przy­jaź­ni­li­śmy się z pani bra­tem, nie był dla mnie pierw­szym lep­szym uczniem. – W sło­wach za­kon­nika po­brzmiewa oczy­wi­sta no­stal­gia.

– Przy­szłam o nim po­roz­ma­wiać.

– Bar­dzo się cie­szę. Nie wi­dzia­łem go od tak dawna! By­li­śmy do­brymi przy­ja­ciółmi... Ale chłopcy, kiedy koń­czą szkołę, zu­peł­nie o nas za­po­mi­nają. Na­pi­sa­łem do niego kilka li­stów, żeby do­wie­dzieć się, co u niego sły­chać, ale ni­gdy nie od­po­wie­dział. Jak się miewa? Wy­obra­żam so­bie, że bar­dzo się zmie­nił, musi być już męż­czy­zną. Kiedy się pani przy­glą­dam, wi­dzę, że je­ste­ście do sie­bie po­dobni, ma pani te same oczy.

Ona słu­cha, po­ważna, w mil­cze­niu.

– Z po­wodu po­wo­ła­nia sam oczy­wi­ście nie mia­łem dzieci, ale czuję po­dobną po­trzebę jak każdy czło­wiek, żeby chro­nić i kształ­to­wać tych, któ­rzy za­czy­nają ży­cie. – Na chwilę za­wie­sza głos, dziew­czyna świ­druje go wzro­kiem, nie mru­ga­jąc, ale on pra­wie tego nie wi­dzi, za­to­piony we wspo­mnie­niach. – Pani brat Luis był dla mnie jak syn. Bar­dzo się cie­szę, że pani tu jest. Jak pani ma na imię?

– Paula.

– Musi mi pani wiele opo­wie­dzieć. Ale naj­pierw pro­szę zdra­dzić, po co pani przy­je­chała.

– Mam do prze­ka­za­nia złą wia­do­mość.

– Co się stało?

– Kilka mie­sięcy temu moi ro­dzice zgi­nęli w wy­padku sa­mo­cho­do­wym.

– To straszne! Tak bar­dzo mi przy­kro.

Oj­ciec dy­rek­tor wy­daje się na­prawdę skon­ster­no­wany. Od­kąd Paula we­szła do jego ga­bi­netu, stara się nie za­uwa­żać jej dziw­nego stroju. Na wieść o tym, że jest sio­strą Lu­isa, tak bar­dzo się ucie­szył... Wia­do­mość o tym, że ich ro­dzice zgi­nęli, oraz chłód, z ja­kim to oznaj­miła, spra­wiają, że jej za­cho­wa­nie wy­daje mu się nie­zro­zu­miałe, zwłasz­cza jej eks­tra­wa­gancki i nie­sto­sowny ubiór. Aby nie za­ogniać sy­tu­acji, po­wstrzy­muje się od ko­men­ta­rza, ale przez to roz­mowa staje się mniej ser­deczna, niżby tego chciał.

– Jak może so­bie ksiądz wy­obra­zić, był to straszny cios – cią­gnie Paula. – Ostat­nie mie­siące były nie­zno­śne, do­piero te­raz czuję w so­bie dość siły, żeby wal­czyć.

Te słowa w ustach Pauli, ubra­nej w tak wy­uz­dany strój, brzmią fał­szy­wie, ale jej zde­cy­do­wany ton nie po­zwala na ża­den sprze­ciw.

– Bóg wam po­może, za­ufaj­cie Mu, nie je­ste­ście sami.

Oboje przez ja­kiś czas mil­czą i na­gle ksiądz pyta:

– A Luis, jak to przy­jął...?

– Je­chał z nimi, żadne z trojga nie prze­żyło.

– O mój Boże! Luis!

Dla ojca dy­rek­tora to naj­gor­sza wia­do­mość, ja­kiej mógł się spo­dzie­wać. Nie ru­sza się zza biurka i pa­trzy na Paulę jak za­hip­no­ty­zo­wany, ale nie wi­dzi jej, lecz Lu­isa. Po­wta­rza jego imię, a twarz za­le­wają mu łzy. Paula, nie­zwy­kle po­ważna, pa­trzy na niego nie­po­ru­szona. Tak mija kilka chwil.

– Pro­szę mi wy­ba­czyć. Bar­dzo ko­cha­łem pani brata, gdy­bym miał syna, nie ko­chał­bym go moc­niej. Wi­dzia­łem, jak do­ra­sta, doj­rzewa, to straszne. Ile miał lat?

– Dwa­dzie­ścia cztery.

Oj­ciec dy­rek­tor wy­gląda na kom­plet­nie zdru­zgo­ta­nego. Ta wia­do­mość jest dla niego praw­dzi­wym szo­kiem. Znów spo­gląda na Paulę, jej su­kienka wy­daje mu się co­raz bar­dziej ża­ło­sna i nie­sto­sowna; z dru­giej strony chłód, z ja­kim opo­wiada o wszyst­kich tych nie­szczę­ściach, iry­tuje go. Jak może mó­wić o tym, że jej ro­dzice i brat nie żyją, tak bez­na­mięt­nym to­nem? Sie­dząca na­prze­ciw ko­bieta wy­daje mu się w ja­kiś nie­wia­ry­godny spo­sób do­sko­nal­sza od niego, jakby na­wet śmierć nie mo­gła jej do­tknąć. Co kryje się za tym po­ka­zem aro­gan­cji?

– Przy­nio­słam księ­dzu jedno z jego ostat­nich zdjęć. Do­my­ślam się, że bę­dzie chciał je ksiądz za­cho­wać.

– Ach tak, oczy­wi­ście.

Od pierw­szej chwili ksiądz my­śli, że nie po­wi­nien uze­wnętrz­niać swo­ich uczuć wo­bec by­łego ucznia, do­póki nie po­zna Pauli le­piej, ale od­czu­wał tak wielką po­trzebę roz­mowy o Lu­isie, że nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać. Pa­trząc na jego sio­strę, ro­zu­mie swój błąd. Cho­ciaż w grun­cie rze­czy nie po­wie­dział prze­cież nic wię­cej niż to, co mó­wił jej ro­dzi­com, kiedy przy­jeż­dżali w od­wie­dziny do syna. Ale oni re­ago­wali w inny spo­sób. Byli dumni, że Luis tra­fił pod skrzy­dła naj­waż­niej­szej osoby w szkole.

Po usły­sze­niu wia­do­mo­ści ksiądz czuje się zdru­zgo­tany, a obec­ność Pauli od­biera mu pew­ność sie­bie.

– Pro­szę – mówi ona – zro­biono je na krótko przed wy­pad­kiem.

To jedno z naj­lep­szych zdjęć z ostat­niego okresu ży­cia Lu­isa. Jest nagi, fo­to­gra­fia uka­zuje go po­wy­żej pasa. Ze zdję­cia Luis pa­trzy, jakby chciał zwie­rzyć się ze wszyst­kiego, nie mó­wiąc ani słowa. Oj­ciec dy­rek­tor przy­po­mina so­bie, że za­wsze pro­sił go o to, by przy­słał mu zdję­cie, ale on ni­gdy tego nie zro­bił.

– Bar­dzo się zmie­nił, a jed­nak po­znał­bym go na ulicy. Nie mogę uwie­rzyć w to, że nie żyje.

Wi­dząc smu­tek księ­dza, Paula od­po­wiada cy­nicz­nie:

– No cóż, dla du­chow­nych śmierć nie jest pew­nie taka straszna jak dla nas.

– Dla­czego? – Za­kon­nik nie ro­zu­mie tej uwagi.

– Bóg jest po wa­szej stro­nie i to po­winno być wiel­kim po­cie­sze­niem. Wy­obra­żam so­bie, że dla was każde nie­szczę­ście ma inną wagę niż dla zwy­kłych lu­dzi.

Oj­ciec dy­rek­tor pa­trzy na nią tak, jakby chciał za­pro­te­sto­wać, ale w końcu tego nie robi.

– Mimo na­szej po­sługi nic nie chroni nas przed ludz­kim bó­lem – za­uważa zi­ry­to­wany i przy­bity. Stara się nie wy­buch­nąć i nie po­wie­dzieć bez­czel­nej dziew­czy­nie, co o niej my­śli. – Ale nie mówmy o tym w tej chwili, niech mi pani opo­wie o swoim bra­cie: co ro­bił przez ostat­nie lata, jaki był?

– W ostat­nich la­tach zaj­mo­wał się głów­nie li­te­ra­turą. To go naj­bar­dziej in­te­re­so­wało. Cią­gle wąt­pił w war­tość swo­jego dzieła, to prawda, że mu­siał się jesz­cze wiele na­uczyć, ale zdą­żył na­pi­sać już sporo in­te­re­su­ją­cych rze­czy, cho­ciaż sam nie był z nich za­do­wo­lony. Bar­dzo się ko­cha­li­śmy – cią­gnie Paula. Wy­raz jej twa­rzy robi się na chwilę mniej zimny, ale za­raz jej rysy znów tward­nieją. – Wy­cho­wa­li­śmy się ra­zem, zna­łam go tak do­brze jak sie­bie samą, nie mie­li­śmy przed sobą żad­nych ta­jem­nic. Przy­szłam tu, bo je­stem pewna, że on także by to zro­bił.

Paula mówi spo­koj­nie, nie­wzru­szona. W jej sło­wach czuć ja­kąś za­wo­alo­waną groźbę. Oj­ciec dy­rek­tor jest bar­dzo zde­ner­wo­wany i nie wie, jak z nią roz­ma­wiać. W miarę upływu czasu at­mos­fera staje się co­raz dziw­niej­sza, a on nie ma po­ję­cia, jak się za­cho­wać, żeby nie po­gar­szać sy­tu­acji; je­dyne, czego pra­gnie, to żeby dziew­czyna opo­wia­dała o Lu­isie. Ale w tym mo­men­cie Paula wyj­muje szminkę i lu­sterko i na oczach osłu­pia­łego księ­dza ma­luje się zmy­słowo. W ob­li­czu tej gro­te­sko­wej pro­wo­ka­cji oj­ciec dy­rek­tor nie po­trafi się po­wstrzy­mać.

– Czy pani tro­chę nie prze­sa­dza?

– Prze­sa­dzam? Z czym? – Prze­rywa ro­bie­nie ma­ki­jażu, by na niego spoj­rzeć.

– Z tą fry­wol­no­ścią.

Paula uśmie­cha się z sa­tys­fak­cją.

– Yhm. Uwiel­biam fry­wol­ność.

– Po co się pani tak ubrała? To nie tylko w złym gu­ście, ale też ża­ło­sne.

Dziew­czyna nie wy­daje się za­sko­czona tą na­głą, dziwną zmianą tonu, kon­ty­nu­uje agre­syw­nie, pewna sie­bie:

– No tak, księ­dzu wszystko, co po­cho­dzi z tego świata, musi wy­da­wać się nie­sto­sowne.

– Nie wiem, o czym pani mówi. – Za­kon­nik nie kryje już swo­jego nie­za­do­wo­le­nia.

– Wy­ja­śnię księ­dzu, dla­czego się tak ubra­łam – mówi Paula uprzej­mie, jakby miała opo­wie­dzieć ja­kąś hi­sto­rię. – Jest taka słynna gwiazda fil­mowa, Mar­lene Die­trich, sły­szał o niej ksiądz?

– Nie – od­bur­kuje ka­płan, za­sta­na­wia­jąc się, do czego zmie­rza ta wa­riatka.

– Uwiel­biam Die­trich. W jed­nym ze swo­ich sta­rych fil­mów wy­stę­puje w iden­tycz­nej su­kience, a w in­nej sce­nie tego sa­mego filmu śpiewa coś ta­kiego...

Paula wstaje i za­czyna nu­cić pio­senkę. Ksiądz prze­rywa jej i błaga, by za­mil­kła, ale ona nie zwraca na niego naj­mniej­szej uwagi, śpiewa do końca, trak­tu­jąc go jako cząstkę nie­wi­dzial­nej wi­downi, którą pró­buje uwieść.

– Ko­niec wy­stępu! Dość tego! – mam­ro­cze bez­rad­nie roz­złosz­czony oj­ciec dy­rek­tor.

Paula śmieje się z po­gardą.

– To do­piero po­czą­tek!

– Po co pani tu przy­szła?

– Po­roz­ma­wiać o moim bra­cie – mówi tak, jakby nic się nie stało – i zro­bić coś, czego on nie mógł zro­bić, bo za­bra­kło mu czasu.

– I mu­siała pani tu przyjść w ta­kim stroju?

– Tak.

– Za­pew­niam pa­nią, że gdyby nie cho­dziło o pa­mięć o Lu­isie, nie po­zwo­lił­bym pani po­wie­dzieć słowa wię­cej.

– To samo mo­gła­bym po­wie­dzieć ja. Mnie też się nie po­doba to, jak się ksiądz ubiera, a do tej pory nie wspo­mnia­łam o tym sło­wem.

– Wy­gląda pani jak pro­sty­tutka.

– Ma ksiądz nosa.

– Nie wiem, do czego pani zmie­rza, ale znio­słem już i tak zbyt wiele. Pro­szę stąd wyjść!

– A nie po­roz­ma­wiamy o moim bra­cie? Gdzie się na­gle po­działa księ­dza cie­ka­wość? Za­cho­wujmy się jak cy­wi­li­zo­wani lu­dzie. – Su­ge­ruje księ­dzu, by usiadł. – Prze­czy­tam ojcu jedną z jego opo­wie­ści, może księ­dza za­in­te­re­suje. Pa­mię­tam, że to tu­taj za­czął pi­sać. Do dziś mam jego utwór po­etycki po­świę­cony Naj­święt­szemu Sercu, za który do­stał ocenę ce­lu­jącą na za­ję­ciach z li­te­ra­tury, był wtedy w pierw­szej kla­sie li­ceum.

– Tak, pa­mię­tam to do­sko­nale. – Za­kon­nik czuje się rzu­cany z kąta w kąt, jak piłka. – To ja uczy­łem go tego przed­miotu. Jak na swój wiek prze­ja­wiał wielką wraż­li­wość. Cie­szę się, że nie zre­zy­gno­wał z pi­sa­nia.

– Już mó­wi­łam, że to było jego głów­nym za­ję­ciem. Nie­długo ukaże się jego książka, wy­bór opo­wia­dań. Są jesz­cze w druku, ale przy­nio­słam kilka z nich.

– To wszystko to ja­kiś ab­surd, gdyby nie wa­sze nie­zwy­kłe po­do­bień­stwo, po­my­ślał­bym, że to nie­smaczny dow­cip. W każ­dym ra­zie je­stem wdzięczny, że na­wet w ta­kich oko­licz­no­ściach za­dała so­bie pani trud, żeby przy­nieść mi jego opo­wia­da­nia. Zaj­rzę do nich z wielką przy­jem­no­ścią.

– Prze­czy­tam księ­dzu pierw­sze z nich. Po­świę­cił je swoim szkol­nym la­tom.

– Pi­sze o nas?

– Tak, pro­szę po­słu­chać.

Uczniów, któ­rzy przez ostatni mie­siąc mieli naj­lep­sze oceny – ja pra­wie za­wsze znaj­do­wa­łem się wśród nich – na­gra­dzano do­dat­ko­wym dniem wol­nym, pod­czas gdy po­zo­stali chłopcy zo­sta­wali w szkole na zwy­kłych lek­cjach. Gdy nie było za zimno, spę­dza­li­śmy ten czas na świe­żym po­wie­trzu, wy­cho­dzi­li­śmy po śnia­da­niu i wra­ca­li­śmy na ko­la­cję. Wtedy to­wa­rzy­szył nam je­den z na­uczy­cieli, żeby się nami opie­ko­wać. Zwy­kle dla niego to też była na­groda, bo ba­wił się tak do­brze jak my. Jego je­dy­nym za­da­niem było nie­od­da­la­nie się od nas i dba­nie o to, by nie stało się nic złego. Czę­sto te wy­cieczki uda­wały się tylko ze względu na atrak­cyj­ność ich uczest­ni­ków, nie­któ­rzy przy­go­to­wy­wali wcze­śniej plan dnia, wy­peł­nia­jąc go ory­gi­nal­nymi i wcią­ga­ją­cymi za­ba­wami; inni opo­wia­dali nam mnó­stwo śmiesz­nych aneg­dot, a my ni­gdy nie by­li­śmy pewni, czy były praw­dziwe, czy wy­my­ślali je na bie­żąco, a może wy­czy­tali w ja­kiejś książce, cho­ciaż za­wsze za­pew­niali nas, że przy­da­rzyły się wła­śnie im.

Na wy­cieczce, o któ­rej opo­wiem, to­wa­rzy­szył nam około trzy­dzie­sto­letni don Ce­fe­rino. Był piękny wio­senny dzień i po­szli­śmy na pik­nik nad rzekę, nad którą ro­sły krzaki. Ja nie bar­dzo ufa­łem don Ce­fe­ri­nowi, w jego spo­so­bie by­cia od­py­chała mnie swego ro­dzaju prze­bie­głość; ce­cho­wała mnie wielka po­boż­ność i dla mnie ideał księ­dza był taki, jak opo­wia­dano nam w ży­wo­tach świę­tych, za­wsze go­towy, by unieść się nad zie­mią z oczami utkwio­nymi wy­łącz­nie w nie­bie. To, że don Ce­fe­rino uśmie­chał się jak zwy­kły śmier­tel­nik, ka­zało mi my­śleć, że jest w nim coś, co nie pa­suje do jego pro­fe­sji.

Nie wiem, w jaki spo­sób zna­la­złem się na zbo­czu wzgó­rza, w cie­niu drzewa, osło­nięty krza­kami i le­żący obok niego, pod­czas gdy po­zo­stali chłopcy ba­wili się gdzie in­dziej. Mu­sieli być bli­sko, ale nie wi­dzie­li­śmy ich. (Te­raz ro­zu­miem, jak wielka była bez­czel­ność don Ce­fe­rina, któ­ryś z nich mógł po­ja­wić się w każ­dej chwili). Nie pa­mię­tam, co do mnie mó­wił, oczy­wi­ście ani on, ani ja nie zwra­ca­li­śmy uwagi na te słowa, wy­po­wia­dał je tylko po to, by wy­peł­nić ci­szę. Roz­piął mo­rze gu­zi­ków su­tanny, do­kład­nie te w jej środ­ko­wej czę­ści, chwy­cił mnie za rękę i wsu­nął ją w ten otwór. Za­czą­łem się trząść, prze­ra­żony i pod­nie­cony, i na­tych­miast cof­ną­łem dłoń, ale on znów gwał­to­wa­nie mnie za nią zła­pał. Po bez­owoc­nych za­pa­sach po­zwo­li­łem mu się nią ma­stur­bo­wać; ro­biąc to, czu­łem jed­no­cze­śnie cie­ka­wość i obrzy­dze­nie. Włosy na jego ge­ni­ta­liach przy­po­mi­nały mi su­chą i szorstką trawę na łące. Kiedy zna­leź­li­śmy się z po­wro­tem w szkole, nie mo­głem się po tym otrzą­snąć. Żeby ukoić nie­po­kój, po­sta­no­wi­łem udać się do kie­row­nika du­cho­wego, nie mia­łem po­ję­cia, kogo pro­sić o po­moc, pró­bo­wa­łem więc prze­ko­nać sam sie­bie, że on mi po­może.

Na­stęp­nego dnia po obie­dzie po­sze­dłem do jego po­koju, żeby z nim po­roz­ma­wiać. Za­stu­ka­łem do drzwi, ze środka za­py­tał mnie, kim je­stem i czego chcę, a kiedy po­wie­dzia­łem, że chcia­łem się wy­spo­wia­dać, od­parł, że jest za­jęty, że­bym przy­szedł wie­czo­rem do jego kon­fe­sjo­nału pod­czas bło­go­sła­wień­stwa (bło­go­sła­wień­stwo było ce­re­mo­nią re­li­gijną, w któ­rej uczest­ni­czy­li­śmy co­dzien­nie przed ko­la­cją). W tym okre­sie ba­łem się ży­cia, czu­łem się kom­plet­nie bez­bronny i pró­bo­wa­łem zna­leźć na to le­kar­stwo w po­boż­no­ści, mimo że nie przy­no­siła mi ona cał­ko­wi­tej ulgi. Ale by­łem taki młody – mia­łem dzie­sięć lat – że cho­ciaż nie czu­łem wiary, mo­głem dzięki niej prze­trwać. W tam­tym cza­sie świa­do­mość, że z całą pew­no­ścią po­peł­ni­łem grzech śmier­telny, wy­da­wała mi się nie do znie­sie­nia. Go­dziny, które upły­nęły, za­nim za­padł wie­czór, dłu­żyły mi się w nie­skoń­czo­ność, czu­łem, że Bóg może mnie za­bić w każ­dej chwili. Uwa­ża­łem za cał­kiem lo­giczne, że na­gle ude­rzy we mnie pio­run albo runę ze scho­dów ze­pchnięty przez nie­wi­dzialną siłę, albo że cała szkoła zwali mi się na głowę i po­grze­bie pod gru­zami.

Gdy w końcu we­szli­śmy do ko­ścioła, po­dzię­ko­wa­łem Bogu za to, że jesz­cze żyję, a mój nie­po­kój zma­lał na wi­dok kon­fe­sjo­nału. Ru­szy­łem ku niemu, klę­cza­łem przed nim, ro­biąc krótki ra­chu­nek su­mie­nia, ale nie mo­głem się sku­pić, pod­sze­dłem do jego przed­niej czę­ści i unio­słem nieco za­słonkę, za którą znaj­do­wał się ksiądz, żeby wsu­nąć tam głowę. Są­dzi­łem, że jak zwy­kle oto­czy moje ra­miona, żeby le­piej mnie sły­szeć, i tak, obej­mu­jąc mnie za za­słonką, za­cznie szep­tać te słowa co za­wsze, ale tak nie było. Kiedy zna­la­złem się na­prze­ciwko niego, za­pa­lił świa­tło i... nie wiem, jak opi­sać moje wra­że­nie, zo­ba­czy­łem ojca Jo­sego, mo­jego kie­row­nika du­cho­wego, był uśmiech­nięty i prze­brany za ko­bietę, w su­kience z czer­wo­nego ak­sa­mitu w stylu lat czter­dzie­stych i w blond pe­ruce. Ma­ki­jaż uwi­dacz­niał jego na­tu­ralną bla­dość i ró­żo­wił jego po­liczki; usta były krwi­sto­czer­wone. Nie mo­głem po­wstrzy­mać krzyku.

– Nie bój się – po­wie­dział przy­mil­nie.

– Nie spo­dzie­wa­łem się zo­ba­czyć ojca w ta­kim stroju. – Za­krę­ciło mi się w gło­wie.

W naj­prost­szy moż­liwy spo­sób, jakby nie ro­zu­miał mo­jego zmie­sza­nia, za­py­tał:

– Po­doba ci się?

Nie mo­głem wy­du­sić z sie­bie żad­nego ar­ty­ku­ło­wa­nego słowa. On wy­ja­śnił mi po­ucza­ją­cym to­nem:

– Piękno jest da­rem Bo­żym i pie­lę­gno­wa­nie go jest jak od­da­wa­nie Bogu czci. A prze­cież to wszystko uczy­niło mnie pięk­niej­szym, prawda? Zna­cze­nie na­szego ka­płań­stwa nie za­leży od tego, jak je­ste­śmy ubrani. Prze­cież to nie ha­bit czyni mni­cha. Esen­cja ka­płana to coś in­tym­nego, abs­trak­cyj­nego, nie ma nic wspól­nego z ma­te­rial­nymi ak­ce­so­riami. Poza tym, że mnie to bawi, zro­bi­łem to także dla­tego, żeby roz­pro­szyć twoje wąt­pli­wo­ści i spra­wić, że bę­dziesz bar­dziej ela­styczny, oce­nia­jąc po­stę­po­wa­nie in­nych. Ro­zu­miesz?

– Tak, oj­cze. – Ale by­łem tylko co­raz bar­dziej za­gu­biony.

– To akt mi­ło­ści bliź­niego, do­bro­czynny, to, co w tej chwili ro­bię. Ja ofia­ruję ci piękno, a czyż piękno nie jest ważne?

– Tak, oj­cze.

– Ofia­ruję je to­bie, so­bie i czer­piemy z tego obaj przy­jem­ność. Nie chcę przez to po­wie­dzieć, że już za­wsze będę się tak ubie­rał, cho­ciaż nie za­bra­nia tego żadne prawo. Ale jako że bra­cia z na­szego za­konu tra­dy­cyj­nie no­sili czarne su­tanny, usza­nuję gust na­szego za­ło­ży­ciela. Ważne, że­byś zro­zu­miał, że w na­szym ży­ciu są różne mo­menty i cza­sem za­baw­nie jest się prze­brać. Do­brze, a te­raz mo­żemy za­cząć spo­wiedź. Włożę stułę.

Wy­re­cy­to­wał ru­ty­nową for­mułę po­cząt­kową, ale ja po „ob­ra­zi­łem Pana Boga na­stę­pu­ją­cymi grze­chami” by­łem tak bar­dzo zdez­o­rien­to­wany, że nie wie­dzia­łem, jak za­cząć.

– No już, po­wiedz mi, ja­kimi grze­chami ob­ra­zi­łeś Boga?

– Bo... ja nie wiem, jak to po­wie­dzieć. Zda­rzyło mi się coś okrop­nego i są­dzę, ale nie je­stem pe­wien, że ule­głem po­ku­sie, cho­ciaż w tam­tym mo­men­cie tak na­prawdę czu­łem tylko obrzy­dze­nie.

Bar­dzo zde­ner­wo­wany opo­wie­dzia­łem o tym, co za­szło na pik­niku.

– Je­śli coś różni nas od zwie­rząt, drogi Lu­isie, to fakt, że my ule­gamy po­ku­som, grze­szymy, bo mamy moż­li­wość wy­boru.

– Co chce mi oj­ciec po­wie­dzieć? Nie ro­zu­miem.

– Że to, co zro­bił oj­ciec Ce­fe­rino, jest zro­zu­miałe i ludz­kie. – Uśmiech­nął się do mnie ła­god­nie.

– Tak, ale