Ostatni rejs "Fevre Dream" - George R. R. Martin - ebook

Ostatni rejs "Fevre Dream" ebook

George R.R. Martin

5,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Stary i zgorzkniały właściciel parowca „Fevre Dream”, kapitan Abner Marsh, zabiera w rejs po Missisipi nader dziwnego pasażera. Enigmatyczny bogacz, Joshua York, swym wyglądem i zachowaniem wzbudza niewytłumaczalny niepokój. Posiłki spożywa tylko nocą, wyłącznie w towarzystwie przyjaciół, którzy nigdy nie pojawiają się na pokładzie za dnia. W czasie postojów wychodzą na jaw dziwne zbrodnie, a trop wiedzie do Joshuy Yorka. Abner powoli domyśla się, kim lub czym mogą być jego pasażerowie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 655

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 George R.R. Martin

OSTATNI REJS

„FEVRE DREAM”

Tłumaczył Robert P. Lipski 

Tytuł oryginału

Fevre Dream

Copyright © 1982 by George R.R. Martin

All rights reserved

Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia albo są

produktem wyobraźni autora, albo wykorzystane są fikcyjnie. Jakiekolwiek

podobieństwo do prawdziwych zdarzeń, miejsc, osób, żyjących bądź

zmarłych, jest zupełnie przypadkowe.

Wydanie I

ISBN 8371507909

Zysk i Ska Wydawnictwo

ul. Wielka 10,61774 Poznań

tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, ul. Zgoda 54,60122 Poznań

tel. (061) 864 14 03, 864 14 04

email: [email protected]

nasza strona: www.zysk.com.pl

Druk i oprawa: ABEDIK Poznań

 Dla Howarda Waldropa, świetnego pisarza, wyjątkowego przyjaciela i prawdziwego marzyciela 

 Rozdział 1

St. Louis, kwiecień 1857

Abner Marsh energicznie zastukał gałką hikorowej laski w kontuar, aby zwrócić na siebie uwagę hotelowego recepcjonisty.

— Mam się tu spotkać z niejakim Yorkiem — oznajmił. — O ile mnie pamięć nie myli, z Joshuą Yorkiem. Czy jest tu ktoś taki?

Recepcjonista był mężczyzną w podeszłym wieku i w okularach. Usłyszawszy stukanie, poderwał się, odwrócił i na widok Marsha uśmiechnął się szeroko.

— Proszę, proszę, kapitan Marsh we własnej osobie — rzekł jowialnym tonem. — Nie pojawiał się pan już chyba z pół roku. Słyszałem, że los nie był dla pana łaskawy. To straszne, po prostu straszne. Jestem tu od trzydziestego szóstego i jeszcze nigdy nie widziałem takiego zatoru lodowego.

— To bez znaczenia — mruknął Abner Marsh z rozdrażnieniem.

Spodziewał się takich komentarzy. Posesja Plantatora była popularnym hotelem, zwykle zatrzymywali się w nim członkowie załóg parowców. Marsh również bywał w nim częstym gościem aż do owej siarczystej zimy. Odkąd rzekę pokrył gruby zator lodowy, trzymał się z dala od Posesji i bynajmniej powodem tego nie były wygórowane ceny. Choć przepadał za podawanym tam jadłem, nie miał ochoty na spotykanie hotelowych gości, pracowników żeglugi rzecznej, pilotów, kapitanów i marynarzy, starych przyjaciół i starych rywali, którzy doskonale wiedzieli o jego ostatnich niepowodzeniach. Abner Marsh nie potrzebował niczyjego współczucia.

— Powiedz pan tylko, w którym pokoju znajdę tego Yorka — burknął, zwracając się do recepcjonisty.

Mężczyzna nerwowo pokiwał głową.

— Pana Yorka nie ma teraz w pokoju, kapitanie. Znajdzie go pan w jadalni, gdyż właśnie spożywa posiłek.

— Teraz? O tej porze? — Marsh zerknął na ozdobny hotelowy zegar, po czym rozpiął mosiężne guziki surduta i wyjął swój złoty zegarek kieszonkowy. — Dziesięć minut po północy — stwierdził z niedowierzaniem. — Powiada pan, że się teraz posila?

— Właśnie. Pan York to ekscentryk, ma dość osobliwy plan dnia. To człowiek nie znoszący sprzeciwu, kapitanie.

Abner Marsh parsknął drwiąco, schował czasomierz do kieszonki i odwrócił się bez słowa, przechodząc przez hol długim, ciężkim krokiem. Był potężnym, niecierpliwym mężczyzną, nie nawykłym do spotkań w interesach o północy. Chwacko wywijał laseczką, jakby życie wcale mu ostatnio nie dopiekło i wszystko było w jak najlepszym porządku.

Jadalnia była niemal równie wytworna i pełna przepychu jak ta na parowcu, z kandelabrami z rżniętego szkła, mosiężnymi ozdobami i stołami nakrytymi nieskazitelnie białymi obrusami, na których stała porcelanowa zastawa i kryształowe naczynia. O zwykłej porze przy stołach siedziałyby grupki podróżnych i marynarzy z parostatków, lecz teraz w pomieszczeniu było pusto; prawie wszystkie lampy zostały wygaszone. Może jednak nocne spotkania miały swoje dobre strony, skonstatował Marsh, przynajmniej nikt nie będzie mu współczuł. Przy drzwiach do kuchni dwóch czarnych kelnerów rozmawiało o czymś półgłosem. Marsh zignorował ich i przeszedł na drugi koniec sali, gdzie samotnie posilał się dobrze ubrany nieznajomy.

Mężczyzna musiał usłyszeć nadchodzącego przybysza, ale nie uniósł wzroku. Był zajęty wyjadaniem z porcelanowej miseczki rzekomej zupy żółwiowej. Po kroju długiego, czarnego płaszcza widać było, że nie należał do pracowników żeglugi rzecznej. Musiał pochodzić ze wschodu, a może nawet ze Starego Kraju. Był wysoki, potężnie zbudowany, choć nie tak postawny jak Marsh, nawet na siedząco imponował posturą, lecz daleko mu było do niedźwiedziowatej sylwetki Abnera. Z początku Marsh sądził, że tamten jest stary, miał bowiem siwe włosy. Gdy jednak podszedł bliżej, okazało się, że włosy wcale nie były białe, lecz blond, o bardzo jasnym odcieniu, który nadawał jego obliczu chłopięcy wyraz. York był gładko ogolony, jego pociągłej, przystojnej twarzy nie zdobiły wąsy ani baczki, a skóra była równie jasna jak włosy. Stając przy stole, Marsh stwierdził, że nieznajomy ma delikatne, niemal kobiece dłonie.

Postukał laską w blat. Obrus stłumił dźwięk, nieco łagodząc wymowę całego gestu.

— Pan Joshua York? — zapytał Marsh.

York uniósł wzrok, ich spojrzenia spotkały się.

Abner Marsh zapamiętał tę chwilę do końca swego życia, ten krótki moment, gdy spojrzał w oczy Joshuy Yorka. W ich otchłani znikły wszystkie nurtujące go myśli i finezyjne plany. Chłopiec, starzec, dandys i cudzoziemiec, wszyscy oni przepadli w okamgnieniu i odtąd był tylko York, mężczyzna, którego miał przed sobą, człowiek pełen mocy, marzeń i intensywności.

Oczy Yorka były szare i zdumiewająco ciemne jak na tak blade oblicze. Źrenice, niewielkie jak łebki od szpilek, płonęły żywą czernią, sięgając w głąb Marsha i przytłaczając jego duszę nowym, niewyobrażalnym brzemieniem. Szarość wokół nich zdawała się żyć i poruszać niczym mgła na rzece w ciemną noc, kiedy brzeg znika, znikają światła, a cały świat dokoła przestaje nagle istnieć. Pośród tych oparów Abner Marsh dostrzegł różne rzeczy, jakieś istoty, obrazy widoczne tylko przez ułamek chwili i rozpływające się w dali. Zdawało mu się, że z owych oparów przygląda mu się coś obdarzonego chłodną, wyrachowaną inteligencją. Jednakże była tam także bestia, mroczna i przerażająca, spętana łańcuchami i gniewna, wściekle atakująca i usiłująca rozerwać woal mgieł. Śmiech, samotność i okrutna pasja — to wszystko malowało się w oczach Yorka.

Jednak przede wszystkim była w nich siła, przerażająca moc, potęga tak nieokiełznana i bezlitosna jak lód, który skruszył marzenia Marsha. Gdzieś w tej mgle Marsh wyczuł, że lód zaczyna się przemieszczać, wolno, bardzo wolno, i usłyszał ów niesamowity, przejmujący zgrzyt miażdżonych kadłubów statków zwiastujący kres wszelkiej nadziei.

Abner Marsh w swoim czasie wielokrotnie pojedynkował się na spojrzenia z innymi mężczyznami i także tym razem bardzo długo nie odwracał wzroku, jego palce zacisnęły się na smukłej drewnianej lasce z taką siłą, jakby miały przełamać ją na pół. A jednak w końcu skierował spojrzenie w inną stronę.

Mężczyzna przy stole odsunął miseczkę z zupą, skinął ręką i rzekł:

— Kapitanie Marsh, oczekiwałem pana. Zapraszam, niech się pan przysiądzie.—Mówił łagodnym, delikatnym, miodopłynnym tonem.

— Tak — rzekł nazbyt miękko Marsh.

Odsunął krzesło znajdujące się naprzeciw Yorka i usiadł. Marsh był potężnym mężczyzną, miał sześć stóp wzrostu i ważył trzysta funtów. Rumiana cera i gęsta, czarna broda niezbyt skutecznie odwracały uwagę od płaskiego, złamanego nosa i licznych brodawek zdobiących jego oblicze. Nie pomagały w tym nawet sumiaste wąsy. Nazywano go najszpetniejszym mężczyzną na rzece i zdawał sobie z tego sprawę. W granatowym kapitańskim surducie z dwoma rzędami mosiężnych guzików wyglądał zarazem imponująco i groźnie. Jednakże oczy Yorka pozbawiły go zwyczajnej zadzierzystości.

Ten człowiek to fanatyk, uznał Marsh. Widział już wcześniej takie oczy — u obłąkańców i nawiedzonych pastorów, a także u niejakiego Johna Browna w zafajdanym Kansas. Marsh nie chciał mieć do czynienia z fanatykami, kaznodziejami, abolicjonistami i gwałtownikami.

York przemówił, a w jego głosie nie dało się wychwycić nuty fanatyzmu.

— Kapitanie, nazywam się Joshua Anton York, dla przyjaciół Joshua. Mam nadzieję, że będziemy zarazem wspólnikami w interesach i przyjaciółmi. Czas pokaże. — Mówił serdecznym, zrównoważonym tonem.

— To się zobaczy — mruknął niepewnie Marsh.

Szare oczy naprzeciw niego wydawały się teraz pełne rezerwy, lecz dziwnie rozbawione, cokolwiek malowało się w nich wcześniej, zniknęło. Poczuł się zdezorientowany.

— Mniemam, że otrzymał pan mój list?

— Mam go przy sobie — odparł Marsh, wyjmując kopertę z kieszeni surduta. Gdy ją otrzymał, ta oferta wydała mu się istnym darem niebios, uśmiechem losu, nadzieją na odzyskanie wszystkiego, co, jak się obawiał, utracił bezpowrotnie. Teraz nie był już tego taki pewien. — Chce pan zainwestować w żeglugę rzeczną? — zapytał, wychylając się do przodu.

Pojawił się kelner.

— Kapitanie, czy zechce pan zjeść kolację z panem Yorkiem?

— Bardzo proszę — nalegał York.

— Chyba się skuszę — powiedział Marsh. York mógł mieć silniejsze od niego spojrzenie, ale na całej rzece nie było mężczyzny, który dorównałby mu w jedzeniu. — Poproszę o porcję tej zupy, tuzin ostryg oraz dwa pieczone kurczaki z ziemniaczkami i sosem. Tylko żeby były dobrze wypieczone. I coś do popicia. Co pan pije, York?

— Burgunda.

— Świetnie. Dla mnie też butelkę.

York wyglądał na rozbawionego.

— Widzę, że dopisuje panu apetyt, kapitanie.

— To cudowne miasto — odrzekł niepewnie Marsh — i cudowna rzeka, panie York. Mężczyzna musi dbać, by nie zbrakło mu sił. To nie Londyn ani Nowy Jork.

— Jestem tego świadom — przytaknął York.

— Mam nadzieję, skoro chce pan inwestować w ten interes. Żegluga rzeczna to także coś cudownego.

— Może zatem przejdziemy od razu do rzeczy? Jest pan właścicielem linii żeglugowej. Chciałbym wykupić od pana połowę udziałów. Skoro się pan zjawił, przyjmuję, że jest pan zainteresowany moją ofertą.

— Jak najbardziej — przyznał Marsh — ale także trochę zaskoczony. Wygląda mi pan na inteligentnego i bystrego młodzieńca. Podejrzewam, że przed wysłaniem listu dowiedział się pan tego i owego na mój temat. — Postukał palcem w kopertę. — Powinien pan wiedzieć, że zeszła zima omal nie doprowadziła mnie do ruiny.

York milczał, ale coś w jego twarzy skłoniło Marsha, aby mówił dalej.

— Kompania Żeglugi Śródlądowej „Fevre Dream” to ja — ciągnął Marsh. — Nazwana na cześć Fevre pod Galeną, gdzie się urodziłem, nie dlatego, że pracowałem na tej rzece, gdyż nigdy po niej nie pływałem. Miałem sześć statków kursujących głównie po Missisipi, z St. Louis do St. Paul; niekiedy zdarzały się także rejsy po Fevre, Illinois i Missouri. Wiodło mi się nieźle, niemal co roku dokupowałem nowy statek i zastanawiałem się nawet nad przeniesieniem interesu do Ohio albo i do Nowego Orleanu. Jednak w lipcu ubiegłego roku na mojej „Mary Clarke” nastąpiła eksplozja kotła i statek spłonął; stało się to pod Dubuque, spalił się aż po linię wodną, było sto ofiar śmiertelnych. A ta zima, ostatnia zima, okazała się po prostu zabójcza. Cztery moje statki — „Nicholas Perrot”, „Dunleith”, „Sweet Fevre” i „Elizabeth A.” — zimowały tu, w St. Louis. „Elizabeth A.” była moją najnowszą jednostką, służyła mi zaledwie od czterech miesięcy, miała trzysta stóp długości, dwanaście wielkich kotłów, a na rzece dorównywała szybkością parostatkowi. Była moją chlubą. Kosztowała mnie dwieście tysięcy dolarów, ale była warta każdego centa. — Podano zupę. Marsh posmakował i skrzywił się. — Za gorąca — stwierdził. — St. Louis to dobre miejsce, aby przezimować ze statkiem. Zimy nie są tu ani zbyt długie, ani nazbyt ostre. Ale tego roku było inaczej. Zator lodowy. Cała rzeka została skuta lodem. Na amen. — Marsh wyciągnął wielką, czerwoną rękę i przesunął nią po stole wierzchem do dołu, z wolna zaciskając palce w pięść. — Niech pan sobie wyobrazi, York, że trzymam w tej ręce jajko, a zrozumie pan, co mam na myśli. Lód może zmiażdżyć statek szybciej niż ja to jajko. Jeszcze gorzej, gdy nadchodzi odwilż, wielkie kry płyną w dół rzeki, roztrzaskując nabrzeża, mola, statki, niemal wszystko, co napotkają na swojej drodze. Nim zima dobiegła końca, straciłem wszystkie cztery statki. Zabrał mi je lód.

— A ubezpieczenie?

Marsh znów zajął się zupą, siorbiąc hałaśliwie. Pomiędzy kolejnymi łyżkami pokręcił głową.

— Nie jestem hazardzistą, panie York. Nie topię pieniędzy w ubezpieczeniach. Bo to jest hazard, tylko że w takich sytuacjach obstawia się przeciwko sobie. To, co zarobiłem, włożyłem w moje statki.

York skinął głową.

— Wydaje mi się, że ma pan jeszcze jeden parostatek.

— To prawda — przyznał Marsh. Dopił zupę i poprosił o następne danie. — „Eli Reynolds”, mały, stupięćdziesięciotonowy statek z rufowym kołem łopatkowym. Pływałem nim po Illinois, bo tam się sprawdził najlepiej, a ponieważ zimował w Peorii, ominęły go największe mrozy. To wszystko, co mam. Cały mój majątek. Kłopot w tym, panie York, że „Eli Reynolds” nie jest wiele wart. Kosztował mnie tylko dwadzieścia pięć tysięcy nowych dolarów i to jeszcze w 1850 roku.

— Siedem lat temu — mruknął York. — To niedawno.

Marsh pokręcił głową.

— Siedem lat to dla parowca szmat czasu — zaoponował. — Większość z nich przetrwa zaledwie cztery, najwyżej pięć. Rzeka je pożera. „Eli Reynolds” wykonano lepiej od innych, ale i on już zaczyna się sypać. — Marsh wlepił wzrok w ostrygi, po czym jął podnosić, jedną po drugiej, połówki skorup i połykając zawartość, popijał każdą z ostryg tęgim łykiem wina. — To mnie właśnie dziwi, panie York — ciągnął, gdy spałaszował już pół tuzina ostryg. — Chce pan wykupić połowę udziałów w mojej firmie żeglugowej, którą tworzy obecnie jeden mały, stary parostatek. W liście podał pan cenę. Nazbyt wysoką cenę. Może gdybym miał sześć jednostek, moja firma byłaby tyle warta. Ale nie teraz. — Połknął kolejną ostrygę. — Pański wkład nie zwróci się panu nawet przez dziesięć lat, nie z „Reynoldsem”. Ten statek nie jest w stanie przewozić dostatecznie ciężkiego ładunku ani pasażerów. — Marsh otarł usta serwetką i popatrzył na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Posiłek wzmocnił go, znów czuł się sobą, odzyskał kontrolę nad sytuacją. York miał przejmujące spojrzenie, to prawda, lecz nie było w nim nic strasznego.

— Potrzebuje pan moich pieniędzy, kapitanie — powiedział York. — Po co mówi mi pan to wszystko? Nie obawia się pan, że znajdę sobie innego wspólnika?

— To nie w moim stylu — odparł Marsh. — Pracuję na rzece od trzydziestu lat. Gdy byłem jeszcze chłopcem, pływałem na tratwach do Nowego Orleanu, a zanim nastały czasy parowców, na łódkach płaskodennych i kutrach galarowych. Byłem pilotem, flisakiem, zastępcą kapitana i nie tylko. Robiłem, co się tylko da w tym interesie, ale jedno jest pewne — nigdy nie splamiłem się kłamstwem. Nie oszukuję i nie oszukiwałem moich potencjalnych klientów.

— Uczciwy z pana gość—rzekł York takim tonem, że Marsh nie był pewien, czy tamten zeń nie podrwiwa. — Cieszę się, że zechciał mi pan wyjawić szczegóły związane z obecnym stanem pańskiej firmy, kapitanie. Szczerze mówiąc, wiedziałem o tym już wcześniej. Podtrzymuję swoją ofertę.

— Dlaczego? — burknął z przejęciem Marsh. — Jedynie głupiec wyrzuca pieniądze w błoto. Pan nie wygląda na głupca.

Zanim York zdążył odpowiedzieć, przyniesiono kolejne danie. Kurczaki były pięknie wypieczone, dokładnie tak jak Marsh lubił. Odciął jedno udko i zaczął zajadać ze smakiem. Yorkowi podano gruby plaster rostbefu, krwisty, prawie nie wysmażony, ociekający krwią i sokami. Marsh patrzył, jak tamten zabiera się z wprawą do mięsiwa. Nóż wszedł w rostbef jak w masło, gładkim cięciem, bez konieczności wykonywania mozolnych, piłujących ruchów, jak to często zdarzało się Marshowi. Tamten posługiwał się widelcem jak dżentelmen, zmieniając dłonie, gdy sięgał po nóż. Siła i gracja; York miał jedno i drugie w tych swoich długich, bladych dłoniach i Marsh szczerze go podziwiał. Zastanawiał się, jak mógł przyrównać te dłonie do kobiecych. Były białe, lecz silne, mocne niczym białe klawisze fortepianu stojącego w głównej kajucie „Eclipse”.

— A więc? — wtrącił Marsh. — Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

Joshua York znieruchomiał na chwilę. Wreszcie się odezwał:

— Był pan wobec mnie uczciwy, kapitanie Marsh. Nie odpłacę panu za uczciwość kłamstwem, jak uprzednio zamierzałem. Nie chcę jednak również obciążać pańskich barków brzemieniem prawdy. Są pewne rzeczy, o których nie mogę panu opowiedzieć, rzeczy, o których lepiej, aby pan nie wiedział. Przyjmijmy, że to jeden z wiążących warunków umowy, i jeśli chce pan na nią przystać, musi pan pohamować swą ciekawość w tym względzie. Jeżeli się pan nie zgadza, w tym momencie nasze spotkanie dobiegnie końca.

Marsh odkroił pierś drugiego kurczaka.

— Proszę mówić — ponaglił. — Nigdzie się nie wybieram.

York odłożył nóż i widelec i złączył dłonie samymi tylko koniuszkami palców.

— Z pewnych powodów, o których tu nie wspomnę, chcę zostać właścicielem parostatku. Chcę pływać po tej wielkiej rzece w komforcie i prywatności nie jako pasażer, lecz jako kapitan statku. Mam pewne marzenie, pewien cel. Poszukuję przyjaciół i sprzymierzeńców, ale mam również wrogów, i to dość licznych. Szczegóły nie powinny pana interesować. Jeśli będzie mnie pan o nie wypytywał, nie zawaham się przed wymyśleniem zgrabnej bajeczki. Niech więc pan nie naciska. — Jego spojrzenie stało się przez chwilę zimne jak lód, po czym złagodniało, kiedy się uśmiechnął. — Pańskim zadaniem będzie dopilnowanie, abym otrzymał właściwą jednostkę, i podporządkowanie się moim rozkazom jako kapitana parowca. Jak pan zapewne zauważył, nie mam nic wspólnego z żeglugą rzeczną. Nie znam się na parowcach ani nie pływałem po Missisipi. Przeczytałem jedynie kilka książek i zasięgnąłem nieco informacji podczas mego kilkutygodniowego pobytu w St. Louis. Potrzebny mi wspólnik, ktoś kto będzie umiał zarządzać moją łodzią i dbać o nią, podczas gdy ja będę zajmować się swoimi sprawami i w związku z tym niezbędny mi będzie absolutny spokój i sporo prywatności.

Wspólnik ów musi spełniać również inne warunki. Musi być dyskretny, gdyż nie życzę sobie, by plotki o moich skądinąd dość osobliwych zwyczajach i zachowaniach zaczęły rozchodzić się wśród pracowników żeglugi rzecznej. Musi być godny zaufania, gdyż w jego rękach spoczywać będzie los mojego statku. Ponadto musi być odważny. Nie potrzeba mi słabeuszy, ludzi zabobonnych ani odznaczających się fanatyczną wręcz religijnością. Czy jest pan religijny, kapitanie?

— Nie — odparł Marsh. — Nie przepadam za fanatykami w koloratkach, i z wzajemnością.

York uśmiechnął się.

— Pragmatyk. Potrzebny mi pragmatyk. Ktoś, kto będzie umiał skupić się na tym, co do niego należy, i nie jest zbytnio ciekawski. Cenię sobie prywatność i jeśli nawet moje poczynania będą czasem wydawać się dziwne, zastanawiające czy ekscentryczne, nie życzę sobie, by je kwestionował. Czy moje żądania są dla pana dostatecznie zrozumiałe?

Marsh w zamyśleniu skubał swoją brodę.

— A jeśli tak?

— Zostaniemy wspólnikami — odparł York. — Niech pan zleci swoim prawnikom i pracownikom obsługiwanie pańskiej linii żeglugowej. Pan zaś będzie pływał ze mną po rzece. Ja zostanę kapitanem statku. Panu pozostawiam funkcję pilota, zastępcy kapitana, cokolwiek pan tylko zechce. Do pana będzie również należało sterowanie jednostką. Rozkazy będzie pan przyjmował ode mnie raczej rzadko, ale gdy to nastąpi, oczekuję, że zostaną wypełnione bez szemrania i co do joty. Mam przyjaciół, którzy będą podróżować razem z nami w kajutach i bez jakichkolwiek opłat. Bardzo możliwe, że zechcę przydzielić im pewne funkcje oraz takie stopnie, jakie uznam za stosowne. Mam nadzieję, że nie spróbuje pan kwestionować moich decyzji. Spodziewam się, że po drodze mogę napotkać kolejnych przyjaciół i także sprowadzę ich na pokład. Powita ich pan serdecznie. Jeśli zgodzi się pan na moje warunki, kapitanie Marsh, obaj rychło się wzbogacimy i będziemy sobie pływać po pańskiej rzece w spokoju i luksusie.

Abner Marsh wybuchnął śmiechem.

— Cóż, być może. Ale to nie jest moja rzeka, panie York, i jeśli sądzi pan, że możemy pływać po niej w luksusie na pokładzie wysłużonego „Eli Reynoldsa”, to grubo się pan myli. Przekona się pan o tym, gdy tylko wejdzie na tę starą łajbę. To nędznie wyposażony, ciasny rupieć, przewożący dotąd głównie cudzoziemców. Nie widziałem go od dwu lat, pływa nim za mnie stary kapitan Yörger, ale kiedy ostatni raz byłem na pokładzie, ta rozłażąca się barka cuchnęła jak nieboskie stworzenie. Jeżeli pragnie pan luksusu, powinien pan raczej nabyć „Eclipse” albo „Johna Simondsa”.

Joshua York upił łyk wina i uśmiechnął się.

— Nie myślałem o „Elim Reynoldsie”, kapitanie Marsh.

— To jedyny statek, jaki posiadam.

York odstawił swoje wino.

— Proszę ze mną — powiedział. — Chciałbym ostatecznie zamknąć tę sprawę. Przejdźmy do mego pokoju i tam wszystko dokładnie uzgodnimy.

Marsh usiłował protestować, w hotelu oferowano wyborne desery i nie miał zbytniej ochoty z nich zrezygnować.

Jednakże York nalegał.

Jego pokój okazał się wspaniale urządzonym, dużym apartamentem, najlepszym w całym hotelu i zwykle zarezerwowanym dla zamożnych plantatorów z Nowego Orleanu.

— Proszę usiąść — rzekł władczo York, wskazując Marshowi obszerny, wygodny fotel w salonie. Marsh usiadł, a jego gospodarz udał się do sąsiedniego pomieszczenia i wrócił po chwili, niosąc nieduży, obity metalem kuferek. Postawił go na stole i zaczął manipulować przy zamku. — Proszę podejść — powiedział, ale Marsh już podniósł się i stanął za nim. York uniósł wieko.

— Złoto — rzucił półgłosem Marsh. Wyciągnął rękę i dotknął monet, przesypując je między palcami, delektując się dotykiem miękkiego, żółtego metalu i wsłuchując się w cichy brzęk. Podniósł jedną z monet do ust i przygryzł zębami. — Wydaje się raczej prawdziwe — powiedział i splunął. Wrzucił monetę na powrót do kuferka.

— Dziesięć tysięcy dolarów w złotych monetach dwudziestodolarowych — wyjaśnił York. — Mam jeszcze dwa takie kufry i akredytywy z banków w Londynie, Filadelfii oraz Rzymie, opiewające na znacznie wyższe kwoty. Jeśli przyjmie pan moją ofertę, kapitanie Marsh, wkrótce będzie miał pan drugi statek, o wiele lepszy i znacznie wspanialszy niż „Eli Reynolds”. A może raczej powinienem powiedzieć: będziemy mieć.

Uśmiechnął się.

Abner Marsh postanowił odrzucić ofertę Yorka. Co prawda, rozpaczliwie potrzebował pieniędzy, ale był człowiekiem podejrzliwym, nie lubił sekretów, a York nakazywał mu przyjąć zbyt wiele rzeczy na wiarę. Oferta wydawała się nazbyt korzystna; Marsh był pewien, że gdzieś tam czaiło się niebezpieczeństwo, i gdyby przyjął propozycję, on również mógłby paść ofiarą bliżej nie sprecyzowanego zagrożenia. Teraz jednak, rozkoszując się blaskiem bogactwa Yorka, poczuł, że jego stanowczość słabnie.

— Nowy statek, powiada pan? — zapytał półgłosem.

— Tak — odrzekł York. — I to całkiem gratis, jako dodatek do sumy, którą otrzyma pan za połowę udziałów w pańskiej firmie przewozowej.

— A ile... — zaczął Marsh. Jego wargi wyschły. Oblizał je nerwowo. — Ile jest pan gotów wydać na budowę tego nowego statku, panie York?

— Ile potrzeba? — zapytał cicho York.

Marsh nabrał garść złotych monet, po czym wrzucił je z powrotem do kuferka. Jak błyszczą, pomyślał i powiedział:

— Nie powinien pan wozić ze sobą takiej fortuny, panie York. Te kanalie zarżnęłyby pana za choćby jedną z tych monet.

— Potrafię się obronić — odparł York.

Marsh dostrzegł wyraz jego oczu i zrobiło mu się zimno. Żal mu było rabusia, który spróbowałby ukraść złoto Joshuy Yorka.

— Może wybrałby się pan ze mną na spacer? Nad rzekę?

— Nie usłyszałem pańskiej odpowiedzi, kapitanie.

— Usłyszy pan. Ale proszę najpierw pójść ze mną. Chciał bym coś panu pokazać.

— Dobrze — zgodził się York.

Zamknął wieko kuferka i słaba złocista poświata znikła, a wnętrze pokoju stało się nagle mroczne i zimne.

Nocne powietrze było wilgotne i chłodne. Gdy tak szli ciemnymi, opustoszałymi ulicami, w dal niosło się echo stukotu ich butów. York maszerował zwinnie i z gracją, Marsh natomiast ciężko i zdecydowanie. York miał na sobie luźny płaszcz pilota, skrojony jak peleryna, i wysoką, starą czapkę z bobrowej skóry, rzucającą długie cienie w blasku sierpu księżyca. Marsh łypał w głąb mijanych ciemnych uliczek pomiędzy ceglanymi magazynami w nadziei, że swym buńczucznym zachowaniem i zuchwałą postawą wystraszy potencjalnych rzezimieszków, którzy mogli się w nich czaić.

Przy nabrzeżu stało chyba ze czterdzieści parowców przycumowanych do słupków na przystani i łodzi pilotujących. Nawet o tej porze nie było tu ani cicho, ani spokojnie. Ogromne stosy skrzyń z towarami rzucały czarne cienie w blasku księżyca, a stojący przy nich i przy belach siana robotnicy portowi przekazywali sobie z rąk do rąk butelkę i palili fajki. W oknach kajut około tuzina jednostek wciąż paliły się światła. Jedna z nich, „Wyandotte”, szykowała się do wypłynięcia — ogień pod kotłem buzował w najlepsze, rosło ciśnienie pary. Dostrzegli mężczyznę stojącego na górnym pokładzie pasażerskim statku z bocznym kołem łopatkowym i przyglądającego się im z zaciekawieniem. Abner Marsh przepuścił Yorka przed sobą, po czym ruszył za nim wzdłuż rzędu mrocznych, milczących parowców z wysokimi kominami odcinającymi się na tle rozgwieżdżonego nieba niczym poczerniałe drzewa z dziwnymi kwiatami na wierzchołkach.

Wreszcie zatrzymał się przed wielkim, ozdobnym bocznokołowcem, na którego głównym pokładzie piętrzyły się towary; wzniesiony pomost miał zapobiec wizytom intruzów, a w oddali można było dostrzec wysłużoną łódź pilotującą.

Nawet w słabym świetle księżyca jednostka prezentowała się majestatycznie. Żaden z parowców na przystani nie dorównywał jej wielkością ani splendorem.

— Tak? — zapytał powoli, z szacunkiem, Joshua York. Marsh pomyślał później, że być może to właśnie przeważyło szalę — szacunek w głosie tamtego.

— To „Eclipse” — wyjaśnił Marsh. — Widzi pan, na sterówce wisi tabliczka z nazwą tego statku. — Wskazał ją swoją laseczką. — O, tam.

— Widzę. Mam niezły wzrok. Nawet w nocy. To jakiś szczególny statek?

— Jeszcze jak. Bardzo szczególny. To „Eclipse”. Zna go każdy mężczyzna i chłopiec na tej rzece. Jest już dość stary, zbudowano go w pięćdziesiątym drugim, przed pięcioma laty. Mimo to wciąż jest wspaniały. Ma klasę. Mówią, że kosztował trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy i jest tego wart. Nigdy nie było większego, wspanialszego i piękniejszego parostatku niż ten tutaj. Znam go jak własną kieszeń. Może mi pan wierzyć. Ja to wiem. — Marsh wskazał na parowiec. — Ma trzysta sześćdziesiąt pięć stóp na czterdzieści, a jego wielki salon trzysta trzydzieści stóp długości i zapewniam, że nie widział pan drugiego takiego. Na jednym końcu stoi złocony posąg Henry’ego Claya, a na drugim Andy’ego Jacksona — gapią się jeden na drugiego przez całą długość sali. Jest tam więcej kryształów, srebra i witrażowego szkła, niż mógłby sobie wymarzyć kierownik Posesji Plantatora, obrazy olejne, jedzenie, jakiego nigdy pan nie kosztował, i lustra — te lustra. Ale to wszystko nic w porównaniu z jego szybkością. Pod głównym pokładem znajduje się piętnaście kotłów. Przy jedenastostopowym skoku, powiadam panu, żaden statek nie jest w stanie mu dorównać, gdy kapitan Sturgeon wydusi z niego pełną moc. Ten statek z łatwością pokonuje osiemnaście mil na godzinę, i to pod prąd. W pięćdziesiątym trzecim ustanowił rekord na dystansie z Nowego Orleanu do Louisville. Znam jego wynik na pamięć. Cztery dni, dziewięć godzin i trzydzieści minut. Pokonał cholernego , AL. Shotwella” o pięćdziesiąt minut, choć przecież „Shotwell” jest diablo szybką jednostką. — Marsh odwrócił się do Yorka. — Miałem nadzieję, że któregoś dnia moja „Lady Liz” pokona „Eclipse” lub choćby mu dorówna, ale dziś wiem już, że to niemożliwe. Oszukiwałem sam siebie. Nie stać mnie było na zbudowanie statku, który mógłby pokonać „Eclipse”. Pan zapewnił mi te pieniądze i dzięki temu zyskał we mnie wspólnika. Oto odpowiedz, której pan oczekiwał. Żąda pan połowy udziałów w mojej firmie, partnera, który nie będzie zadawał kłopotliwych pytań, a jednocześnie będzie trzymał rękę na pulsie i zajmie się statkiem? Nie ma sprawy. Proszę więc, aby dał mi pan dość pieniędzy na zbudowanie parowca takiego jak ten tutaj.

Joshua York spojrzał na wielki bocznokołowiec, cichy i pełen powagi, tonący pośród ciemności, unoszący się łagodnie na wodzie i oczekujący na kolejnych śmiałków pragnących rzucić mu wyzwanie. Odwrócił się do Abnera Marsha z uśmiechem na ustach i drobnymi iskierkami w ciemnych oczach.

— Załatwione — powiedział krótko. A potem wyciągnął do niego rękę.

Marsh wyszczerzył się do Yorka, ujął jego szczupłą, białą dłoń w swoje wielkie łapsko i ścisnął.

— Wobec tego umowa stoi — powiedział na głos i zacisnął palce z całej siły, jak to miał w zwyczaju przy każdej transakcji, aby w ten sposób, miażdżąc i ściskając, sprawdzić odwagę oraz determinację swoich kontrahentów. Wzmagał uścisk, dopóki nie spostrzegł wyrazu bólu w ich oczach.

Oczy Yorka pozostały jednak niewzruszone, a jego dłoń zamknęła się na ręce Marsha z iście zdumiewającą siłą. Palce, długie i smukłe, zaciskały się coraz mocniej i mocniej, mięśnie ukryte pod białą skórą ściągały się niczym żelazne sprężyny, a Marsh przełknął ślinę i zacisnął zęby, aby nie krzyknąć z bólu.

York puścił jego dłoń.

— Chodźmy — rzekł i klepnął Marsha w plecy tak mocno, że niedźwiedzio waty mężczyzna zachwiał się na nogach. — Musimy wszystko starannie zaplanować. 

 Rozdział 2

Nowy Orlean, maj 1857

Zgorzkniały Billy Tipton zjawił się na francuskiej giełdzie o dziesiątej rano, obserwując aukcję czterech beczułek wina, siedmiu skrzyń produktów sypkich oraz ładunku mebli, zanim przyprowadzono niewolników. Stał w milczeniu, oparłszy łokcie o długi, marmurowy kontuar sięgający do połowy obwodu rotundy, i popijając absynt, patrzył, jak encanteurs zachwalają swój towar w dwóch językach. Zgorzkniały Billy był posępnym, trupiobladym mężczyzną o pociągłym końskim obliczu pooranym bliznami po ospie, którą przechodził w dzieciństwie; miał długie, rzadkie, cienkie, kasztanowe włosy. Rzadko się uśmiechał, a przeraźliwe oczy o barwie lodu, tak zimne i groźne, stanowiły jego wielki atut i odstraszały potencjalnych napastników.

Francuska giełda była wytwornym miejscem, nazbyt wytwornym jak na jego gust, i w gruncie rzeczy wcale nie lubił tu przychodzić. Mieściła się w rotundzie hotelu St. Louis pod wysoką kopułą, skąd na podium aukcyjne i kupców spływały kaskady słonecznego światła. Kopuła miała, lekko licząc, osiemdziesiąt stóp średnicy. Salę otaczały strzeliste kolumny, wzdłuż ścian biegły wąskie galeryjki, sklepienie było pokryte wykwintnymi zdobieniami, ściany natomiast barwnymi freskami, kontuar baru wykonano z marmuru, podobnie jak posadzki i stoły encanteurs 'ów.

Tutejsi kupcy wywodzili się z miejscowych elit, byli wśród nich zamożni plantatorzy znad rzeki i młodzi kreolscy dandysi ze starego miasta. Zgorzkniały Billy nie znosił Kreolów, ich wytwornych strojów, wyniosłej postawy i ciemnych, pełnych pogardy oczu. Nie lubił przebywać w ich towarzystwie. Byli zapalczywi, popędliwi i skorzy do awantur; bywało, że temu czy owemu nie spodobało się, w jaki sposób Billy kaleczył ich język i gapił się na ich kobiety, mierziła ich jego obcesowa, ostentacyjna amerykańskość. I wtedy dostrzegali jego oczy, blade, zimne i łypiące na nich bez cienia litości, a wówczas — zwykle rejterowali.

Jeżeli chodziło o niego, zazwyczaj kupował Murzynów na giełdzie amerykańskiej w St. Charles, gdzie obowiązywały mniej wykwintne maniery, miast po francusku mówiono po angielsku, i gdzie czuł się znacznie swobodniej. Przepych rotundy w St. Louis nie robił na nim wrażenia, jeśli nie liczyć wspaniałych drinków, które tu serwowano.

Zjawiał się tutaj raz w miesiącu, regularnie, i nic nie mógł na to zaradzić. Amerykańska giełda była dobrym miejscem, by kupić robotników na plantację lub ciemnoskórego kucharza, jednak po młodziutkie, śniade lub czekoladowe piękności, za którymi przepadał Julian, musiał przybyć właśnie tu, na giełdę francuską. Julian pragnął prawdziwych ślicznotek, musiały być naprawdę olśniewające.

Zgorzkniały Billy wypełniał polecenia Damona Juliana.

Około jedenastej uporano się ze sprzedażą win i handlarze zaczęli prezentować pierwszych niewolników z zagród na Moreau, Esplanadzie i Common; mężczyzn i kobiety, młodych i starych, nawet małe dzieci —jedne z nich miały skórę jaśniejszą, inne czarną jak heban. Zgorzkniały Billy domyślał się, że niektórzy spośród tych ludzi musieli być inteligentni, może nawet mówili po francusku. Zostali ustawieni w rzędzie po jednej stronie sali, do przeglądu, a kilku młodych Kreolów przeszło obok nich wolnym krokiem, wymieniając między sobą krótkie uwagi i pobieżnie oglądając towar. Zgorzkniały Billy pozostał przy barze i zamówił jeszcze jeden absynt. Większość zagród odwiedził już wczoraj i przyjrzał się bieżącej ofercie. Wiedział, czego poszukuje.

Jeden z licytatorów stuknął młotkiem w marmurowy pulpit i rozmawiający półgłosem kupcy natychmiast przerwali konwersację. Mężczyzna skinął ręką i na stojącą opodal skrzynię wspięła się niepewnie młoda, niespełna dwudziestoletnia dziewczyna. Miała trochę za szeroko rozstawione oczy, ale mogła się podobać. Nosiła perkalową sukienkę, a we włosach miała wplecione zielone wstążki; licytator zaczął energicznie wymieniać wszystkie jej zalety. Zgorzkniały Billy przyglądał się obojętnie, jak dwaj Kreole podbijają między sobą cenę dziewczyny. Wreszcie sprzedano ją za tysiąc czterysta dolarów.

Następnym obiektem licytacji była starsza kobieta, rzekomo wyśmienita kucharka, a potem młoda matka z dwójką dzieci. Sprzedano je w komplecie.

Billy czekał cierpliwie, podczas gdy kolejne obiekty znajdowały swoich nabywców. Kwadrans po dwunastej, gdy sala wypełniła się widzami i kupcami, na podium wprowadzono dziewczynę, którą uprzednio sobie upatrzył.

Miała na imię Emily, jak poinformował ich licytator.

— Spójrzcie na nią, panowie — rzekł po francusku — przyjrzyjcie się uważnie. Cóż za doskonałość! Od lat nie mieliśmy tu takiego okazu.

Zgorzkniały Billy całkowicie się z tym zgadzał. Emily miała szesnaście, może siedemnaście lat, jak oszacował, ale była nad wiek kobieca. Stojąc przy pulpicie licytatora, wydawała się odrobinę spłoszona, ale dzięki ciemnej, prostej sukience podkreślającej walory figury z pewnością wyglądała korzystniej. Do tego miała naprawdę przepiękną twarz, duże, łagodne oczy i aksamitną skórę o barwie kawy z mlekiem. Julianowi z pewnością się spodoba.

Licytacja była bardzo zacięta. Dla plantatorów taka śliczna skądinąd dziewczyna była bezużyteczna, lecz sześciu czy siedmiu Kreolów wyraźnie zagięło na nią parol. Emily musiała spodziewać się, co ją czeka, z pewnością zadbali o to inni niewolnicy. Była dość ładna, by w swoim czasie wywalczyć sobie wolność, zostając kochanką któregoś z Kreolów, którzy tak zawzięcie podbijali cenę. Towarzystwo swojego nabywcy musiałaby zapewne znosić do dnia jego ślubu. Gdyby znalazła się na którymś z balów, ubrana w jedwabną suknię i ze wstążkami we włosach, z pewnością stałaby się przyczyną niejednego pojedynku. Jej córki będą miały skórę jeszcze jaśniejszą od niej i znacznie dostatniejsze życie. Może po latach nauczy się sztuki fryzjerskiej albo otworzy pensjonat.

Zgorzkniały Billy z niewzruszoną twarzą wypił łyk swego drinka.

Stawka rosła. Przy dwóch tysiącach odpadła większość licytujących. Pozostało ich już tylko trzech. W pewnej chwili jeden z nich, śniady, łysy mężczyzna, zażądał, aby dziewczyna się rozebrała. Encanteur wydał stosowne polecenie, a Emily skrzętnie rozpięła i zdjęła sukienkę. Ktoś rzucił lubieżny komentarz, który wywołał salwę śmiechu wśród zgromadzonych. Dziewczyna uśmiechnęła się półgębkiem, a licytator, wyszczerzywszy się, dorzucił własną ciętą uwagę. Wreszcie podjęto przerwaną licytację.

Przy stawce dwa i pół tysiąca dolarów łysy mężczyzna zrezygnował, ale przynajmniej rzucił okiem na powabny towar. Pozostało już tylko dwóch licytujących. Obaj byli Kreolami. Podbijali cenę, aż stawka urosła do trzech tysięcy dwustu dolarów. Tu nadeszła chwila zawahania. Licytator usłyszał, że młodszy z kupców zaoferował jako swoją ostatnią stawkę trzy tysiące trzysta dolarów.

— Trzy tysiące czterysta — rzekł półgłosem drugi licytujący.

Zgorzkniały Billy rozpoznał go. Był to młody, szczupły Kreol nazwiskiem Montreuil, znany hulaka, hazardzista i amator pojedynków.

Młodszy z licytujących pokręcił głową, aukcja dobiegła końca. Montreuil spojrzał niedwuznacznie na Emily i uśmiechnął się znacząco. Zgorzkniały Billy odczekał tyle, ile trwają trzy uderzenia serca, zanim młotek zdążył opaść na marmurowy blat.

— Trzy tysiące siedemset — oznajmił mocnym, donośnym głosem.

Encanteur  i dziewczyna zaskoczeni unieśli wzrok. Montreuil i garstka jego przyjaciół obrzucili Billy’ego gniewnymi, groźnymi spojrzeniami.

— Trzy tysiące osiemset — zripostował Montreuil.

— Cztery tysiące — rzekł Zgorzkniały Billy.

Nawet jak na taką piękność była to wygórowana cena. Montreuil powiedział coś do dwóch mężczyzn stojących tuż przy nim, po czym cała trójka jak na komendę obróciła się i stukając gniewnie obcasami butów o marmurową posadzkę, nie obejrzawszy się, wymaszerowała z rotundy.

— Chyba wygrałem tę licytację — stwierdził Zgorzkniały Billy. — Niech się ubierze i przygotuje do drogi. Zabieram ją natychmiast. — Pozostali wciąż na niego patrzyli.

— Ależ oczywiście! — wykrzyknął encanteur.

Przy jego pulpicie pojawił się kolejny handlarz, a uderzenie młotka obwieściło wejście na skrzynię jeszcze jednej niebrzydkiej dziewczyny, której widok ucieszył zebranych na sali widzów. Wkrótce sala giełdy znów rozbrzmiała gwarem głosów.

Zgorzkniały Billy poprowadził Emily wzdłuż długiego pasażu wiodącego z rotundy na St. Louis Street; gdy mijali po drodze modne sklepiki, stojący przed nimi próżniacy i zamożni wędrowcy obrzucali ich pełnymi zaciekawienia spojrzeniami.

Gdy Billy wyszedł na ulicę, skąpaną w złocistym blasku, mrugając powiekami, bo słońce tego dnia świeciło wyjątkowo silnie, nagle tuż przy nim pojawił się Montreuil.

— Monsieur — zaczął.

— Jeżeli zwracasz się do mnie, mów po angielsku — uciął Billy. — I mów mi panie Tipton, Montreuil. — Jego długie palce zadrżały, gdy zmierzył tamtego spojrzeniem lodowatych, beznamiętnych oczu.

— Panie Tipton — rzekł Montreuil, powoli cedząc słowa. Jego oblicze lekko pokraśniało. Dwaj przyjaciele za nim wyprężyli się nerwowo. — Zdarzało mi się już w przeszłości tracić dziewczęta — ciągnął Kreol. — To prawdziwa ślicznotka, ale jej utrata nic dla mnie nie znaczy, panie Tipton. Sęk w tym, że zrobił pan ze mnie publicznie pośmiewisko, pozwolił mi pan łudzić się zwycięstwem, a potem wystrychnął mnie na dudka.

— Coś takiego — mruknął Zgorzkniały Billy. — Coś takiego.

— Gra pan w niebezpieczną grę — ostrzegł Montreuil. —

Czy wie pan, kim jestem? Gdyby był pan dżentelmenem, wyzwałbym pana na pojedynek.

— Pojedynki są zabronione, Montreuil — odparował Billy. — A może nic ci o tym nie wiadomo? Poza tym ja nie jestem dżentelmenem. — Odwrócił się do dziewczyny stojącej pod murem hotelu i przyglądającej się im niepewnie. — Chodź — powiedział. Ruszył wzdłuż chodnika. Dziewczyna poszła za nim.

— Zapłaci mi pan za to, monsieur! — zawołał Montreuil.

Zgorzkniały Billy puścił jego słowa mimo uszu i skręcił za róg budynku. Szedł szybkim, zadzierżystym krokiem, sprawiał teraz zupełnie inne wrażenie niż w budynku francuskiej giełdy. Na ulicy Zgorzkniały Billy czuł się jak w domu, tu dorastał i tu uczył się sztuki przetrwania. Niewolnica Emily usilnie starała się dotrzymać mu kroku, jej bose stopy wydawały ciche plaśnięcia na ceglanym chodniku. Wzdłuż ulic Vieux Carre ciągnęły się rzędy ceglanych i tynkowanych domów z misternymi balkonami z kutego żelaza, zwieszającymi się nad wąskim pasem chodnika. Same ulice nie były brukowane, niedawne deszcze zmieniły je w jeziora lepkiego, gęstego błocka. Przy chodnikach ciągnęły się otwarte rynsztoki, głębokie rowy pełne stojącej wody, wydzielające silny odór nieczystości i ścieków.

Mijali miłe, małe sklepiki i zagrody niewolników, budowle z grubymi kratami w oknach, eleganckie hotele i zadymione pijalnie grogu z gromadami posępnych, czarnoskórych wyzwoleńców, przemierzali duszne, ciasne uliczki i rozległe place, zwykle ozdobione fontannami, spotkali na swej drodze Kreolki ze świtą i przyzwoitkami, a także grupę zbiegłych niewolników z żelaznymi obrożami na szyjach i łańcuchami wlokącymi się w rynsztoku za nimi, nad którą czuwał zimnooki biały osiłek z batem w garści. Niebawem opuścili kwartał francuski i znaleźli się w toporniejszej, młodszej dzielnicy amerykańskiej Nowego Orleanu. Zgorzkniały Billy pozostawił swego konia uwiązanego przed pijalnią grogu. Wsiadł na wierzchowca i nakazał dziewczynie, aby szła obok niego. Po opuszczeniu miasta wyruszyli na południe i wkrótce zeszli z głównej drogi; zatrzymali się tylko raz, aby dać odpocząć wierzchowcowi Billy’ego i aby on sam mógł posilić się wyjętym z juków kawałkiem czerstwego chleba z serem. Mężczyzna pozwolił Emily napić się trochę wody ze strumienia.

— Czy pan jest moim nowym panem? — zapytała go wówczas zdumiewająco poprawną angielszczyzną.

— Nadzorcą — odparł Billy. — Juliana spotkasz dzisiejszej nocy. Po zmroku. — Uśmiechnął się. — Na pewno cię polubi. — I nakazał jej, aby zamilkła.

Ponieważ dziewczyna szła pieszo, poruszali się dość wolno i zaczynało już zmierzchać, gdy dotarli na plantację Juliana. Droga biegła wzdłuż mokradeł, wijąc się pośród gęstego zagajnika, konary drzew ciężkie były od hiszpańskiego mchu. Okrążyli wielki, nagi dąb i znaleźli się wśród rozległych pól, skąpanych w czerwonej poświacie zachodzącego słońca. Pola leżały odłogiem, zarośnięte chwastami od brzegu rzeki aż po dom. Było tam stare, gnijące nabrzeże i przystań dla przepływających parowców, a za domem rząd baraków dla niewolników. Jednak nie było w nich ani jednego niewolnika, a pól nie uprawiano od wielu lat. Dom nie dorównywał rozmiarami większości tego typu rezydencji, brakowało mu także ich przepychu. Ot, prosta, kanciasta budowla z poszarzałego drewna, z odłażącymi ze ścian płatami farby; uwagę zwracała przede wszystkim wieżyczka otoczona z czterech stron niską balustradką.

— Dom — rzekł Zgorzkniały Billy.

Dziewczyna zapytała, czy plantacja ma jakąś nazwę.

— Miała — odparł Billy — przed laty, gdy mieszkał tu Garoux. Ale zachorował i umarł, on i jego synowie, i od tej pory nie ma nazwy. A teraz zamknij się i przyspiesz kroku.

Zaprowadził ją na tyły domu, do wejścia, z którego sam korzystał, po czym otworzył kłódkę kluczem, który nosił na łańcuszku na szyi. Miał do swego użytku trzy pokoje należące niegdyś do służby. Wprowadził Emily do sypialni.

— Rozbierz się — warknął do dziewczyny.

Emily niezdarnie zaczęła wypełniać polecenie, ale przez cały czas patrzyła na Billy’ego z trwogą w oczach.

— Nie gap się tak — powiedział. — Należysz do Juliana, z mojej strony nic ci nie grozi. Zagrzeję wodę. W kuchni jest wanna. Umyj się i przebierz. — Otworzył szafę z misternie rzeźbionego drewna i wyjął z niej ciemną suknię z brokatu. — Masz, powinna pasować.

Westchnęła.

— Nie mogę jej włożyć. To suknia białej pani.

— Stul dziób i rób, co mówię — uciął Billy. — Julian chce, abyś ładnie wyglądała. — To rzekłszy, wyszedł, udając się do głównej części domu.

Odnalazł Juliana w bibliotece, siedzącego w ciemnościach w wielkim skórzanym fotelu, z koniakówką w dłoni. Na regałach dokoła stały rzędy zakurzonych ksiąg, należących do starego Rene Garoux. Od lat nikt nie sięgnął po żadną z nich. Damon Julian nie lubił czytać.

Zgorzkniały Billy wszedł do pokoju i stanął w należytej odległości od swego pana, oczekując w milczeniu, aż tamten przemówi.

— Ile? — dobiegł go w końcu głos dochodzący z mroku.

— Cztery tysiące — odparł Billy — ale spodoba się panu. Jest młoda, ładna, czuła i piękna, naprawdę piękna.

— Wkrótce zjawią się tu inni. Alain i Jean już są; głupcy, trawi ich pragnienie. Gdy będzie gotowa, przyprowadź ją do sali balowej.

— Tak jest — rzucił pospiesznie Billy. — Podczas aukcji zdarzył się pewien kłopotliwy incydent.

— Incydent?

— Miałem zatarg z pewnym Kreolem nazwiskiem Montreuil. On także chciał ją kupić. Nie spodobało mu się, że został przelicytowany. To hazardzista, częsty bywalec domów gier. Czy mam zająć się nim którejś nocy?

— Opowiedz mi o nim — rozkazał Julian. Głos miał płynny, miękki, głęboki i zmysłowy, upojny jak wyborny koniak.

— Młody, śniady. Czarne oczy, czarne włosy. Wysoki. Mówią, że lubi się pojedynkować. Jest twardy. Silny i szczupły, ale przystojny jak większość z nich.

— Zajmę się nim — rzekł Damon Julian.

— Tak jest — dokończył Billy.

Zrobił w tył zwrot i wrócił do swojego pokoju.

Gdy Emily włożyła brokatową suknię, stała się kimś zupełnie innym. Niewolnica i dziecko zniknęły. Doprowadzona do porządku i przebrana zmieniła się w ciemnowłosą kobietę, niemal eterycznej urody piękność. Zgorzkniały Billy otaksował ją spojrzeniem.

— Może być — stwierdził. — Chodź, idziesz na bal.

Sala balowa była największym i najwspanialszym pomieszczeniem w całym domu. Oświetlały ją trzy wielkie kandelabry z rżniętego szkła, w których płonęła setka niedużych świec. Na ścianach wisiały obrazy olejne przedstawiające pejzaże mokradeł, posadzkę wyłożono drogim polerowanym parkietem. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi na jednym końcu sali wiodły do rozległego holu, po drugiej stronie wznosiły się olbrzymie schody, rozchodzące się w dwóch kierunkach; drewniane barierki lśniły w słabym, złocistym blasku.

Gdy Zgorzkniały Billy wprowadził Emily do sali balowej, już na nią czekali. Było ich dziewięcioro, włącznie z Julianem; sześciu mężczyzn i trzy kobiety — mężczyźni w ciemnych garniturach o europejskim kroju, kobiety w jasnych jedwabnych sukniach. Z wyjątkiem Juliana wszyscy czekali na schodach, nieruchomi i milczący, pełni szacunku. Zgorzkniały Billy znał ich wszystkich, kobiety nosiły imiona Adrienne, Cynthia i Valerie. Obok nich stał posępnie przystojny Raymond o chłopięcym obliczu, Kurt z oczyma jak gorejące węgle i pozostali. Jeden z nich, Jean, wyraźnie dygotał nerwowo, jego wargi rozchylały się, ukazując długie, białe zęby, a palce dłoni zaciskały się i rozluźniały na przemian. Dręczyło go pragnienie, ale jakoś się trzymał. Czekał na Damona Juliana. Wszyscy czekali na Damona.

Julian podszedł do Emily przez całą długość sali. Poruszał się z miękkością i gracją kota. Szedł majestatycznym krokiem należnym arystokracie, a może nawet królowi. Szedł jak przepływający mrok, jak rwąca fala, niepohamowana i nieuchronna. Pomimo bardzo bladej cery był mrocznym mężczyzną o kędzierzawych, czarnych włosach, ubranym w elegancki, ciemny strój; jego oczy wygląDaly jak dwa lśniące krzemienie.

Przystanął przed nią i uśmiechnął się. Miał czarujący, olśniewający uśmiech.

— Wyborna — rzekł krótko.

Emily zaczerwieniła się i próbowała coś powiedzieć.

— Zamilcz — uciszył ją bezceremonialnie Zgorzkniały Billy. — Nie odzywaj się, dopóki nie zażyczy sobie tego pan Julian.

Julian przesunął palcem po jej miękkim, ciemnym policzku, a dziewczyna zadrżała, usiłując zachować niewzruszoną postawę. Leniwie pogładził ją po włosach, po czym uniósł jej twarz, aby móc na nią spojrzeć, i przez chwilę napawał się jej widokiem.

Emily dostrzegła coś w jego oczach i drgnęła, wydając cichy okrzyk przerażenia, ale Julian przytrzymał ją dłońmi za głowę i nie pozwolił, by odwróciła od niego wzrok.

— Cudowna — mruknął. — Jesteś piękna, dziecino. Tak się składa, że wszyscy tutaj jesteśmy miłośnikami wszelkiego piękna. — Odsunął dłonie od jej twarzy, ujął ją za rękę, którą delikatnie odwrócił i uniósł do ust, by złożyć na jej nadgarstku od wewnętrznej strony czuły pocałunek.

Niewolnica wciąż dygotała, ale nie stawiała oporu. Julian odwrócił ją lekko i podał jej rękę Billy’emu Tiptonowi.

— Zechcesz czynić honory, Billy?

Zgorzkniały Billy sięgnął do tyłu i z pochwy, którą nosił na plecach na wysokości nerek, wydobył długi nóż. Emily wybałuszyła oczy z przerażenia i próbowała uciec, ale on był szybki, bardzo szybki i trzymał ją naprawdę mocno. Ostrze gładko przecięło powietrze i nagle pokryło się czerwienią; nawet nie było widać, kiedy rozpłatało nadgarstek dziewczyny w miejscu ucałowanym przez Juliana. Krew wypłynęła z rany i zaczęła skapywać na podłogę, odgłos spadających kropel zmącił panującą w sali ciszę.

Dziewczyna pojękiwała cichutko, ale trwało to tylko chwilę. Zanim zorientowała się, co ją spotkało, Zgorzkniały Billy schował nóż do pochwy i cofnął się, a Julian ponownie wziął ją za rękę. Znów uniósł jej dłoń ku górze i przytknąwszy usta do rozciętego nadgarstka, zaczął ssać.

Zgorzkniały Billy wycofał się do drzwi. Pozostali zeszli po schodach i podeszli bliżej, długie suknie kobiet zaszeleściły na parkiecie. Otoczyli Juliana i jego ofiarę głodnym kręgiem, ich oczy były ciemne i gorejące. Kiedy Emily straciła przytomność, Zgorzkniały Billy podbiegł i podtrzymał ją pod pachami. Była lekka jak piórko.

— Jaka piękna — wymamrotał Julian, odsuwając się od niej z wilgotnymi ustami, maślanymi oczami i wyrazem zadowolenia na twarzy. Uśmiechnął się.

— Proszę, Damonie — rzekł ten, którego nazywano Jean, dygocząc jak chory w gorączce.

Krew spływała powoli ciemną strużką po ręce Emily, gdy Julian zmierzył Jeana lodowatym, wrogim spojrzeniem.

— Valerie — powiedział. — Teraz ty.

Blada młoda kobieta o fiołkowych oczach i w żółtej sukni podeszła bliżej, uklękła kornie i zaczęła zlizywać ściekającą strużkę. Dopiero gdy wylizała skórę do czysta, przytknęła usta do otwartej rany.

Decyzją Juliana potem przyszła kolej na Raymonda, następnie na Adrienne i Jorge’a. Na samym końcu Julian odwrócił się do Jeana i szerokim gestem z uśmiechem zaprosił go do uczty.

Jean rzucił się na dziewczynę ze stłumionym chlipnięciem, wyrywając ją z uścisku Zgorzkniałego Billy’ego, a potem zaczął rozszarpywać miękkie tkanki jej gardła. Damon Julian skrzywił się z niesmakiem.

— Posprzątaj tu, gdy skończy — zwrócił się do Billy’ego Tiptona. 

 Rozdział 3

New Albany, Indiana czerwiec 1857

Nad rzeką zaległa gęsta mgła, powietrze było chłodne i wilgotne. Tuż po północy Joshua York, który wrócił właśnie z St. Louis, spotkał się z Abnerem Marshem na opustoszałej przystani stoczni w New Albany. Marsh czekał prawie pół godziny, gdy pojawił się York, wyłaniając się spośród oparów niczym blada zjawa. Za nim, cicho jak cienie, podążało czworo innych.

Marsh uśmiechnął się doń szeroko.

— Joshua — rzekł.

Skinął lekko głową do pozostałych. Spotkał się z nimi przelotnie w kwietniu w St. Louis, zanim udał się do Albany, by nadzorować budowę swego marzenia. Byli przyjaciółmi Yorka i jego towarzyszami podróży, jednak Marsh nigdy dotąd nie widział równie osobliwych indywiduów. Dwóch spośród nich, w bliżej nieokreślonym wieku, o obco brzmiących imionach, których nie potrafił wymówić ani tym bardziej zapamiętać, Marsh ku uciesze Yorka ochrzcił mianem Smitha i Browna. Ci dwaj stale dyskutowali ze sobą w jakimś obcym języku przypominającym szczekanie psa. Trzeci mężczyzna, ze wschodu, o mocno zapadniętych policzkach i wyglądzie przedsiębiorcy pogrzebowego, miał na imię Simon i nigdy się nie odzywał. Kobieta, Katherine, była rzekomo Angielką. Wysoka, nieco przygarbiona, wyglądała niezdrowo, jakby trawiła ją jakaś wyniszczająca choroba. Przypominała Marshowi wielkiego białego sępa. Mimo to jak oni wszyscy była przyjaciółką Yorka, a ponieważ ten zawczasu ostrzegł go, że miewa dość dziwnych przyjaciół, Abner Marsh nie pokusił się o żaden komentarz. 

— Dobry wieczór, Abnerze — rzekł York. Przystanął i rozejrzał się dokoła, lustrując nie ukończone jeszcze parowce, spoczywające niczym szkielety wśród szarych, falujących mgieł. — Zimna noc, czyż nie? Zwłaszcza jak na czerwiec.

— To prawda. Gdzie się zatrzymaliście?

— Wynająłem apartament w Galt House w Louisville. Przepłynęliśmy przez rzekę w wypożyczonej łodzi. — Jego chłodne, szare oczy z zainteresowaniem mierzyły najbliższy z parowców. — Czy to nasz?

Marsh parsknął.

— To maleństwo? Na Boga, nie, to jedynie tani tylnokołowiec, budowany do rejsów handlowych w Cincinnati. Chyba nie sądzisz, że mógłbym wybrać dla nas tak nędzną tylnokołową jednostkę?

York uśmiechnął się.

— Wybacz moją niewiedzę. Gdzie zatem jest nasz statek?

— Proszę tędy — rzekł Marsh, wykonując zamaszysty ruch laseczką. Poprowadził ich przez stocznię. — Tam — powiedział, wskazując laseczką przed siebie.

Mgły rozstąpiły się przed nimi i ujrzeli statek, wysoki i dumny, przy którym wszystkie inne dokoła wydawały się małe i kruche.

Kabiny i relingi lśniły śnieżną bielą farby, a otoczone szarym całunem mgieł wydawały się jeszcze jaśniejsze. Wysoko w górze wznosiła się dumnie pilotówka, znajdująca się w pół drogi do gwiazd szklana świątynia, jej kopuła ozdobiona była misterną drewnianą mozaiką ułożoną niczym irlandzka koronka. Przed pokładem widokowym na sto stóp w górę pięły się dwa wielkie kominy, bliźniacze kolumny, czarne jak smoła, mocne i eleganckie. Ich wierzchołki przypominały dwa ciemne, metalowe kwiaty. Kadłub był smukły i zdawał się nie mieć końca, rufa nikła gdzieś we mgle. Jak najlepsze jednostki, ta również była bocznokołowa. Umieszczone na wysokości śródokręcia ogromne, półkoliste osłony kół łopatkowych wydawały się gigantyczne i pozwalały jedynie domyślać się tkwiącej pod nimi mocy. Wydawały się tym większe, że w ich centrum wciąż brakowało tablic z nazwą jednostki. W nocy wśród mgieł i pomniejszych statków ten jawił się niczym nieziemska zjawa, białe widmo z wizji rzecznego żeglarza.

Gdy tak tam stał, Marsh czuł, że widok statku zapiera mu dech. Smith i Brown mamrotali coś do siebie, a Joshua York tylko patrzył. Patrzył długo, a potem pokiwał głową.

— Stworzyliśmy coś pięknego, Abnerze — powiedział. Marsh uśmiechnął się.

— Nie spodziewałem się, że będzie już prawie gotowy — dodał York.

— To New Albany — odparł Marsh. — Właśnie dlatego jesteśmy tutaj, a nie w jednej ze stoczni w St. Louis. Budowano tu statki, odkąd jeszcze byłem chłopcem, w ubiegłym roku powstało ich dwadzieścia dwa. W tym roku, podejrzewam, niewiele mniej. Wiedziałem, że tutejsi szkutnicy spiszą się na medal. Powinieneś tu być. Zjawiłem się tu z jedną z twoich szkatułek ze złotem, postawiłem ją na biurku kierownika i mówię: Chciałbym zbudować parowiec i życzę sobie, aby stało się to możliwie szybko, a poza tym chcę, aby to był najszybszy, najpiękniejszy i najlepszy statek, jaki kiedykolwiek powstał w waszej stoczni, czy to jest jasne? Da mi pan najlepszych fachowców i nie obchodzi mnie, skąd ich pan ściągnie. Chcę spotkać się z nimi jeszcze dzisiejszego wieczoru, aby prace mogły zacząć się już od jutra. Załatwi mi pan najlepszych cieśli, malarzy, producentów kotłów i całą resztę, i niech się postarają dać z siebie wszystko, bo jeżeli nie otrzymam towaru w najlepszym gatunku, srodze pan tego pożałuje. — Marsh wybuchnął śmiechem. — Powinieneś był go widzieć. Nie wiedział, czy ma patrzeć na złoto, czy raczej mnie słuchać, potwornie go wystraszyła cała ta sytuacja. Ale trzeba przyznać, że spisał się na medal. — Skinął w stronę statku. — Oczywiście nie jest jeszcze skończony. Trzeba odmalować wykończenia na niebiesko i srebrno, aby pasowały do srebrnego wystroju salonu. Poza tym wciąż czekamy na partię mebli i luster, które zamówiłem w Filadelfii, i parę innych drobiazgów. Ale muszę przyznać, że statek jest już prawie gotów i w zasadzie można by rzec, że jest ukończony. Chodź, Joshua, oprowadzę cię.

Robotnicy zostawili latarnię na stercie desek przy rufie statku. Marsh zapalił o nogę zapałkę i podał latarnię Brownowi.

— Masz, będziesz ją niósł — rzucił oschle. Tupiąc głośno, wszedł po trapie na główny pokład. Pozostali ruszyli za nim. — Niczego nie dotykajcie — powiedział. — Świeżo malowane.

Na najniższym albo inaczej głównym pokładzie znajdowały się maszyny. Latarnia roztaczała silny, łagodny blask, ale Brown przesuwał nią z boku na bok, wskutek czego cienie ogromnych maszyn zdawały się poruszać i drgać złowrogo jak żywe istoty.

— Ejże, nie machaj tak tą lampą — upomniał go Marsh.

Odwrócił się do Yorka i zaczął go oprowadzać, wskazując laseczką z hikory na kotły, wielkie metalowe cylindry biegnące po obu stronach wzdłuż przedniej części pokładu.

— Osiemnaście kotłów — rzekł z dumą Marsh. — O trzy więcej niż ma „Eclipse”. Trzydzieści osiem cali średnicy, dwadzieścia osiem stóp długości każdy. — Machnął laseczką. — Piece wykonano z cegły ogniotrwałej i cienkiej blachy stalowej, umieszczono je zaś na podpórkach ponad pokładem i zabezpieczono na wypadek pożaru. — Przesunął laseczką wzdłuż biegnących w górze przewodów parowych ciągnących się od kotłów do silników, po czym wszyscy odwrócili się w stronę rufy. — Mamy trzydzieści sześć cylindrów pod ciśnieniem i jedenastostopowy skok, podobnie jak „Eclipse”. Powiadam ci, ta łajba pożre tę starą rzekę na surowo.

Brown i Smith wymienili krótki, bełkotliwy komentarz, a Joshua York uśmiechnął się.

— Chodźmy na górę — rzekł Marsh. — Twoi przyjaciele nie wydają się zbytnio zainteresowani silnikami, ale to, co znajduje się powyżej, powinno ich, jak sądzę, zaciekawić.

Schody, szerokie i ozdobne, z polerowanego dębu, miały misternie cyzelowane barierki. Zaczynały się przy dziobie i były tak szerokie, że ukrywały przed wchodzącymi zarówno kotły, jak i silniki, a następnie rozszczepiały się na dwoje, prowadząc w dwóch kierunkach na taras na drugim pokładzie, zwanym także pokładem kotłowym. Ruszyli wzdłuż sterburty, Marsh ze swoją laseczką i Brown z latarnią szli na przedzie; ich buty stukały na wyłożonej twardym drewnem promenadzie. Cała piątka podziwiała przepiękne gotyckie kolumny i balustrady z misternie rzeźbionego drewna, zdobione wzorami kwiatowymi, zawijasami i żołędziami. Drzwi i okna kajut ciągnęły się długim, bardzo długim rzędem od dziobu po rufę, drzwi wykonano z ciemnego orzecha, okna z przyciemnionego szkła.

— Kajuty nie zostały jeszcze wykończone — wyjaśnił Marsh, otwierając drzwi i wprowadzając gości do środka — ale z pewnością będą luksusowe, miękkie puchowe pierzyny i poduszki, w każdej kajucie lustro i lampa naftowa. Poza tym kajuty są większe niż przeciętnie, nie będziemy mogli zabrać tylu pasażerów co podobna jednostka tych rozmiarów, ale nasi goście będą mieć znacznie więcej przestrzeni dla siebie. — Uśmiechnął się. — I stosownie za nią zapłacą.

W każdej kajucie znajdowało się dwoje drzwi, jedne prowadzące na pokład, a drugie do wielkiego salonu, głównego pomieszczenia na statku.

— Sala główna też jeszcze nie jest gotowa — dodał Marsh — ale mimo to zapraszam.

Weszli do środka i przystanęli, podczas gdy Brown uniósł latarnię, by omieść jej blaskiem wnętrze rozległej sali. Wielki salon ciągnął się wzdłuż całej długości pokładu kotłowego, przedzielony tylko na wysokości śródokręcia niedużą schodnią.

— Kajuty panów znajdują się na dziobie, pań natomiast na rufie — wyjaśnił Marsh. — Proszę spojrzeć. Jeszcze nie wykończone, ale i tak robi wrażenie. Marmurowy bar ma czterdzieści stóp długości, a na ścianie za nim umieścimy tejże długości lustro. Zostało już zamówione. Lustra w srebrnych ramach znajdą się także na wszystkich drzwiach kajut, a na rufie, przy kajutach pań, dwunastostopowej wysokości zwierciadło. — Wskazał laseczką w górę. — Teraz nic tu nie widać, jest ciemno i w ogóle, ale świetliki wykonane z witrażowego szkła biegną wzdłuż całej długości kajuty. Wyposażymy każdą z nich w belgijskie dywany, kobierce znajdą się także w głównej sali. Będziemy mieli tutaj srebrną chłodziarkę do wody ze srebrnymi pucharami, które będą stać na drewnianym stole, a także fortepian, nowiutkie, obite aksamitem krzesła i śnieżnobiałe, lniane obrusy. Jak na razie tego tu nie ma.

Nawet bez kobierca, zwierciadeł i mebli ogromna sala prezentowała się z wielkim przepychem. Goście przeszli powoli przez całą długość pomieszczenia, a w kołyszącym świetle latami wyłaniające się z mroku kształty na mgnienie oka ukazywały im swe niewysłowione piękno, by zaraz potem znów wtopić się w ciemność. Wysokie, łukowate sklepienia z półkolistymi krokwiami, starannie rzeźbionymi i pomalowanymi, miały w sobie urok i czar misternie haftowanych koronek. Długie rzędy strzelistych kolumn ciągnące się wzdłuż drzwi do kajut zdobiły delikatne, wąskie żłobienia. Czarny, marmurowy bar przecinały grube, barwne żyłki. Ciemne drewno połyskiwało w złocistym blasku. Z pajęczyny z kutego żelaza zwieszały się bliźniacze rzędy kandelabrów z czterema kryształowymi kulami, brakowało tylko ognia, nafty i zwierciadeł, aby cały salon zatonął w powodzi miodowego, migoczącego światła.

— Moim zdaniem kajuty są trochę za małe — rzekła nagle Katherine — ale ta sala będzie z pewnością wspaniała.

Marsh zerknął na nią z ukosa.

— Kajuty są duże, proszę pani. Osiem stóp kwadratowych. Norma to sześć stóp. Wszak to parowiec. — Odwrócił się od niej, wskazując laseczką przed siebie. — Tam, z przodu, będzie gabinet kapitański, kuchnia i łazienki mieszczą się na śródokręciu. Mam już upatrzonego kucharza. Pływał na „Lady Liz”.

Dach pokładu kotłowego stanowił równocześnie pokład spacerowy. Weszli po wąskich schodach i wyłonili się tuż przed ogromnymi, czarnymi, żelaznymi kominami, po czym krótszymi schodami dotarli na taras widokowy biegnący od kominów aż do sterówki.

— Kajuty załogi — rzucił jakby od niechcenia Marsh.

Pilotówka znajdowała się na szczycie otwartego tzw. teksaskiego  pokładu. Wprowadził ich do środka.

Z tego miejsca widać było całą stocznię, mniejsze jednostki otulone płaszczem mgieł, czarne wody rzeki Ohio w oddali i jeszcze odleglejsze światła Louisville, majaczące widmowo wśród oparów. Wnętrze obszernej pilotówki tonęło w pluszu. Okna wykonano z najlepszego i najczystszego szkła z witrażowymi obwódkami. Wszystko wyłożono ciemną, drewnianą boazerią, a polerowane srebro lśniło bladym, chłodnym blaskiem w świetle latarni.

Tu znajdowało się koło sterowe. Widać było tylko górną jego część — było tak duże, że prawie dorównywało wielkością Marshowi, dolna połowa nikła w szczelinie wśród desek pokładu. Wykonano je z czarnego, miękkiego drewna tekowego, było gładkie w dotyku, a szprychy ozdobiono srebrnymi opaskami przywodzącymi na myśl podwiązki na nogach dziewcząt z rewii. Koło zdawało się błagać, by dotknęły go wreszcie dłonie pilota.

Joshua York podszedł do koła i dotknął go, przesuwając bladą dłonią po ciemnym drewnie i srebrze. A potem ujął je mocno, jakby sam był pilotem, i stał tak przez chwilę, wpatrując się szarymi oczami w noc i nietypową jak na tę porę roku czerwcową mgłę. Pozostali zamilkli i przez krótką chwilę Abner Marsh miał wrażenie, jakby parowiec drgnął, wyruszając w dziwny, nie mający końca rejs po mrocznej rzece umysłu.

Wtedy też Joshua York odwrócił się, wyrywając go z zamyślenia.

— Abnerze — powiedział. — Chciałbym nauczyć się sterować tym statkiem. Czy mógłbyś nauczyć mnie sztuki pilotażu?

— Sztuki pilotażu? — mruknął ze zdumieniem Marsh.

Nietrudno mu było wyobrazić sobie Yorka jako właściciela i kapitana tej jednostki, ale pilotowanie jej to zupełnie co innego. Niemniej jednak ton, jakim wypowiedziano tę prośbę, sprawił, że poczuł przypływ sympatii do swego partnera i zrozumiał, co było przyczyną jego niezwykłego życzenia. Abner Marsh wiedział, skąd wzięła się u niego chęć pilotowania tego statku, co było tego powodem.

— Cóż, Joshua — powiedział. — W swoim życiu pilotowałem wiele statków, tego uczucia nie da się porównać z niczym innym. To coś wspaniałego. Bycie kapitanem to nic w porównaniu z funkcją pilota. Ale tego nie można nauczyć się ot tak, z dnia na dzień, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

— Wydaje się, że operowanie kołem sterowym to żadna sztuka — stwierdził York.

Marsh wybuchnął śmiechem.

    — To prawda, jednak nie o operowanie kołem tu chodzi. Idzie o rzekę, York, o rzekę. O starą, dobrą Missisipi. Przez osiem lat byłem pilotem, zanim zdobyłem moje własne jednostki i licencję na żeglugę po górnym biegu Missisipi i Illinois. Nigdy jednak nie zdobyłem licencji na Ohio i dolną Missisipi i choć wiem co nieco na temat parowców, życie mi jest miłe i nie zdecydowałbym się na taką przygodę — po prostu nie znam tych rzek. Poznanie tych rzek, które znam, zajęło mi całe lata i w zasadzie nauka ta trwa przez całe życie. Od tak dawna nie zajmowałem miejsca w pilotówce, że musiałbym znów nauczyć się tych rzek. Widzisz, Joshua, rzeka się zmienia, tak to już bywa. Nigdy nie jest dwa razy taka sama i musisz poznać każdy cal jej biegu. — Marsh podszedł do koła sterowego i pieszczotliwie pogładził je dłonią. — Zamierzam co najmniej raz pilotować ten statek. Zbyt długo o nim marzyłem i pragnę choć raz nim pokierować. Chcę zmierzyć się z „Eclipse” i chcę wówczas pilotować nasz statek. Przyznaj, że jest zbyt wspaniały, by obsługiwać inną linię żeglugową niż nowoorleańska. To oznacza żeglugę po dolnym biegu rzeki, a co za tym idzie, muszę poznać ten odcinek rzeki, nauczyć się go od nowa. To wymaga wiele czasu i ogromnej pracy. — Spojrzał na Yorka. — Czy także teraz, gdy już wiesz, co to oznacza, wciąż chcesz nauczyć się pilotażu?

— Możemy uczyć się razem, Abnerze — odparł York.

Towarzysze Yorka zaczęli się niecierpliwić. Krążyli od okna do okna. Brown przekładał latarnię z ręki do ręki, Simon był posępny jak trup, Smith zagadał coś do Yorka w swoim języku.

York skinął głową.

— Musimy wracać — oznajmił.

Marsh po raz ostatni rozejrzał się dokoła, nawet teraz nie miał ochoty stąd odchodzić, ale w końcu wyprowadził gości z pilotówki.

Gdy przechodzili przez stocznię, York odwrócił się i spojrzał na swój statek stojący na drewnianych palach, odcinający się jasno pośród ciemności.

Inni także przystanęli i czekali w milczeniu.

— Znasz Byrona? — York zwrócił się do Marsha.

Marsh zamyślił się przez chwilę.

— Znałem kiedyś faceta zwanego Blackjack Pete; był pilotem na „Grand Turk”. Chyba miał na imię Brian.

York uśmiechnął się.

— Nie chodziło mi o Briana, lecz o Byrona. Lorda Byrona, angielskiego poetę.

— Ach — mruknął Marsh. — O niego. Nie jestem zagorzałym miłośnikiem poezji. Mimo to chyba o nim słyszałem. Goguś, czyż nie? I bawidamek, o ile się nie mylę.

— To prawda, Abnerze. Był wielkim miłośnikiem kobiet. Zdumiewającym człowiekiem. Miałem przyjemność i zaszczyt poznać go osobiście. Nasz parowiec przywiódł mi na myśl jeden z jego poematów. — Zaczął recytować:

Idzie w piękności, jak noc, która kroczy

W cichym gwiazd gronie, przez bezchmurne kraje

Co cień i światło w sobie kras jednoczy

To w jej obliczu i w jej oczach taję

I razem spływa w taki stan uroczy

Jakiego niebo dumie dnia nie daje .

— Byron pisał, rzecz jasna, o kobiecie, ale słowa te pasują także do naszego statku, czyż nie? Spójrz na niego, Abnerze. Co o tym sądzisz?

Abner nie bardzo wiedział, co ma o tym myśleć. Marynarze żeglugi śródlądowej rzadko mają do czynienia z poezją, a w zetknięciu z nią nie nawykli do wyrażania własnych osądów.

— To bardzo ciekawe, Joshua — wykrztusił tylko.

— Jak nazwiemy naszą jednostkę? — zapytał York, bez przerwy wpatrując się w statek z lekkim uśmiechem na twarzy. — Czy ten wiersz coś ci podpowiada?

Marsh zmarszczył brwi.

— Nie nadamy jej nazwy na cześć jakiegoś angielskiego bawidamka, jeśli o to ci chodzi.

— Nie — zaoponował York. — Myślałem raczej o mrocznej damie lub...

— Mam pewną propozycję — mruknął Marsh. — Nasza firma nazywa się Kompania Żeglugi Śródlądowej Fevre River, a ten statek to ziszczenie moich marzeń. — Uniósł swoją laseczkę z hikory i wymierzył nią w osłonę koła łopatkowego. — Umieścimy nazwę dokładnie pośrodku, litery będą niebieskosrebrne i duże. Wymyślne. Nazwiemy te jednostkę FEVRE DREAM. — Uśmiechnął się. — FEVRE DREAM przeciw ECLIPSE. O tym wyścigu będą opowiadać po kres naszych dni.

W szarych oczach Joshuy Yorka pojawiło się coś mrocznego, osobliwego i ulotnego. Ale trwało to zaledwie krótką chwilę.

— FEVRE DREAM... — powiedział. — Czy nie sądzisz, że to trochę... złowróżbna nazwa? Kojarzy mi się z chorobą, z gorączką, śmiercią i wizjami nawiedzającymi człowieka w malignie. Z marzeniami, które... nie powinny się ziścić, Abnerze. O których nigdy nie powinniśmy śnić.

Marsh zasępił się.

— Ja nie mam takich skojarzeń. Mnie ta nazwa się podoba.