Opowiadania filmowe - Jarosław Iwaszkiewicz - ebook

Opowiadania filmowe ebook

Jarosław Iwaszkiewicz

0,0

Opis

Żaden z polskich pisarzy nie doczekał się tylu ekranizacji swojej prozy co Jarosław Iwaszkiewicz. Pierwsza adaptacja filmowa jednego z jego opowiadań powstała już pod koniec lat 40. ubiegłego wieku, później jego twórczość wzięło na warsztat wielu wybitnych polskich filmowców, między innymi Andrzej Wajda, Jerzy Kawalerowicz czy Andrzej Domalik. Plastyczna narracja, zręczne dialogi, pogłębione portrety psychologiczne postaci i zmysłowość świata przedstawionego sprawiają, że opowiadania Iwaszkiewicza fascynują kolejne pokolenia filmowców.

W tomie znalazły się najsłynniejsze sfilmowane opowiadania Iwaszkiewicza: Panny z Wilka, Brzezina, Matka Joanna od Aniołów, Zygfryd, Stracona noc, Tatarak, Kochankowie z Marony, należące dziś do kanonu polskiej literatury XX wieku.

Wydanie wstępem opatrzył Janusz Majewski, reżyser ekranizacji Stracona noc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 638

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK
Pro­jekt okładki, opra­co­wa­nie gra­ficzne i ty­po­gra­ficzne ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na s. 2 © TA­DE­USZ ROLKE / Ar­chi­wum Mu­zeum w Sta­wi­sku / Fo­to­nova
Ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © by The Es­tate of Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz. All ri­ghts re­se­rved. Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Be­ata Sta­siń­ska Li­te­rary Agency. Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023 Co­py­ri­ght © Pre­face by Ja­nusz Ma­jew­ski
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67262-90-3
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Ja­ro­sław Iwasz­kie­wiczz psem Trop­kiem w Sta­wi­sku (1963)

CZTERY SPO­TKA­NIAZ IWASZ­KIE­WI­CZEM

Spo­tka­nie pierw­sze

Dla­czego ja, dwu­dzie­sto­letni stu­dent ar­chi­tek­tury, wy­bra­łem się wtedy na ten od­czyt? Nie zna­łem wcze­śniej żad­nej po­wie­ści ani na­wet opo­wia­da­nia Iwasz­kie­wi­cza, nie wie­dzia­łem nic o au­to­rze, może po pro­stu zo­ba­czy­łem pla­kat, prze­cho­dząc koło gma­chu Pol­skiej Aka­de­mii Umie­jęt­no­ści przy ulicy Sław­kow­skiej w Kra­ko­wie, aby wstą­pić do War­sza­wia­nek na kawę i spo­tkać się z przy­ja­ciółmi? Dla­czego za­cie­ka­wił mnie te­mat: „O sztuce tłu­ma­cze­nia” – też dziś nie wiem. Jedno jest pewne: to spo­tka­nie ode­grało w moim ży­ciu ogromną rolę, wpły­nęło na ciąg de­cy­zji, które do­pro­wa­dziły mnie do mo­mentu, kiedy zo­sta­łem po­pro­szony o na­pi­sa­nie tego wstępu. Nie je­stem prze­cież ani po­lo­ni­stą, ani kry­ty­kiem li­te­rac­kim, roz­ma­wia­łem oso­bi­ście z Iwasz­kie­wi­czem tylko kil­ka­dzie­siąt se­kund (o tym bę­dzie póź­niej). A jed­nak...

Za­cznijmy od po­czątku. Był rok 1950 albo 1951, by­łem na pierw­szym lub dru­gim roku ar­chi­tek­tury na Po­li­tech­nice Kra­kow­skiej. Uczyli nas przed­wo­jenni pro­fe­so­ro­wie, jedni byli wy­bit­nymi ar­chi­tek­tami, inni świet­nymi pe­da­go­gami. W at­mos­fe­rze nie­któ­rych wy­kła­dów i ćwi­czeń po­ja­wiało się coś wię­cej niż na­uka o pro­jek­to­wa­niu, ja­kaś aura za­chę­ca­jąca nas do po­sze­rza­nia za­in­te­re­so­wań, do po­szu­ki­wa­nia kon­tek­stów w in­nych dzie­dzi­nach sztuki. Za­częło się od kina, a ono szybko nas skie­ro­wało do te­atru, te­atr do mu­zyki (za­czę­li­śmy cho­dzić re­gu­lar­nie w piątki do fil­har­mo­nii), mu­zyka do­pro­wa­dziła do li­te­ra­tury. Po­wstał ja­kiś łań­cuch kul­tu­rowy i krąg za­in­te­re­so­wa­nych, kilku, może kil­ku­na­stu z ogrom­nej rze­szy ko­le­ża­nek i ko­le­gów, bo było nas wtedy na roku dwie­ście osób, z czego więk­szość do­stała się na stu­dia dzięki naj­waż­niej­szym wtedy punk­tom za po­cho­dze­nie. Pro­fe­so­ro­wie zo­rien­to­wali się, że ta garstka in­te­li­gen­tów warta jest szcze­gól­nej uwagi, i wy­raź­nie po­świę­cali nam wię­cej czasu, umie­jęt­nie pod­sy­ca­jąc na­sze za­in­te­re­so­wa­nia, pod­po­wia­da­jąc lek­tury. A wy­daw­nic­twa tam­tych cza­sów, Czy­tel­nik, PIW, od­cięte od współ­cze­snej li­te­ra­tury świa­to­wej cen­zurą i bra­kiem de­wiz, pu­bli­ko­wały przede wszyst­kim kla­sy­ków, i to w ma­so­wych wy­da­niach. Co prawda były to książki dru­ko­wane na li­chym pa­pie­rze, mar­nie zszy­wane, roz­la­tu­jące się, ale za to ta­nie i ła­two do­stępne – i to była pa­ra­dok­sal­nie do­bra strona tych smut­nych cza­sów: można było bez pro­ble­mów po­znać cały ka­non li­te­ra­tury świa­to­wej. Do tego do­cho­dziła jesz­cze jedna ważna oko­licz­ność: mie­li­śmy dużo czasu, nie było te­le­wi­zji, nie mó­wiąc już o te­le­fo­nach ko­mór­ko­wych. To na pewno ja­koś tłu­ma­czy, dla­czego za­in­te­re­so­wał mnie ten od­czyt.

Już sama sala zro­biła na mnie wra­że­nie, nie tylko swoim wy­stro­jem, do­stoj­nym a po­wścią­gli­wym, lecz także zgro­ma­dzoną pu­blicz­no­ścią – od razu było wia­domo, że ze­brała się tu elita in­te­lek­tu­alna Kra­kowa. Ocze­ki­wała na roz­po­czę­cie od­czytu, pro­wa­dząc przy­ci­szone roz­mowy, a ten gwar był ła­god­nym szme­rem, jakże in­nym od dzi­siej­szego gło­śnego, wul­gar­nego prze­krzy­ki­wa­nia się we wszyst­kich miej­scach pu­blicz­nych. Wresz­cie po­ja­wił się pre­le­gent: Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz. Sta­nął za wy­so­kim pul­pi­tem, oświe­tlo­nym małą lampką. Pierw­sze moje wra­że­nie: duży czło­wiek, więk­szy od prze­cięt­nego, może naj­więk­szy na tej sali, i to w każ­dym wy­mia­rze. I jego głos, tu­balny, jakby roz­ka­zu­jący, nie­zno­szący sprze­ciwu. Naj­pierw pi­sarz czy­tał z przy­nie­sio­nych kar­tek, ale co­raz czę­ściej od­ry­wał się od tek­stu, roz­wi­jał przy­kłady. Za­pa­mię­ta­łem, że po­rów­ny­wał dwa ję­zyki: hisz­pań­ski i por­tu­gal­ski. Pierw­szym się za­chwy­cał, sły­szał w nim wy­twor­ność, pe­wien dy­stans, a na­wet wy­nio­słość i dumę, które to ce­chy uwa­żał u Hisz­pa­nów za na­ro­dowe. Prze­ciw­sta­wiał mu ję­zyk Por­tu­gal­czy­ków, który na­zwał chłop­skim, mó­wił, że brzmi pry­mi­tyw­nie, jakby był pa­ro­dią hisz­pań­skiego. Wy­po­wia­dał ja­kieś zda­nia raz w jed­nym, raz w dru­gim ję­zyku, jak ak­tor, który re­cy­tu­jąc, mo­du­luje wy­mowę, bie­rze słowa w cu­dzy­słów, prze­sa­dza dla uzy­ska­nia za­mie­rzo­nego efektu. Słowa po hisz­pań­sku wy­ma­wiał przy­ci­szo­nym, kul­tu­ral­nym, ary­sto­kra­tycz­nym gło­sem, po por­tu­gal­sku wręcz ry­czał wul­gar­nie, co przy sile jego głosu da­wało efekt nie­omal groźny. Gdy skoń­czył, sala na­gro­dziła go okla­skami, za­częły się py­ta­nia, na które chęt­nie od­po­wia­dał, cier­pli­wie i wy­czer­pu­jąco. Oczy­wi­ście nie od­wa­ży­łem się za­dać żad­nego, prawdę mó­wiąc, nie przy­cho­dziło mi do głowy nic sen­sow­nego, czu­łem się oszo­ło­miony – nim, at­mos­ferą na sali, ze­bra­nymi ludźmi. Wy­sze­dłem za­chwy­cony i sze­roko opo­wia­da­łem przy­ja­cio­łom o tym wy­da­rze­niu, o mo­ich wra­że­niach i re­flek­sjach. Za­zdro­ścili mi, za­zdrość to nie­zbyt ładne uczu­cie, ale ta była do­bra, sty­mu­lo­wała nas, po­py­chała w do­bre strony.

Ja w każ­dym ra­zie od razu rzu­ci­łem się na po­szu­ki­wa­nie ksią­żek Iwasz­kie­wi­cza i czy­ta­łem wszystko, co tylko mo­głem zdo­być; tak sta­łem się wiel­bi­cie­lem jego prozy. Ale przy tych lek­tu­rach przy­po­mi­na­łem so­bie te pierw­sze wra­że­nia i za­wsze dzi­wi­łem się, że ta­kie sub­telne na­stroje, ta­kie de­li­katne opisy i wni­kliwe ana­lizy naj­in­tym­niej­szych drgnień ludz­kich serc i dusz na­pi­sały te mocne, wiel­kie dło­nie ol­brzyma, które za­pa­mię­ta­łem, nie wiem dla­czego, jako ręce cie­śli okrę­to­wego, zręczne, ale przy­wy­kłe do cięż­kiej pracy, a nie trzy­ma­nia lek­kiego pióra. I ten jego ton, ton na­kazu i pewny po­słu­chu.

Spo­tka­nie dru­gie

Mi­nęło kil­ka­na­ście lat, uzy­ska­łem dy­plom z ar­chi­tek­tury, wy­je­cha­łem z Kra­kowa i koń­czy­łem wła­śnie stu­dia re­ży­ser­skie w Ło­dzi. Moim guru był pro­fe­sor An­toni Boh­dzie­wicz, uczył mnie nie tylko za­wodu, ale też ży­cia w sze­ro­kim sen­sie. Wie­dział, co trzeba czy­tać, o czym i z kim roz­ma­wiać, co jeść i co do tego pić, spę­dził parę lat w Pa­ryżu, po­znał wielu cie­ka­wych lu­dzi. Ma­wiał: „Mu­sisz mieć do­bre wa­lizki, z do­brymi na­klej­kami [wtedy był taki zwy­czaj, że ho­tele na­kle­jały swoje barwne wi­zy­tówki na wa­lizki go­ści, ale po­dobne można było także ku­pić na pchlim targu]. Jak przy­je­dziesz z ta­kimi wa­liz­kami, mo­żesz w każ­dym ho­telu miesz­kać i jeść na kre­dyt do końca mie­siąca, a tym­cza­sem może zdo­bę­dziesz ja­kieś pie­nią­dze”. Sta­łem się za­tem jego wy­znawcą, stu­den­tem, ale też sce­no­gra­fem, bo za­ofe­ro­wał mi tę pracę.

Tego dnia by­li­śmy w War­sza­wie, spo­ty­ka­li­śmy się z ja­ki­miś ak­to­rami, któ­rych chciał za­an­ga­żo­wać do no­wego filmu. Wy­cho­dzi­li­śmy już ze SPATiF-u. Ubie­ra­li­śmy się w szatni, kiedy otwo­rzyły się drzwi i wszedł Iwasz­kie­wicz. Był w ogrom­nym fu­trze, na sza­lo­wym koł­nie­rzu lśniły płatki śniegu. Znowu od­nio­słem wra­że­nie, że jest po­nadwy­mia­rowy, ogromny. Przy­wi­tał się z Boh­dzie­wi­czem, z któ­rym znał się jesz­cze sprzed wojny, pro­fe­sor przed­sta­wił jemu mnie. Mia­łem wła­śnie jedną rękę w rę­ka­wie płasz­cza, więc po­wie­dzia­łem: „Już, już, tylko ubiorę płaszcz...”. Przyj­rzał mi się uważ­nie. „Pan sza­nowny z Ga­li­cji, co? Wy tam ubie­ra­cie płasz­cze, a my tu naj­wy­żej mo­żemy ubrać cho­inkę, bo płasz­cze my tu wkła­damy albo ewen­tu­al­nie za­po­mi­namy cza­sem w szatni. Zda­rza się to, co, pa­nie He­niu?”. Mru­gnął do szat­nia­rza. Pan He­nio kiw­nął przy­mil­nie głową i wy­szedł zza kon­tu­aru, aby po­móc zdjąć Iwasz­kie­wi­czowi fu­tro, a ja za­po­mnia­łem ję­zyka w gę­bie i tylko uśmie­cha­łem się głup­ko­wato. Po­tem wy­my­śla­łem nie­skoń­cze­nie dow­cipne re­pliki, ale były to już tylko les mots en esca­lier. Przy­pusz­czam, że gdy­bym stu­dio­wał po­lo­ni­stykę i tam bym wy­słu­chał wy­kładu na te­mat tych lo­kal­nych ko­lo­kwia­li­zmów, nie­wiele by mi z niego zo­stało, a to po­ucze­nie za­pa­mię­ta­łem na całe ży­cie.

Spo­tka­nie trze­cie

Upły­nęło znowu kil­ka­na­ście lat. Zro­bi­łem już parę fil­mów, wła­śnie się roz­glą­da­łem za na­stęp­nym pro­jek­tem, kiedy An­drzej Wajda za­pro­sił mnie, że­bym zro­bił coś w jego ze­spole. An­drzej miał na­turę fi­la­te­li­sty, chciał ze­brać wszyst­kie znaczki, które mu się po­do­bały albo miały do­brą cenę na rynku, w swoim kla­se­rze, a ja wła­śnie na­krę­ci­łem Za­zdrość i me­dy­cynę, którą chwa­lił, więc za­dzwo­nił i po­wie­dział: „Mam dla cie­bie pro­po­zy­cję, któ­rej nie od­rzu­cisz. Masz jesz­cze ekipę Za­zdro­ści, zrób u nas taką no­welkę te­le­wi­zyjną, mały, ka­me­ralny, ak­tor­ski film, taki, jak lu­bisz”. „Jest sce­na­riusz?” „Mu­sisz go sam na­pi­sać, jest opo­wia­da­nie”. „Czyje?” „Iwasz­kie­wi­cza”. Za­strzy­głem uszami. „Ty­tuł?” „Stra­cona noc”. „Prze­cież to już zro­bił Staś Le­nar­to­wicz!” „Ale dwa­dzie­ścia lat temu. I do­brze, bę­dziesz miał się z kim zmie­rzyć”.

Wró­ci­łem do opo­wia­da­nia, bo czy­ta­łem je dawno, jesz­cze w okre­sie pierw­szej fa­scy­na­cji prozą Iwasz­kie­wi­cza, a filmu Le­nar­to­wi­cza nie wi­dzia­łem, i po­my­śla­łem: czemu nie? Od razu uzna­łem, że rola wra­ca­ją­cego z Rzymu li­te­rata to ide­alne wy­zwa­nie dla An­drzeja Ła­pic­kiego, z któ­rym świet­nie mi się pra­co­wało przy Za­zdro­ści i z któ­rym się za­przy­jaź­ni­łem. Do­słow­nie przy pierw­szej re­ży­ser­skiej lek­tu­rze przy­szedł mi także do głowy po­mysł ob­sa­dze­nia Ola Łu­ka­sze­wi­cza w roli Janka, po­zo­stałe role też szybko roz­dzie­li­łem w my­ślach (Jan No­wicki jako szo­fer, Ali­cja Ja­chie­wicz jako Fau­stynka i Ry­szard Ko­tys jako jej mąż) i po­my­śla­łem: „Mam świet­nego ope­ra­tora Wie­sława Zdorta, ekipa jesz­cze się nie roz­pa­dła, do­brze, zro­bię to”, ale jesz­cze so­bie utrud­nia­łem: „Zro­bię to, je­śli ta ob­sada jest osią­galna”. Nie wiem, dla­czego po­sta­wi­łem so­bie taki wa­ru­nek. Ase­ku­ra­cja? Kie­row­nik pro­duk­cji, nie­od­ża­ło­wany Ta­dzio Drewno, spraw­dził i za­dzwo­nił: „Wszy­scy mogą i chcą. Na­wet bar­dzo”. Więc opo­wie­dzie­li­śmy o tym noc­nym spo­tka­niu lu­dzi, peł­nym pod­tek­stów i nie­do­mó­wień, du­cho­wo­ści i zmy­sło­wo­ści, jak to u Iwasz­kie­wi­cza.

Było oczy­wi­ste, że na­leży go­towy film po­ka­zać au­to­rowi. Za­mó­wi­li­śmy salę pro­jek­cyjną w Wy­twórni Fil­mów Do­ku­men­tal­nych i Fa­bu­lar­nych na Chełm­skiej i cze­ka­li­śmy: ja, ekipa i An­drzej – pro­du­cent filmu, któ­remu au­tor zgo­dził się udzie­lić praw do ad­ap­ta­cji (ja z Iwasz­kie­wi­czem nie roz­ma­wia­łem, on gdzieś wy­jeż­dżał, nie miał czasu na spo­tka­nie, po­wie­dział tylko Waj­dzie: „Rób­cie, co chce­cie, mam do was za­ufa­nie”). Cze­ka­łem jed­nak z lekką tremą, bo wpro­wa­dzi­łem do fa­buły małą, ale istotną zmianę: rano, kiedy mąż Fau­styny (Ko­tys) bu­dzi się z pi­jac­kiego snu i stwier­dza, że szo­fer (No­wicki) uwiódł mu żonę, wy­wią­zuje się bru­talna bójka, w któ­rej miej­ski cwa­niak bije i upo­ka­rza wiej­skiego ofermę. W opo­wia­da­niu rów­nież do­cho­dzi do triumfu łaj­daka i upo­ko­rze­nia wie­śniaka, ale tylko w sło­wach i spoj­rze­niach, a mnie się wy­da­wało, że taką grę mogą pro­wa­dzić li­te­rat i go­spo­darz, zwłasz­cza że za­su­ge­ro­wany jest tam pod­tekst ho­mo­sek­su­alny, a pro­ści lu­dzie niech roz­strzy­gają swoje kon­flikty bar­dziej do­słow­nie. Czu­łem także, że taka gwał­towna scena jest po­trzebna dla kon­tra­stu z opo­wia­da­niem de­li­kat­nym, sub­tel­nym, peł­nym pięk­no­du­cho­stwa i in­te­li­genc­kich póz. Więc cze­ka­li­śmy, mi­jały mi­nuty, a Iwasz­kie­wi­cza nie było. W końcu Ta­dzio Drewno wy­szedł, żeby zo­ba­czyć, czy pi­sarz gdzieś nie błą­dzi, i wró­cił z hio­bową wie­ścią. Straż­nik przy ram­pie mu po­wie­dział:

– A, byli tu tacy, czarną wołgą przy­je­chali, ale nie mieli prze­pustki, to nie wpu­ści­łem.

– Jak to, prze­pustka była na por­tierni!

– To dla­czego nie ode­brał?! Ja nie mogę wpusz­czać byle kogo!

– Byle kogo?! Pan wie, kto to był?!

– A mnie to wisi, kto to był! Ten szo­fer też tak mnie stra­szył, ale ten stary się zde­ner­wo­wał i ka­zał mu za­wra­cać! Dla mnie to mógłby być bi­skup, też bym go nie wpu­ścił, cho­ciaż bi­skupa bym wpu­ścił, bo­bym po­znał po ubra­niu, a ten to ja­kiś dzia­dek w byle czym!

Wy­obra­zi­łem so­bie taką scenę w prze­szło­ści, gdzieś na jego, Iwasz­kie­wi­cza, Ukra­inie: pod­jeż­dżają pod bramę dworu sa­niami, a ona za­mknięta, jak czarna po­lewka! Roz­ża­lony, roz­cza­ro­wany, ob­ra­żony Ja­ro­sław krzy­czy: „Za­wra­caj, Wa­syl, za­wra­caj, dur­niu!”.

No groza! Wajda po­je­chał do niego do Sta­wi­ska, aby go prze­pro­sić, wy­tłu­ma­czyć po­myłkę, ja­koś go udo­bru­chał. Film au­tor zo­ba­czył w emi­sji te­le­wi­zyj­nej, za­dzwo­nił do An­drzeja i mu po­dzię­ko­wał, pro­sił, aby mi po­gra­tu­lo­wać. O bójce nie wspo­mniał.

Spo­tka­nie czwarte

Wy­re­ży­se­ro­wa­łem filmCzarny mer­ce­des sto­sun­kowo nie­dawno, przed pan­de­mią ko­ro­na­wi­rusa. Rzecz dzieje się w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej w War­sza­wie, w jed­nej ka­mie­nicy. Jak to zwy­kle bywa, po­ka­zany w fil­mie bu­dy­nek w rze­czy­wi­sto­ści nie ist­nieje, zo­stał zło­żony i zle­piony w mon­tażu: fa­sada jest na ulicy Lwow­skiej, klatka scho­dowa i winda na No­akow­skiego, po­dwórko z gan­kami na Śnie­goc­kiej, a miesz­ka­nie zbu­do­wane w ate­lier. Wszystko mu­siało do sie­bie pa­so­wać i na ekra­nie wy­glą­dać jak jedno miej­sce. W fil­mie po­ja­wia się epi­zod są­siada z pię­tra wy­żej. Jest to stary ary­sto­krata, eks­cen­tryk, gra go An­drzej Se­we­ryn. Ma kilka scen – w win­dzie, na scho­dach, na ganku i w swoim miesz­ka­niu. To ostat­nie po­winno być ume­blo­wane an­ty­kami, ob­wie­szone do­brymi ob­ra­zami, naj­le­piej by­łoby je zbu­do­wać i urzą­dzić w stu­dio, ale scena jest krótka, nie opłaca się two­rzyć ni­czego od zera, trzeba zna­leźć wnę­trze, go­towe, ale speł­nia­jące te za­ło­że­nia. Ktoś wpada na po­mysł: może w Sta­wi­sku? Je­dziemy tam, miej­sce jest świetne, są od­po­wied­nie me­ble, stare ze­gary, wszystko w na­tu­ralny spo­sób spa­ty­no­wane. Ak­cep­tu­jemy to, do­sta­jemy zgodę mu­zeum i krę­cimy tam na­szą scenę.

Ni­gdy wcze­śniej nie by­łem w Mu­zeum Iwasz­kie­wi­czów, cho­ciaż mo­głem, bo jest udo­stęp­nione do zwie­dza­nia. Pa­trzy­łem te­raz na miej­sca, które so­bie wy­obra­ża­łem, czy­ta­jąc za­równo bio­gra­fie pi­sa­rza, jak i jego fik­cje, które tam prze­cież po­wstały i tam siłą rze­czy zo­stały osa­dzone. Pa­trzy­łem na te sprzęty, na ob­razy, które kie­dyś wy­brał, ku­pił lub do­stał, na przed­mioty uło­żone na biurku, tak jakby przed chwilą wstał i od­szedł, aby za­raz wró­cić. Mó­wimy cza­sem „zło­śli­wość przed­mio­tów mar­twych”, a może one nie są mar­twe, może są nie tylko zło­śliwe, może jest w nich czu­łość i pa­mięć, może ten klucz tę­skni za dło­nią, która nim na­krę­cała stary ze­gar, może to pióro wieczne pa­mięta słowa, które nim na­pi­sał. To prze­cież moż­liwe; może nie w re­al­nym ży­ciu, ale w ży­ciu ide­al­nym, pięk­nym, świet­nie skom­po­no­wa­nym, ta­kim, ja­kie two­rzy li­te­ra­tura, li­te­ra­tura piękna, jak proza Iwasz­kie­wi­cza, na pod­sta­wie któ­rej An­drzej Wajda stwo­rzył swoje nie­za­po­mniane filmy Brze­zina, Panny z Wilka, Ta­ta­rak, taka jak opo­wia­da­nie Stra­cona noc, które poza mną i Sta­ni­sła­wem Le­nar­to­wi­czem ze­kra­ni­zo­wał także An­drzej Do­ma­lik (pod ty­tu­łem Nocne ptaki).

Do­ro­bek li­te­racki Ja­ro­sława Iwasz­kie­wi­cza jest tak bo­gaty i tak „fil­mowy”, że pew­nie nie­je­den re­ży­ser za­czerp­nie z niego w przy­szło­ści ja­kiś te­mat, o ile oczy­wi­ście wrócą czasy, kiedy fil­mowcy będą się­gać po li­te­ra­turę, czyli po pro­stu czy­tać książki. Cza­sem wy­daje mi się, że to już nie­moż­liwe, ale my­ślę, że to jed­nak kie­dyś na­stąpi, że to musi na­stą­pić. Jest na świe­cie wiele rze­czy, w które nie warto wie­rzyć, ale w po­wrót cza­sów ro­zumu wie­rzyć trzeba.

Wi­zyta w Sta­wi­sku to było pew­nie moje naj­in­tym­niej­sze spo­tka­nie z pa­nem Ja­ro­sła­wem.

Ja­nusz Ma­jew­ski

PANNY Z WILKA

Wojna już dawno mi­nęła. Wik­tor Ru­ben w kie­ra­cie co­dzien­nej pracy za­po­mniał zu­peł­nie o niej i zaj­mo­wały go tylko sprawy po­wsze­dnie, bar­dzo jed­nak ab­sor­bu­jące. Tym bar­dziej nie my­ślał o cza­sach przed wojną, cza­sach ubo­giej mło­do­ści, orki, uni­wer­sy­tetu, któ­remu po­świę­cił tyle czasu, a któ­rego nie mógł skoń­czyć, gdyż z or­bity nor­mal­nej wy­trą­ciły go wy­padki hi­sto­ryczne. No a po­tem to już tak po­szło, tak nim za­wi­nęło, że ani po­my­ślał o mło­do­ści, a tu­taj tym­cza­sem zbli­żył się czter­dzie­sty rok ży­cia. Bar­dzo był prze­pra­co­wany, ale to tym le­piej, po­wia­dał, nie miał czasu na żadne roz­my­śla­nia, a wie­dział prze­cie z prak­tyki, że to do ni­czego nie pro­wa­dzi. Śmierć Jurka na­ru­szyła jed­nak jego rów­no­wagę, nie mógł się z nią oswoić i po­czuł się tak źle, że zwró­cił się o po­radę do le­ka­rza.

Nie była to po­rada po­ważna, oczy­wi­ście; nie po­szedł do żad­nego ga­bi­netu, nie jeź­dził spe­cjal­nie do War­szawy. Zlazł był wła­śnie z wózka, któ­rym przy­je­chał z pola – było to w po­cząt­kach lata – dok­tor wy­siadł z sa­mo­chodu, aby jak zwy­kle zro­bić co­ty­go­dniowe od­wie­dziny za­kładu. Wik­tor od trzech lat był za­rzą­dza­ją­cym ma­łego fol­warczku, za­pi­sa­nego to­wa­rzy­stwu ociem­nia­łych, gdzie co roku urzą­dzano ko­lo­nię let­nią dla śle­pych dzieci. Dok­tor przy­jeż­dżał co ty­dzień i te­raz także wła­śnie przy­był. Wik­tor po­ga­dał z nim tro­chę, a po­tem po­wie­dział, że się źle czuje. Nie sy­piał w nocy, był bar­dzo zde­ner­wo­wany i nie mógł wcale pra­co­wać. I przy tym cią­gle my­ślał o przy­ja­cielu, który umarł przed dwoma mie­sią­cami na su­choty. Po­da­wał to wszystko od nie­chce­nia, ale o Jurku spo­koj­nie nie mógł mó­wić. Był to je­dyny do­tych­cza­sowy jego przy­ja­ciel, kle­ryk, sio­strze­niec prze­ło­żo­nej ko­lo­nii, zu­peł­nie zwy­czajny czło­wiek, wie­rzący, spo­kojny, do­bry. Pra­wie od dzie­ciń­stwa bar­dzo dużo pra­co­wał i mu­siał la­tać po mie­ście, odziany w ja­kieś nie­wy­star­cza­jące palto, prze­zię­biał się w par­szywe war­szaw­skie po­gody i na tym tle wy­wią­zały się tu­ber­kuły. Umarł, zresztą nie zda­jąc so­bie sprawy z nie­bez­pie­czeń­stwa swego stanu, ale jak gdyby od dawna był na tam­tym brzegu, do ni­czego się nie przy­wią­zy­wał i je­śli na­wet wie­dział o tym, że umiera, już mu ni­czego nie było żal. Wik­tor nie był przy jego śmierci. Ju­rek umie­rał w szpi­talu, na wio­snę, Wik­tor nie my­ślał, że to tak prędko na­stąpi, trzeba było tyle zro­bić na fol­warku, który na­zy­wał się Sto­kroć. Za­kła­dali w tym roku pierw­sze in­spekta, i to od razu na dwie­ście okien, na­wozu bra­ko­wało, nie było gdzie do­stać, szar­pano go na wszyst­kie strony, jeź­dził aż pod Bło­nie za tymi spra­wami i wró­ciw­szy, za­stał wia­do­mość o śmierci. To mniej wię­cej opo­wia­dał dok­to­rowi, gdy sie­dzieli pod kasz­ta­nem, przed dom­kiem ko­lo­nij­nym, i cze­kali, aż dzieci przyjdą ze spa­ceru. Dok­tor za­ja­dał z brą­zo­wej mi­seczki zimne kwa­śne mleko, które mu bar­dzo sma­ko­wało, bo dzień był go­rący. Nic nie mó­wił, tylko po­ta­ki­wał Wik­to­rowi i po­mru­ki­wał nad mle­kiem. Po­tem do­piero, gdy uj­rzał w ku­rzu drogi drep­cące sze­regi i trzy­ma­jące się gro­mad­nie ślepe dzieci, spoj­rzał Wik­to­rowi w oczy:

– Wik­torku – po­wie­dział (dok­tor do wszyst­kich mó­wił „ty”) – nie ma co ga­dać, jak dawno pan tu pra­cuje?

– Trzy lata.

– Nie ma co ga­dać. Wy­jeż­dża pan na trzy ty­go­dnie. Po­wiem matce prze­ło­żo­nej. Ja­nek pana za­stąpi, a pan wy­je­dzie. Nie ma pan gdzie ro­dziny czy zna­jo­mych na wsi? Niech pan wy­jeż­dża.

Tym spo­so­bem zna­lazł się w po­dróży. Dawno już my­ślał, aby od­wie­dzić te strony, ale to były ta­kie wes­tchnie­nia, jak po­sta­no­wie­nia da­le­kich po­dróży, które ro­bimy, pa­trząc na piękne fo­to­gra­fie, wy­sta­wione w oknach ma­ga­zy­nów. Nie, nie my­ślał ni­gdy o tam­tych cza­sach ani o re­ali­za­cji tego; nie spo­tkał ni­kogo, ni­kogo od owych wa­ka­cyj, i nie wie­dział nic o miej­scu, do któ­rego te­raz szedł. Oczy­wi­ście, wszystko po dro­dze było ta­kie samo. Przy sta­cji tylko, która daw­niej gwa­rzyła sa­mot­nie przez drogę z opusz­czo­nym ży­dow­skim za­jaz­dem, wy­ro­sło te­raz z dzie­sięć do­mów, gdzie ro­iły się ko­le­jowe in­te­resy. Da­lej był płot, za­my­ka­jący skład wę­gla i drzewa, i do­piero po­tem, na prawo, za­czy­nała się ta szosa, która – ta już oczy­wi­ście – nic się nie zmie­niła. Świeżo wów­czas wy­bu­do­wany dwór-willa z czer­wo­nej ce­gły po­sta­rzał się, ogró­dek na­około niego pod­rósł. Ale da­lej przy szo­sie stały tak ol­brzy­mie bia­ło­drzewy, że czas już nie mógł ich po­więk­szyć, mógł tylko je oba­lić. Było ich może o parę mniej niż daw­niej i Ru­ben przy­po­mniał so­bie, że w cza­sie wojny od­by­wały się tu­taj krwawe walki. Kule sie­pały pew­nie po tych pniach. On nie był tu­taj, jego ar­ty­le­ria stała bar­dziej na pół­nocy, po­tem bra­kło po­ci­sków, pa­mięta od­wrót jak dziś. Ale tamte czasy, kiedy cho­dził lub jeź­dził tą szosą „do wu­jo­stwa”, pa­mięta le­piej niż zda­rze­nia dzi­siej­szego dnia. By­wał tu rzadko, matka nie lu­biła wu­jenki, ale tym bar­dziej pa­mię­tał.

Po­tem droga szła w dół, był pa­rów i wierzby. Są i dzi­siaj. Po­tem wy­cho­dzi się na górę i jest za­gaj­nik. Wy­szedł, ale te­raz to już jest las. Ani wspo­mnie­nia wojny, ani obozu w Mur­ma­nie, ani ostat­nich walk we Fran­cji, ani atak na Ki­jów i tam­ten znowu od­wrót, ani wspo­mnie­nia lat gar­ni­zo­no­wych, ani prac sa­mo­rzą­do­wych – nic, całe ży­cie upłyn­nione w mrów­czych, ni­komu nie­po­trzeb­nych za­ję­ciach nie dało Wik­to­rowi ta­kiego po­czu­cia mi­nio­nego czasu, co wi­dok tego lasu na miej­scu daw­nego za­gaj­nika. Było to coś tak in­nego, nie­ocze­ki­wa­nie od­mien­nego, za­miast srebr­nych ma­łych ro­śli­nek i żół­tych kró­li­czych do­łów mię­dzy nimi zo­ba­czyć duże czarne drzewa na tle igli­wiem za­bi­tego kle­pi­ska. Za­trzy­mał się na chwilę i wes­tchnął. Po­chy­lił się ku do­łowi i zo­ba­czył mały czarny słu­pek, znak gra­niczny we­tknięty w ko­piec na rogu. Ten się nie zmie­nił, po­czer­niał może, ale był taki sam. Zna­czek ten pa­mię­tał do­brze, sie­dzieli wten­czas przy nim, w pa­mięt­nych dniach lipca, kiedy od­jeż­dżał na wieść o woj­nach. Aż tu­taj od­pro­wa­dziła go Jola. Tu­taj sie­dzieli, zje­dli pierw­sze jabłka, pa­pie­rówki, które mu ona przy­nio­sła na drogę, i po­szedł. Ko­nie od razu były zmo­bi­li­zo­wane, nie miano go czym ode­słać na sta­cję, zresztą tyle razy przy­cho­dził i od­cho­dził pie­chotą. Za­czął li­czyć. To dziś pięt­na­ście lat. Ani się obej­rzał.

Fela, Jul­cia, Jola. Co się z nimi stało? Mimo woli przy­śpie­szył kroku, aby sta­nąć prę­dzej na górce, ale za­gaj­nik wy­rósł, nie miał już stam­tąd tego co przed­tem wi­doku. O wu­jo­stwu wie­dział, że są, że miesz­kają, że żyją, choć rzad­kie, ale mie­wał o nich wia­do­mo­ści. Ale o tam­tym domu nic. Roz­mi­jali się ja­koś do­tąd – a o to w świe­cie ła­two. I że też on tak o tym za­po­mniał, nie na­pi­sał, nie za­py­tał! Znowu za­czął li­czyć w pa­mięci, co mu szło nie­spraw­nie. Kroki mimo woli się zwal­niały. One prze­cie już stare, po­wy­cho­dziły pew­nie za mąż. Oczy­wi­ście, Jul­cia miała wtedy lat dwa­dzie­ścia czy dwa­dzie­ścia je­den. Ka­zia mało co była młod­sza. A Jola? Też musi być te­raz po trzy­dzie­stce.

Wy­szedł z lasu. Tu za­raz był słup gra­niczny i fi­gura świę­tego Ne­po­mu­cena. Spoj­rzał w tam­tym kie­runku. Ileż to razy, za­wsze prze­cie idąc czy ja­dąc do wu­jo­stwa, zba­czał, na­kła­dał dwa ki­lo­me­try, aby zajść do tego dworu. Na­zy­wał się za­baw­nie – Wilko; tak się na­zy­wał fol­wark z dwo­rem, wsi żad­nej nie było. Za­cho­dził tam, a na­wet jedne wa­ka­cje spę­dził cał­kiem jako ko­re­pe­ty­tor Zosi. To było na rok przed wojną. O! To Zo­sia te­raz pew­nie jest do­ro­słą panną. Stał i pa­trzył.

W nie­du­żej ko­tlince, da­leko, ale jak na dłoni, stały dwie wiel­kie sto­doły, na krzyż do sie­bie zwró­cone. Mię­dzy nimi wiel­kie, nie­po­trzeb­nie wiel­kie, zie­lone po­dwó­rze, to­pole dwie stare, da­lej dwór, daw­niej kryty bla­chą, która stąd błysz­czała, te­raz czer­woną da­chówką. To ład­niej, po­my­ślał Wik­tor i ucie­szył się, jak gdyby to kto jego dwór po­krył no­wym da­chem. Za dwo­rem gąszcz drzew, to sad, a po­tem znowu parę so­sen bar­dzo wy­so­kich, bo na wzgó­rzu stoją, a da­lej la­sek i łączka i znowu biała szosa, tam­tędy się idzie do wu­jo­stwa, a na prze­ciw­nej stro­nie ko­tlinki, na ho­ry­zon­cie po­wi­nien być las. Ale nie ma, wy­cięli. Tylko jedno wiel­kie drzewo stoi, tam­tędy te­raz przej­dzie, mi­nąw­szy drogę do Wilka.

Ale nie wy­trzy­mał, ma­chi­nal­nie pra­wie, jak daw­niej, jak gdyby to było umó­wione, skrę­cił na prawo, w stronę tego domu, o któ­rym nie pa­mię­tał tyle lat, i po­szedł raźno, po­gwiz­du­jąc i ma­cha­jąc teczką, w któ­rej dźwi­gał dwie ko­szule i szczo­teczkę do zę­bów. Nie uzna­wał in­nych ku­frów po­dróż­nych. I jakby prze­cho­dząc obok swo­jej mło­do­ści, mi­jał garb zie­lo­nej trawy, wzno­szący się po pra­wej stro­nie wy­bo­istej drogi. Za­raz na lewo miała być ka­mionka, gdzie były naj­lep­sze je­żyny, ale nie było jej; ka­mie­nie sprze­dali. Po­tem droga scho­dziła co­raz bar­dziej i Wik­tor do­my­ślił się, że nic się nie zmie­niło tu­taj, ani w nim się nie zmie­niło; pola były za­siane, upra­wione, tak jak pięt­na­ście lat temu, jak dwie­ście lat temu może, on znowu z teczką, znowu w je­dy­nym swoim ubra­niu, znowu le­d­wie roz­pro­sto­wał nerwy po miej­skim za­la­ta­niu. Aż zdzi­wił się, że tak wszystko za­tarło się w jego pa­mięci: i Ju­rek, i Sto­kroć, i ślepe dzieci idące, trzy­ma­jąc się za ręce, sze­re­giem. La­tały rów­nie prędko, rów­nie do­brze jak wi­dzące. Prze­cie jest jesz­cze zu­peł­nie młody, skądże te głu­pie my­śli o sta­ro­ści. Ile tam lat mi­nęło, to wszystko jedno. On idzie te­raz drogą na Wilko i po­gwiz­duje, jest lato, jest cie­pło, czer­wiec, ko­niec czerwca, żniwa za ja­kie dzie­sięć dni, może na­wet wcze­śniej, bo po­goda sprzyja. To za­wsze wuj tak mó­wił: „Po­goda sprzyja”.

Za­uwa­żył już od dawna, że bar­dzo czę­sto, zwłasz­cza wtedy, kiedy był zmę­czony lub prze­pra­co­wany, rów­no­le­gle do toku my­śli nor­mal­nie bie­gną­cych dro­gami sko­ja­rzeń, na­gle w zu­peł­nie nie­wy­tłu­ma­czony spo­sób wy­nu­rzał się ja­kiś pej­zaż z wi­dzia­nych dawno wi­do­ków, trzy­mał się chwilę na po­wierzchni świa­do­mo­ści, aż go za­uwa­żył i okre­ślił, a po­tem znowu za­nu­rzał się w głę­bię. Po pew­nym cza­sie wy­pły­wał znowu, ten sam albo czę­ściej inny. I te­raz wła­śnie, kiedy do­cho­dził zna­jomą drogą do zna­jo­mego ogro­dze­nia, kiedy słońce świe­ciło „jak za­wsze” i psy uja­dały „jak za­wsze” na by­dło wra­ca­jące z pola po­god­nymi łą­kami, wy­nu­rzył mu się przed oczami pej­zaż też dawny, także letni – ale bar­dzo od­mienny. Spa­lone pole, go­rący kurz, z boku pod gru­szą błysk zo­sta­wio­nego ku­lo­miotu i po­środku grzędy żyt­niego ścier­ni­ska kłę­bek sza­rych i zie­lo­nych łach­ma­nów: trup za­strze­lo­nego przed chwilą czło­wieka. Zi­den­ty­fi­ko­wał. Tak, to pod­czas od­wrotu ka­zano im roz­strze­lać de­zer­tera czy szpiega: ma­łego chu­dego żoł­nie­rza, który spo­koj­nie wy­pa­lił pa­pie­rosa przed zgo­nem.

A po­tem ob­raz za­padł się. Znowu była wy­bo­ista droga, po­zna­wał pra­wie pod stopą nie­rów­no­ści gruntu i ten de­seń w ma­łych za­ro­ślach zie­lo­nego perzyku, który ję­zy­kami wła­ził na ścieżkę, nie dba­jąc na stałe przy­dep­ty­wa­nie. Po­tem przy­szło ogro­dze­nie, czwo­raki. Nikt go nie za­uwa­żył. Przed wie­czo­rem wszy­scy są tak za­jęci, każdy ma coś do ro­boty, by­dło, ko­nie, kury i kaczki za­bie­rają się do spa­nia, a lu­dzie mu­szą do­pil­no­wać, za­mknąć do obory czy kur­nika, na­poić i na­kar­mić przed nocą. Okrą­głym łu­kiem pod­jazdu Wik­tor Ru­ben wszedł przed ga­nek, przez ga­nek prze­szedł: w przed­po­koju owio­nął go za­pach tego domu. Było tak, jakby się we­szło do bu­fetu w sto­ło­wym po­koju: pach­niało su­chą her­batą, me­ta­lem – jak z puszki – tro­chę, so­sno­wym drze­wem, tro­chę, ale odro­binę, grzy­bami. Sta­nął i ma­chi­nal­nie po­wie­sił na prawo na haku teczkę, palto i ka­pe­lusz. Zo­ba­czył tylko, że me­ble w przed­po­koju były inne, ale nie my­ślał nad tym, bo w głębi za przed­po­ko­jem sły­chać było gło­śne roz­mowy. Dużo ko­biet mó­wiło ra­zem, krzy­czały także dzieci. Głosy były tak łu­dząco po­dobne do tych, ja­kie sły­chi­wał tu daw­niej, że prze­ko­nany był, iż za chwilę zjawi się w progu ma­lutka Tu­nia i za­woła: „Pan Wik­tor przy­je­chał!”.

I rze­czy­wi­ście, ktoś od­su­nął krze­sło ze śmie­chem, wstał i wpadł do przed­po­koju. Wik­tor zo­ba­czył w progu młodą i bar­dzo ładną osobę w ja­snej sukni. Sta­nęła nie­ru­chomo i po­pa­trzyła na niego py­ta­jąco. Wik­tor skło­nił się tylko i nie wie­dział, co ma po­wie­dzieć. Panna cze­kała.

– Pan do pana Ka­wec­kiego? – spy­tała ni­skim, cie­płym gło­sem.

– Ja – po­wie­dział Wik­tor i uśmiech­nął się. Dziew­czyna po­znała go po tym uśmie­chu. Krzyk­nęła gło­śno słowa sa­kra­men­talne:

– Je­zus Ma­ria! Pan Wik­tor przy­je­chał!

Po­cią­gnęła go za rękę w głąb, do są­sied­niego po­koju, gdzie pa­liła się już lampa, mimo że na dwo­rze było ja­sno. Tam oto­czyło go mnó­stwo ko­bie­cych ra­mion, na­gich i cie­płych, ktoś go na­wet po­ca­ło­wał. Wo­łano: „Gdzie mama? Gdzie mama? Mamo, Wik­tor przy­je­chał!”. Ale mama, jak zwy­kle, nie zja­wiała się i zresztą na­wet nie wia­domo, czy pa­mię­tała, kto to jest Wik­tor. Co in­nego „pa­nienki”, pa­mię­tały go do­sko­nale, za­raz mu to jedna z nich wy­ja­śniła. Była to gruba, cie­pła, do­brze ubrana dama, bar­dzo kor­pu­lentna i na­wet przez chwilę Wik­tora za­dzi­wiło, że mó­wiła mu „ty”. Po­dług wszel­kich da­nych mu­siała to być Jul­cia, naj­star­sza; po­znał na­wet jej ni­ski, piękny głos, pa­miętny po­tem przez dłu­gie lata, ale osoba była czymś zu­peł­nie in­nym. Zmie­szany, oglą­dał się po obec­nych, po­ru­sze­nie ogólne po­więk­szały jesz­cze dzieci, chłop­czyk i dziew­czynka, ska­czące do­okoła niego, bez­myśl­nie się cie­szące, bo prze­cież nie wie­działy, o co cho­dzi.

Tym­cza­sem Jul­cia po­woli ob­ja­śniła:

– Bo trzeba ci wie­dzieć, że w Wilku sta­łeś się le­gendą. Mówi się za­wsze, żeby to Wik­tor był, toby na­pra­wił; żeby Wik­tor był, toby to, toby owo... Jesz­cze nie­dawno mó­wi­łam do Joli, że za cza­sów Wik­tora to by się nie zda­rzyło.

Oszo­ło­miony Ru­ben od­zy­ski­wał do­bry hu­mor:

– Wiesz, że zu­peł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łem. No, wi­dzi­cie, tak się two­rzy hi­sto­ria, ja, który by­łem prze­ko­nany, że moja osoba prze­szła przez Wilko jak cień. I dla­tego nie sta­ra­łem się przy­po­mnieć, my­śla­łem, że nikt tu o mnie nie pa­mięta.

– Źle my­śla­łeś – po­wie­działa inna ko­bieta, tę po­znał od razu, była to prze­śliczna Jola, naj­ład­niej­sza z sióstr – za każ­dym ra­zem, co­śmy były u wu­jo­stwa, py­ta­ły­śmy się o cie­bie.

– Ale wu­jo­stwo nic nie wie­dzieli – śmiał się Wik­tor.

– A my się wszyst­kie zbie­ramy na wa­ka­cje w Wilku. Ra­zem z dziećmi, z tło­mo­kami. Czę­sto się mi­jamy, ale dziś je­ste­śmy wszyst­kie.

– A gdzie Fela? – za­py­tał Wik­tor.

– Fela, Fela, chodź tu – za­wo­łała Jul­cia – zo­bacz, jaka to ogromna dzie­wu­cha, no, chodź, Fela.

Z są­sied­niego po­koju wy­szła duża, gruba, brzydka dziew­czyna dzie­się­cio­let­nia, po­dobna, zresztą, w ko­lo­ry­cie do matki i cio­tek, i przy­wi­tała się z Wik­to­rem.

– To moja star­sza – po­wie­działa Jul­cia – a ta mała to moja druga.

– Tak, ol­brzy­mie są już – po­wie­dział z roz­tar­gnie­niem Wik­tor – nie wie­dzia­łem wcale, że wy­szłaś za mąż. Ale ja się py­tam o dużą Felę.

– Jak to, nie wiesz? – po­wie­działa ci­cho Jul­cia. – Fela umarła, o, już prze­szło dzie­sięć lat temu. Na hisz­pankę.

Wik­to­rowi zro­biło się bar­dzo przy­kro, nie uprzy­tam­niał so­bie na ra­zie na­wet, że to Fela umarła, tylko to, że po­peł­nił nie­zręcz­ność.

– Za­pro­wa­dzę cie­bie na jej grób – po­wie­działa Jola.

Po­ważna, chuda, naj­brzyd­sza Ka­zia, za­wsze go­spo­darna, pod­nio­sła się i po­wie­działa:

– Mu­szę zaj­rzeć do ko­la­cji, zo­sta­niesz z nami, prawda? – Zwró­ciła na Wik­tora oczy. Po­tem wy­szła, a za nią po­ska­kał chłop­czyk, za­pewne jej sy­nek. Pa­nie za­sy­py­wały znowu Wik­tora py­ta­niami. Wła­ści­wie dwie tylko: Jul­cia i Jola. Dwie młod­sze, dawne uczen­nice, trzy­mały się na boku i pa­trzyły zdzi­wione na przy­stoj­nego, za­nie­dba­nego pana, któ­rego pra­wie nie pa­mię­tały: był to ów Wik­tor z le­gendy. Gdy sie­dli do ko­la­cji, Wik­tor spoj­rzał po obec­nych w ja­snym świe­tle lampy. Jesz­cze prze­cho­dząc z ga­bi­netu, do­kąd go wcią­gnięto, do sto­ło­wego, pa­trzył uważ­nie na Jul­cię. Nie, to zu­peł­nie kto inny, te ru­chy pełne po­wagi, ten gest godny, jak gdyby za­ka­sy­wała rę­kawy, śmiech we­soły, ale opa­no­wany, ten spo­kój roz­lany w każ­dym po­ru­sze­niu. To nie była dawna Jul­cia. Wik­tor spoj­rzał na ze­brane ko­biety i po­wie­dział:

– No ale mów­cie coś o so­bie. Ja przez pięt­na­ście lat...

– Nie licz, nie licz – za­wo­łała we­soło Jola.

– ...przez pięt­na­ście lat nie wie­dzia­łem o was do­słow­nie nic, co­ście ro­biły, gdzie­ście były. Kto jest za­mężny, a kto nie, że­bym nie ro­bił gaf. No?

– Ja za­mężna, dzieci dwoje – po­wie­działa Jul­cia. – Ka­zia roz­wie­dziona, je­den syn; Jola za­mężna, bez­dzietna; Zo­sia za­mężna, je­den syn.

– Ojej, już! – po­wie­dział Wik­tor i spoj­rzał na swoją uczen­nicę. – A ła­cina?

Zo­sia za­śmiała się:

– Już ma dwa lata. Na­zywa się He­nio.

– Tu­nia, panna do wzię­cia – cią­gnęła Jul­cia. – To wszystko.

Wik­tor uśmiech­nął się i spoj­rzał na Jul­cię, po­tem na Tu­nię. Może naj­po­dob­niej­sze były ze sobą, ale jakże inne. Tu­nia miała dziś tyle lat za­pewne, co Jul­cia w tam­tych cza­sach. Była może ład­niej­sza, mniej hoża, cień­sza w prze­gu­bach, de­li­kat­niej­sza i miała spło­szone wiel­kie, szare oczy, pod­czas gdy Jul­cia miała nie­bie­skie, ładne, ale ba­nalne.

– A ty, Wik­to­rze? – spy­tała się Jola.

Wik­tor znów się uśmiech­nął, ina­czej. Czy tam warto o nim mó­wić?

– Te­raz pra­cuję, za­rzą­dzam fol­war­kiem fun­da­cyj­nym pod War­szawą, by­łem w woj­sku, by­łem ka­pi­ta­nem, te­raz je­stem w sta­nie spo­czynku. No, to wszystko...

I na­gle po­pły­nął przed nim, po­nad twa­rzami tych bia­łych ko­biet, ka­ra­wan ob­ra­zów, zda­rzeń, mąk, walk i bez­ce­lo­wych „czy­nów”. Po­my­ślał o ży­ciu swoim po­gma­twa­nym i po­ła­ma­nym w sa­mym za­ra­niu i wstrzą­snął się.

– Nie, nie, na­prawdę, ja nic waż­nego nie ro­bię – po­wie­dział. – Nie warto o mnie mó­wić, żyję, jak i wszy­scy.

I po­czuł: to do­piero jest straszne, że on żyje, jak i wszy­scy, wszy­scy tak żyją jak on.

Pa­mię­tał te czasy, kiedy tu by­wał. Za­wsze mu się wy­da­wało, że ży­cie bę­dzie miał inne, ob­fit­sze, bo­gat­sze, nie­zwy­klej­sze niż wszy­scy. Roz­ma­wiał o tym tylko z Ka­zią. Z nią mó­wił bar­dzo mało za­zwy­czaj, ale raz na ty­dzień, raz na dwa ty­go­dnie uci­nali so­bie roz­mowę na­prawdę ważną, która była, jak to na­zy­wali wtedy mię­dzy sobą, „eta­pem”. W czym? Nie za­sta­na­wiali się wtedy, czy eta­pem w ich roz­woju du­cho­wym, czy w roz­woju ich przy­jaźni, czy po pro­stu ja­kiejś drogi do ju­tra, nie py­tali o to. Pa­mięta tylko, że je­den z „eta­pów” był spe­cjal­nie po­świę­cony jego moż­li­wo­ściom na przy­szłość. To było za­raz po jego ma­tu­rze i Ka­zia na­ma­wiała go, aby nie szedł na prawo. Poza tym prze­strze­gała go, aby nie my­ślał, że to tak ła­two, że mu się ży­cie tak ułoży – na­iw­nie for­mu­ło­wała istotne prze­strogi, a jemu wszystko było mało. „To za­bawne – po­my­ślał – że wów­czas ni­gdy nie my­śla­łem o nie­pod­le­gło­ści, a prze­cie tak było naj­ła­twiej”. A jed­nak ona miała ra­cję. Chciał po­pa­trzeć na Ka­zię, spoj­rzeć jej w oczy, po­dzię­ko­wać za te „etapy” – ale ona w tej chwili wy­chy­liła się poza krze­sło, aby przez plecy Joli i Zosi zo­ba­czyć, co się dzieje na sza­rym końcu stołu, gdzie jej syn, An­toś, do­ku­czał któ­rejś ku­zynce. Ona już wtedy nie miała żad­nych złu­dzeń, a jed­nak prze­brnęła przez mał­żeń­stwo i roz­sta­nie. Jakże to było wszystko? Ni­gdy się o tym nie do­wie, o Kazi ni­gdy nikt nic nie wie­dział, była za­mknięta, ma­ło­mówna, go­spo­darna. Pa­mię­tał, że znowu go za­dzi­wiła jej in­te­li­gen­cja, jak gdyby tro­chę źle umiesz­czona. Nie mo­gła z niej zro­bić żad­nego użytku, prócz pe­sy­mi­stycz­nych na­sta­wień na przy­szłość. „Cie­kawy je­stem – po­my­ślał Wik­tor – co ona my­śli o przy­szło­ści An­to­sia?”.

Jul­cia tym­cza­sem mó­wiła mu o wu­jo­stwu, że wuj się bar­dzo po­sta­rzał, że ciotka za­wsze taka sama. W po­ło­wie ko­la­cji, ci­chutka i po­tulna, wy­pły­nęła z dal­szych po­ko­jów „mama”. Nie zna­la­zła żad­nego słowa, aby nim po­wi­tać Wik­tora, po­ca­ło­wała go w głowę i usia­dła w cie­niu oka­za­łej Julci, która sie­działa na pierw­szym miej­scu. Nie zmie­niło to ani na chwilę toku roz­mowy, gło­śnej, oży­wio­nej i we­so­łej, a „mama” za­częła ko­la­cję nie od punktu wyj­ścia, tylko od chwili, w któ­rej przy­była do stołu, to zna­czy od dru­giej po­trawy.

Jedna rzecz za­sta­no­wiła Wik­tora, a mia­no­wi­cie to, że go tu­taj tak do­brze pa­mię­tano, że przez pięt­na­ście lat mó­wiono o nim w tym ustro­niu, pod­czas gdy on my­ślał, że – nie­znany i nie­po­trzebny ko­re­pe­ty­tor, młody czło­wiek przy­jeż­dża­jący na wa­ka­cje w są­siedz­two – prze­śli­znął się nie­zau­wa­żony i nie­po­zorny przez po­koje dworu w Wilku, za­wsze po­sta­wio­nego na sze­ro­kiej sto­pie. Oka­zało się jed­nak, że ode­grał tu­taj ważną rolę, z któ­rej nie zda­wał so­bie przez tyle lat sprawy. Był za młody, aby od­czuć oczy tych ko­biet na niego wów­czas zwró­cone. Dało mu to dziś do my­śle­nia, ale nie miał czasu za­sta­na­wiać się nad tym, bo mu­siał od­po­wia­dać na py­ta­nia i słu­chać, co mu opo­wia­dają.

Uważ­nie pa­trzył na mó­wiącą Jul­cię i my­ślał o tam­tych cza­sach. Je­żeli pod­czas lat wo­jen­nych, gar­ni­zo­no­wych, pracy w sa­mo­rzą­dach, wresz­cie w Sto­kroci, je­śli pod­czas tych tru­dów sza­rych i nie­zno­śnych przy­po­mniał so­bie był Wilko, to nie­od­łącz­nie z twa­rzą i po­sta­cią, z gło­sem Julci. Nie tej damy do­stoj­nej, go­rą­cej, mi­łej i po­waż­nej, która te­raz sie­działa na końcu stołu i opo­wia­dała mu jakże inne dzieje tych sa­mych upły­nio­nych lat ni­skim, do­brym gło­sem. Ach, nie, tamta Jul­cia była smu­kła, zgrabna, żywa, nie­opa­no­wana i ma­jąca ja­kieś dziwne po­rywy. Za­bie­rała go za­wsze konno na spa­cery, na któ­rych nic z nim nie mó­wiła, gry­wali w te­nisa. Nie było mię­dzy nimi żad­nego flirtu, żad­nego zbli­że­nia się. Ko­kie­to­wała go ra­czej Jola, mło­dziutka wów­czas, szes­na­sto­let­nia i prze­śliczna panna. Nie roz­ma­wiał z Jul­cią tak jak z Ka­zią, wcale z nią nie roz­ma­wiał, i zdaje mu się, że dzi­siej­sza wła­śnie roz­mowa, którą tak zde­cy­do­wa­nie Jul­cia ob­jęła w swoje po­sia­da­nie, jest wła­śnie naj­dłuż­szą roz­mową, jaką do­tych­czas z sobą pro­wa­dzili. I jesz­cze jedno my­ślał cza­sami prze­lot­nie Wik­tor Ru­ben. My­ślał, że gdy się kiedy z Jul­cią jesz­cze spo­tkają, wy­ja­śnią so­bie wszystko. Te­raz jed­nak po­jął, że wszystko musi uto­nąć w prze­pa­ści lat mi­nio­nych i ni­gdy już nie bę­dzie wy­ja­śnione. I gdy te­raz pa­trzył na Jul­cię mó­wiącą prędko i wy­raź­nie, na jej zimne nie­bie­skie oczy i bar­dzo pra­wi­dłowe rysy pięk­nej twa­rzy, na błysz­czące i ob­fite bry­lanty na nieco spuch­nię­tych bia­łych pal­cach, zro­zu­miał, że nic tu­taj nie było do wy­ja­śnie­nia.

Aby to „wszystko” zro­zu­mieć, na­leży so­bie uprzy­tom­nić to­po­gra­fię i zwy­czaje dworu w Wilku. Przede wszyst­kim panny, do­ro­śle­jąc, na­bie­rały ma­nii, że każda musi mieć osobny po­kój. Jesz­cze trzy młod­sze dła­wiono w ol­brzy­mim „dzie­cin­nym”, po­ło­żo­nym za ga­bi­ne­tem, Jola miała tam swoją to­a­letę, ale sy­piała w ma­łym sa­lo­niku za du­żym sa­lo­nem, na ka­na­pie, a Ka­zia i Jul­cia na górce. Górka, czyli pię­terko, skła­dała się z ko­ry­ta­rza i czte­rech jed­na­ko­wych po­koi. Wik­tora umiesz­czono, gdy przy­je­chał tu na stałe, na wa­ka­cje trzy­na­stego roku, w go­ścin­nym po­koju za Jul­cią. Oba po­koje miały bar­dzo po­dobne ume­blo­wa­nie, zresztą Wik­tor czę­sto za­glą­dał do po­koju Julci po książki, po fo­to­gra­fie, które Jul­cia wy­wo­ły­wała, i znał do­sko­nale jego roz­kład.

Pew­nego razu, już pod ko­niec wa­ka­cyj, Wik­tor bar­dzo długo wie­czo­rem, w noc na­wet, był z Jolą na spa­ce­rze. Po­mię­dzy sta­wami wil­kow­skimi a Roż­kami wu­jo­stwa i tam­tej­szym spo­rym je­zio­rem cią­gnęła się za­ro­śnięta ta­ta­ra­kiem i rzęsą struga, kry­jówka ka­czek i zi­mo­rod­ków. Jola z Wik­to­rem po­sta­no­wili po­pły­nąć małą łó­deczką wil­kow­ską do wu­jo­stwa na ko­la­cję. Wy­pły­nęli za­raz po pod­wie­czorku, ale prze­prawa była ciężka, czółno trzeba było parę razy prze­cią­gać, rze­czy­wi­ście za­je­chali do­piero przed ko­la­cją na ro­żec­kie je­zioro i mimo przed­sta­wień wu­jo­stwa uparli się wra­cać tą samą drogą. Co prawda, noc była księ­ży­cowa, droga po­wrotna szła o wiele ła­twiej, ale bądź co bądź przy­je­chali do­syć późno, kiedy dom cały spał, a psy były spusz­czone z łań­cu­cha. Wik­tor roz­ma­rzył się tym ko­le­żeń­skim ob­co­wa­niem z Jolą, która mu się naj­bar­dziej ze wszyst­kich sióstr za­wsze po­do­bała, i co do niej jed­nej nie miał zu­peł­nej pew­no­ści, że po­zo­staje na jego urodę i in­te­li­gen­cję obo­jętna. Go­dzi­nami ple­tli głup­stwa, do­ku­czali so­bie, do­sta­wał klapsy, wal­czyli cza­sami z sobą, a po­tem ra­zem jeź­dzili na spa­cery, jak ten, albo wóz­kiem do lasu, albo jesz­cze gdzie in­dziej, do mia­steczka; ką­pali się ra­zem i jeź­dzili konno, a za­wsze ich było sły­chać z da­leka, tak dużo i gło­śno, i bez żad­nego sensu ga­dali. Mil­kli, kiedy się kto do nich zbli­żał, ale tylko dla­tego, że się wsty­dzili bez­myśl­nej tre­ści tych roz­mów. Wi­dy­wano ich ra­zem i przy­zwy­cza­jono się do tego, ni­kogo to nie dzi­wiło, nie uwa­żano tego ja­koś za flirt, tylko za za­żyłe ko­le­żeń­stwo. Wik­tor na­wet ja­kiś czas, za­raz po ma­tu­rze, ko­re­spon­do­wał z Jolą, ale po­tem to im wy­wie­trzało. Tego wie­czora, zmę­czeni i senni, wró­cili roz­ma­rzeni i po­że­gnali się w sa­lo­nie, gdzie jesz­cze dla nich stała zimna her­bata, chleb, ma­sło i wę­dliny. Zje­dli to wszystko i Jola po­szła spać do swo­jej „al­kowy”, jak na­zy­wała sa­lo­nik, a Wik­tor szedł po scho­dach do sie­bie.

W za­my­śle­niu zu­peł­nie nie­świa­do­mie otwo­rzył, za­miast drzwi swo­ich, drzwi po­koju Julci. Nie­raz się po­tem za­sta­na­wiał, jak to się stało, i nie mógł so­bie uprzy­tom­nić. To tylko jest pewne, że ni­gdy by na coś po­dob­nego so­bie nie po­zwo­lił świa­do­mie. Wszedł po ciemku i nie za­pa­la­jąc świecy, usiadł na pierw­szym z brzegu krze­śle i pa­trząc na okna, przez które wi­dać było niebo nie­bie­skie od nie­wi­docz­nego księ­życa, zdjął buty i skar­petki – naj­waż­niej­sze czę­ści swo­jego ubra­nia, poza tym nie miał na so­bie dużo, lek­kie okry­cie ciała spo­częło obok krze­sła. Pod­szedł do łóżka i tu­taj spo­strzegł po­myłkę swoją, za­śmiał się ci­cho i sam nie wie­dział już, dla­czego po­czął ową po­myłkę kon­ty­nu­ować: sam grać przed sobą. Do­tknął le­żą­cej dziew­czyny, ale ona się nie ru­szyła, siadł przy niej, spała. Wy­cią­gnął się obok niej i po­czuł całą roz­kosz jej ciała przez cien­kie prze­ście­ra­dło. Po chwili zro­zu­miał, że Jul­cia nie śpi, i zmar­twiał z tego wra­że­nia. Le­żeli tak przy so­bie przez dłu­gie chwile, nie mó­wiąc ani słowa, po­wścią­ga­jąc od­dech. Po­mału, nie­znacz­nie, jak wska­zówki ze­gara wy­ko­ny­wali cały sze­reg zmian po­zy­cji, aby się przy­bli­żyć ku so­bie, ob­jąć, przy­ci­snąć. Ni­gdy w ży­ciu Wik­tor nie za­po­mni tego wra­że­nia, ja­kiego do­znał, po­czuw­szy pod dłońmi skórę tej dziew­czyny. Było to coś tak skoń­cze­nie pięk­nego, cie­płego i ma­te­rial­nego jak kwiat. Nie wie, dla­czego nie po­wie­dzieli nic do sie­bie. Dla­czego sy­mu­lo­wali na­wza­jem przed sobą cał­ko­wi­cie nie­praw­do­po­dobną ko­me­dię snu. To, co ro­bili, wy­klu­czało wszelką moż­li­wość nie­świa­do­mo­ści. Wik­tor czuł ta­kie na­tę­że­nie wszyst­kich sił ero­tycz­nych w so­bie, że ogar­niał go ja­kiś bo­le­sny za­chwyt, każde prze­su­nię­cie ręką po ciele Julci przy­pra­wiało go pra­wie o omdle­nie. Że ni­gdy przed­tem nie od­czu­wał nic po­dob­nego, to nie dzi­wota, bo ja­kiż tam to był ten jego do­tych­cza­sowy mi­zerny ero­tyzm, ale ni­gdy po­tem się to nie po­wtó­rzyło i wspo­mnie­nie tej pierw­szej nocy mi­ło­snej, bar­dzo go­rą­cej i ci­chej, no­sił w so­bie przez całe ży­cie. Ni­gdy już nic, ża­den owoc ani żadne ciało nie miało tego do­tyku, tej sprę­ży­sto­ści w ugię­ciu się, tego atłasu, co młode piersi Julci wtedy w Wilku. Nie spali, uda­jąc sen, do świtu. Wtedy Wik­tor za­brał swoje rze­czy i prze­kradł się do swo­jego po­koju. Za­snął wtedy na­prawdę jakby snem ka­mie­nia i zbu­dził się do­syć późno.

Jul­cia wcze­śnie rano wy­je­chała z matką do War­szawy, tak że się z nią nie zo­ba­czył, do­piero na trzeci dzień pod wie­czór. Grał w te­nisa z Jolą i Ka­zią na po­dwó­rzu, skąd było wi­dać drogę idącą od sta­cji. Zo­ba­czył Jul­cię sie­dzącą obok swej matki, ubraną w mig­da­łowy ko­stium z czer­wo­nym kra­wa­tem. (Ukradł jej po­tem ten czer­wony kra­wat i długo miał w swo­ich rze­czach, aż wszystko ra­zem gdzieś się zgu­biło). Obo­jęt­nie zwró­cona w stronę kop na polu, nie spoj­rzała na gra­ją­cych, po­tem do­piero po pod­wie­czorku przy­szła do nich i grali ra­zem, jak gdyby nic nie było. I nie po­wie­dzieli do sie­bie od tego czasu ani słowa. Ow­szem, roz­ma­wiali o po­tocz­nych rze­czach, jeź­dzili na­wet ra­zem na spa­cery, za­cho­dził do niej po książki, znaj­do­wali się bar­dzo czę­sto sami w osob­nych po­ko­jach, w le­sie, na łódce; ale o tym ni­gdy ani słowa.

Zda­rze­nie to na­stą­piło pod ko­niec lata i Wik­tor nie­długo już po­zo­sta­wał w Wilku. Jed­nak dwa razy jesz­cze przy­cho­dził do Julci i wszystko od­by­wało się tak samo, w nie­mej ko­me­dii nie­moż­li­wego snu. I za­wsze zo­sta­wała taka noc we wspo­mnie­niach Wik­tora, jak ze­tknię­cie z czymś nie­skoń­cze­nie pięk­nym i pach­ną­cym, tak jakby w tych no­cach nie było nic cie­le­snego, tylko ja­kieś na­bo­żeń­stwo. Zwłasz­cza trze­cia noc – było to w przed­dzień jego wy­jazdu – zo­sta­wiła mu wspo­mnie­nie ta­kiej po­gody i sło­dy­czy jak letni dzień spę­dzony nad mo­rzem.

W na­stęp­nym roku miesz­kał u wu­jo­stwa, do­ryw­czo tylko przy­cho­dził na lek­cje z młod­szymi dziew­czyn­kami, późno przy­je­chał, a już sła­wetny pierw­szy sierp­nia od­wo­łał go do mia­sta. Ale od­wa­żył się tym ra­zem na rzecz sza­loną. Raz, po dłu­gich na­my­słach i wa­ha­niach, przy­szedł tu w nocy, wlazł na pod­mu­rówkę, stam­tąd na gzyms i wszedł przez okno do po­koju Julci. I tym ra­zem nic mu nie po­wie­działa, a noc była taka sama, parna i pach­nąca.

Te cztery noce, naj­pięk­niej­sze noce jego ciała, przy­po­mniał so­bie po­mię­dzy py­ta­niem a py­ta­niem, je­dząc gro­szek z grzan­kami i kur­częta, gdy pa­trzył na rysy pięk­nej, oty­łej i ob­cej ko­biety, która sie­działa nie­da­leko i mó­wiła tak dużo, ja­dła też dużo, bły­ska­jąc bry­lan­tami pier­ścieni i wład­czym to­nem rzu­ca­jąc mat­czyne na­kazy Feli i Kici, które sie­działy z An­to­siem i bo­nami na sza­rym końcu stołu. Do­tych­czas za­wsze my­ślał, że się spo­tkają na sta­rość z Jul­cią i że się z nią uga­dają, wy­ja­śnią so­bie wszystko, że po­wie jej, iż ni­gdy jej nie ko­chał, a za­wdzię­cza jej tyle, jak żad­nej ko­bie­cie w swym ży­ciu, że to było ta­kie dziw­nie piękne. A przy tym chciał się do­wie­dzieć, czym były te noce dla niej, czy także je wspo­mina.

Ale te­raz wi­dział, że wszystko na próżno. Py­ta­nia i nie­do­szłe roz­mowy uto­nęły na za­wsze, ni­gdy so­bie o tym nie po­wie­dzą i jak wtedy uda­wali, że śpią, tak te­raz mu­szą uda­wać, że nie pa­mię­tają.

Za­raz po ko­la­cji zwró­cił się do Kazi z prośbą, aby go ode­słały końmi do Roż­ków. Ja­koż, nim jesz­cze skoń­czyli pić kawę w ga­bi­ne­cie, z daw­nych zło­co­nych fi­li­ża­nek, które „mama” oca­liła, za­tur­ko­tało przed gan­kiem i An­toni za­je­chał. Wik­tor po­że­gnał się czym prę­dzej i wszy­scy od­pro­wa­dzili go na ga­nek. Gwar zro­bił się straszny. Jul­cia za­pra­szała go, aby przy­je­chał ju­tro na obiad, po­zna jej męża, Ka­wec­kiego. Ale Wik­tor od­po­wie­dział, że się wu­jo­stwo ob­rażą.

– Ju­tro mu­szę zjeść obiad z wu­jo­stwem, przyjdę na pod­wie­czo­rek, a za to do­piero po­ju­trze będę na obie­dzie!

Mó­wił we­soło i wsko­czył do po­wozu jak mło­dzik, przy­jem­nie mu było, że go tu lu­biano i pa­mię­tano o nim. Pa­nie też były gwarne i we­sołe. Wszyst­kim ubyło tych lat pięt­na­ście i każdy był z tego za­do­wo­lony.

– Pan się nie oże­nił jesz­cze, a nam już wszyst­kie panny za mąż po­wy­cho­dziły – po­wie­dział sen­ten­cjo­nal­nie fur­man, stary An­toni.

– Nie wszyst­kie, jest jesz­cze panna Tu­nia – od­po­wie­dział Wik­tor.

– E, ta­kie tam dziecko – sark­nął An­toni i mach­nął bi­czem. Wi­dać dla niego też czas sta­nął przed pięt­na­stu laty.

W prze­ci­wień­stwie do Wilka Rożki był to do­mek bar­dzo skromny i skrom­nie pro­wa­dzony. Wuj, nie­gdyś eko­nom, do­ro­bił się, ciotka mu po­mo­gła, han­dlu­jąc ku­rami, fol­war­czek był ma­lutki, ale rządny i mą­drze utrzy­many. Dom też nie­wielki, skromny, w po­sił­kach prze­bi­ja­jący się wła­snymi środ­kami, to zna­czy dro­biem, ogór­kami i kwa­śnym mle­kiem. Ale też Wik­tor ogrom­nie lu­bił tę pra­co­witą, wła­sno­ręczną skrom­ność.

Tym ra­zem jed­nak nie sie­dział długo z wu­jo­stwem, tyle tylko, co na­le­żało; przy­znał się do tego, że za­szedł do Wilka, ciotka po­ki­wała głową: „Mój Boże, naj­lep­sze panny sprzed nosa ci za­brali!”. Wuj na nią huk­nął, głup­ko­wata Ka­sia, du­pli­kat ta­kiej sa­mej Wa­lerci sprzed lat pięt­na­stu, za­nio­sła przed nim lampę do zim­nego, dusz­nego po­koju. Wik­tor zo­stał sam.

Cho­dził tam i z po­wro­tem po tym po­koju, jak u sie­bie w Sto­kroci, ale trzeba przy­znać, że nie my­ślał ani o jed­nym z tam­tej­szych kło­po­tów, ani o jed­nej spra­wie, co go tak iry­to­wały i tyle mu krwi psuły. Za­pa­dły się one na­gle pod zie­mię, a Wik­tor pro­wa­dził most od dwóch pa­mięt­nych lat mło­do­ści, skrom­nych zresztą w zda­rze­nia, ja­kie prze­pę­dził w Wilku i w Roż­kach. Sły­szał te­raz z roz­mów swo­ich in­te­li­gent­nych przy­ja­ciół, Ju­rek mu o tym coś mó­wił, że się lu­dzie wiele zaj­mują ideą czasu, że pi­szą książki o prze­zwy­cię­ża­niu czasu. Otóż jemu się wy­dało, że on także prze­zwy­cię­żył, prze­sko­czył czas i po­tra­fił go za­wró­cić. Że stoi te­raz tam, gdzie był przed pięt­na­stu laty, i że te­raz może wy­brać!

Te­raz do­piero ro­zu­miał, co było uro­kiem tam­tych dwóch lat i dla­czego tak ła­two mu się one upla­stycz­niły. To był nie­uświa­do­miony, mło­dzień­czy ero­tyzm, jaki się roz­le­wał w po­wie­trzu na­około sze­ściu dziew­cząt ład­nych i przy­jem­nych. To było to, co i dla nich miało wów­czas zna­cze­nie, i dla­tego one tak do­brze o nim pa­mię­tały. Po­wta­rzały mu naj­drob­niej­sze jego słowa, czyny, jak na­pra­wił dzwonki, jak czy­ścił so­bie żółte buty kwa­śnym mle­kiem.

Wszystko, co wtedy się działo, to były nie­uświa­do­mione za­po­wie­dzi rze­czy, któ­rych nie zre­ali­zo­wali. Ale on prze­rzu­cił most, za­wró­cił czas, te­raz można zre­ali­zo­wać wszystko, co się wów­czas za­po­wia­dało. Wów­czas to było cie­lęce szczę­ście, ale te­raz on stał się już doj­rza­łym męż­czy­zną, po­trafi zre­ali­zo­wać to, co wtedy było szki­cem, chwiej­nym ry­sun­kiem. Tak, oczy­wi­ście. Do­tych­czas nie­wiele urze­czy­wist­niał, ale to były przy­czyny wyż­sze, wa­runki. A zresztą, dla­tego pew­nie wszystko od­kła­dał, że pod­świa­do­mie czuł, że wróci tu­taj, że bę­dzie znowu na pod­wie­czorku w Wilku, a to jest prze­cież ta­kie zu­peł­nie, zu­peł­nie inne niż wszystko, co było do­tych­czas.

Jul­cia, nie­stety, nie li­czy się. Wszystko z nią zwią­zane, nie­odwo­łal­nie za­mknięte, na­wet nie po­trafi się z nią roz­mó­wić. Ona – to jest za­mknięta książka. Zu­peł­nie inna, nie­po­dobna, skoń­czona. Jed­nak te lata nie za­wsze da­dzą się prze­sko­czyć. Ka­zia ni­gdy nie miała żad­nego zna­cze­nia, ale inne? Jola, Zo­sia, Tu­nia. Biedna Fela, by­łaby te­raz naj­ład­niej­sza, ale umarła. Otwo­rzył drzwi do przy­le­głego po­koju, gdzie sły­szał jesz­cze głosy wu­jo­stwa. Ciotka cze­sała przed lu­strem dłu­gie, siwe włosy.

– Kiedy umarła Fela? – za­py­tał gwał­tow­nie. – Nic o tym nie wie­dzia­łem.

– A bo to jesz­cze pod­czas wojny – po­wie­działa ciotka. – Za­raz po ślu­bie Julci.

– A na co?

– Na hisz­pankę, mó­wili. Serce za­wsze miała słabe.

– Bój się Boga, taka dziew­czyna! – sap­nął wuj już spod pie­rzyny.

– No, to do­bra­noc wu­jo­stwu.

– Do­bra­noc.

Wik­tor wy­co­fał się znowu do swego po­koju. Wresz­cie uło­żył się w wy­so­kim, drew­nia­nym, mocno skrzy­pią­cym łóżku. Sen długo nie przy­cho­dził, mę­czył go za­pach świeżo upra­nych prze­ście­ra­deł i słomą na­pcha­nych sien­ni­ków. Wresz­cie za­snął, zbu­dził się po­tem i już był dzień. Za oknem gda­kały kury, piał ko­gut, cio­cia dys­ku­to­wała o czymś z Kaź­mie­rzową, jed­nym sło­wem, na­strój Roż­ków w ca­łej pełni. Ubrał się le­ni­wie i włó­czył po ogro­dzie nie­wiel­kim i ol­brzy­mim po­dwó­rzu, na­peł­nio­nym mnó­stwem na­rzę­dzi wuja Ro­berta. Oglą­dał bez­myśl­nie siew­niki i roz­py­la­cze, a cze­kał nie­cier­pli­wie obiadu, który na szczę­ście by­wał bar­dzo wcze­śnie, jak to u lu­dzi zdro­wych. Chciało mu się do­wie­dzieć cze­goś ze strony, z boku, o wil­kow­skich pan­nach, jak je na­zy­wano. A ciotka była kro­niką ca­łej oko­licy. Na pewno uzu­pełni mu wia­do­mo­ści, któ­rych ską­pił so­bie od tych cza­sów.

Nie­stety, gdy obiad na­stą­pił (krup­nik i sie­kane ko­tlety), nie­wiele się mógł do­wie­dzieć. Wuj nie dał dojść do słowa ciotce i tro­chę w kółko za­py­ty­wał Wik­tora, co ten robi, co ro­bił, o dawno mi­nione dzieje, jak woj­sko ro­syj­skie, Mur­man, prze­prawy do Fran­cji i od­wrót spod Ki­jowa. Za każ­dym py­ta­niem wuja Wik­tor pa­trzył na niego przez chwilę ze zdzi­wie­niem, po­tem siłą mu­siał uprzy­tam­niać so­bie swoje mi­nione ży­cie.

– A tak, tak, pro­szę wu­jaszka... – mó­wił i bar­dzo krótko od­po­wia­dał. Nie mógł od­pę­dzić tych py­tań, ale chciał od­pę­dzić te my­śli, wię­cej, chciał od­pę­dzić te zda­rze­nia i na­wet raz po­wie­dział:

– Tak, tak, to było okropne, wo­lał­bym o tym nie wie­dzieć.

Do­ty­czyło to naj­mniej okrop­nego epi­zodu jego prze­szłego ży­cia, mia­no­wi­cie, dość we­so­łego i nie­fra­so­bli­wego po­bytu w Ar­chan­giel­sku, ale te­raz do­piero wy­dał mu się ten świat bez ko­biet, przez który prze­brnął z trud­no­ścią, czymś do­prawdy okrop­nym. Ciotka od razu wy­czuła, że Wik­tor nie chce mó­wić o tam­tych cza­sach, a jesz­cze mniej o te­raź­niej­szej swo­jej pracy, którą wszy­scy krewni uwa­żali za wielki upa­dek ka­riery Ru­bena. Ale wuj nie da­wał jej przyjść do słowa. Wresz­cie, gdy się już pod ko­niec obiadu Wik­tor do­rwał do py­tań, mu­siał wy­słu­chać ca­łej ge­ne­alo­gii ro­dziny Ka­wec­kich, ich po­kre­wieństw, czym się Ka­wecki trud­nił, jak się te­raz do­sko­nale za­jął Wil­kiem i jego fol­war­kami, po­tem, jak Wilko obec­nie pro­spe­ro­wało, ile mieli krów, ile owiec i ile za­sa­dzili w tym roku bu­ra­ków. Po­tem opo­wia­dała mu cio­cia, jak się obie córki Julci ro­dziły, jedna w War­sza­wie, druga w Wilku, i ile z tym było kramu. Osta­tecz­nie mniej go to nie­cier­pli­wiło od py­tań wuja. Wstał od stołu w do­brym hu­mo­rze i po­wie­dział:

– Pro­szę cioci, ja na pod­wie­czorku nie będę. Obie­ca­łem już, że przyjdę do Wilka.

Cio­cia się uśmiech­nęła.

– Mój drogi – po­wie­działa – my tu­taj to już nie bar­dzo na­cie­szymy się twoim wi­do­kiem.

– Cóż ro­bić? – wes­tchnął wuj. – Mło­dzi za­wsze jed­na­kowi.

– Mło­dzi? – za­śmiał się Wik­tor. – Nie­stety, wu­jaszku, już nie mło­dzi.

Ciotka za­ma­chała rę­kami.

– Młod­szy je­steś, niż daw­niej by­łeś, a pięk­niej­szy w każ­dym ra­zie. Wła­śnie do wuja mó­wi­łam: kto by to po­my­ślał daw­niej, że z cie­bie taki piękny chło­piec wy­ro­śnie. Jak tu by­wa­łeś, to tylko Ka­zia i Jola uwa­żały, żeś przy­stojny, a wszy­scy się śmieli z tego. Chudy by­łeś i wy­soki jak koń an­giel­ski, a te­raz przy­jem­nie po­pa­trzeć. Wil­kow­skie panny pew­nie po­ża­łują, że na cie­bie nie po­cze­kały. Zresztą, te­raz za­mąż­pój­ście to tylko próba...

Wik­tor, po­gwiz­du­jąc, po­biegł do swego po­koju i zmie­nia­jąc kra­wat na ciem­niej­szy (jed­nak nie tylko dwie ko­szule za­wie­rała jego teczka), przy­pa­try­wał się swo­jej twa­rzy w lu­strze. Pew­nie, że przy­stojny, tylko za­nie­dbany, rysa na po­liczku – mu­śnię­cie kuli. Kąty czoła zbyt wgłę­bione w kę­dzie­rzawe włosy; gdy się co dzień go­lił, to za­raz le­piej wy­glą­dał. Jak gdyby czy­ściej. Nie­dawno do­wie­dział się o tym, że miał ładne oczy. Po­wie­dział mu to ktoś zu­peł­nie bez­stronny, któ­ryś z ko­le­gów. Ja­nek, zdaje się. W ogóle za­wsze my­ślał, że był bar­dzo brzydki, i to go jesz­cze bar­dziej onie­śmie­lało. W Wilku przy stole rzadko się od­zy­wał, stro­nił od lu­dzi, przy­cho­dził nie­zau­wa­żony i był do wczo­raj prze­ko­nany, że nie za­słu­gi­wał na żadną uwagę. Cho­dził czy­tać do ogrodu na wzgó­rek pod so­snami, ale ukry­wał się z tym, co czyta, bo panny bar­dzo szy­dziły z jego lek­tury. Schil­le­rowi zwłasz­cza do­stało się i Nie­tz­schemu. Co prawda, Nie­tz­schego sam wów­czas nie­wiele ro­zu­miał. Za­chwy­cał się za to dwiema książ­kami, które miały dla niego za­sad­ni­cze zna­cze­nie: Science et hy­po­thèse Po­in­ca­régo orazEwo­lu­cja twór­cza Berg­sona. Dla­czego wła­śnie te książki, a nie inne? Był to je­den z tych nie­wia­do­mych sko­ków mło­do­ści, która wy­biera nie­okre­ślone rze­czy z nie­wia­do­mych po­wo­dów i po­wo­łuje się raz na Nie­tz­schego, od­rzu­ca­jąc Berg­sona, to zno­wuż fa­wo­ry­zuje fran­cu­skiego pi­sa­rza, nie lubi Nie­tz­schego, nie może zro­zu­mieć naj­prost­szej my­śli He­gla, a stu­diuje trud­no­ści Kanta. Zresztą, to wszystko ma gdzieś. Nie czy­tuje ani Kanta, ani Berg­sona, nie czy­tał ich od tam­tych cza­sów ani razu. Ani w Ar­chan­giel­sku, ani jako pod­sta­ro­sta w Rud­kach, ani jako za­rzą­dza­jący w Sto­kroci nie miał na to czasu. Za­pewne te­raz także nie weź­mie się do ksią­żek.

Wło­żył ka­pe­lusz, wziął szpi­crutę wuja i ude­rza­jąc nią po udzie, wy­szedł przed dom. Dzień był cie­pły i ja­sny. Za­pach su­szo­nej trawy, pio­łunu roz­to­pił się w po­wie­trzu, a cho­ciaż niebo ja­śniało, nie­bie­skie stawy i wszyst­kie wody, ja­kie spo­ty­kał po dro­dze, były białe.

Nie wie­dział dla­czego, ale my­ślał cały czas o Feli i jej przed­wcze­snej śmierci. Fela by­łaby może ład­niej­sza od Joli, do­rod­niej­sza, moc­niej­sza; trzy­mała się za­wsze pro­sto i z dzie­cinną po­wagą no­siła, jak pełne na­czy­nia, małe, le­d­wie roz­wi­nięte piersi. Pa­mię­tał ją jak dzi­siaj. Na­to­miast we wszyst­kim, co dzi­siaj sły­szał od ciotki, co prze­bi­jało po­mię­dzy jej sło­wami a py­ta­niami wuja, była pewna nie­chęć do Joli. Może na­wet nie tyle nie­chęć, ile ja­kieś ci­che po­tę­pie­nie; o mężu Joli, który zresztą pra­wie ni­gdy do Wilka nie przy­jeż­dżał, ciotka mó­wiła z wi­docz­nym smut­kiem w gło­sie; wy­li­cza­jąc go­ści by­wa­ją­cych w Wilku, o kilku pa­nach mó­wiła do­syć nie­wy­raź­nie: „przy­jeż­dża”, „za­przy­jaź­nili się”. Wik­tor okre­ślił to do­kład­nie i do­sad­nie, prze­cho­dząc po­nad sta­wem ku wy­cię­temu la­sowi i ku szo­sie; mach­nął szpi­crutą po lesz­czy­nie, aż po­le­ciały li­ście ciem­no­zie­lone, i po­wie­dział: „Pusz­cza się po pro­stu”. Nie spra­wiło mu to okre­śle­nie żad­nej przy­kro­ści, ale też było jak gdyby wy­kre­śle­niem Joli z pro­gramu. Szkoda jed­nak, ładna jest jesz­cze bar­dzo, ale nie mógł okre­ślić, do czego od­nosi się to „szkoda”.

Obiad w Wilku by­wał da­leko póź­niej niż w Roż­kach, dla­tego też Wik­tor, nie ob­li­czyw­szy się, przy­szedł za­raz po sprząt­nię­ciu ze stołu, wszyst­kie damy po­roz­ła­ziły się po swo­ich osob­nych po­ko­jach, a gdy zaj­rzał do dzie­cin­nego, zo­ba­czył tylko Felę i Ki­cię, le­żące po obie­dzie na pła­skich, osobno w tym celu zbu­do­wa­nych po­chy­łych de­skach; za­chmu­rzone i brzyd­kie, nic nie od­po­wia­dały na jego „dzień do­bry”. Pa­nie wszyst­kie były na gó­rze, tamte cztery po­koje słu­żyły te­raz Julci z mę­żem, Kazi z An­to­siem, Zosi z He­niem i Tuni. Jola nie wy­pro­wa­dzała się ze swo­jej „al­kowy”, cał­kiem ją za­mie­niw­szy na sy­pial­nię. Na górce pach­niało te­raz re­zedą i wodą ko­loń­ską, świeżą bie­li­zną, prze­ście­ra­dłami, pu­drem, jed­nym sło­wem: ko­bie­tami. Za­pu­kał do po­koju Julci, wszedł i za­stał ją le­żącą na ka­napce w ró­żo­wych szlar­kach całą, bar­dzo do­rodną i piękną. Obok niej na fo­telu, z no­gami na stołku, sie­dział jej mąż Ka­wecki, przy­stojny, oka­zały w ja­snym, bar­dzo po­rząd­nym ubra­niu. Wik­tor po­czuł dla niego od razu całą nie­chęć za­nie­dba­nego męż­czy­zny do ele­ganta, poza tym Ka­wecki ga­dał bez prze­rwy rze­czy ba­nalne, in­te­li­gentne, ale zu­peł­nie oczy­wi­ste. Mó­wił o wszyst­kim, co Wik­tor i Jul­cia przyj­mo­wali do wia­do­mo­ści, co le­żało w za­ło­że­niu, co wie­dzieli i od­czu­wali. Miał styl zbli­żony przy tym do po­wie­dze­nia: „Miło jest w dzień po­godny zro­bić wy­cieczkę na świe­żym po­wie­trzu”. Wik­tor na próżno sta­rał się go spro­wa­dzić na za­gad­nie­nia czy­sto go­spo­dar­skie, któ­rymi sam się in­te­re­so­wał. Miał za­miar do­wie­dzieć się na­prawdę cze­goś od do­sko­na­łego go­spo­da­rza i sko­rzy­stać z tych wia­do­mo­ści przy pro­wa­dze­niu go­spo­dar­stwa w Sto­kroci. Tak na przy­kład cho­dziło mu o kal­ku­la­cję go­spo­dar­stwa mlecz­nego w ma­jątku po­ło­żo­nym da­lej od War­szawy, kwe­stię „mleko czy ma­sło?”, do­stawy, ta­ryfy, koszty trans­portu do naj­bliż­szej sta­cji. Ale Ka­wecki nie­chęt­nie po­ru­szał te te­maty. Wo­lał mó­wić rze­czy ode­rwane i nie­po­trzebne, jak to, że niebo jest nie­bie­skie, że go­rąco, że kurz jest la­tem do­kucz­liwy, że mu­chy na­leży tę­pić fli­tem. Wik­tor nie wy­trzy­mał i spy­tał się o Jolę.

– Jola ma dzi­siaj go­ści – po­wie­działa Jul­cia. – Przy­je­chali z Edwar­dem (Edward to był Ka­wecki) z War­szawy, nie bę­dzie mo­gła ci to­wa­rzy­szyć. Je­żeli się chcesz przejść po pod­wie­czorku, to Zo­sia może pójść z tobą.

Wik­tor wy­szedł na ko­ry­tarz i za­sta­no­wił się, jak ma za­wo­łać na Zo­się. Po­my­ślał, że bę­dzie naj­le­piej tak, jak daw­niej: „Zo­siu”. Ode­zwała się tuż obok w jego daw­nym po­koju, wszedł tam i zo­ba­czył zno­wuż Zo­się le­żącą na ko­zetce, sytą i białą, po­my­ślał, że i ta też była skłonna do oty­ło­ści. Obok niej, w wó­zeczku przy­kry­tym gazą, spał jej sy­nek. Zo­sia mó­wiła zu­peł­nie gło­śno.

– Mo­żesz się nie krę­po­wać jego obec­no­ścią – po­wie­działa do Wik­tora – on swoje dwie go­dziny po obie­dzie musi ode­spać, żeby tam ar­maty wa­liły. Przed czwartą się nie obu­dzi. Praw­dziwy męż­czy­zna!

– A ty mu­sisz go tu pil­no­wać?

Za­uwa­żył, że Zo­sia bez naj­mniej­szego omó­wie­nia tej kwe­stii mó­wiła mu po imie­niu, jak star­sze sio­stry. Oczy­wi­ście tak było naj­pro­ściej, ale prze­cie na­le­żało to okre­ślić wza­jemną umową.

– Nie, nie mu­szę, za­raz przyj­dzie panna Fran­ciszka.

– A czy nie chcia­ła­byś pójść ze mną na po­dwó­rze albo do ogrodu?

– Och, to chyba po pod­wie­czorku. Te­raz je­stem za le­niwa, Tu­nia cię opro­wa­dzi, ona ma za­pał i zdro­wie. – Za­śmiała się, po­ka­zu­jąc białe, mocne zęby, naj­więk­szą ozdobę swo­jej świe­żej twa­rzy. Uśmiech także miała bar­dzo miły.

Wik­tor czuł, że mię­dzy nimi na za­wsze nie­za­po­mnianą prze­grodą po­zo­staną ich dawne lek­cje i an­ty­pa­tia, jaka się mię­dzy na­uczy­cie­lem a uczen­nicą wy­two­rzyła z po­wodu jej le­ni­stwa, a jego nie­chęci. Pier­wotne urazy tych spo­tkań po­zo­sta­wiły stałe ślady i Wik­tor czuł w Zosi, spo­koj­nej ko­bie­cie od­da­nej tra­wie­niu i ma­cie­rzyń­stwu, ową dziew­czynę, która po­gar­dzała nim, ro­biła mu sceny w go­rące, let­nie po­łu­dnia, kiedy z nią prze­ra­biał ła­cinę, a dziew­czy­nie chciało się jeź­dzić konno. Na­zy­wała go wtedy eko­no­mem, jego wuja rządcą i do pa­sji ją do­pro­wa­dzała rów­no­waga Wik­tora, któ­rego zwłasz­cza tak de­mo­kra­tyczne wy­my­sły nie mo­gły wy­pro­wa­dzić – rzecz pro­sta – ze spo­koju. I te­raz szu­kał w sło­wach Zosi, w jej wy­mów­kach, że nie może iść na spa­cer, w jej py­ta­niach, któ­rych kilka mu za­dała, wy­ka­zu­jąc wiel­kie wy­ro­bie­nie to­wa­rzy­skie i kon­wer­sa­cyjne, szu­kał śla­dów daw­nej po­gardy. I przy­znał, że je znaj­do­wał. Ła­twość, z jaką prze­szła z nim na „ty”, py­ta­nia, które ja­koś oma­wiały, omi­jały kwe­stię jego pracy i za­rob­ko­wa­nia, które nie mó­wiły także wszyst­kiego ani o jej sio­strach, ani o jej mężu, który pra­co­wał w Mi­ni­ster­stwie Spraw Za­gra­nicz­nych (po jego na­zwi­sku są­dząc, Wik­tor wie­dział, że jest wi­ce­kon­su­lem w Lu­bece) – wszystko to do pew­nego stop­nia było tej po­gardy i an­ty­pa­tii le­ciut­kim wy­ra­zem i po­krywką. A przy tym Wik­tor czuł, że mu się ta mała Zo­sia, wów­czas bar­dzo nie­zno­śna, a która te­raz była naj­bar­dziej damą ze wszyst­kich sióstr, ogrom­nie po­do­bała. Im­po­no­wała mu spo­ko­jem, nie­fra­so­bli­wo­ścią i umie­jęt­no­ścią cie­nio­wa­nia słów. Przy tym rze­czy­wi­ście była ładna i młoda, senna, tro­chę ocię­żała i jakby zmę­czona swoją cie­le­sno­ścią. Miał w sto­sunku do niej coś z uczu­cia chama, który pra­gnie zgwał­cić swoją pa­nią, to­też na­umyśl­nie był bar­dziej or­dy­narny i ob­ce­sowy w sło­wach, niż miał to w zwy­czaju. Zo­sia uda­wała, że tego nie wi­dzi – mimo iż miał iść na po­dwó­rze i do ogrodu, prze­ga­dali tak do czwar­tej, w któ­rej to go­dzi­nie coś za­sza­mo­tało się pod ga­zową po­krywką i ode­zwał się głos He­nia, od razu ener­giczny i wy­raźny, nic w so­bie ze snu nie­ma­jący. Ma­łego za­brała panna Fran­ciszka, ubrała go w oczach za­chwy­co­nej Zosi i obo­jęt­nego na te wdzięki Wik­tora, i wresz­cie na­de­szła go­dzina pod­wie­czorku.

Pod­wie­czo­rek ten roz­cza­ro­wał Wik­tora. Za dużo było ob­cych osób i wszy­scy byli jak gdyby skrę­po­wani wczo­raj­szą we­so­ło­ścią. Zresztą, wczo­raj był sam z pa­niami, które znał do­brze, a te­raz zja­wiło się mnó­stwo lu­dzi, któ­rzy – jemu nie­znani ani jego nie­zna­jący – na­brali w Wilku przez tych lat kil­ka­na­ście za­sad­ni­czego zna­cze­nia. Przede wszyst­kim Ka­wecki, tro­nu­jący obok Julci i na­da­jący cały ton ze­bra­niu. Wi­dać było, że ani Ka­zia, ani Jola nie da­rzyły go sym­pa­tią, a Wik­tor do­my­ślał się, że mu­siały w tym domu za­cho­dzić skom­pli­ko­wane za­gad­nie­nia ma­te­rialne, do­ty­czące po­działu do­cho­dów z Wilka i w ogóle dzia­łów, po­nie­waż wła­śnie naj­młod­sza z sióstr była od roku peł­no­let­nia i mu­siała nie­dawno do tych ak­tów przy­stą­pić. Mama nie ze­szła wcale na pod­wie­czo­rek, a Jola bar­dzo się spóź­niła, na­de­szła, po­mimo dwu­krot­nego gę­stego brzęku gongu, po pew­nym cza­sie do­piero przez szklane drzwi od ogrodu w to­wa­rzy­stwie dwu nie­zna­jo­mych pa­nów, z któ­rych je­den był w mun­du­rze woj­sko­wym. Wik­tor, roz­ma­wia­jąc z Ka­wec­kim, wi­dział, jak prze­szła przez we­randę bar­dzo we­soła i uśmiech­nięta. Pa­mię­tał, że Jola miała bar­dzo krótki wzrok, a te­raz spo­strzegł, że wada ta roz­wi­nęła się do tego stop­nia, iż Jola, idąc przez we­randę, gar­biła się tro­chę, pa­trząc cią­gle pod nogi; a że przy tym miała w ręku wy­soką trzci­nową la­seczkę, nada­wało jej to wy­razu nie­ocze­ki­wa­nie star­czego. Ale gdy pod­no­siła głowę, aby spoj­rzeć na jed­nego ze swych to­wa­rzy­szy, ol­brzymi biały ka­pe­lusz, który przed chwilą przy­kry­wał ją jak grzyb, sta­wał się sło­neczną au­re­olą na­około ro­ze­śmia­nej, cien­kiej, po­dłuż­nej twa­rzy. Ja­każ była ładna! W sło­necz­nym świe­tle ja­snego po­po­łu­dnia można to było do­piero zo­ba­czyć. W po­koju ru­szała się nor­mal­nie, by­stro, żwawo, wzru­sza­jąc cien­kimi ra­mio­nami, ob­na­żo­nymi z bia­łej lek­kiej sukni. Śmiała się do wszyst­kich, do Ka­wec­kiego na­wet, z Wik­to­rem wi­tała się ser­decz­nie i przed­sta­wiała mu obu ele­ganc­kich pa­nów, z któ­rych każdy był bar­dzo ładny i wy­pie­lę­gno­wany. Zwłasz­cza skóra nad sztyw­nym koł­nie­rzy­kiem woj­sko­wym ofi­cera do­pro­wa­dzała Wik­tora do pa­sji, była nie­zmier­nie biała, pod­bita tłusz­czy­kiem, wy­kar­miona i od­ży­wiona jak na ga­tun­ko­wym wło­skim wie­przu. Sam rot­mistrz był chudy, zresztą zgrabny, wy­soki i miał nie­zmier­nie piękne ręce. Roz­mowa przy stole była oży­wiona, za­bawna, zdaw­kowa jed­nak bar­dzo i to­wa­rzy­ska. Obec­ność nie­zna­jo­mych pa­nów bar­dzo zmro­ziła Wik­tora i pod­wie­czo­rek, na który tak się cie­szył, znu­dził go osta­tecz­nie. Zwró­cił się do Tuni, która, chuda i z roz­sze­rzo­nymi oczami, sie­działa już pra­wie mię­dzy dziećmi.

– Wi­dzę, że tylko Tu­nia zo­staje mi, aby opro­wa­dzić po Wilku i po­ka­zać, co się zmie­niło – po­wie­dział. – Pój­dziemy na spa­cer? Do­brze?

Tu­nia mruk­nęła „tak” i po­grą­żyła swe usta i oczy w bia­łej fi­li­żance z mle­kiem. Coś jesz­cze nie­zmier­nie dzie­cin­nego i pod­lot­ko­wa­tego było w jej za­cho­wa­niu się i Wik­tor by­naj­mniej nie dzi­wił się An­to­niemu, że na­zwał ją „ta­kim dziec­kiem”.

I rze­czy­wi­ście, po pod­wie­czorku ru­szyli na spa­cer. Ka­wecki z Jul­cią po­szedł na in­spekty, aby jej tam coś po­ka­zać, Ka­zia miała z An­to­siem lek­cję, Jola znowu w cie­niu płó­cien­nego ka­pe­lu­sza za­jęła le­żak na we­ran­dzie i oto­czyła się „swo­imi pa­nami”. Tym ra­zem Zo­sia do­trzy­my­wała jej to­wa­rzy­stwa.

Wy­szli przed ga­nek i za­trzy­mali się przez chwilę, pa­trząc na śliczny wi­dok, jaki się stąd roz­le­gał. Za­raz za pod­jaz­dem za­czy­nał się równy, dość wą­ski ka­nał i cią­gnął się w alei sta­rych gra­bów, jak strzała, wy­pro­sto­wany i przej­rzy­sty, przy­naj­mniej na jaki ki­lo­metr. Na za­koń­cze­nie tego ka­nału u wy­lotu alei stał duży młyn drew­niany, a z mły­nem za­czy­nała się wieś pa­ra­fialna.

– Czy lu­bisz dużo cho­dzić? – spy­tał się Wik­tor Tuni.

– A pan? – za­py­tała się.

– Przede wszyst­kim nie mo­żesz do mnie mó­wić „pan”. Wszyst­kie twoje sio­stry mó­wią do mnie po imie­niu.

– Na ra­zie to mi bę­dzie trudno – szep­nęła zmie­szana. – Pan jest o tyle ode mnie star­szy... – Tu się jesz­cze bar­dziej zmie­szała i po­czer­wie­niała, aż po pro­ste łuki brwi. – Ojej – za­wo­łała – pal­nę­łam ja­kieś głup­stwo.

– No nie, to nie jest wcale głup­stwo, masz ra­cję, moje dziecko. – Wik­tor nad­ra­biał miną, choć rze­czy­wi­ście po­wie­dze­nie Tuni nie spra­wiło mu żad­nej przy­jem­no­ści. – Pa­mię­tam cie­bie zu­peł­nie ma­lutką, mia­łaś za­wsze prze­stra­szone oczy... Naj­bar­dziej wtedy, gdy wpa­dłaś zdy­szana do sa­lonu i za­wo­ła­łaś prze­stra­szona: „Ojej, kura mnie go­niła!”.

Śmieli się oboje. Obe­szli pod­jazd i po­szli wzdłuż ka­nału, wy­mi­ja­jąc główną drogę.

– Za­wsze cho­dzi­łem z Felą w stronę młyna – po­wie­dział Wik­tor. – A ty pa­mię­tasz do­brze Felę?

– Pa­mię­tam – po­wie­działa obo­jęt­nie Tu­nia. – Ale to już dzie­sięć lat, jak umarła...

– Wiesz co, chodźmy te­raz na cmen­tarz.

– Do­brze – zgo­dziła się Tu­nia. – To prze­cie nie­da­leko.

Całą drogę, co szli wzdłuż gra­bów, Wik­tor mó­wił o Feli, wspo­mi­nał jej różne po­wie­dze­nia, spa­cery z nią, za­bawy. Fela wiecz­nie sie­działa na sta­wach, w wo­dzie, ką­pała się ca­łymi go­dzi­nami, bo bar­dzo do­brze pły­wała. Ba­wiło ją to ogrom­nie. Tu­nia słu­chała obo­jęt­nie i uwagi, któ­rymi prze­ry­wała opo­wia­da­nie Wik­tora, świad­czyły, że my­śli zu­peł­nie o czym in­nym. Do­ty­czyły one uro­dza­jów na po­lach po obu stro­nach alei, po­łowu ra­ków i ewen­tu­al­nej ho­dowli ryb, którą pro­jek­to­wał Ka­wecki. My­śli ich pły­nęły tak rów­no­le­gle, jak gdyby szły dwiema stro­nami ka­nału – nie spo­ty­kały się, ale też nie prze­szka­dzały so­bie.

O jed­nej sce­nie nie mógł jej opo­wie­dzieć. Było to ostat­niego lata, na parę ty­go­dni przed wy­bu­chem wojny. Wra­cał kie­dyś przed wie­czo­rem z ja­kie­goś po­lo­wa­nia, na kaczki, zdaje się, bo lu­bił tak cho­dzić so­bie z fu­zją tu i ów­dzie, choć nie­wiele na­strze­lał. Miał zajść do Wilka na ko­la­cję i na­gle wy­szedł z za­ro­śli wierz­bo­wych na łączkę nad sta­wem. Po­środku łąki stała ple­cami do niego Fela, cał­kiem naga, i żół­tym grze­bie­niem roz­cze­sy­wała nie­długi war­kocz; zwra­ca­jąc się do sie­dzą­cej na­prze­ciw niej Joli, ubra­nej w czer­woną suk­nię, mó­wiła coś czy opo­wia­dała. Wik­tor za­trzy­mał się gwał­tow­nie. Słońce miał za sobą przed sa­mym już za­cho­dem i żółty blask pa­dał na całą grupę, do­kład­nie oświe­tla­jąc białe kształtne ciało Feli i czer­woną suk­nię jej sio­stry. Jola zo­ba­czyła Wik­tora i pa­trzyła na niego bez słowa z prze­ra­że­niem; Fela po­szła za jej wzro­kiem i zo­ba­czyw­szy go, spoj­rzała na niego zdzi­wiona przez ra­mię: „Dla­czego nie prze­cho­dzisz?” – po­wie­działa spo­koj­nie i bez po­pło­chu. Ale na­gle wrza­snęła gwał­tow­nie, przy­pa­dła do ziemi i scho­wała się bły­ska­wicz­nie za Jolę. „Za­po­mnia­łam, że zrzu­ci­łam try­koty!” – wo­łała, śmie­jąc się tro­chę, a jed­no­cze­śnie bar­dzo za­że­no­wana. Wik­tor za­wró­cił w wierz­bowe za­ro­śla i cze­kał tam, aż się Fela ubie­rze. Za­my­kał oczy i wciąż wi­dział przed sobą w bia­łym oświe­tle­niu Felę, cze­szącą się i spo­koj­nie zwra­ca­jącą ku niemu swój pro­fil. Pach­niało wtedy po­mię­dzy wierz­bami go­ry­czą mo­krych la­sków – i te­raz, ile­kroć po­czuł taki za­pach, prze­cho­dząc obok ka­nału, wy­pły­wała przed nim ta grupa. Fela ubrała się wtedy i ucie­kła na­przód, nie chcąc się spo­tkać z Wik­to­rem, a oni wra­cali z Jolą; czuł się wtedy bar­dzo męż­czy­zną, z fu­zją za ple­cami, przy pięk­nej Joli, i za­bawne za­że­no­wa­nie i nie­po­ro­zu­mie­nie Feli na­peł­niało go ra­czej po­gar­dliwą wy­ro­zu­mia­ło­ścią. Uwa­żał Felę za „małą”, coś za­le­d­wie star­szego od Zosi, i ni­gdy nie pa­trzył na nią ina­czej jak na dziecko. Te­raz czuł, że może się my­lił. Nie tylko te­raz scena ta przy­cho­dziła mu na pa­mięć. Wy­pły­wała jako ty­powy jego „pej­zaż” – na Mur­ma­nie, kiedy tak bar­dzo długo nie wi­dzieli ani jed­nej ko­biety. Albo pod­czas wy­prawy ki­jow­skiej, kiedy spał na łóżku, na któ­rym przed chwilą za­kłuto Żyda, i czuł mdły za­pach krwi w po­wie­trzu, ale sen był waż­niej­szy od wszyst­kiego, od zbo­la­łych i po­ob­cie­ra­nych nóg, od wi­doku śmierci i ran, z któ­rym się prze­cie miał czas przez tyle lat oswoić; i wtedy wła­śnie wy­pły­wał ob­raz ką­pią­cych się ko­biet, pła­wią­cych się w spo­koj­nym świe­tle za­cho­dzą­cego słońca.

Jed­nak wi­dział, su­mu­jąc do­piero te­raz te rze­czy, że nie za­po­mniał on tak bar­dzo o Wilku; że my­ślał o nim czę­ściej, niżby się zda­wało. Że w każde wolne oko jego świa­do­mo­ści wpa­dało za­raz coś z tam­tej epoki, ob­raz któ­rejś z tych ko­biet. Spoj­rzał na Tu­nię, szła obok niego wiotka, „kro­czyła” ra­czej jak ar­cha­nioł obok To­bia­sza na ob­ra­zie Gior­gio­nego, sta­wia­jąc osobno dłu­gie nogi. I w ca­łej tej ma­nie­rze cho­dze­nia, w lek­kim po­chy­le­niu na­przód, w oczach, które prze­śli­zgi­wały się po dal­szych obiek­tach z krót­ko­wzroczną obo­jęt­no­ścią, spo­strzegł za­da­tek na star­cze cho­dze­nie Joli. „Za lat pięt­na­ście bę­dzie tak samo cho­dziła” – po­my­ślał.

Do cmen­ta­rza było nie­da­leko, za mły­nem za­raz za­czy­nała się wieś, a na prawo na wzgó­rzu, za pierw­szymi do­mami, le­żał cmen­tarz. Szło się tam zbo­czem, po­tem tro­chę w dół, gdzie stała kry­nica z żu­ra­wiem, z czte­rema srebr­nymi bia­ło­drzew­kami, a po­tem była brama. Samo pole boże też było za­sa­dzone gę­sto drze­wami i szczel­nie wy­peł­nione ma­łymi, za­cie­ra­ją­cymi się wzgór­kami, pod któ­rymi od­po­czy­wali lu­dzie. Krzyże, po­wa­lone i ni­kłe, gdzie­nie­gdzie tylko ster­czały nad nimi. Trzeba było przejść to mro­wie, aby dojść, pod sa­mym już mu­rem okól­nym, do grobu ro­dzin­nego pań­stwa z Wilka. Ale i on już był prze­peł­niony. Felę po­ło­żono opo­dal w ką­cie, przy zbiegu dwóch mu­rów, uło­żo­nych z po­lnych ka­mieni. Nad gro­bem stał krzyż brzo­zowy oto­czony szta­che­tami, ale mo­giłka była za­nie­dbana. Wik­tor po­pa­trzył na ten wzgó­rek, na któ­rym nie było ani jed­nego kwiatka, i zro­zu­miał, że jego py­ta­nie o Felę nie dla­tego było nie­sto­sowne, że po­ru­szało świeżo za­bliź­nioną ranę, ale dla­tego, że bu­dziło rze­czy dawno za­po­mniane. Tak, z tego, co mó­wiła mu dziś Tu­nia, z tego, jak wy­glą­dał ten grób, wy­ni­kało do­bit­nie, że o Feli nikt już nie pa­mięta.

– Mama tu czę­sto przy­cho­dzi? – za­py­tał się Tuni.

– O, mama te­raz pra­wie się nie ru­sza. Nie­do­brze się czuje.

Wik­tor stał nad