Opowieść o jednej znajomości - Karolina Wakuła - ebook + książka

Opowieść o jednej znajomości ebook

Karolina Wakuła

2,0

Opis

Świat jest pełen znaków – musisz tylko nauczyć się je odczytywać

Olga to młoda kobieta, która dzień po dniu stara się zmieniać na lepsze. Kiedy nieoczekiwanie traci pracę, uznaje to za dobry pretekst do działania i wyrusza na pielgrzymkę, chcąc umocnić swoją wiarę i odnaleźć poczucie sensu w życiu. W drodze do Częstochowy poznaje Mateusza, który stopniowo będzie stawał się dla niej coraz ważniejszy, a przypadkowa znajomość zacznie przeradzać się w poważne uczucie... Jak w tym wszystkim sprawdzi się teoria Olgi o właściwym odczytywaniu boskich znaków? Kto dostanie SMS-a z nieba? Jak skończy się historia tej jednej znajomości?

Szczera, odważna, nieulepszona na siłę historia skomplikowanej relacji. O zaufaniu, niełatwych wyborach, znakach od Boga i miłości. Niekoniecznie z happy endem. Coś dla poszukiwaczy treści z posmakiem goryczy. Bo przecież w prawdziwym życiu nie zawsze dominuje słodycz. - Weronika Tomala, ktoczytaksiazki-zyjepodwojnie.blogspot.com


„Opowieść jednej znajomości” to niebanalna i niosąca ze sobą pozytywne przesłanie historia o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, wypatrywaniu znaków i sile wiary, która napawa optymizmem i skłania do refleksji. - Karolina Galewska, przychylnymokiem.wordpress.com

Karolina Wakuła
Przekroczyła dwudziestkę. Jest kobietą o wielu pasjach. Pisze, śpiewa, maluje, podróżuje, chwyta się wielu rzeczy, a doba wciąż jest dla niej za krótka. Z dystansem podchodzi do siebie, świata i ludzi. Jest autorką blogów „Polka w Miami” (mojamerykanskisen.blogspot.com) oraz Anonimowy Chrześcijanin (dziennikupadajacegochrzescijanina.blogspot.com). Dziś stawia pierwsze kroki na rynku wydawniczym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (3 oceny)
0
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Opowieść o jednej znajomości

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

dla tych, którym obiecałam

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podobieństwo do wydarzeń opisanych w książce jest przypadkowe.

Podobnie jak przypadkowe było napisanie tego opowiadania.

Dlatego nie ma związku pomiędzy postaciami w opowiadaniu i realnym życiu.

W zasadzie love story też nie ma.

SPIS TREŚCI

WSTĘP

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ

PO PIELGRZYMCE

LOVE STORY

ZAKOŃCZENIE. DWADZIEŚCIA DNI PÓŹNIEJ

WSTĘP

Nauczona doświadczeniem, że niektórym ludziom nie warto artykułować swoich myśli, postanawiam przelać je na papier. Przelać i wystukać na klawiaturze pozbawionego uczuć laptopa – wszystko to, co siedzi mi w głowie. A jest tam cały burdel. Potok słów, które od jakiegoś czasu nie mają żadnego ujścia. Bo niby którędy miałyby uciekać? Ludzie, uwikłani w swoje chore historie, tak naprawdę mają gdzieś twój bałagan. Na dobrą sprawę mają gdzieś i ciebie. Tak, ciebie, który dla przyjaciół zrobiłbyś wszystko. I tym jednym zdaniem wchodzisz w otchłanie niewiadomych, które krzyczą: „Przyjaciół”?! Hola, jakich przyjaciół, kogo tak nazywasz?! I zaczyna się… Znów ta sama gonitwa myśli. Już wiesz, jesteś w domu. Ty i twoje pokrętne myśli. No, aby było śmieszniej: ty – stara panna, twoje pokrętne myśli i twój rudy kot.

 

Siedzisz. W głośnikach stary, dobry chillout, jeszcze lepszy z mocnym basem. Na kolanach kot. Przed tobą laptop. Jak to się stało? Jak doszło do tego, że chcesz tylko usiąść i pisać? I nawet nie łudzisz się, że słowa te powinnaś kierować do jednej, konkretnej osoby. Do tej, której chciałabyś powiedzieć wszystko. Do tej, dla której produkujesz tysiąc myśli na minutę. Do tej, która jest w stanie przyjąć tylko jedną taką myśl, no, może jedną na tydzień. Zaganiana, zapracowana, uwikłana, może po prostu niedojrzała? Ale ty masochistycznie lubisz niedojrzałość, prawda? W głębi duszy lubisz pakować się w to, co z daleka wieje porażką. Czasem mam wrażenie, że lubisz nawet przegrywać – ty, która uchodzisz za zwyciężczynię. Ty, która jesteś przykładem dla wielu, i której piękna maska nie spadnie, gdy dookoła stoi publiczność. W domu opada, przy twoim rudym kocie. A przecież chciałabyś, żeby to był On. Kolejny na liście On, którego trzeba wykreślić. W pewnym wieku trudniej przychodzi wykreślanie z życia osób, więc kreślisz tych kilka słów. O żałosna! O bezlitosna kobieto, dla której karma przestała być łaskawa.

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ

Przez tydzień nic nie pisałam. Udawałam sama przed sobą, że wszystko jest okej, że już nie muszę uzewnętrzniać swoich myśli. Wszystko jest tak, jak być powinno, plan Boży itd. A wystarczył jeden głupi romans, aby spojrzeć z dystansu na te kilka (kilkanaście?) wiadomości, które nie doczekały się odpowiedzi. Sama nie doczekałam się odpowiedzi, żadnego sensownego wytłumaczenia ani słowa „przepraszam”. Nic się nie wydarzyło, nie wydarzyło się kompletnie nic, a mimo to zastanawiam się, czy pokochałam. Bo to jest nierealne, aby przeżywać tak mocno coś, co trwało zaledwie chwilę, a potem zostało ci bezceremonialnie zabrane (zabrane, chociaż nigdy nie było twoje). Przeżywać to całym sercem i umysłem, chociaż serce nigdy nie miało pokrycia w słowach. Gra ciał jest niebezpieczna. Nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Jak ja, będąc taką kobietą, jaką jestem – silną, niezależną, sarkastyczną – mogłam pozwolić, aby tak szybko zmiękły mi kolana, abym zagłuszyła wszystkie wewnętrzne „nie” i zamieniła je w głośne, radosne „tak”? Ale po kolei…

Należę do tych dziewczyn z zasadami, które twardo stąpają po ziemi, zawsze mają swoje zdanie, są supertowarzyskie, a przy tym religijne. Prawdopodobnie gatunek dawno wymarły. Jakiś czas temu zdecydowałam, że pójdę na pielgrzymkę, jeśli zostanę zwolniona albo mnie samej puszczą nerwy i zwolnię się w takim okresie, że wypowiedzenie pozwoli mi na tę pielgrzymkę pójść. Myślisz sobie teraz: „O, jakaś bogobojna cnotka, to będzie nudna opowieść”. Właściwie może i będzie, ale to, co mogę ci zagwarantować, drogi Czytelniku, to że nie będzie happy endu. Zawsze lubiłam opowieści bez happy endu, ale podkreślam – opowieści, a nie historie z własnego życia. Wtedy, kiedy tak szarpałam się z własnymi uczuciami – zwalniać się, nie zwalniać, męczyć się dłużej, zatracać się w tej pracy czy rzucić to wszystko w pierony – mój szef ułatwił mi zadanie. Nie minął tydzień, odkąd zaklinałam Boga, żeby dał mi znak, co mam robić: czy mam iść na pielgrzymkę, czy jest mi to potrzebne, czy jest dla mnie jakaś inna nadzieja. Szef wezwał mnie do siebie ostatniego dnia, kiedy mój okres wypowiedzenia wynosił równo miesiąc, więc idealnie. Zwolnił mnie za porozumieniem stron i bez podania przyczyny. Między Bogiem a prawdą nie miał powodu, o czym doskonale wszyscy wiedzą, dlatego sorry, ale musiałam widzieć w tym rękę Boską. Od pierwszego sierpnia miałam być więc wolnym człowiekiem. Pielgrzymka ruszała drugiego. Wiedziałam, że to znak, chociaż im bliżej było pielgrzymki, tym bardziej mi się nie chciało. Biłam się z myślami, czy w ogóle jest sens, ale wewnętrznie czułam, że muszę.

 

Pielgrzymka jest mi rzeczą znaną od dziecka. Dwutygodniowe pielgrzymowanie przed tron Matki Boskiej w Częstochowie. Spanie w namiocie i w zasadzie na każdym możliwym dłuższym postoju, jedzenie pasztetu do każdego posiłku, śpiewanie na trasie, chodzenie w sandałach do skarpetek w kwiatki, droga w słońcu, deszczu, skwarze i ulewie. To wszystko to mój świat. Świat, za którym po kilkuletniej przerwie mocno zatęskniłam. Wyraźnie czułam, że w tym roku coś na tę pielgrzymkę mnie ciągnie. Że potrzebuję tego rodzaju wykończenia fizycznego, ale jednocześnie umysłowego ładowania baterii. Trudno opisać zalety pielgrzymki komuś, kto nigdy na niej nie był. Bo co może być ciekawego w myciu się w misce lub załatwianiu w kukurydzy? A jednak. Gdyby tak nie było, drogi Czytelniku, to tyle osób rokrocznie nie poświęcałoby urlopu czy wakacji, aby tak właśnie je spędzić. Ja pielgrzymkę opisuję jako magię. No, nawet pomimo tego, co się wydarzyło w tym roku.

 

Przenieśmy się teraz na trasę pielgrzymki. Wychodzimy z naszego małego miasta. Pierwszy dzień – gromada ludzi. Mama mnie odprowadza, jak to jest już w zwyczaju rodzin. Kiedyś sama chodziła, a dziś przekazała stery młodszym. Zaraz ma się zmyć, a ja znam praktycznie samych starców, których pamiętam jeszcze z dziecięcych lat. Ale hola! Dziewczyno! Kto jak kto, ale ty sobie z tym raz-dwa poradzisz! No i tak też się stało. Pod koniec dnia miałam już koleżankę, z którą miałam spać pod namiotem, ba, nawet namiotem, który praktycznie sam się rozkładał! Ciężko jest mi się skupić na opowiadaniu tych pierwszych dni, tak bardzo chciałabym pisać już o finiszu, ale cierpliwości, cierpliwości, na cierpienie zawsze przyjdzie czas. Lepiej później niż od razu. Chociaż… w zasadzie…?

 

Więc pierwszy dzień minął przyjemnie, w granicach zdrowego rozsądku. Odwykłam już przecież trochę od tego trybu. Iść, na chwilę siąść, iść, iść, ciągle iść w stronę słońca. Ludzi też zebrało się zbyt wielu i nie wiadomo było, kto idzie przez pełne dwa tygodnie, a kto tylko dzisiaj. Mimo to wiedziałam, że pcha mnie jakaś magiczna siła, a początki zawsze i wszędzie łatwe nie są. Drugiego dnia zaczęłam już swoje posługi – kwatermistrzostwo, muzyczni, cały czas było co robić. Z tym chciałam porozmawiać, tam chciałam polecieć, aż w końcu koleżanka, która, notabene, ocaliła mnie pierwszego dnia, stwierdziła, że zmienia grupę. Nasza widocznie nie była dość dobra dla owej panienki. Nie przejęłam się tym mocno, był już trzeci dzień i zdążyłam zebrać gromadkę znajomych. A i namiot się znalazł! Ba, ten też rozkładał się sam! Miałam już swój team, dobry team, z którym wiedziałam, że mogę iść dalej niż do Częstochowy. Atmosfera była coraz piękniejsza. Rozmowy coraz głębsze. Trasy coraz dłuższe. Posiłki coraz rzadsze. Wstawanie coraz wcześniejsze. A co najdziwniejsze, wszystkie niedogodności coraz przyjemniejsze! Więc kiedy już tak idę, szczęśliwa, zjednoczona, wydarza się to. Przydarza mi się On. A było to przypadkowe, jak większość rzeczy w moim życiu. Krótkie i intensywne. Niespodziewane i nieproszone. Nawet głupie. A było to tak.

 

Siedzę na kocyku z grupką ludzi, rozmawiam z księdzem na ważne organizacyjne tematy. To normalne, nie jestem z tych, których sutanna peszy i zapominają języka w gębie. Jestem dobra w planowaniu i lubię mieć głowę pełną rzeczy do załatwienia. Gdy tak wszystko omawiamy, ksiądz nagle przerywa w pół zdania i podekscytowany krzyczy, że właśnie idzie jego stara grupa. Powiedzmy, że była to 9b, Łaskarzew, z tamtą grupą zawsze chodził. Wiedzieliśmy o tym wszyscy, dlatego zdziwił mnie jego entuzjazm i całkowite przerwanie rozmowy. Oni przechodzą, my im z radością machamy. To taki stary już zwyczaj pielgrzymkowy. I nagle, bum! Żółta żarówa nad moją głową!

– O! Proszę księdza! Co to za wysoki przystojniak idzie tam przy tubie? – pytam, podłapując entuzjazm kapłana, wyłapując jakimś cudem w najliczniejszej grupie właśnie Jego.

Ksiądz, z którym siedzę, jest typowo pielgrzymkowy, czyli normalny. Ma poczucie humoru, rozmawia się z nim o wszystkim i o niczym, zależy, na co masz ochotę. Nie wywyższa się i nie mówi od rzeczy. Rozumie problemy innych, nad sobą się nie użala, a i nad innymi nie pochyla się bardziej, niż to konieczne. W sam raz dla młodych ludzi, dlatego takich właśnie do siebie przyciągał. Szukając w grupie osoby, o którą może mi chodzić, dopytuje:

– Który? O, ten wysoki, przy kabelku? – pyta, a ja ochoczo mruczę, potakując. – To Mateusz – mówi do mnie, a już po chwili krzyczy na całe gardło: – Hej, Mateusz, Mateuuuusz, chodź na chwilę!

Więc On, a właściwie Mateusz, bo już usłyszałam, jak ma na imię, patrzy zdziwiony, upewnia się, że o niego właśnie chodzi, i biegnie. Ja tymczasem, spalona już jak burak, toczę jednocześnie walkę wewnętrzną ze sobą i z księdzem. Coś w rodzaju:

– O Jezu, proszę księdza, zachowuje się ksiądz jak moja mama! No i co ja mam teraz powiedzieć?! – histeryzuję.

Wiecie, jak to jest. Tylko własna mama potrafi zawstydzić w taki sposób, że człowiek ma się ochotę zapaść pod ziemię. Zna cię przecież i potrafi w tak bezceremonialny sposób obnażyć twoje ja. Nie musi wcale bawić się w swatkę, chociaż ta sytuacja była nieco podobna.

Ksiądz, jak to ksiądz, nagle już ze stoickim spokojem patrzy na mnie i mówi:

– Nic, zapoznaj się po prostu. – Patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym to jednak ja była nienormalna, bo to przecież zwykła, ludzka sytuacja.

No i w zasadzie muszę przyznać mu rację, bo w normalnych okolicznościach byłaby to najzwyklejsza rzecz na świecie. Iluż to ja ludzi poznałam na pielgrzymkach! Ale w związku z tym człowiekiem nic nigdy nie było normalne, toteż zareagowałam bardziej histerycznie niż zazwyczaj. Kiedy ksiądz wypowiedział to zdanie i pozostawił mnie z pytającą miną, zdążył podbiec już do nas On. Mateusz.

– Mateusz, to Olga – mówi ksiądz. Myślę sobie: Spoko, nie było tak źle. Po czym cięgnie: – Olga mówiła, że idzie tam przystojny, wysoki chłopak, to pomyślałem: zawołam. – Mój uroczy ksiądz, który jednak zachowuje się jak 90% matek na świecie, śmieje się serdecznie. To jest pora, kiedy ja płonę rumieńcem, ale na szczęście mogę schować głowę między nogi, ja przecież siedzę, a oni stoją. Ale zdrowy rozsądek podpowiada, że mimo wszystko trzeba pokazać klasę, którą, halo, przecież mam! Nie udam, że mnie tu nie ma, bo jakby nie patrzeć jestem, siedzę i nic nie mówię. Dobra, dziewczyno, twoja kolej! No tak, ale oni stoją, ja siedzę, nogi bolą, ale kultura musi być. Mateusz wyciąga rękę na powitanie, chce się przedstawić, zdążył się już przecież zaśmiać z całej tej sytuacji, a ja chwytam tę dłoń i mówię:

– Uważaj. – Podtrzymuję się mocniej i wstaję.

 

Do dzisiaj jestem pełna podziwu, że jakimś cudem wiedział, co chcę zrobić, podtrzymał mnie i pomógł wstać. Mogło być komicznie, ale załapał. Po tym nietypowym zachowaniu nagle się ocknęłam i przemówiłam nadzwyczaj interesująco:

– Olga. – I tyle. Tyle z siebie wydusiłam. No, może jeszcze dorzuciłam oklepany frazes, że miło go poznać. I cisza. Oni zaczęli gadać między sobą, ja stwierdziłam, że wystarczająco się nagadałam i siadłam z powrotem, mając ochotę zapaść się pod ziemię. Kompletnie nie w moim stylu, ale jednak tak było! Pogadali jeszcze sekundę, ale że grupa mu uciekała, rzucił jeszcze w moim kierunku, że łapiemy się na trasie i pobiegł gonić swoich. Jak się pewnie domyślasz, drogi Czytelniku, i tu cię nie zaskoczę, przytaknęłam tylko i spuściłam głowę. Gdybyś mnie znał, w życiu nie dałbyś wiary, że właśnie tak mogłam się zachować. Ale, co dziwne i nowe dla mnie… byłam onieśmielona…

Mateusz poleciał, a ja zaczynam swoją litanię. Nagle rozplótł mi się język i miałam mnóstwo do powiedzenia:

– Proszę księęęęęęęęęędza, co to miało by…

– Nic, przestań. – Przerywa mi w pół zdania, dając znak, że koniec tematu i właściwie nie wie, z czego to „ale”. No tak, typowy mężczyzna. Gdyby wiedział, jakie w ciągu tej… hm… półtorej minuty toczyłam walki wewnętrzne, od razu kazałby się spowiadać z uczuć, ale to facet – on nie wiedział.

Tak minął mi ten dzień. Prawdopodobnie piąty dzień pielgrzymki. Kolejny zaczął się słabo. Zaspałyśmy, w biegu składałyśmy namiot. Ten, który sam się rozkładał, sam się już nie składał. Msza święta, Tiger na szybko i w drogę. Nie było czasu, aby zjeść śniadanie. Niby wiedziałam, że źle funkcjonuję bez śniadania, że nawet w kościele często mdleję. No, ale nie było czasu. Zresztą, jaka to frajda jeść śniadanie o czwartej rano? To raczej pora na gastro po imprezie, nie na śniadanie. Ale to była pielgrzymka, co złego mogłoby się stać?

 

Tak tę sytuację opisywał później ksiądz: „Prowadzę poranne rozważanie. Idę w skupieniu i mówię o powołaniu. A obok mnie Olga trzyma mikrofon w ręku i nagle zaczyna głośno dyszeć. Złapała się za klatkę piersiową, patrzę, a ona cała blada”.

Czułam, że jest