Opowieści nie-mojego dziadka - Artur Kubieniec - ebook + książka

Opowieści nie-mojego dziadka ebook

Artur Kubieniec

2,0

Opis

Któż z nas nie wspomina usłyszanych dawno temu historii, które kiedyś rozpalały naszą dziecięcą wyobraźnię? Czy nie warto byłoby jeszcze raz sięgnąć pamięcią do tych niesamowitych, pouczających i pełnych przygód gawęd, opowiadanych nam przez dorosłych?

Książka, którą trzymasz w ręce, to zbiór takich właśnie historii. Ich narrator zgłębia najskrytsze zakamarki swojej pamięci, by odszukać w nich strzępki zasłyszanych w dzieciństwie opowieści. Na podstawie wspomnień oraz odnalezionych na strychu pamiątek rekonstruuje opowiadania, które – tak jak dzieciństwo – wbrew pozorom wcale tak łatwo nie ulatują z naszych głów i serc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




GWOLI ŚCISŁOŚCI, BYŁY TO CZTERY SŁUSZNYCH ROZMIARÓW BUTELKI PRZEDNIEJ, OSIEMNASTOLETNIEJ SZKOCKIEJ WHISKY, NIEWIELE MNIEJSZA BUTELKA PODŁEGO RUMU ORAZ PUDEŁKO TANICH CYGAR

Siedząc sobie tego zimowego wieczora przy oknie i obserwując nieusystematyzowane podrygi gnanych wiatrem płatków śniegu, naszedł mnie mój dziadek…

Ach, cóż to za składnia? Gdzież logika w tym zdaniu?

No tak. Słusznych rozmiarów butelka znakomitej, osiemnastoletniej szkockiej whisky, choć opróżniona zaledwie do połowy, zdołała już zachwiać równowagą moich myśli. Równowagą mego ciała zapewne również zachwiała, choć tego nie zdołałem ocenić, gdyż od pierwszej szklaneczki nie wstałem jeszcze z fotela.

Poczułem właśnie ogryzki ołówków, złośliwie przypominające o swojej obecności, ustawiając się pod kątem prostym względem tej nieszlachetnej części ciała, która przytwierdzona jest do pleców od dołu. Plączą się zawsze te nieszczęsne ogryzki gdzieś w zakamarkach moich spodni, co niestety z bólem uświadamiam sobie dopiero w momencie, gdy układam swoje cztery litery w wygodnej pozycji. Tym razem jednak ucieszyłem się z tego bolesnego doświadczenia, gdyż właśnie napadła mnie taka myśl, by spisać to, co w tej chwili zajmowało pozostałe jeszcze w jako takiej kondycji szare komórki mojego mózgu.

Nigdzie niestety w zasięgu mojej ręki nie było ani skrawka papieru. W zasięgu wzroku owszem. Na drugim końcu ławy spoczywała ładna ryza niebieskiego papieru listowego wraz z kopertami, lecz było to zbyt daleko.

Udręczenie duszy, wewnętrzna walka z własnymi słabościami, strach przed samotnością, utracone przyjaźnie z dzieciństwa, nienawiść do ogarniętego żądzą władzy i pieniądza społeczeństwa, miłość do kobiet, które najpewniej nigdy nie będą w stanie odwzajemnić mojego uczucia (prawdopodobnie dlatego, że w najmniejszym stopniu nie mają o nim pojęcia), niespełnione marzenia, niezrealizowane plany, wściekłość na samego siebie za lenistwo i przeszłe przewinienia względem własnych zamierzeń oraz wszystko to, co tylko może zawładnąć umysłem i duszą wstawionego mężczyzny, przerzuciło się z tychże właśnie niewidzialnych gołym okiem organów na resztę mojego widzialnego i namacalnego jestestwa, które za żadne skarby świata nie chciało się ruszyć i sięgnąć po ten nieszczęsny, jakże niezbędny mi w tej chwili papier.

Nie mając innego wyboru, postanowiłem spisać moje myśli na własnej ręce. Było to niestety jednakowoż trudne do zrealizowania, jak i bolesne. Porzuciwszy zatem pomysł samookaleczenia, zacząłem przyglądać się dębowej ławie, ozdobionej pięknymi, jesionowymi i mahoniowymi inkrustacjami.

– O NIE! CO TO TO NIE!!! – zakrzyknąłem głośno i dobitnie, ganiąc sam siebie za tak niecne myśli.

Nigdy, przenigdy nie zniszczyłbym tego mebla. Nie ze względów materialnych, choć majątek mój stanowi w tym momencie kilka par skarpet, dwie pary spodni, parę podkoszulków, jeden sweter wełniany, płaszcz zimowy i dwie pary butów. W dodatku czynsz za wynajem tej nory, którą właściciel dumnie nazywa mieszkaniem, pożera ogromną większość moich przychodów. Środki pozostające po dokonaniu comiesięcznych opłat inwestowałem w alkohol, który pozwalał łatwiej znosić życie biedaka i przynosił jako takie ukojenie w momentach, gdy akurat dopadała mnie nostalgia spowodowana ubóstwem.

Ława oczywiście również była moją własnością. W obecnej sytuacji nie mógłbym pozwolić sobie na takie cacko. Był to prezent od pewnego bogatego rolnika, który chcąc się oświadczyć (już chyba piąty raz zresztą) prześlicznej kuzynce swojego szwagra, poprosił mnie o napisanie poematu na jej cześć. Po długich jego staraniach dziewczyna wreszcie zgodziła się w dniu, w którym odczytał jej swój (mój) wierszowany traktat miłosny. Człowiek ten był tak szczęśliwy, iż wywnioskował, że to zasługa wspaniałego wiersza, który wywarł na wybrance jego serca tak ogromne wrażenie, że zgodziła się wreszcie zostać jego żoną.

Sądząc po jego fizjonomii, prostackim sposobie bycia oraz nijakim wykształceniu i wiedzy o świecie, można by rzeczywiście przyznać mu rację. Trzeba tu zaznaczyć, że jego oblubienica była dziewczęciem wykształconym i obytym w wielkim świecie.

W mojej skromnej ocenie do zamążpójścia skłonił ją raczej jego majątek, którego nie powstydziliby się właściciele najlepiej prosperujących fabryk w mieście.

Przekonany niezmiernie o zasłudze mego wiersza w jego szczęściu przyszły pan młody postanowił nagrodzić mnie premią, mimo iż zapłatę, z góry ustaloną bez względu na skutek działania moich wypocin, otrzymałem. Nie chciałem się jednak zgodzić na dodatkowe pieniądze, gdyż z zasady nie biorę więcej, niż było ustalone, i nigdy nie przedstawiam także dodatkowych, nieprzewidzianych kosztów po wykonanej już pracy. Namawiał mnie jednak wystarczająco długo, aby mnie znudzić. Zażądałem więc tej oto ławy. Sam nie posiadałem żadnego mebla, który pozwalałby mi wygodnie pisać, cokolwiek miałem zamiar napisać, a dla niego przedmiot ten nie przedstawiał żadnej wartości. Mówiąc „żadnej”, dokładnie to właśnie mam na myśli. Był on zbyt bogaty i w tym bogactwie zbyt ubogi na umyśle, by przejąć się jakąś tam ławą.

Jednak ta akurat ława została ręcznie wykonana przez jego szwagra w podzięce za pomoc finansową po pożarze domu. Człowiek ten wkładał tyle samo serca we wszelkie drewniane dzieła, ile kochająca matka w wychowanie swoich dzieci. Nad najdrobniejszym szczegółem myślał przez tydzień, a dopieszczał go przez miesiąc. Gładził, szlifował, rzeźbił i lakierował tak, jakby od tego miało zależeć jego życie.

W taki oto sposób stałem się posiadaczem mebla, który swoją wartością czterokrotnie przewyższał resztę mojego majątku. O wartości sentymentalnej nie wspomnę, gdyż temat ten dotyczy raczej tego rolnika, ale taki to już był prosty człowiek, że nie dostrzegł wdzięczności swojego szwagra ani nie potrafił zachwycić się pięknem, w pełni tego słowa znaczenia, arcydzieła.

Zdziwiony tylko faktem, że zadowala mnie nagroda w postaci, w jego przekonaniu, zwykłej drewnianej ławy, służącej do spożywania posiłków pomiędzy wywożeniem obornika na pole a inseminacją jałówek, posmutniał i stwierdził, że taki kawałek drewna nie może odzwierciedlić jego wdzięczności.

Udało mi się jednak przekonać go, że dla mnie, człowieka niemajętnego oraz nieprzywiązującego wagi do rzeczy materialnych, jest to nagroda aż nadto drogocenna i że takiego właśnie mebla szukałem całe moje życie. Obiecałem także, że przy takim stole będę mógł pisać jeszcze piękniejsze poematy, co z pewnością uczynię przy każdej rocznicy ślubu, z okazji narodzin licznego, daj Bóg, potomstwa i na okoliczność każdego radosnego wydarzenia, jakie tylko będzie miało miejsce w ich wspólnym, długim i szczęśliwym życiu.

Uradowany z takiego zapewnienia, załadował ławę na wóz i osobiście przywiózł ją do mojego domu. Na odchodne wręczył mi jeszcze kilka butelek „najlepsiejszego” bimbru, po którego skosztowaniu niezwłocznie opatrzyłem owe naczynia etykietami: „Płyn uniwersalny do czyszczenia szyb, wywabiania trudnych plam oraz odrdzewiania żelaza”.

Sprzedałem później ów wynalazek pewnemu handlarzowi, który, wypróbowawszy go na trzeszczącym i zacinającym się kole w jego wozie, z wdzięczności, oprócz zapłaty, obdarował mnie jeszcze czterema słusznych rozmiarów butelkami znakomitej, osiemnastoletniej szkockiej whisky, którą właśnie popijam.

Po tym incydencie zacząłem się zastanawiać, czy nie namówić tego chłopa do produkcji tego płynu na większą skalę i zająć się handlem tym innowacyjnym specyfikiem o przeróżnym, prawdopodobnie nieodkrytym jeszcze przez ludzkość, cudownym działaniu.

Po dogłębnej analizie wcześniejszych moich prób podejmowania działań w dziedzinie biznesowej doszedłem do wniosku, że lepiej będzie pozostać przy pisarstwie zarobkowym. W przeciwnym razie istniałoby duże prawdopodobieństwo, że mój dobytek, który oceniam jako żałosny, mógłby zamienić się w nijaki.

Co do rzeczonego rolnika, to jego „Anioł w czystej postaci”, jak zwykł mawiać o swojej małżonce, zażądał rozwodu po sześciu miesiącach od daty ślubu. Decyzję swą kobieta umotywowała brakiem wspólnych zainteresowań, rozbieżnością w poglądach oraz przede wszystkim tym, że małżeństwo nie zostało jeszcze skonsumowane.

Rolnik, biedaczysko, usprawiedliwiał się ciągłym zmęczeniem ciężką pracą w polu oraz tym, że radością z poślubienia obiektu swoich najskrytszych pragnień musiał podzielić się z całym światem i dlatego nie znalazł jeszcze sił i czasu na konsumpcję. W dzieleniu się tą radością miał mu pomagać ów produkowany przez niego „Płyn uniwersalny”. W takich okolicznościach sąd bez mrugnięcia okiem orzekł o rozwodzie, przyznając „Aniołowi” połowę wspólnego majątku.

Zwrotu ławy chłop na szczęście ode mnie nie zażądał, czego bardzo się obawiałem.

W taki oto sposób, dzięki nieszczęśliwej miłości pewnego chłopa i kilku dyrdymałom o miłości, zrymowanym naprędce na oparciu fotela, dorobiłem się czterech słusznych rozmiarów butelek znakomitej, osiemnastoletniej, szkockiej whisky oraz wspaniałej ławy, która – znając moje zezowate szczęście – w niedalekiej przyszłości pewnie wyrwie mnie z jakichś tarapatów finansowych albo czegoś jeszcze gorszego.

Dlatego to właśnie zakrzyknąłem tak gromko:

– O NIE! CO TO TO NIE!!! – Nie zniszczyłbym tej ławy, choćbym miał zaraz zapomnieć to, co chciałem napisać.

Zrezygnowany i bolejący nad faktem, że nie uda mi się uwiecznić na papierze dopiero co rodzących się w mojej głowie myśli, nalałem sobie kolejną szklaneczkę znakomitej, osiemnastoletniej szkockiejwhisky.

W tym momencie doznałem nagłego olśnienia. Z podniecenia i radości z dokonanego właśnie zbawiennego odkrycia omalże nie wypuściłem szklanki z ręki.

Otóż uświadomiłem sobie pewną rzecz. Na szczęście, choć biorąc pod uwagę ogół faktu, śmiem wątpić w prawdziwość tego stwierdzenia, w tym jednakże przypadku – na szczęście, w otoczeniu mojej osoby, gdziekolwiek bym nie był i o jakiejkolwiek porze dnia i nocy, tak jak i te nieszczęsne ogryzki ołówków w moich kieszeniach wbijające się boleśnie w zadek przy każdej próbie posadzenia tyłka, w zasięgu mojej ręki zawsze znajduje się jakaś butelczyna. Tym jednak razem, nie pamiętam, czy już o tym wspominałem, nie była to jedna, lecz cztery słusznych rozmiarów butelki znakomitej, osiemnastoletniej szkockiej whisky.

Tak duże butelki szanujący swoją markę producent musi zaopatrzyć oczywiście w adekwatnie do rozmiaru butelek duże etykiety. Jakże by to wyglądało, gdyby tak słusznych rozmiarów butelka opatrzona była etykietą tej samej wielkości co jej mniejsza siostra. Na coś takiego producent chcący na pierwszy rzut oka upewnić potencjalnego nabywcę o najwyższej jakości swojego produktu musi poświęcić parę groszy więcej i opatrzyć butelki odpowiednią ozdobą.

Jedyne, co mi pozostało, to odkleić ostrożnie etykiety od butelek i już mogłem cieszyć się czterema kartkami wielkością zbliżonymi do formatu A4. Na moje szczęście producent tych czterech słusznych rozmiarów butelek znakomitej, osiemnastoletniej szkockiej whisky zaoszczędził troszkę i zlepił jedynie cienkim paskiem kleju krawędzie etykiet na tyle butelki. Po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że mogę skorzystać zaledwie z jednej strony etykiety, miałem więc do dyspozycji zaledwie cztery strony zamiast ośmiu.

Wprawiony jednak wieloletnim praktykowaniem zapisywania podczas niespodziewanych napadów weny swych myśli na jakimkolwiek skrawku papieru, który akurat nawinął mi się pod rękę, byłem pewien, że potrafię zmniejszyć rozmiar mojego pisma do takich rozmiarów, by zmieścić na papierze to, co akurat zrodziło się w mojej głowie.

Ach! Miałem w przeszłości z tego powodu przeróżne kłopoty i przykrości, gdyż zdarzało mi się zgubić gdzieś jakiś świstek, a później za skarby świata nie mogłem przypomnieć sobie, cóż to za genialną myśl na nim uwieczniłem. Terminy goniły, zleceniodawcy żądali zwrotu zaliczek, a ja przewracałem dom a nieraz i całe miasto w poszukiwaniu kawałka papieru.

Najwyższy chyba już czas przejść do myśli przewodniej tego wieczora, zanim zużyję cały papier, tak szczodrze podarowany mi w potrzebie chwilę temu przez los. Zacznijmy więc wszystko od początku, lecz tym razem z zachowaniem jakiejś stylistyki, gramatyki i poprawności… Poprawność jakąkolwiek może jednak darujmy sobie tego wieczora.

Tak oto siedziałem jeszcze przed chwilą na swoim wysłużonym, acz wygodnym fotelu, wpatrując się w okno i podziwiając piękno śnieżycy szalejącej na zewnątrz, gdy nagle naszedł mnie mój dziadek. Przepraszam najmocniej. Oczywiście, że nie naszedł mnie mój dziadek, gdyż od ładnych paru już lat popijał on słodki nektar z wesołą gromadką aniołków lub raczej diabołków, jeśli weźmiemy pod uwagę jego podejście do życia, styl bycia i pociąg do wypicia. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie, gdy wspominam historie, które opowiadał czasami wieczorami, kiedy byłem jeszcze niewinnym chłopczyną łaknącym informacji o dalekim świecie, czyli choćby o tym zza niewielkiego pagórka, który widać było z okna kuchni domu, w którym dorastałem.

Tak więc tego zimowego wieczora, ni stąd ni zowąd, naszły mnie wspomnienia o moim dziadku. Prawdopodobnie przyczyniła się do tego aura za oknem oraz samotne posiedzenie w półmroku. Tak też wspominam jego. Długie zimowe wieczory i jego niesamowite opowieści o dalekich krajach, o przygodach, które mu się przytrafiły w ciągu jego całego życia, o ludziach, których poznał, i o przeróżnych rzeczach, których u nas nie ma, a tam są. Opowiadał o zwierzętach i o roślinach tak niezwykłych, że aż trudno było je sobie wyobrazić. Mówił o stworach przedziwnych, których istnienia nie byłem świadom ani ja, ani nikt inny, kto razem ze mną z rozdziawioną gębą słuchał tych wszystkich sensacji. Czasem w niektóre z nich trudno było uwierzyć, tak były niezwykłe. Za każdym jednak razem, kiedy dziadek spostrzegł w naszych oczach cień powątpiewania, mówił:

– Nie wierzysz? Podrośniesz, pójdziesz w świat, to sam zobaczysz.

Za młodu dziadek mój, człowiek o pogodnym i łagodnym usposobieniu, był marynarzem pracującym na statkach handlowych. Dlaczego więc mielibyśmy mu nie wierzyć, skoro on zwiedził cały świat, a my widzieliśmy zaledwie jego skrawek i to niewielki. Ten skrawek od potoku, który płynął jakieś trzysta metrów na północ za naszym polem aż do lasu, jakiś kilometr na południe, gdzie latem chodziliśmy na jagody, a zimą zjeżdżaliśmy na sankach spod lasu prawie do samego potoku.

Gwoli ścisłości, tu jednak, aby nie skłamać, muszę wyjaśnić pewną kwestię. Człowiek, o którym mowa, tak naprawdę nie był moim dziadkiem. Jeden z moich dziadków zmarł długo przed tym, zanim się urodziłem, a drugi mieszkał gdzieś daleko w mieście, za tym właśnie pagórkiem, i rzadkośmy go odwiedzali. U wszystkich moich kolegów w domu był przynajmniej jeden dziadek i dlatego, w swej dziecięcej dobroduszności, moi koledzy pozwolili mi nazywać go moim dziadkiem. Przedtem zyskał on przydomek „Nasz Dziadek” i wszyscy tak o nim mówili. Jednak po oficjalnym przemianowaniu go na „Mojego Dziadka” cała wieś z czasem zaczęła nazywać go „Dziadkiem Wojtasia”. Nie wiem dlaczego, gdyż nie mam na imię Wojciech, lecz tak na mnie wołano w dzieciństwie. Wcześniej o tym nie wspominałem, a czynię to teraz gwoli przedstawienia osoby własnej, co powinienem przez grzeczność, kulturę osobistą, konwenanse i wszystko inne uczynić na samym wstępie. W każdym razie za dzieciaka wołano na mnie Wojtaś.

Mój Dziadek mieszkał w małej chacie pod lasem. Samotny i schorowany, utrzymywał jednak każdego dnia pogodę ducha, niezależnie od pory roku czy od panującej aury. Nikt nie wiedział, skąd się wziął ani kim jest. Pewnego dnia po prostu pojawił się we wsi i zamieszkał w opuszczonej chacie. Ja w każdym razie pamiętam tylko tyle, że wieczorami, gdy mu się już zapewne śmiertelnie nudziło, schodził do wsi i przychodził do naszego domu. Nie wiem, dlaczego wybrał akurat nasz, gdyż leżał on najdalej od jego chaty i dziadek musiał przejść przez całą wieś, żeby do nas dotrzeć, ale z tego powodu czułem pewnego rodzaju dumę. Wszystko dlatego, że ten człowiek, który opowiadał tak niezwykłe historie, przychodził właśnie do nas, a każdy, kto chciał go posłuchać, musiał się pofatygować do mojego domu. Czułem wtedy, że niektóre chłopaki są zazdrosne o tę przyjaźń i zapewne też o historie, których nie mogły słuchać, bo rodzice nie pozwolili im przyjść do mnie z jakichś bzdurnych powodów. A to trzeba było krowy oporządzić, a to wody ze studni nanieść, a to coś tam w polu zrobić czy gdzieś tam posprzątać.

Tak oto dochodzimy do sedna dzisiejszego wieczora.

Otóż w ten zimowy wieczór naszły mnie, ni stąd ni zowąd, wspomnienia o Moim Dziadku i o jego niezwykłych opowieściach. Przez wszystkie lata mojego niedługiego jeszcze życia pamiętałem smutek w oczach koleżanek i kolegów, gdy przez jakiś zły los nie mogli do mnie przyjść i posłuchać jednej z historii. Przez wzgląd na dziecięcą przyjaźń postanowiłem zatem spisać te opowieści, które jeszcze pamiętam, i przygody Mojego Dziadka z myślą o tych, którzy ich nie słyszeli.

Ach! Teraz przypomniałem sobie jeszcze coś bardzo ważnego.

Pewnego wieczora Mój Dziadek wyjawił mi, że te wszystkie przygody nie przytrafiły się tak naprawdę jemu, lecz jednemu z jego dobrych znajomych, który był marynarzem czy podróżnikiem. Nie pamiętam dokładnie, gdyż jako dziecko nie dbałem o to kto, z kim i gdzie. Chciałem tylko usłyszeć kolejną zapierającą dech w piersiach opowieść o dziwnych, niebezpiecznych przygodach lub o dalekich krajach, do których mało kto jeszcze dotarł. Tak po prawdzie to nie pamiętam, czy to były przygody przyjaciela Mojego Dziadka, które usłyszał podczas jednej z wielu ich wspólnych posiadówek zakrapianych delikatnie, dla kurażu, jakimś specyfikiem przywiezionym z któregoś z tych dalekich krajów.

Jako że historie te słyszałem jako dziecko, a było to ładnych parę lat temu, pragnę w tym miejscu z góry przeprosić i troszkę się usprawiedliwić. Gdyby w tych historiach pojawiły się jakiekolwiek nieścisłości, zawiłości, niedopowiedzenia czy braki, kładę to po prostu na karby pamięci mojej oraz Mojego Dziadka. Nie żebym chciał winę za zagubienie jakiegoś skrawka papieru zrzucić na pamięć nieżyjącego już człowieka, który opowieści te zasłyszał od swojego przyjaciela, albo że to, co mówił, nie było prawdą, gdyż za nic w świecie nie nazwałbym go kłamcą. Jeżeli jednak zdarzy się, że zapiszę coś ważnego, a potem to zgubię i jakaś informacja nie pojawi się w opowieści, to zrobię do tego odpowiednią notkę.

Zanim jednak zacznę przywoływać w pamięci wszystkie historie Mojego Dziadka lub przynajmniej jedną z nich, zrelaksuję się i napiję się jeszcze. Mam nadzieję, że w rozplątywaniu wspomnień, które pomieszały się już w różnych szufladkach i zakamarkach mojej głowy, pomogą mi moje cztery słusznych rozmiarów butelki znakomitej, osiemnastoletniej szkockiej whisky.

 

PS Obiecuję, że zacznę pisać natychmiast, gdy tylko ciało moje przestanie się buntować i łaskawie zechce poruszyć którymś z moich członków, aby sięgnąć wreszcie po ten nieszczęsny, błękitny papier listowy znajdujący się na drugim końcu ławy.

 

PPS Mam nadzieję, że nastąpi to w jak najbliższej przyszłości, gdyż jeden z ogryzków ołówków w mojej kieszeni od dłuższego czasu tak boleśnie dźga mnie w lewy pośladek, że łzy zmoczyły mi już sfilcowany, stary szlafrok, przyozdobiony tu i ówdzie dziurkami, powypalanymi cygarami.

IPOKÓJ LUDZIOM DOBREJ WOLI

Jak wszystkim wiadomo, a przynajmniej tym, którzy widzieli coś więcej niż pokrzywy za płotem zagrody, Europa zawsze była areną wojen i niepokojów. Od starożytności aż po dziś dzień nie było nawet dnia bez ścinania głów, wzajemnego przebijania się mieczami, podrzynania gardeł, strzelania z armat, palenia domów i zarzynania niewiniątek. Odkąd tylko ludzie zeszli z drzewa, walczyli między sobą. Pierwsze wojny były prawdopodobnie całkowicie prywatne i dwuosobowe i chodziło w nich pewnie o udowodnienie przeciwnikowi tego, kto jest bardziej człowiekiem. Później, gdy ludzie zebrali się już w większe grupki, jakieś stada czy klany, walczyli zapewne o tereny obfite w pożywienie i gdzieś blisko jakiegoś zbiornika wodnego czy rzeki. Z czasem klany połączyły się w wioski, wioski rozrosły się w miasta, a miasta przekształciły się w państwa.

W ludziach wyewoluowało oczywiście coś takiego jak świadomość i wyobraźnia. Gdy już byli rozumni na tyle, by mieć pojęcie o przynależności do jakiejś grupy, na przykład Klanu Krótkonogich znad rzeki, walczyli w obronie wszystkich, którzy się takimi nazywali, nawet jeżeli wcześniej nigdy na oczy ich nie widzieli. Gdy zaczęli wymyślać swoje wierzenia i religie, walczyli, by udowodnić, że to ich bóg jest najpotężniejszy, z tymi, co wymyślili innych bogów. Przez wieki narody, państwa i wierni różnych religii walczyli o coś, lecz po tysiącach lat bezsensownej rzezi wszyscy zapomnieli już, o co tak naprawdę się biją. Walczyli więc już z czystej, wzajemnej nienawiści, która zapisała się pomiędzy narodami jakby w ich genach.

Narody nienawidziły się wzajemnie, choć każde państwo, każdy naród i każda religia miały swoje miejsce na ziemi, miały swoje dobra, które wystarczały im do spokojnego życia bez większych zmartwień o przyszłość, i wszystkim było ciepło i przytulnie. Co dziwniejsze, w czasie tych wszystkich wojen ludzie wędrowali, przemieszczali się z jednego końca świata w drugi i co za tym idzie – mieszali się między sobą. Cóż bowiem może czynić naród po podbiciu innego? Bierze sobie mężczyzn za niewolników a kobiety za nałożnice. Gwałtom nie było końca. Zdarzali się też romantycy, którzy brali sobie żony z innego, wrogiego klanu czy narodu i mieli potem pewnie z tuzin małych, romantycznych brzdąców. Po tych tysiącach lat mieszania się genów ludzie wciąż potrafili znaleźć jakiś aspekt, który odróżniał ich od innych tak dalece, by można się było posunąć do zabijania. Cóż, tak było, jest i będzie. Nie o tym jednak miałem opowiadać. Dywagacje na tematy takie pozostawiam antropologom, historykom, psychologom i innym gogom, którzy zapewne też znajdą jakiś powód, by się wzajemnie poniżać i tłuc bez pamięci. Ta historia, którą zaraz przytoczę, będzie o człowieku, który… Zresztą zobaczycie sami.

Miałem z pięć lat może, gdy matka wysłała mnie na pierwsze nauki. Była ona kobietą oczytaną, obeznaną ze światem i ogólnie wykształconą. No tak, ogólnie, bo nigdy nie dowiedziałem się, w jakiej to dziedzinie się wykształciła. W każdym razie dusiła się na gospodarstwie wśród świń, krów i kaczek. Nie wiedziałem, jak można się dusić, gdy wkoło nic, tylko wielkie połacie pól i łąk, a lasy otaczały całą okolicę z każdej strony. Jednakże wciąż powtarzała ojcu, że ona dalej tak żyć nie może, a skoro już musi, to niech chociaż dziecko niewinne, czyli ja, pozna trochę świata i niech się wyszkoli w jakiejś dziedzinie, coby do końca życia nie musiało się za krowami uganiać i łajna spod świń wyrzucać. Ojciec mój, człowiek nad podziw spokojny i ugodowy, nie widział nic złego w takim zajęciu, tym bardziej że nie brakowało ani jedzenia, ani pieniędzy. Bardziej nawet był dumny z tego, że produkuje żywność dla tych, co to sami nie potrafiliby znaleźć jabłka, choćby im ono na głowę spadło. Czasem miał dość już tych nadymanych scen tęsknoty za wielkim miastem oraz pragnienia obcowania ze sztuką i wspaniałymi ludźmi naszych czasów, których tak bardzo pragnęła matka, lecz wreszcie się zgodził. Postanowiono, że pojadę do jakiegoś kuzyna matki z Wiednia, wybitnego skrzypka, co to koncerty dawał na całym świecie, i on to właśnie mnie będzie uczył muzyki. Jak matka moja postanowiła, tak też ojciec uczynił. Nie minęło dni pięć od ich rozmowy, którą przypadkiem podsłuchałem, a już wysiadałem na dworcu w rzeczonym mieście. Wuj Anzelm przywitał mnie z kwaśnym uśmiechem na twarzy i szarpiąc za rękę, poprowadził do swojego mieszkania.

Pierwsze, co uczynił, gdyśmy znaleźli się już u niego w domu, to pouczył mnie o tym, co mi wolno, a czego nie wolno. Tak oto dowiedziałem się, że nie wolno mi biegać, śpiewać, krzyczeć, bawić się rzeczami, które stoją tam, tam i tam. Nie wolno mi również było zadawać pytań i płakać i w ogóle to miałem wrażenie, że nie wolno mi było oddychać zbyt głośno, co zresztą starałem się czynić. Na domiar złego, nie wolno mi było wychodzić z domu pod nieobecność wuja. Byłem odcięty od wszystkich innych dzieciaków, z którymi normalnie biegałbym teraz po lesie i bagnach, skakał po kałużach lub kradł jabłka z sadu sąsiada, a tu bęc. Kolegów ani starych, ani nowych. No i zaczęło się. Z dnia na dzień nic tylko jakieś papierzyska z czarnymi kropkami, które wuj Anzelm nazywał nutami, słuchanie jakiegoś piekielnego rzępolenia, które nazywał muzyką, no i oczywiście dyscyplina. Dzień i noc wszystko na pozwolenia, na rozkaz. Myć się musiałem codziennie, spać szedłem, kiedy wuj zadecydował, że już pora, a jedzenie musiałem przeżuwać trzydzieści dwa razy, zanim mogłem je połknąć.

Nie mogłem za nic pojąć, o co w tym wszystkim chodzi i po co te całe ceregiele przy każdej czynności. Wszystko miało swój czas i odpowiednie przy tym zabiegi trzeba było wykonywać. Przed posiłkiem mycie rąk, trzymanie łokci na stole przyprawiło mnie kilka razy o ból dłoni. Tak, drewniana linijka była wuja ulubionym narzędziem tresury, jeżeli mogę to tak nazwać. Milion różnych widelców, noży, łyżek i szklanek, z których jedna nie różniła się niczym od innych. O poranku jakieś dziwne wygibasy. A to skłony, a to przysiady i jakieś podskoki i wymachy rękami. Po miesiącu miałem już tak wszystkiego dość i tak tęskniłem za domem, że postanowiłem wszystko robić na opak, w nadziei, że rodzice dadzą mi wreszcie spokój z tymi naukami i odeślą do domu. Matka jednak ani myślała odpuścić. Dała pozwolenie wujowi na użycie pasa w razie potrzeby. No i tak też się stało. Wuj tak się rozlubował w wymachiwaniu kawałkiem skóry, że używał go nie tylko po to, by przywołać mnie do porządku, ale także jako karę za głupie pomyłki czy błędy. Tak oto dostawałem lanie nie tylko za stłuczenie jakiegoś drogiego kryształowego kielicha czy za niewstanie o odpowiedniej porze lub podjadanie cukru z kredensu, ale także za nazwanie gamy C dorian majorowej gamą A frygian minorową, co pięciolatkowi może się chyba przydarzyć, choćby przez pomyłkę a nawet roztargnienie, gdyż gamy te można by ostatecznie uznać za jedną i tę samą. Oczywiście teraz już wiem, na czym polega między nimi różnica, ale wtedy musiałem się porządnie zastanowić, by dobrze odpowiedzieć.

Na lanie odpowiadałem jeszcze większą krnąbrnością i nieposłuszeństwem. Beczałem tak głośno i zawzięcie, aż któryś z sąsiadów przychodził i groził, że zawezwie policję, jeżeli wuj nie przestanie znęcać się nade mną. Dawał mi wtedy wiśnie w spirytusie, żebym się uspokoił. Nie smakowały mi one z początku, lecz z czasem stały się one moimi ulubionymi łakociami, więc wymuszałem je, płacząc bez powodu. Koniec końców, jako pięciolatek miałem prawo płakać, kiedy mi tylko przyszła na to ochota. Wujaszek dzwonił do mojej matki wielokrotnie i przekonywał na różne sposoby, że muzyk ze mnie będzie żaden i szkoda mojego dzieciństwa i jego kariery na takie uparte beztalencie jak ja. Ta jednak podsuwała mu coraz to nowe metody wychowawcze lub błagała, by dał mi jeszcze miesiąc, a na pewno ta mała iskra rozbłyśnie wreszcie wielkim, muzycznym płomieniem i wuj będzie kiedyś dumny z tego, że był moim pierwszym nauczycielem muzyki. Mnie jednak nie było po myśli pozostawać u wuja już ani dnia dłużej, gdyż po pół roku zdałem sobie sprawę z tego, iż wszystko, co było przed wyjazdem, pamiętam jak przez mgłę. Pamiętam inne dzieciaki, ich imiona i przygody, któreśmy razem przeżywali, ale musiałem się mocno oczami napracować, by przypomnieć sobie ich twarze. Tęskno mi było do Frędzla, to był mój ulubiony pies wtedy, i do ojca, i do rodzeństwa. Cóż jednak, kiedy matka się uparła. Co gorsza, nadchodziła zima. Pomyślałem o tym, jak wszyscy będą zjeżdżać spod lasu na złamanie karku na sankach i blaszanych misach, a ja tu będę uczył się gam, etiud, solówek i palcówek.

Pięć lat miałem wtedy, lecz wzrok bystry. Dostrzegłem, że wuj za każdym razem, kiedy bierze swoje skrzypce do ręki, to najpierw oddaje się długim ablucjom w toalecie, następnie suszy ręce i twarz taką dziwną ściereczką i smaruje się prawie cały jakimś śmierdzącym olejkiem. Wyraz jego twarzy zmieniał się wtedy i przybierał jakiś taki ciepły i spokojny a zarazem zaniepokojony wygląd. Nie umiem tego zawrzeć w jednym słowie, gdyż na jego twarzy malowało się wtedy z tysiąc różnych emocji, od całkowitego spokoju aż po nieokiełznaną panikę. Ręce jego nie drżały, gdy wyjmował skrzypce z futerału, lecz były jednocześnie tak rozluźnione i spięte, że wydawało się, iż zaraz albo je zgniecie, albo upuści. Był wtedy także jakby nieobecny. Można mu było nawet powiedzieć, że jest starym, spróchniałym kawałkiem drewna, a on nie reagował. Stwierdziłem wtedy i nie pomyliłem się zapewne, że wuj kocha te skrzypce jak ja swojego Frędzla albo rodzeństwo, albo co najmniej jabłka w czekoladzie. Nie mogąc już dłużej znieść tej niewoli, obmyśliłem plan, który miał uwolnić mnie od wuja Anzelma. Plan był doskonały i poskutkował. Zaledwie w dzień po jego zrealizowaniu wuj odprowadził mnie na dworzec i byłem w drodze do domu.

Gdym tylko przekroczył próg rodzinny, zamiast radosnych objęć i całusów rodziców, dostałem takie lanie, że całą zimę nie jeździłem na sankach z obawy, że mi się tyłek zamieni w wiśniową galaretkę. Dowiedziałem się także, że takie małe, drewniane skrzypce kosztują tyle co dwadzieścia krów i z dziesięć prosiaków. Tyle akurat ojciec sprzedał niedługo po moim powrocie do domu.

Zimę spędziłem w domu, lecz matka na wiosnę dostała nowych ataków duszności i postanowiła mnie wysłać tym razem do Rosji. Tam mieszkała jakaś jej kuzynka czy siostra żony jej kuzyna, która pracowała w jakimś teatrze jako magazynierka, ale była w bliskiej zażyłości z bratem jakiejś primabaleriny. Ta oto primabalerina miała nauczyć mnie, jak być tancerzem baletowym. Nie powiem, pani była miła i wesoła i nawet śmieszna czasami, ale w jednej z telefonicznych rozmów powiedziała mojej matce, że owszem, tańczyć mogę, ale hołubca i chodzonego, a najlepiej bez muzyki, żeby nikt nie zauważył, że poczucie rytmu mam jak wół podczas zalotów do koślawej krowy. W dodatku miałem podobno nogi wystrugane z graba a kręgosłup z dębu co najmniej. Wielokrotnie oglądałem dokładnie swoje nogi, ale żadnych drzazg nawet w nich nie dostrzegłem. Co do mojego kręgosłupa, to wolałem tam nie zaglądać, tym bardziej, że nie wiedziałem nawet, jak by się do tego zabrać, więc uwierzyłem jej na słowo. Po zaledwie kilku tygodniach byłem znowu w domu. Niestety moja matka nie dawała tak łatwo za wygraną, gdyż chciała ze swej pociechy zrobić światowego i obeznanego z jakąś sztuką czy dziedziną nauki dżentelmena. Ach, gdyby tylko wtedy biedna kobieta zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo rozminąłem się z jej oczekiwaniami.

Kolejnym moim nauczycielem był niejaki Pablo. Był to człowiek dziwaczny. Młody i zdrowy, a cały czas opowiadał tylko o śmierci i starych ludziach. Mieszkał w miejscowości o nazwie, na której wtedy łamałem sobie język. Alberobello było maleńkim miasteczkiem we Włoszech i jedno, co zapamiętałem, to to, że było chyba całe pobielane wapnem. Wszystko tam było białe. Domy, ulice, nawet takie dwa małe kopczyki i chyba nawet krzaki przy drodze były białe. Wujek Pablo może od tej białej monotonii zrobił się za młodu taki smutny i myślał tylko o śmierci. Pablo był malarzem i tej sztuki miał mnie naumieć, jak mawiała matka. Cóż z tego, że malować to ja lubiłem, kiedy ja miałem niespełna sześć lat jeszcze i dobrze pomalować umiałem płot albo chlew wapnem obielić. W dodatku dowiedziałem się, że kolorów jest więcej, niż ja widzę, i że mogą one być ciepłe albo zimne. Macałem różne kolory całymi dniami i nie wyczułem żadnej różnicy temperatur pomiędzy żółtym a niebieskim albo czarnym a czerwonym. Wuj Pablo mówił, że jestem jakimś młodym pędem czy nasieniem, mającym wnieść świeżość w jego spróchniałą duszę. Przeraziłem się tych słów nie na żarty, bo oto znowu ktoś mi insynuował, że są we mnie jakieś części drewniane czy też jakiekolwiek inne mające coś wspólnego z roślinami. Po trzech miesiącach jednak doznał jakiejś strasznej, rzadkiej choroby i zmarł, zanim zdążył mi wytłumaczyć, dlaczego białe płótno trzeba zamalować na czarno, jeżeli chce się je pomalować na biało. Nie wiem tego zatem do dzisiaj i niewiele mnie to, mówiąc szczerze, wtedy obchodziło. Po pogrzebie, który odbył się w maleńkim kościółku, ktoś wsadził mnie w pociąg i po tygodniu byłem znowu w domu.

Przez kolejnych kilka miesięcy rodzice albo kłócili się, albo nie rozmawiali ze sobą wcale. Ojciec zaczął chlać jak opętany, a matka miała coraz częstsze napady duszności i omdleń. Ja nie przejmowałem się tym nic a nic i robiłem dalej swoje. Niestety jednak po jakimś czasie doszli oboje zgodnie do wniosku, że muszą nadal szukać we mnie jakiegoś talentu, i poczęli mnie rozsyłać po kuzynach, ciotkach, wujkach, siostrach kuzynów prababek i córkach mężów teściów kuzynek. Włócząc się od jednego wybitnego kogoś tam do następnego wspaniałego owego, spędziłem ponad trzy lata a może i pięć. Nie pamiętam już nawet wszystkich imion oraz tego, kto był kim i gdzie mieszkał. Pamiętam zaledwie kilka profesji, do których próbowano mnie przyuczać. Miałem być księgowym a później bankierem, potem archeologiem, matematykiem i filozofem nawet. Jeden jegomość uczył mnie sztuki łapania motyli, a inny chciał udowodnić, że gwiazdy poruszają się po niebie. Tylu ich było i tak różne i dziwne rzeczy próbowali mi wbić do głowy, że chyba zadziałał mój instynkt samozachowawczy i próbując ochronić mnie przed tymi pomyleńcami i ich urojonymi światami, nakazał mojemu mózgowi zapomnieć to wszystko. Co nieco jednak się zachowało i jeszcze jako tako pamiętam niektóre wydarzenia, ale tylko jako strzępki całości.

Najlepiej pamiętam ostatniego mojego nauczyciela. Był to tym razem brat ciotki szwagra kuzyna mojego ojca. Nie pamiętam niestety już ani kraju, do którego mnie wysłano tamtym razem, ani imienia mojego mistrza. Jedyne, co pamiętam, to to, że miał on mnie nauczyć sztuki wypiekania tortów, smażenia marmolad, wytapiania lukru z cukru i ozdabiania wypieków kolorowymi, słodkimi kulkami. To spodobało mi się tak wielce, że postanowiłem wreszcie porzucić tęsknotę za domem na rzecz tak wspaniałego, słodkiego fachu. Cóż bowiem mogło być piękniejszego dla dziesięcioletniego chłopczyny niż całe góry słodkości, których trzeba było obowiązkowo kosztować, aby stwierdzić, czy aby na pewno zasmakują klienteli o wyszukanym smaku. Mój smak nie był wtedy zapewne wyszukany i zadowalał się byle czym, co choćby stało obok miodu czy cukru, jednak było to dość, bym postanowił zostać cukiernikiem. Zamieszkałem więc w domu tego jegomościa, jego żony i gromadki dzieci. Było ich chyba z sześcioro czy ośmioro. Nie pamiętam teraz. Najbardziej jednak zaprzyjaźniłem się z jego synem, który miał wtedy jakieś piętnaście lat. Był on niezwykle spokojny i ułożony. Nigdy nie widziałem, aby się spóźnił z porannym wstawaniem, i nie słyszałem, żeby kiedykolwiek powiedział komuś coś przykrego. Wesoło też był usposobiony i zawsze uśmiechnięty. Dziwny to był uśmiech na jego twarzy. Zawsze wyglądało to tak, jakby się miał rozpłakać, a jednak się uśmiechał. Odpowiadał na moje pytania z cierpliwością godną świętego i objaśniał wszystko powoli i dokładnie, pytając zawsze na koniec, czy wszystko rozumiem i czy nie chcę jeszcze aby czego wiedzieć. Na imię miał chyba Alex. Nie jestem pewien tego imienia, lecz przy nim pozostanę, gdyż jakoś muszę go nazwać, ponieważ to właśnie z tym chłopakiem wiąże się sedno tej opowieści.

To Alex właśnie zastąpił mi wszystkich moich kolegów z rodzinnej wioski. Mimo że był parę lat starszy, wygłupiał się razem ze mną, pokazał mi, gdzie są sady z najsłodszymi jabłkami, jak przechytrzyć gospodarza i uśpić czujność kundli. Razem łaziliśmy po lesie w poszukiwaniu orzechów laskowych i jelenich rogów. Pływaliśmy po jeziorze na tratwie zbitej z obrzynków desek i udawaliśmy piratów albo nurkowaliśmy w poszukiwaniu skarbów. Robiliśmy różne psikusy. Raz zamieniliśmy wujowi etykiety na workach z solą i cukrem. Tyłki bolały przez tydzień, ale warto było cierpieć, by patrzeć na ludzi kosztujących pączków i kremówek. Ich twarze przybierały tak śmieszne kształty i kolory po pierwszym kęsie, że turlaliśmy się ze śmiechu. Łapaliśmy też żaby i jaszczurki i wrzucaliśmy je siostrom Alexa do łóżek. Pofarbowaliśmy pewnej nocy wszystkie bezpańskie psy i zdziczałe koty na zielono, a rankiem biegaliśmy od domu do domu, krzycząc, że nastąpił atak Marsjan. Pewnemu dorożkarzowi pomalowaliśmy niezmywalną farbą konie w zebry. Kradliśmy słodycze ze sklepów, chociaż u wuja słodkości było pod sufit i mogliśmy mieć ich tyle, żeby nas zemdliło. Alex mówił tylko:

– Kraść cukierki to obowiązek każdego niewinnego dziecka. Dopóki masz radochę z tego, że przechytrzyłeś sprzedawcę, jesteś niewinny. Kiedyś cofniesz rękę i nie ukradniesz, a potem już nic nie będzie takie samo.

Wtedy smutniał i wzdychał, lecz po chwili już biegliśmy na wyścigi do „tamtego kamienia”.

Nie wiedziałem jeszcze, o czym mówił Alex, i szybko zapomniałem te słowa. Zapomniałem je na bardzo długo, aż do chwili, kiedy dowiedziałem się, że na świecie są dzieci, które kradną jedzenie nie dla zabawy.

W wiosce, w której się urodziłem, nie było takich chłopców jak Alex. Tamci w jego wieku byli już prawie dorosłymi mężczyznami. Nie wygłupiali się, nie biegali po lesie i nie podkradali jabłek z sadu sąsiada. Większość ciężko pracowała lub uczyła się na uniwersytetach. Początkowo myślałem, że Alex jest trochę dziecinny i niedorosły jak na swój wiek. Kiedy go zapytałem, dlaczego zadaje się ze mną, skoro w mieście jest pełno chłopaków w jego wieku, którzy palą już papierosy i uganiają się za dziewczynami, odpowiadał tylko, że dopóki jest się dzieckiem, można jeszcze marzyć o przyszłości. Byłem chyba jedynym dzieciakiem w tej mieścinie, który chciał się z nim zadawać, dlatego pewnie zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi.

Cała rodzina zresztą była do mnie przyjaźnie nastawiona i nie zaznałem tam nigdy krzywdy, a co najlepsze, nie panowała tam taka wojskowa dyscyplina jak u moich poprzednich dobroczyńców. Żyło mi się tam dobrze i spokojnie i niczego mi nie brakowało. Może tęskniłem trochę zimą za ośnieżonymi pagórkami a latem za chłodnym potokiem, w którym można było łapać raki i ryby, ale krzywdy te wynagradzałem sobie pączkami, bułkami z czekoladą, szarlotkami, kremami i tysiącem innych specjałów, które pozwalały choćby na moment uśmierzyć tęsknotę za rodzinnymi stronami.

Czasy te były w Europie względnie spokojne. Biorąc pod uwagę całą historię tego kontynentu, był to okres niespotykanego dotąd pokoju, który objął cały ląd. Żadnych wielkich wojen czy poważniejszych zatargów nie było już od ponad czterdziestu czy pięćdziesięciu lat. Dzięki dawnym wojnom moja matka mogła mnie wysłać w dowolny zakątek Europy, gdyż z dawnych zawieruch pozostałością byli krewni – ci przelewający szlachetnie krew innych ludzi w obronie swego czegoś lub ci pojmani przez strasznego i okrutnego wroga w jeniecką niedolę. Krewni ci mieli potem dzieci i te dzieci miały potem swoje rodziny. Nie zapominali oni jednak o swoim pochodzeniu. Dlatego też rodzina moja porozrzucana była po całym świecie i matka moja mogła mnie wysłać wszędzie, gdzie tylko chciała. Teraz jednak wszystkie kraje żyły w zgodzie, współpracując na każdym polu, narody zapomniały o dawnej zawiści pradziadów, a wszyscy wyznawcy wszystkich religii modlili się na jednym placu co niedzielę. Czasem tylko dało się słyszeć opowieści o okrutności tej czy innej nacji, o prymitywizmie tamtych czy zbytnim rozpasaniu owych. Takie i inne anegdotki i opinie roznosiły się po okolicy, gdy jakiś obcy zjawił się w mieścinie. Po niedługim czasie jednak wszystko cichło, a obcy był przyjmowany jak swój i swoim też stawał się z czasem. Wszelkie zatargi czy zawiłości współpracy pomiędzy państwami rozstrzygane były polubownie lub – w bardziej skomplikowanych przypadkach – przez jakieś forum międzynarodowe wydające najbardziej sprawiedliwe i obiektywne wyroki, z których obie strony były zadowolone.

Wszędzie na świecie trwały jakieś wojny, jakieś bitwy, wciąż zarzynano się dla ropy i złota pod pretekstem obrony uciśnionych w jakimś dyktatorskim, obrzydliwym kraju. Wszędzie panowała nędza, głód, smród i ubóstwo, tak materialne, jak i kulturowe i intelektualne. Jednym słowem, cały świat był jednym wielkim kotłem barbarzyństwa. Europa jednak szczyciła się swoim ponadczasowym rozwojem kulturalnym i wielką inteligencją społeczną. To tutaj właśnie ludzie zrozumieli, że kijem wojuje troglodyta i człek słaby. Ludzie silni lecz mądrzy i światli oraz niezmiernie inteligentni, a co za tym idzie, w swej wielkości skromni, wiedzieli, że jedynie rozum i współpraca doprowadzą wszystkich do wielkości, dobrobytu i spokoju. Głosiła te nowinki cała Europa, jak świat długi i szeroki, ganiąc resztę globu za prymitywizm, egoizm i niszczenie niewinnych istnień ludzkich w imię fałszywej sprawiedliwości, pod którą kryła się tylko chęć zysku i zawładnięcia całą planetą. W takich to czasach przyszło mi żyć jako dziecko. Tak oto żyliśmy w tym zakątku świata, świadomi wszelkiego zła, jakie niosą ze sobą wojny. Wiedzieliśmy to zarówno z przeszłych wydarzeń, które wciąż jeszcze mocno zakorzenione były w świadomości ludzi, jak i z wydarzeń obecnych, rozgrywających się na światowej arenie. Żyliśmy więc w tej Europie spokojnie i bezpiecznie, obawiając się jedynie barbarzyńców zza oceanu.

Sielskość i bajkowość trwałaby nadal, gdyby nie jedno niefortunne zdanie wypowiedziane przez jednego z namiestników króla, który to władał ówcześnie tym państwem. Chociaż był to władca, którego można by przedstawiać jako wzór. Za priorytet stawiał on sobie prawo i sprawiedliwość, jednak poddanym żyło się dość nędznie. Byli oczywiście tacy, co pieniędzy mieli w nadmiarze. Niestety jednak państwo to nie miało ani dobrze rozwiniętego przemysłu, ani wielkich złóż dóbr mineralnych, a o rolnikach chyba zapomniano już ze sto lat wcześniej. Dlatego większość ludzi żyła poniżej poziomu, który można by uznać za skromny. Z roku na rok coraz bardziej ubożejące społeczeństwo zaczęło wytykać władcy i szlachcie rozpustę, sobiepaństwo, niegospodarność i lekceważenie problemów najbiedniejszych. Król oczywiście miał to wszystko na uwadze i na każdy głos krytyki odpowiadał rzeczowo, obiecując, że już wkrótce wprowadzi odpowiednie reformy, które poprawią kondycję finansową państwa i obywateli. Niestety, czasem głos w takich przypadkach zabierali także inni wielmożni, doradcy króla oraz jego dworzanie.

No i stało się. Do stolicy przyjechała delegacja hodowców drobiu z wnioskiem o zmianę ustawy, która to nakazywała im, aby kury przeznaczone do tak zwanej produkcji jaj musiały być wyprowadzane na godzinny spacer po lesie z co najmniej jednym opiekunem na sto sztuk drobiu i z lektorem czytającym im tak dzieła najwybitniejszych pisarzy tegoż państwa, jak i wielkie dzieła literatury europejskiej. Oprócz tego, kury miały słuchać muzyki klasycznej przynajmniej pół godziny wieczorem, a także mieć dostęp do sauny. W każdym kurniku musiało być przynajmniej jedno pomieszczenie na sto sztuk drobiu, które miało im służyć jako pokój osobisty, do którego udawały się kury chcące pobyć chwilę w samotności i zrelaksować się lub urządzić sobie wieczór we dwoje z kogutem. Każda kura musiała raz w tygodniu spędzić minimum piętnaście minut z psychologiem, który stwierdzał, czy aby jest ona w dobrej kondycji i czy nie jest zbyt zestresowana, by swobodnie nieść jaja.

Hodowcy chcieli znieść niektóre z zarządzeń, twierdząc, że aby zapewnić kurom takie warunki, ceny jaj muszą podnieść się co najmniej o trzysta procent i że ucierpią na tym wszyscy, od zwykłych jajożerców poczynając, a na piekarzach, cukiernikach i murarzach kończąc, co i tak odbije się powrotnie na finansach tych najbiedniejszych.

Króla niestety