Czerwone tarcze - Jarosław Iwaszkiewicz - ebook + książka

Czerwone tarcze ebook

Jarosław Iwaszkiewicz

4,2

Opis

Ponadczasowa opowieść o odrodzeniu Królestwa Polskiego.

XII wiek. Czas krucjat, pańszczyzny i bratobójczych walk. Książę Henryk Sandomierski, syn Bolesława Krzywoustego, wyrusza w niebezpieczną podróż przez Europę. Zostawia za sobą rozbitą na dzielnice Polskę targaną konfliktami między pomniejszymi i chorobliwie ambitnymi władcami. Odwiedza przepełnione cichym dostojeństwem klasztory i tętniące życiem zamki. Trafia do Rzymu, do Palermo, a stamtąd do Ziemi Świętej, gdzie wraz templariuszami walczy z ramię w ramię Saracenami. Przez lata towarzyszy mu wizja korony i tego, co symbolizuje – Polski zjednoczonej, silnej, rządzonej żelazną, ale sprawiedliwą ręką jednego władcy.

Kiedy książę wraca do Sandomierza, ma już plan działania i mimo trudności stara się wcielać go w życie. Czy posiada jednak wystarczającą charyzmę? Czy ten nasz polski Hamlet, melancholik i marzyciel potrafi zdobyć się na okrucieństwo i bezwzględność? Na akty barbarzyństwa? Ile zdoła poświęcić ze swojego idealizmu, żeby scentralizować władzę?

Iwaszkiewicz pisał Czerwone tarcze jako remedium na beznadzieję sytuacji politycznej panującej w Europie w latach trzydziestych XX w., przygnębiony obowiązkami dyplomatycznymi na placówce w Kopenhadze.

Jarosław Iwaszkiewicz (1894–1980) – pisarz, poeta, eseista i tłumacz wielokrotnie wymieniany wśród kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. Razem z m.in. Julianem Tuwimem i Antonim Słonimskim współtworzył grupę poetycką Skamander. Po ślubie z Anną Lilpopówną osiedlił się w domu w Podkowie Leśnej, który nazwał Stawiskiem. Stamtąd podczas okupacji razem z Marią Dąbrowską i Jerzym Andrzejewskim kierował konspiracyjnym życiem artystycznym. Po wojnie publikował w „Odrodzeniu”, „Przekroju” i „Kuźnicy”, aktywnie działał w Związku Literatów Polskich, wchodził w skład zarządu Polskiego PEN Clubu. Od 1955 do śmierci był redaktorem naczelnym „Twórczości”. Jego proza – niezwykle wyrazista, z własną, oryginalną wizją świata – pozostaje na uboczu głównych nurtów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 548

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
3
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wadekk

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
aniasci

Dobrze spędzony czas

Książka dobrze oddająca klimat epoki, ale dosyć trudna do czytania.
00

Popularność




Wydawca ADAM PLUSZKA
Redaktorka prowadząca AGNIESZKA RADTKE
Korekta JUSTYNA TECHMAŃSKA, ANNA HEGMAN
Opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Projekt okładki i stron tytułowych PIOTR ZDANOWICZ
Zdjęcie na stronie tytułowej © archiwum Muzeum w Stawisku / FOTONOVA
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © The Estate of Jarosław Iwaszkiewicz. All rights reserved Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2021 Published by arrangement with Beata Stasińska Literary Agency
Warszawa 2021 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-66863-19-4
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

SŁOWO WSTĘPNE

Czerwone tarcze ukazały się po raz pierwszy na półkach księgarskich dwadzieścia lat temu. Pisałem je przedtem parę dobrych lat: była to chyba ta z moich prac, która wymagała najwięcej wysiłku. Od samej przeto koncepcji tej książki dzieli mnie przeszło ćwierć wieku. Przygotowanie książki było trudne nie tylko z tego powodu, że wymagała ona poważnych studiów historycznych i przeczytania wielu dzieł, ale był to także trud wewnętrzny. Chciałem, aby ta moja powieść historyczna dawała odmienny pogląd na historię niż większość naszych historycznych powieści i aby odpowiedziała mi na wiele pytań, które sobie stawiałem w tej epoce. Od tego pisania oddziela mnie w dniu dzisiejszym nie tylko spory szmat czasu, ale takie wielkie zdarzenia, jakie przeszły nad naszym światem, zostawiając głębokie ślady. Zdarzenia te zmieniły nie tylko mój stosunek do mego dzieła, ale i do samej istoty jego, to znaczy do pytań, jakie sobie wówczas stawiałem. I prawdę powiedziawszy, trudno mi jest w tej chwili określić dość ściśle, jakie były pobudki, które kazały mi zająć się dziejami naszego dwunastego wieku. Wiem tylko, że od dzieciństwa, od kiedy przestudiowałem jako dziecko prawie Historię wieków średnich Tadeusza Korzona, postać Henryka Sandomierskiego i jego historia, do której tak mało posiadamy sprawdzonych faktów, zamieszkała głęboko w moim sercu. Widocznie musiałem napisać tę powieść.

A teraz mam do Czerwonych tarcz stosunek jak do czegoś obcego; dawno już uschły nici, które mnie z nimi wiązały. I czasami się zastanawiam, dlaczego coraz to nowe wydania tej książki czytane są przez coraz to nowych ludzi. Chciałbym wiedzieć, co w niej odpowiada dzisiejszemu czytelnikowi. Przychodzę do przekonania, że jednak – mimo wszystko – interesuje w niej nie fabuła, nie zagadnienia jednostkowe, psychologiczne, ale społeczne i polityczne. Czerwone tarcze są powieścią o państwie.

Myślę, że czytelnika pociąga w mej pracy barwne traktowanie poważnych zagadnień; malownicza szata słowna tej powieści ma swoje znaczenie w zdobyciu przez nią tej nieoczekiwanej przeze mnie popularności.

Zastanawia mnie czasem, czy nie popełniłem błędu, dając mojemu utworowi pesymistyczne zakończenie. Pocieszył mnie niedawno w tym względzie list jednego z moich młodych czytelników, który tak pisał: „Uderzyło mnie samo pesymistyczne założenie tej powieści, pisanej przecież już tak dawno. Ale jest w tym wszystkim jakieś «mobilizujące» moralne ostrzeżenie. Gdy przypominam sobie karty Czerwonych tarcz, budzi się we mnie obawa, aby i moje życie nie rozpłynęło się w marszu od dnia do dnia, z których każdy miał być startem...”.

Wypowiedź ta, tak szczera i prosta, znalazła echo w moim wewnętrznym przekonaniu o mobilizującej wartości tej książki. Chciałbym więc teraz, gdy staje się ona w masowym wydaniu dostępna bardzo szerokim rzeszom czytelników, by jej ukryte przede mną i wiadome mi wartości stały się nie tylko czynnikiem estetycznym, ale także moralnym. Aby książka o księciu, który nie umiał zastosować swojego działania do czasów, w których żył, nauczyła nas właściwego zużytkowania własnych możliwości i tej wielkiej szansy, jaką nam daje nasza niezwykła, dramatyczna i konstruktywna epoka.

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ

W owym czasie kiedy zaczyna się nasza opowieść, miasto Salzburg otoczone było ze wszech stron wielkimi lasami, tak że nawet drogi, które w różne strony z niego wiodły, do Marchii Austriackiej czy do cesarskiej Ratyzbony, raczej przypominały wąwozy w zielonym gąszczu wykute. Nie przedzielona jeszcze tunelem Mnisia Góra ocieniała miasto od zachodu i tam, gdzie się teraz rozciągają łąki i ogrody, ku południowi, do liliowego Untersbergu zmierzające, mieściły się nędzne domki drewniane, szeroko grodzone, tym niewygodne, że od miasta daleko położone, całkiem nie zabezpieczone i na napady narażone. Daleko stąd było do fortecy, do wspaniałego zamku, który, jeszcze na ruinach rzymskiego Juvantium założony, był obroną dla okolicznej ludności wśród ciągłych zamieszek. Tam to, w tej części Salzburga, urodził się i tam się wychowywał Täli, przezwiskiem Turno, które to nazwisko na niego z ojca spadło. Ojciec ten, niestety, gdzieś się w walkach biskupich z książętami bawarskimi głupio zawieruszył, z wyprawy samoczwart nad jeziora i wzgórza, objęte pożogą wojenną, nie powrócił i wcale się już nie zjawił. Zapewne kości jego rozsypały się w jakiej wapiennej rozpadlinie w okolicach klasztoru Świętego Berchtolda. Działo się to zresztą w zupełnym niemowlęctwie Tälego, syna Turna, który wrzeszczał przy łonie matki. Kiedy podrósł, matka uległa leniwym podszeptom zadumy i oddawszy syna opiece stryjów, sama oddaliła się do klasztoru, w pokorze swej ślubów całkowitych nie składając, i jedynie jako uboga służka pobożnym pannom pomagała.

Bartłomiej, czyli Täli, rósł u stryjostwa i rzadko do miasta i zamku zaglądał. Wydarzyły się wtedy spokojne czasy, pobożny biskup modlił się wiele, przesiadywał na dole, w długim, niskim i ciemnym kościele, a miecza niechętnie się imał, chociaż nie dał sobie w kaszę dmuchać. Toteż Täli niczym nie skrępowany biegał po lasach i górach, a gdy go raz stryjowie w pielgrzymkę do pustelni imienia jego patrona nad Jeziorem Królewskim zabrali, począł od tej pory regularnie z domu znikać i po górach się włóczyć. Czasami tylko coś z takiej wyprawy przynosił, ale trudno było ruchliwego i lekkiego zwierza zabić z niezręcznego łuku przez samego chłopca sporządzonego. Stryj, póki nudził się w domu, burknął na niego czasami, ale gdy się Täli dostał na dwór najwyższego kanonika bazyliki salzburskiej, Ruperta, w domu rzadko siadywał, a kiedy przyjeżdżał, czuć go było ciężkim piwem i zaduchem zagrody kanonika, którą raczej karczmą nazwać by należało.

Inny kanonik, Otto, prowadził opodal katedry coś w rodzaju szkoły. Samo to było trivium[1], gdyż do quadrivium[2] żaden z uczni się nie douczył, a zresztą nie wiadomo, czy kaprawy Otto mógłby czego ich nauczyć z geometrii lub muzyki. Buczał więc Täli tylko piskliwie w chórze katedralnym wraz z innymi ubogimi księżmi i klerykami, których pełno było na dworze pobożnego biskupa – cała to była jego muzyka, a geometrii tyle się chyba tylko nauczył, co trzeba było na kreślenie kwadratów i prostokątów po piasku na placu przed katedrą, aby po tych kwadratach na nodze skakać i drobne kamyczki z „piekła” do „nieba” wybijać. Piekłem też straszył go kanonik Otto na lekcjach, rzadko mu o rozkoszach nieba wspominając, a Täli szybko uciekał z klasy, gdy dzwony odpowiednią godzinę obwieściły. Szedł wtedy do ciemnych izb kanonika Ruperta, gdzie się gromadziły zawsze tłumy przechodniów, wędrowców i śpiewaków. Było tam wesoło, choć nie zawsze w miarę – był to także jedyny dom w Salzburgu całym, gdzie piwo śląskie przygotowywano i mnóstwo zarazem niszczono tego doskonałego napoju. U Ruperta Täli był na posługach i z początku zdawało mu się, że w prawie są kanonicy i klerycy do pomiatania jego mizerną osobą. Nie żalił się nikomu i sypiał w sieni, pod schodami, posławszy sobie na sianie parę skór wytartych, przykrywając się zawszonym habitem Ruperta czy innego księżulka. Spod schodów widać było w zimie przez szerokie odrzwia wielki pokój z kominem, na którym paliło się ognisko ogromne, bo tak lubił kanonik, który jako proboszcz świętego Antoniego nie bawił się w niepotrzebne oszczędności. W lecie otwarte były inne drzwi – na podwórze wiodące, i widać było przez nie obszerny, obudowany domami plac przed katedrą – a w przerwach między domami pobłysk Salzachy, zwłaszcza kiedy księżyc świecił. Leżał tam sobie Täli i słuchał, co śpiewali Rupertowi ci wszyscy ludzie, którzy do niego na piwo zachodzili. Łagodna ręka snu mieszała mu te widoki i przez zapach dymu z ogniska przychodziły do niego dźwięki pieśni jak z innego świata. A na wiosnę (jedną tylko przeżył wiosnę w domu Ruperta) przychodziły przez drzwi otwarte blaski i zapachy całkowicie innego rozmiaru – świat śpiewał inaczej. Täli patrzył na połysk rzeki i słuchał śpiewu słowików tak, jak o tym śpiewali przed katedrą wędrowni kuglarze. Wyprawiali przy tym różne skoki i nie wiadomo dlaczego Tälemu przyszło na ten widok do głowy, co mu stryjenka wczoraj mówiła, że skończył już czternaście lat i że powinien coś o sobie pomyśleć. Ale Täli nic o sobie nie myślał.

Tamtej wiosny przybył na dwór biskupa pewien śpiewak wędrowny, który znakomicie opowiadał. Wieczorem w izbie rycerskiej biskupa Eberharda, gdy biskup skończył modły, którymi udręczał swoich dworzan, i kaptur odrzucił ze swej krogulczej twarzy, śpiewak ten (Turold mu było na imię) nudził wszystkich długimi opowiadaniami. Ale biskup, na modlitwy cierpliwy, z równą cierpliwością jak przydługich nieszporów słuchał opowiadań Turolda, które tym trudniej były zrozumiałe, że były na pół szwabską mową, a na pół akwitańską[3] – mieszaniną dwóch odległych języków mówione.

Ale po paru miesiącach zbrzydł Turold biskupowi i przeszedł na leże do Ruperta; tam równie niechętnie go słuchano, tak iż w końcu przesiadywał w sionce koło Bartłomieja, jemu opowiadał długie historie o rycerzach, które tylko dlatego go nie nudziły, że widział za profilem poety oświetloną przez księżyc drogę wiodącą w dół i płaski, srebrny plac przed katedrą. Ale księżyc świecił przez parę dni zaledwie, nastały noce ciemne. I wtedy Turold począł śpiewać krótkie miłosne piosenki, jakich nie śpiewał ani biskupowi, ani Rupertowi. Głos mu się przelewał słodko w krtani, pięknie naprawdę śpiewał Turold, a Täli po paru dniach umiał już mnóstwo tych piosenek i kiedy raz wszyscy poszli wieczorem do biskupa, który kazał w swojej obecności Rupertowi piwo śląskie warzyć – Täli prześpiewał sobie wszystkie piosenki, jakich się nauczył – i śpiewał długo w noc.

I po niejakim czasie, już ku jesieni, Turold go namówił, aby porzucił Salzburg i udał się z nim razem do Ratyzbony, dokąd wkrótce cesarz na sejm ma zjechać... I powiedział mu, że się nauczy jeszcze więcej pieśni i że razem będą wędrować od miasta do miasta, i że miast tych i zamków jest wiele w cesarskich ziemiach i w Bawarii, i w Szwabii, i ponad Renem wspaniałym. Podobała się sprawa Tälemu i poszedł razem z Turoldem, nawet nie pożegnawszy się z Rupertem ani z Ottonem. Wprawdzie właśnie tego wieczora popili się obaj i leżeli w komorze jak świnie. Niewielki był bagaż wiadomości, jakie wyniósł z Turoldem Täli – ale i nie potrzebował daleko go dźwigać. Wąwozy pomiędzy górami takie były piękne, trawa zielona, słońce grzejące – że nie mogli iść zbyt prędko. Co chwila, śpiewając pieśni, rozkładali się po murawie i kwiatach i patrzyli na skowronki. Nie pili wina ani piwa, ale Turolda cosik tak rozbierało, aż stawał się czulszy i coraz czulszy. Na jednym postoju wydobył bukłak z resztą wina, które jednak było tak mocne, że i Turnowi, i Turoldowi w głowie się zakręciło. Niebo śpiewało nad nimi, a oni u stóp jakiejś odnogi malowniczego Untersbergu półpijani leżeli. Turold począł śpiewać piosenkę, niby to na cześć Najświętszej Dziewicy ułożoną, ale w końcu tak lubieżną i nieprzyzwoitą, że Täli, mimo że był pijany, zastanowił się i wsparłszy się na łokciu, począł z niepokojem spoglądać na Turolda. Turold nie przestawał bluźnić.

Täli ze wstrętem spojrzał na wędrownego śpiewaka i pobiegł na oślep przez trawę ku gościńcowi. Na drogę wybiegł w momencie, kiedy nią właśnie przejeżdżał młody jakiś pan na białym hyrkańskim[4] koniu. Giermek mu towarzyszył, opodal się trzymając. Täli upadł przed koniem na kolana, aż pan gwałtownie cugle ściągnął; chłopiec, cały jeszcze żalem miotany, rozpłakał się głośno.

Rycerz wydawał się bardzo zdziwiony i opierając się ręką o kłąb konia, zwrócił się ku pachołkowi:

– Zapytaj, Lestku, czego chce ten chłopak?

Rycerz był bardzo młody, nieledwie w wieku swego giermka, albo się takim młodym wydawał. Miał jasne włosy nie ściśnięte hełmem; puszczone miękko wiły mu się nad karkiem i złociły po słońcu. Twarz miał różową, a oczy niebieskie. Przenikliwe były i raczej w kolor stalowy wpadające – wpiły się teraz w nie bardzo przytomną twarz Bartłomieja. Nos nieforemny, ale cienki, ku górze zadarty, nadawał twarzy rycerza wyraz ciekawości. Täli od razu poczuł, że dobrze trafił i że przypadek był tym razem na niego łaskawy. Obejrzał się i ujrzał, że Turold chowa się za drzewem. Giermek rycerski zeskoczył z konia i pochylił się nad klęczącym chłopcem: ogromnego był wzrostu.

– Czego chcesz? – zapytał.

– Opieki – powiedział chłopak i podniósł wzrok ze sługi na pana. Rycerz siedział na koniu bez strzemion. Miał podłożony pod siebie szmat kolorowego wełniaka przewiązany popręgą, obie nogi w jasnych i bardzo obcisłych spodniach zwisały swobodnie, ujęte na końcu w szare safianowe buty, sznurowane rzemykami. Pochylił się jeszcze raz ku chłopcu, a potem, nie namyślając się wiele, powiedział giermkowi:

– Weź go za siebie, Lestko, zabierzemy go w drogę.

Giermek posadził go na swojego konia, potem sam skoczył. Wtedy podszedł Turoldus i podał Tälemu bez słowa swój instrument. Był to rodzaj skrzypiec czy teorbanu, na którym się grało smyczkiem mającym kształt łuku.

Täli uśmiechnął się do Turolda, wziął wiolę i spojrzał przed siebie. Rycerz odsadził się już spory kawał i jechał w głębokim zamyśleniu, nie oglądając się. Lestko zaciął konia i ruszyli śladem poprzednika, trzymając się wciąż od niego w przyzwoitej odległości. Täli raz tylko obejrzał się na Turolda, który stał przy drodze i kiwał ku niemu dłonią. Wydawał się trochę zafrasowany.

– Dokąd jedziemy? – zapytał po chwili Täli towarzysza.

– Do klasztoru Świętego Bartłomieja nad jeziorem... a potem dalej...

– Jeszcze dalej?

– Do pewnego dalekiego klasztoru w Szwabii. Nazywa się Zwiefalten...

– I tak sami?

– Mój pan zawsze tak jeździ. Ma tylko sakwę z pieniędzmi, kopię w ręku – i łuk za plecami. Nawet miecza nie ma. Ja za to dźwigam nożyk.

– Czuję to – powiedział Täli – bo mnie bije po nogach.

– I jakoś dotąd bezpiecznie jedziemy – dodał Lestko.

– Z daleka jedziecie?

– Z bardzo daleka. Z Polski.

– To rzeczywiście daleko? – spytał Täli.

– No oczywiście; jedziemy już parę tygodni. Ale stawaliśmy u biskupa Eberharda w Salzburgu. Strawiliśmy tam parę dni. Ale dobrze nam było.

– A jak się nasz pan nazywa?

– To jest książę Henryk Sandomierski.

II

Przenocowali w klasztorze Świętego Berchtolda, który napełniony był mnóstwem ludzi, udających się w rozmaite strony nie wiadomo po co. Täli, olśniony przepychem jednych strojów, zdumiał się ubóstwem i brudem innych, zwłaszcza mnichów, z których większość była obdarta i cuchnąca. Słyszał, jak przy wieczerzy niektórzy z nich mówili, iż chcą się udać do Polski i tam głosić ewangelię świętą. Ale książę Henryk nic nie mówił na to, tylko śmiał się głośno. Książę Henryk nic nie powiadał, że jest udzielnym księciem i z królewskiego rodu, i siadywał po społu z wszystkimi do stołu, podniósł się tylko zawczasu i poszli spać wszyscy trzej razem.

Nazajutrz wstali wcześnie i mgła jeszcze stała wszędzie, na drogach kurz rosa przybiła i konie prychały głośno. Książę Henryk od mnichów wziął siwego polskiego mierzynka dla Bartłomieja i pojechali teraz we trzech. Drzewa stały nieruchomo, widać było, jak się mgła podnosiła do góry, jej szybki ruch sprawiał wrażenie, jakby dymiło wszystko, i wnioskować można było, że dzień będzie upalny i piękny. Ale do Jeziora Królewskiego jest tak niedaleko, że nie zdążyła mgła przerzedzić się nawet, a już stanęli nad głęboką wodą. Zieleń jej była tak mocna, że zdziwiła bardzo Tälego, ale nie miał czasu się dziwić, bo go zachwyt porwał. Zielona i głęboka woda, jak prześcieradło równa, jak tafla marmuru leżała przed nimi, a ponad nią wznosiły się gwałtownie góry. Stromizny ich w pewnej wysokości poczynały się bielić: śnieg już na nich leżał i nie topniał od ciepłego słońca. Wierzchołki jeszcze były skryte: wisiała tam mgła i w ciszy, jaka panowała nad brzegiem, głos uderzał bezsilnie, jak kamień w białą wełnę ostrzyżoną dopiero co z owiec. Książę Henryk odezwał się do Tälego, ale przez pomyłkę powiedział coś po polsku. Täli nie zrozumiał. Popatrzył na Lestka, ale Lestko uśmiechnął się, patrząc na wodę. Potem pokazał ręką na wysokie skały. Już tam we mgle poczynały przewijać się ciemniejsze kształty, mgła w oczach uciekała szybkim ruchem w górę i po chwili zarysowały się kontury wierzchołków, ukazały się nawet na moment w całej swojej okazałości, po czym znowu się w ruchome morze mgły zanurzyły.

Lestko po chwili ujął róg, który miał zawieszony na skórzanej swojej kurtce, i zatrąbił donośnie. Głos z początku uderzał w miękką zasłonę, ale po niejakim czasie dobiegło ich od dalekiej góry brzmiące echo, przeleciało z powrotem zieloną wodę i uderzyło jeszcze parę razy o kamienie. Täli spojrzał w oczy księcia Henryka, a w nich odbiła się jakaś radość połyskliwa. I wtedy Täli poczuł przypływ sympatii do tego milkliwego i zarumienionego młodzieńca z królewskiej krwi, z dalekiego kraju. Na zew trombity przypłynęła z niedalekiej zatoczki łódka, przewoźnik skłonił się, a gdy wszyscy wsiedli, książę kazał wieźć do klasztoru Świętego Bartłomieja. Zresztą gdzie miał wieźć indziej? Jedna tylko była miejscowość przez ludzi zamieszkała nad brzegiem głębokiego jeziora. Płynęli przez wody prawie nieruchome, które się chwiały wielkimi płaszczyznami. Na pochylonych równiach wód widniały od czasu do czasu parami czy po trzy, po cztery pływające dzikie kaczki. Täli pochylił się przez burtę i nie patrząc na spokojne wiosłowanie przewoźnika, zanurzył rękę w wodzie. Była zimniejsza, niż się spodziewał, i w jej malachitowym dnie ujrzał nagle obrócone na odwrót śnieżyste szczyty. Spojrzał w górę. Mgła uciekła.

Nagle książę zwrócił się z uśmiechem do Lestka:

– Pamiętasz Kijów?

Lestko skinął głową. Pomiędzy ich oczami przebiegła radosna błyskawica, aż Täli także się ucieszył, choć nie znał fal Dnieprowych, które tamtym się na jeziorze niemieckim przypomniały, ani tych świątyń niskich a kopulastych. Ale wnet nad brzegiem stojącą ujrzeli taką właśnie świątynię, niską dość – a może się tylko taka niska wobec otaczających ścian górskich wydawała – o czterech kopułach z gontu, przykrywających bielone okrągłości. Wydała im się świątyńka i dziwna, i zagubiona, i tym bardziej na chwałę Bożą przydatna, pomiędzy wodą zieloną a górą białą. Za kościółkiem stał z bali modrzewiowych zbity niski, stary, ślepiami okien błyszczący klasztor, jakby chłonął chłodnawe powietrze gór rozwartymi wrotami. Od klasztoru dążyło kilku ludzi w szarych opończach ku malutkiej przystani.

Niestety, nie zastał w klasztorze książę Henryk opiekuna swojego, a matki jego niegdy, księżnej Salomei Bolkowej, zaufanego powiernika, Ottona ze Stuzzelingen, który, jak mu na dworze biskupa Eberharda w Salzburgu powiedziano, urządzał w ostatnich miesiącach klasztorne osiedle w Bartholomä nad Jeziorem Królewskim. Jednak wieści nadchodzące z Bambergu, gdzie obecnie przebywał cesarz po powrocie z Ziemi Świętej, jak i ogólny stan cesarstwa, zmusiły mnicha do opuszczenia zacisznego klasztoru. Stało się tak, iż musiał się udać do Szwabii i do Zwiefalten, aby tam u pewnych wpływowych osób zasięgnąć języka, jak się ma naprawdę sprawa z przygotowaniami do wyprawy cesarskiej na księstwo krakowskie, na braci szwagra cesarskiego, Piastowiczów w Polsce rozsiadłych i rozłożonych, gdyż mocą testamentu księżny Salomei Ottonowi ze Stuzzelingen powierzona była opieka moralna nad jej potomstwem i miał on pilnować, aby nikt synów jej i córek (a było tego pod dostatkiem) nie skrzywdził w niczym, ziemi im nie rabował, na wolność ich nie nastawał.

Wszystko to im opowiadał mnich starszy i godny – nazywał się Krezus – gdy siedzieli koło południa nad jeziorem i patrzyli na słoneczne plamy na aksamitnej wodzie. Przedtem modlili się cały ranek w ciemnej cerkiewce. Książę Henryk ukląkł pośrodku, na drewnianej podłodze, i słuchał, jak zakonnicy piali. Małe okienka otwarte były na niebieskie niebo, ale widać było tylko czasem przelatujące ptaki. Oknami tymi szedł zimny zapach stopionego śniegu i ciepło rozgrzanego powietrza, a schowani po bokach kapliczki zakonnicy śpiewali długie psalmy i modlitwy, chociaż msza przy ołtarzu dawno się skończyła. Täli, nawykły do śpiewu w Salzburgu, przysłuchiwał się uważnie, ściskając wiolę, którą nosił w obszernym rękawie swej burej kurteczki. Ale mnisi piali inaczej, niż u biskupa w katedrze odzywały się chóry. Śpiewali równo, choć uczenie, i odpowiadali sobie tymi samymi nutami, to znowuż dwa półchóry nacierały na siebie i nim jeden skończył werset, to drugi już respons rozpoczynał, tamten imitując. Ale składnie to szło i bardzo pięknie. Lestko za to pół klęcząc oparł się o ścianę i nieznacznie odwracał się ku drzwiom szeroko otwartym. Przez wrota widać było góry i kawałek jeziora, i niebo, wszystko to samo, co dotąd widzieli, ale teraz całkiem inne, niż mu się wydawało, gdy widział to w obramowaniu drzwi czarnych od lat, modrzewiowych. Pachniało trochę kadzidłem, ale bardziej górami. Pociągnął za rękaw Tälego i pokazał mu przez drzwi:

– Patrz, całe stado kaczek na jeziorze.

Ale Täli kaczek nie widział, nie miał tak dobrego wzroku; mimo to jego również oczarował ten zielony, biały, niebieski widok przez wrota kościelne.

– Jak tu pięknie – powiedział – śpiewają.

Książę Henryk zerknął ku nim od modlitwy. Klęczał cały czas równo i o niewtyczoną kopię wsparty, choć mnichom dziwno było, że z taką bronią do kościoła wchodzi. Widać było, że słucha w skupieniu tego śpiewania. Bardzo lubił muzykę.

Toteż gdy już po modlitwie siedzieli nad jeziorem, nie bardzo uważał, co mu Krezus opowiadał o zasługach, jakie mistrz Otto ma wobec polskich książąt i monarchii Krzywoustego, natomiast chętnym uchem łowił okrzyki czajek nad jeziorem, a czasami dolatywał także osobliwy, przeciągły okrzyk pasterzy, którzy owce już na niższe miejsca spędzili.

– Tra-la-la-la-la-la-riki – wołali pastusi. Täli i Lestko siedzieli poniżej na kamieniach i słuchając rozmowy księcia z mnichem, napawali się pięknością szarego płata wody. Täli dostał z rękawa wiolę i pobrzękiwał na niej, a gdy zamilkli rozmawiający, pozwolił sobie i zagrać. Melodia zdawała się nikła w obszernym powietrzu, jakie ich otaczało, gasła wobec gór i wody, i śniegu, ale jednak brzmiała przyjemnie. Tak samo miły jest świergot ptasi, tak samo przyjemne brzęczenie pszczoły. Täli spojrzał na księcia: oczy jego szare pobiegły nagle równolegle do siwej wody i widać było, że nie widzi wspaniałych skał, tylko jakieś dalekie, jemu tylko wiadome sprawy. Oko jego nie błyszczało jednak tak jak przed chwilą, gdy mówił o Kijowie, ale zdawało się sięgać głębiej. Täli poczuł w tym wzroku, mijającym wszystko, aprobatę swojej muzyki i głosem wysokim zaczął śpiewać:

...Dobrze uderza Karol, wielki król,

I diuk Naimes, książę Ogier duńskie,

Godfryd Anweński, który dzierżał znamię,

Ale Ogier książę najtęższą ma dłoń...

Głosik chłopięcy, cieniutki, ginął, niklejszy był od nutek wiolki, ale Henryk uśmiechnął się, nie odrywając oczu od odległych rzeczy, które widział. Potem, gdy prześpiewał jeszcze parę strof, urwał i popatrzył na starszych, ale Henryk się nie odezwał, a mnich opuścił głowę w zadumaniu. Słońce obu rozebrało i ciepło przedjesiennego popołudnia. Książę wciąż się jeszcze uśmiechał – a zresztą wszystko ucichło po muzyce.

Powiedział potem mnich:

– Mówią, że cesarz z Ziemi Świętej przywiózł chorobę ciężką i słabość ciała ogromną, umierać mu przyjdzie, czy co? Nie zyskał ani Damaszku, ani Askalonu; na Jerozolimę nastają Saraceni, a wszystko zdaje się darmo, nic nie będzie z tych wypraw, dopóki w grzechu są.

Książę Henryk rzucił przelotne spojrzenie na Krezusa, ale Täli uchwycił cały świat w tym wzroku. – Dziwne on ma oczy – pomyślał i zaraz znowu zabrzęczał w gęśliki. Tak mu już ten widok na całe został życie w oczach i dlatego w późniejszych latach pilno mu było do klasztoru nad Królewskie Jezioro: chciał odnaleźć znowu to wszystko, co mu obiecywał wzrok młodego, milkliwego, a wesołego księcia. Ale nie znalazł pewnie, bo to, co w tej chwili widział, to była młodość księcia, a może i bliska śmierć cesarza Konrada, po której miało nastąpić tak sławne, tak wspaniałe cesarskie panowanie.

Przenocowali w klasztorze i nazajutrz jeziorem i górskimi przesmykami (gdyż Henryk nie chciał wracać do Salzburga i przez Innsbruck jechać dalej) przeprowadzeni z początku przez mnicha pewnego, który znał te okolice dokładnie, a potem przez pasterzy, sami wreszcie drogę nierzadko znajdując, przemykali się cichcem lasami; ostrożnie, aby nie zbudzić jakiego zbójeckiego rycerza, jakiej napaści wspaniałej – i szli w kierunku klasztoru zwiefalteńskiego. Mieli tam zastać i mistrza Ottona, a w każdym razie książę miał u benedyktynów i benedyktynek własne interesy.

Zbliżali się ku klasztorowi przez cały dzień drogą już przetartą, choć bardzo górzystą; wznosiła się ona, to opadała. Na początku dolina, równa i zielona, bielała nawet od śladów licznych wozów i kopyt, gdyż grunt był wapienny i kruszył się w upale na biały i przenikliwy miał. Konie posuwały się z wolna, na prawo i na lewo w głębi, za aksamitną czernią świerkowych koron, w przerwach spowodowanych dolinami, jak dalekie zasłony widniały śnieżyste góry. Potem droga stała się węższa i wciąż zdążając brzegiem rozszerzającego się strumyka, który był płowy i zielony, weszła pod przysłonę świerków starych jak świat i obrośniętych mchem. Mech zwieszał się jak broda starego rycerza z każdego prawie drzewa; droga kręciła się miedzy pniami i Täli widział księcia Henryka z kopią w ręce, jak z wolna i zadumany, kołysany miarowym ruchem rozrosłego konia, przesuwał się w pasmach słońca i cienia, aż zielona poświata grała na jego jasnej sukni i jasnych włosach, gasnąc, to znowu rozświecając się zielonym złotem. Lestko jechał za nim i od czasu do czasu pokrzykiwał rozlegle, urywając gwałtownie na wysokich nutach. Okrzyk ten budził cienie lasu, ale w chwilę potem zapadała znowu cisza. Pachniało miodem i żywicą. Wreszcie w południe dojechali do chatki złożonej ze złomów skalnych, stojącej na wzgórzu nad strumykiem, który tu był już sporą rzeczułką. Książę, nie zsiadając z konia, napił się kwaśnego mleka z drewnianego kubka, śpieszył bowiem, aby jak najprędzej stanąć w klasztorze. Ale musieli jeszcze długimi zakosami wspinać się w górę, konie chrapały i Täli, spoglądając w dół, widział niebieską mgłę pomiędzy wysokimi świerkami. Konie się bardzo zmęczyły, ale książę zdawał się tego nie widzieć, zamyślił się i nie odezwał ani słowem do chłopców. Osiągnęli najwyższy szczyt, a potem razem ze słońcem poczęli schodzić w dół. I nagle, nieoczekiwanie puszcza i góry rozdarły się przed ich oczami i ponad przepaścistym wąwozem pośrodku przepaści wyrastający, niby ceglasty kwiat złotogłowu, ukazał się budynek, spiętrzony pięciu wieżami. Rycerze stanęli. Na lewo chmury i góry zlewały się w jedno, szafirowe szczyty wznosiły się jeden poza drugim, a dołem błyszczało białe jezioro. Nad chmurami i górami schowane słońce przesypywało przez szarość ukośne pasma, oświetlając jedynie jezioro. Na prawo urywało się białe, kamieniste usypisko w przepaść, gdzie huczały nowe wody i katarakty spokojnego dopiero co strumienia. Przed nimi w wyrwie wąwozu, jak oko mogło zasięgnąć w mgle oddalenia, topiła się płaska jak stół zielona równina łąk, na której jeszcze gdzieś, prawie stopione z horyzontem, błyszczały dwa jeziora. A na równinnej i mglistej zieleni płaszczyzny odcinał się surowym konturem swej romańskiej konstrukcji budynek. Odezwał się właśnie srebrny dzwonek, jak głos niewieści śpiewający. Był to klasztor Zwiefalten.

Z bliska, gdy podjechali długą drogą, dobrze wyłożoną wielkimi blokami kamieni, spomiędzy których wyglądały zielone źdźbła, klasztor górny nie wydał się tak surowy. Okiennice zamykające okna, w tej chwili szeroko rozwarte, od środka pomalowane były w rozliczne desenie z kolorowych punktów porobione, na podwórcu było pod ścianami dużo kolorowego ziela, a gdy zapukali do bramy, odpowiedziało im mnóstwo wrzasku i śmiechy. Mimo to dziedziniec wewnętrzny był pusty, kiedy wjechali, i po chwili dopiero pachołek wyskoczył skądciś. Widać było, że wstrzymywał się od śmiechu, gdy zabierał konie. Potem dopiero wyszła gruba jakaś baba w kapucy klasztornej i spytała, po co przyjechali. Książę powiedział, że jest z Polski i że w ważnych sprawach ma widzieć się z księżną Gertrudą. Skwapliwie wprowadzono ich do sklepionej sieni obszernego budynku. Przyjemnie było odetchnąć zapachem chłodnej ziemi, którą pachniało klepisko podłogi, po długiej i upalnej drodze. Czekali dosyć długo.

Wreszcie prędkim krokiem, żwawa, energiczna, weszła młoda, choć otyła już niewiasta; rubaszna była w ruchach, stanęła przed drzwiami, w boki się podparła, potem ręką oczy przysłoniła i popatrzyła w stronę chłopców, bo za światłem siedzieli. Książę porwał się z miejsca i podszedł do niej. Pochylił się do jej nóg i chciał podjąć pod kolana, ale ona mu nie dała, podniosła go, w oba policzki pocałowała. Potem odsunęła go na długość ręki i badawczo spojrzała jasnymi oczami spod płowych, nierównych brwi; mrugała często powiekami, parę niejasnych słów powiedziała, potem chlipnęła prędko, usta jej się wykrzywiły w dół i łzy spłynęły z oczu rzęsiste, które ustały równie nagle. Zatrzymała się, patrzyła na księcia, potem zawahała się, chcąc coś powiedzieć znowu, wreszcie zaśmiała się serdecznie, a twarz jej stała się miła w tym uśmiechu; słońce przejrzało przez mgły.

– Mowy naszej zapomniałam – powiedziała żałośnie po śmiechu.

– To nic, ja mówię po niemiecku, matka uczyła – powiedział Henryk.

– Matka – powiedziała zakonnica i znowu się zalała rzęsistymi łzami.

Täli stał obok Lestka od samego wejścia księżny i teraz podniósł wzrok na Lestka: pytał. Lestko pochylił się, olbrzymi, ku niemu:

– Siostra jego, księżniczka Gertruda – powiedział.

Ale księżna otarła oczy rąbkiem i szybkim krokiem przeprowadziła brata na pokoje klasztorne. O giermkach na razie zapomniano. Odwrócili się w stronę podwórca, gdzie ich taki gwar spotkał; patrzyli przez drzwi otwarte, wreszcie się do wejścia zbliżyli, przez szpary po boki patrzyli. Ujrzeli, jak przez dziedziniec przebiegła dziewczynka niewielka i niezwykle świetnie ubrana, cała w złotogłowiu – śmiała się tak, że tylko ten śmiech widzieli i trochę złocistych włosów. Została po niej, jak po przelocie wilgi, złota smuga w wieczornym powietrzu.

III

Tymczasem książę Henryk wszedł do celi za swą siostrą i usiadł naprzeciw niej w milczeniu. Uważnie patrzył jej w twarz i w nieco rozpłyniętych rysach młodej niewiasty szukał linii dziewczęcych, dziecinnych prawie, jakie był w niej pożegnał, kiedy czternastolatkę zaraz po śmierci ojca odwożono z Łęczycy w towarzystwie mnisiego poselstwa do klasztoru, gdzie siostra księżny Salomei była przeoryszą. Patrzał i patrzał na to oblicze i z rysów zamazanych wyłowił, co trzeba mu było. Nie były to rysy owej dziewczynki, nie, podobieństwo uchwycił z rysami matki i nagle zobaczył ją, zawsze drobną, wiotką, wytworną w ruchach i smukłą, pomimo iż tak często bywała w ciąży. Zobaczył wychudzoną jej twarz, nos orli, rasowy, i czarne oczy, poważne i nigdy naprawdę nie wesołe od śmierci ojca, od owej chwili, gdy owdowiała z tylu dziećmi na ręku. Gertruda, śmiejąca się na przemian, to spokojna, to znowuż ze łzami w oczach, patrzyła na brata. Potem zaś powiedziała:

– Żebyś wiedział, jak Ortlieb wszystko ładnie spisał, gdy był u matki z Ottonem, i co z tego wynikło, jak zjazd w Łęczycy opowiedział, i kto tam był, i Bolesława, i Mieszka...

– No dobrze – powiedział – ależ to było już jedenaście lat temu.

– Prawda – powiedziała Gertruda i opuściła ręce – nie pomyślałam o tym, ale potem tak rzadko przychodziły od was wiadomości. Powiedz mi, co się dzieje? W Łęczycy, w Płocku, w Krakowie co słychać? Ba, w Poznaniu...

Zamilkła i zasmuciła się, nie chciała być nieprzyjemną, widział to doskonale Henryk z jej oblicza; może dzięki stosunkom z cesarskimi bratu Władysławowi była przychylna i bała się coś powiedzieć, co by młodego mogło urazić. Przypomniała sobie:

– Ale, gościa mamy tutaj jakiego...

Po czym znowu zawstydziła się i urwała, zmieszana, otyła, bardzo miła. Henryk uśmiechnął się, wstał, wziął jej obie ręce w swoje dłonie i ucałował serdecznie, Gertruda mocno się zarumieniła z radości i pocałowała brata w czoło. Powiedział Henryk:

– Do matki jesteś podobna, bardzo podobna.

– Naprawdę?

Widać było, że się ucieszyła.

– A do ojca nie? – zapytała.

– Mocna pewnie jesteś w ręce jak ojciec – powiedział Henryk i trzepnął mniszkę po ramieniu. Znowu się uśmiała.

– Żebyś wiedziała, z czym ja tu przyjeżdżam – powiedział książę i zatrzymał się. – Nie – dodał – ja sam nie wiem, po co przyjechałem. Przyjechałem jako zakładnik. Ale tu się dowiem. Ortlieb tu jest?

– Jest i mistrz Ortlieb, i Otto.

– Doskonale, zjazd w sam raz dla mnie potrzebny. Musimy tu niejedno uradzić, zanim cesarz na braci ruszy.

– Nie ruszy już podobno. Leży i ledwie dycha. Gorączki się nabawił w Jeruzalem, wrócił niedawno i w Bambergu leży. Widzi mi się, że wkrótce nowego będą obierać pana. – Gertruda wytarła twarz chustą i westchnęła boleśnie, po mniszemu, aż przypomniało się Henrykowi, że ma przed sobą kapłankę prawie, mniszkę.

Zaciekawiło go to, co Gertruda mówiła o zjeździe jakimś, bo skoro i Otto, i Ortlieb tu bawili, było to właśnie, o co mu w podróży chodziło. Niestety, pełno jeszcze miał w oczach pejzażów górskich i zielonej wody, śpiewki Tälego chodziły mu po głowie i pokrzykiwania nadwodne z klasztorów, które mijał.

Patrzał na Gertrudę i słuchał, co mu poczciwa siostra opowiadała, a w miarę jak jej słuchał, przypominało mu się stanowisko, jakie ta niewdzięczna córka księżny Salomei w sporze między braćmi zajęła. Pamiętał, że Gertruda jeszcze w dzieciństwie oddana była na dwór osobny Władysława i Agnieszki i z owych jeszcze lat datowała się ich przyjaźń. Jedyne to chyba dziecko Salomei, które darzyło przyjaźnią rywalkę swej matki. Agnieszka co prawda siedziała teraz albo w Bambergu, albo w Sasach na swoim zamku, ale z Gertrudą się pilnie widywała. Jeszcze się bardziej upewnił w tych podejrzeniach, gdy dowiedział się, że jedynaczka Agnieszki, Richenza, świeżo poślubiona cesarzowi Hiszpanii, bawi także w Zwiefalten, czekając na poselstwo swojego małżonka, które dalekimi drogami dążyło z Leonu po młodziutką oblubienicę starego Sancha.

– Musiałeś ją zauważyć – dodała Gertruda. – Śmieje się, aż ją wszędzie słychać, wspaniała jest dziewuszka i do księżny Agnieszki wcale niepodobna.

Ale chciał się ogarnąć; księżna Gertruda, że wniosła w klasztor wiano okazałe i jako córka książęca splendor na przybytek ten sprowadziła, miała swoje pokoje, rodzaj dworu swojego, niańkę starą, co z Polski za nią przyjechała, więc mogła po swojemu rozgościć brata. Henryk dostał jeden pokój, chłopcy oboczny. Książę patrzył z podziwem na pokoje klasztorne, murowane z kamienia; piękne okno wychodziło na niebo i góry i było szeroko rozwarte z malowanych okiennic; trochę chłodne powietrze wpadało przez nie. Ledwie może we Wrocławiu są takie pokoje, ale ani w Płocku, ani w Łęczycy, ani w Poznaniu nie było takiej okazałości, nie mówiąc już o Sandomierzu, który bogatym był miastem i handlowym, ale nigdy jeszcze dotąd książęcia w swych murach nie gościł.

On będzie pierwszym księciem tego miasta, on zacznie nim rządzić niebawem. Już by mógł, i Bolesław pozwalał mu od dawna jechać na stolicę swoją, ale wolał z początku siedzieć w Płocku, potem w Krakowie – a potem pojechać światami. Przed chwilą przypomniała mu Gertruda Płocko i Łęczycę, i wesele Bolesława. Czy pamięta? Nigdy w życiu tego nie zapomni. Miał sześć lat i był zupełnym pacholęciem, zdawało mu się, że Bolesław jest dorosłym rycerzem, chociaż miał lat trzynaście, ale go ojciec już mieczem uderzył – jak niósł zwyczaj francuski, tak samo jak dziad ojca pasował. Bolesław i ojciec, i wszyscy stali ciżbą w wielkiej komorze w Płocku; matka trzymała przed sobą maleństwa, aby ich w tym tłoku nie podeptali. Judytka krzyczała wniebogłosy, aż ojciec pociągnął wąsa nad krzywą wargą i kazał niańkom precz ją wynieść. A potem przyszli bojarzy ruscy, w kożuchach i złocie, w tułupach i czapach baranich, i pachnieli, aż księżna Salomea długim rękawem wzorzystej sukni, rękawem, który ziemi sięgał, raz po raz nos suchy pocierała. Za nimi weszły służebne panny księżny nowej, wszystkie z ruska jak mniszki ubrane w czarne szaty i rąbki czarne na głowie, ze świecami w rękach, jak na pogrzeb jaki zebrane. I pomiędzy tymi czarnymi mniszkami weszła księżniczka, co miała być poślubiona Bolesławowi. Takież same miała na sobie mnisze szaty, tylko białego koloru. Szła niespokojna i zdziwiona, bo nikt jej nie wiódł, poruszała się powoli, drobna jej i dziecinna postać tonęła w białych fałdach, a oczy miała rozszerzone i piękne. Na rękach miała wysokie, czerwone zamszowe rękawiczki. Haftowane jak u biskupa, w kółko z krzyżem na wierzchu dłoni. Szła tak przez chwilę jak obłąkana, biała, z czerwonymi jak kat rękami, i tak pozostała na zawsze w pamięci malca: Wierzchosława, księżniczka ruska, księżna krakowska i płocka. Nigdy mu nie chciała dać tych czerwonych rękawiczek; raz je tylko później widział na niewieścich pokojach, w arabskiej szkatułce leżące bezwładnie. Prosił ją zwyczajnie jak rycerz tych czasów o nie, by przywiązać do hełmu; miał jeden taki jasny hełm ze stali srebrzonej, dobrze by na nim wyglądała ta czerwona rękawiczka.

Ale nie wtedy najbardziej pamiętał księżnę Wierzchosławę; miał ją w oczach w innej epoce życia, podczas konania matki, która umarła trawiona gorączką, latem, nazajutrz po świętej Annie. Łąki naokoło matczynego dziedzictwa zwiezione były już i siano pachniało na całym podwórzu zamkowym, księżna Salomea zasnęła niespokojnie, na krótko przed zmierzchem, a oni, co dotąd czuwali przy łożu, wyszli przed zamek patrzyć na szeroki wachlarz łąk i pól, gdzie żniwa dopiero co się rozpoczęły. Bolesław zajęty był wtedy przygotowaniami do ostatecznej rozprawy z bratem i zdążył ledwie na pogrzeb matki, Mieszko zasnął, był zawsze o swoje zdrowie bardzo dbały, a oni nagle znaleźli się sami ponad łęczyckimi łąkami, po raz pierwszy bez dworu. Wierzchosława była znacznie starsza i patrzyła na niego po macierzyńsku – szczególniej teraz, gdy ona miała zająć najwyższe miejsce w rodzie. (Agnieszka się nie liczyła). I stali tak przy agrestowym płotku, patrząc na zachód i na południe, na siwy i pogodny horyzont. Ważyli w głowie mnóstwo słów, a Henryk spostrzegał jak gdyby po raz pierwszy cały widok z zamku, jak zwykle, kiedy spoglądamy na obojętny świat w obliczu takiej ważnej śmierci. Wierzchosława nie wiedziała, co powiedzieć, wzięła chłopca za ramię i mocno ścisnęła. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale widać i co innego spostrzegła księżna Bolesławowa w jego oczach, bo odwróciła się pośpiesznie i odeszła.

Odtąd byli z sobą w wielkiej przyjaźni, a Henryk był zawsze w pobliżu „płockiego”, jak mówiono, dworu. Chociaż Bolesław wkrótce na Kraków się przeniósł, ale Wierzchosława lubiła do Płocka powracać, gdzie miała ulubiony ogród, i siedziała nad Wisłą, patrząc na dalekie zasłony brzegów. Przypominało jej to miasto, w którym się urodziła, zanim jej ojciec, Wsiewołod, z Kijowa na Nowogród się przeniósł, jak to wędrowali w owych czasach książęta ruscy ze stolca na stolec. Henryk zawsze prawie towarzyszył dworowi, a dzielnica sandomierska wspólny na razie miała zarząd z Mazowszem i z Krakowskiem, już tam Bolesław się o to troszczył, bo chciwy był nie tylko na pieniądz własny, ale także na każdy dochód rodzinny i chciał go przysporzyć i sobie, i braciom. Nie bardzo się umiał wziąć do tego, to inna sprawa. Nie żenił się też Henryk z tego powodu, a gdy bracia o to go czasem zagadywali, zbywał ich argumentami kosztowności osobnego dworu, nowego wesela i tak dalej. A przecie wesel w rodzinie nie brakowało; to się już Bolko, wysoki syn Władysława i Agnieszki, żenił, a tu jeszcze ciotki jego od ziemi ledwo odrosły; dobrze, że jednak świetnie je powydawano i w dalekie strony; zbyt długą mieli podróż wysłannicy szwagrów, którzy się o posagi upominać chcieli. Tak też i zostało.

– Do czasu – powiedział Henryk głośno i usiadł w wysokim oknie.

Pienisty potok przelatywał wodospadem pod tym oknem w dole i napełniał stukotliwą muzyką cały pokój. Henryk położył rękę na krawędzi i wsparł się o nią brodą. Patrzył na wodę bujną i pląsającą, myślał o sobie, ale trudno mu było wyrozumieć, skąd tu przyszedł i dlaczego, szukając książęcego stolca czy może królewskiej korony, patrzy teraz oto na te bawarskie wodospady. – Taką już mam politykę – pomyślał – a zaprowadza ona mnie zawsze tam, gdzie trzeba. Musiałem tutaj być, aby przyłapać Ottona ze Stuzzelingen i Ortlieba, którzy niechybnie inaczej pojmują te wszystkie sprawy, jakie im księżna matka umierając powierzyła. No i tę dzierlatkę też bym chciał uwidzieć – i powiedział głośno:

– „Cesarzowa Hiszpanii”! Psiakrew, ładnie ją nazwali.

A cesarzowa Hiszpanii stała pod jego drzwiami.

Powszechnie sądzono, że Alfons VII czeka na śmierć cesarza Konrada i na to, komu się cesarska korona dostanie wobec nagłej i niespodziewanej śmierci króla Henryka, starszego syna cesarskiego, która nastąpiła zeszłej jesieni. Małżeństwo swoje z Richenzą traktował cesarz hiszpański jako związanie się z familią cesarza rzymskiego, i nie dlatego na Richenzę spadły blaski nieoczekiwanego splendoru, że była pierworodną wnuka Bolka Krzywoustego, ale że była najpiękniejszą siostrzenicą Konrada III. Gdyby cesarska korona miała po śmierci jej wuja dostać się Welfowi czy komu nie spokrewnionemu, być może sędziwy Kastylijczyk wcale nie posłałby ambasadorów po złośliwą dzierlatkę, która w pobliżu cesarskiego dworu, w zacisznym klasztorze oczekiwała, aż ją zabiorą do złotej klatki. Królewski, cesarski jej małżonek tłumaczył się trudnościami dróg, na których czyhali król francuski i hrabia Prowansji, i hrabia Barcelony, i zaciężnicy miast lombardzkich, i ba, kto wie, czy i nie korsarzujący po morzach Arabowie Rogera Sycylijskiego, prawie niewiernego, jak go pobożny Kastylijczyk nazywał. Tymczasem ślub per procura odbył się dawno i Richenza marzyła o błyskach korony południowego cesarstwa, która czekała na nią pod łukami katedry w Leonie. Ale dnie „cesarzowej” upływały spokojnie i raczej w sposób właściwy mniszkom z niższego stanu, nudny może nawet, gdyby nie dwór jej nowy, z dziesięciu dam i panien złożony. Pod łaskawą opieką Gertrudy dworek ten egzotycznej cesarzowej odmienił spokój klasztorny. Wszędzie było pełno Richenzy, jej śmiech rozlegał się w krużgankach i w wirydarzach. A czy jej śpieszyło się do starego męża, wątpić należało. Teraz przybycie gości do klasztoru poruszyło całym zbiorem dam i póty dokuczała księżnej Gertrudzie, aż wprowadziła ją na pokój Henryka.

Oderwał się z niechęcią od okna i chociaż właśnie myślał o cesarzowej hiszpańskiej, z trudem przyjął do wiadomości, że jest to właśnie ta osoba, która weszła w towarzystwie jego siostry. Była drobna, nikła i nieładna, wbrew temu, co o niej Gertruda powiadała, ale gdy się uśmiechnęła, twarz jej przeszywał wdzięk nie znany dotychczas Henrykowi. Miała światłe włosy błyszczące na słońcu, miała wielkie, szare oczy i przypominała babkę, pierwszą żonę Krzywoustego, Ruthenissę. Jej stepowa uroda dziwiła tutaj, w murach czerwonych, pomiędzy kwietnymi wieżami, które z bliska były przysadziste i nader solidnej budowy. Henryk uśmiechnął się tak samo, patrzył na nią przez chwilę, zanim się skłonił do samej ziemi, dwornie, jak go jeszcze Salomea z Bergu uczyła.

Gertruda powiedziała:

– Patrz, to jest córka naszego brata, którego wyście tak pięknie urządzili. – Ale Richenza uśmiechnęła się tylko na to powiedzenie i zdaje się, że do Henryka (na razie przynajmniej) urazy o wyzucie jej ojca z krakowskiej stolicy i dziedzicznych włości nie żywiła.

Powiedziała spokojnie:

– Widziałam już przed chwilą kuzyna przez szparę w murze od ogrodu. – Potem się zaśmiała. Powiedziała mu „kuzynie”, boć rzeczywiście trudno jej było do takiego młodzika powiadać „wuju”.

Ale Henryk nie odpowiedział uśmiechem na uśmiech, zbyt niedawno jeszcze myślał o Wierzchosławie. Myślał o niej znowu, gdy Gertruda wyszła wraz z Richenzą.

Nie było to, właściwie mówiąc, myślenie jak przedtem, kiedy przypominał sobie wesele Kędzierzawego i śmierć matki, ale gdy się krzątał po izbie, gdy patrzył na górskie widoki, gdy dla wszelkiej pewności rachował pieniądze, jakie miał w sakwie ze sobą, wciąż czuł obecność bratowej tak, jak czuł jej obecność na płockim zamku. Tam, bywało, na drewnianej wieży, gdzie miał swoją izbę i izby swoich ludzi, chodził od okna do okna i nawet w mróz czasami otwierał okiennicę, aby przez chłodem zapełnione podwórze spojrzeć na wielką parterową samborzę, gdzie siadywała księżna z dwórkami. Dwórki zazwyczaj przędły czy tkały i nuda go brała na myśl o niezmienności tego zjawiska, ale księżna przywiozła z sobą z Nowogrodu tajemniczą sztukę. Czyniła ona na drewnianych deskach, czy też na miedzianych, malowidła święte do kościołów. Nie była to robota odpowiednia dla kobiety i z niejednej strony krzywo na to patrzano, ale Wierzchosława z wielką pobożnością to robiła i modliła się długo przed rozpoczęciem każdego ikonu, czy to była Boża Rodzica, czy też Bóg Ojciec na Majestacie, czy też skromna podobizna którego świętego. A malowała swoje obrazy podług najściślejszych kanonów i nigdy nie odstąpiła od wyraźnych prawideł, które miała spisane w pięknym pergaminie i które od czasu do czasu odczytywała starannie, a było to spisane po grecku. Biedna Wierzchosława, jak przystało na wnukę Jarosława Mądrego, nie tylko w ogóle ze sztuką czytania była obeznana, ale czytała po grecku! I to się też nie podobało, nawet Salomea z Bergu była zaniepokojona wiedzą synowej, aczkolwiek i sama w przeciwieństwie do męża posiadała sztukę czytania. Ale wiedza ta bynajmniej nie wpłynęła na usposobienie cichej i nie bardzo rozumnej kobiety, dość zahukanej przez Kędzierzawego. Chorowita także była i długo nie zachodziła w ciążę. Powiadano nawet, wiedział to dobrze Henryk, że Bolesław przez lat parę po ślubie nie sypiał z księżną, gdyż wcale jeszcze była nierozwinięta w trzynastu leciech, kiedy ją za niego wydano. Potem dopiero urodziła córkę, brzydką i zezowatą Salusię, która w następnych czasach długo męża znaleźć nie mogła; więcej dzieci nie miała, dopiero teraz.

Henryk pamiętał dobrze ciążę bratowej: osłabła była i leżała u siebie w alkowie za tkacką samborzą, a nie dopuszczano do niej nikogo; oprócz wiernej Melchy, klucznicy ruskiej, i księcia nikt tam nie wchodził. Ale Henryk czuł jej obecność w zamku i nie jeździł na polowanie z sokołami, i chodził od okna do okna w swej wieży, i widział Wisłę i brzeg za Wisłą, i nieskończone lasy, otaczające ze wszystkich stron Płocko. I czuł, że mógłby się rozpłakać na myśl, iż Bolko wchodził do łoża tej biednej kobiety, że swoje starannie utrefione, czarne loki, dumę matki Salomei, która ich nawet w siedmiu leciech nie dała przystrzyc, mówiąc, że to pogański obyczaj, rozsypał po tej malutkiej piersi, wezbranej teraz mlekiem macierzyństwa. A potem poszły wieści, że księżna rodzi, zeszły się stare baby z całego grodu, księżna Salomea konno przyjechała z Łęczycy, bo były roztopy i inaczej trudno było; księżna Wierzchosława męczyła się długo i urodziła słabowitą córkę; Bolesław nie ukrywał swojego gniewu, zwłaszcza że Mieszkowa Węgierka rodziła rok po roku dzieci zdrowe i okazałe i księżna Salomea dumnie opowiadała o swoich wnukach z Poznania.

Ona to wreszcie wyjaśniła sprawę w momencie, kiedy sam Henryk poczuł – a zwykle przecie późno postrzega zakochany, że na niego ludzie patrzą – poczuł, że nie sposób dłużej ukrywać swojego uczucia. Czuła to i Wierzchosława, ale nie powiedzieli do siebie o tym ani słowa: tylko księżna Bolesławowa, zawsze stojąc w roli opiekunki po śmierci matki, proponowała Henrykowi, aby skorzystał z tego, że dzielnicy nie objął formalnie, tylko ją dzierżył, że dworu nie ma i żony nie potrzebuje pilnować, że właściwie od dawna jest obiecany jako zakładnik cesarzowi, i aby się udał w inne kraje, na dwór zwłaszcza niemiecki, gdzie się niejednego można nauczyć i wreszcie pojąć, czego chce cesarz i co zamierza uczynić; i czy naprawdę chce polskie dzielnice w swoje obrócić lenno. Powiadano bowiem na krakowsko-płockim dworze rozmaicie i panowie, i biskupi nie bardzo właściwie mogli wytłumaczyć, jak to się stało, że książę Krzywousty w Merseburgu przed cesarzem Lotarem miecz nosił i że go wówczas krew nie zalała, jak trzy lata potem.

Oczywiście, zdawał sobie sprawę Henryk z tego, że księżna mówiła te wszystkie rzeczy o tak, żeby się go pozbyć z dworu i oczy ludzkie odwrócić od tego wpatrzenia w bratową – bo przecież wiadomo było, jakie są cesarskie plany i pretensje i że nie Henrykowi, chłopcu prostemu, przewidzieć te wszystkie machinacje, jakie się w ruchliwym orszaku cesarskim w Rzymie, w Bambergu, w Ratyzbonie układają, co tam też Agnieszka, bratowa uczyniła z siostrami swymi, paniami bardzo mocnymi i w radzie, i w gębie, siedząc na karku bratanka, zmarłego króla Henryka, podczas gdy cesarz bawił w Ziemi Świętej i zimował w Konstantynopolu pod opiekuńczym skrzydłem czarnego orła, na zamku swej szwagierki Berty, żony cesarza wschodniego.

Podobno wszystkie te kobiety, mówiła mu o tym Gertruda, zjechały do cesarskiego łoża i czekały, aż ducha wyzionie. Straszliwym dla nich ciosem była śmierć zeszłoroczna króla Henryka, który ciotki lubił. Bawiły go, bo dobre były w gruncie niewiasty, zwłaszcza Berta z Norymbergi, ale i Adelajda, i Elżbieta, co to za księcia czeskiego ją wydali w leciech poważnych już, i nawet Agnieszka nie były złe. Próżne tylko ogromnie i bardzo dumne; pomiatały cesarstwem Konrada, a wciąż tylko wypominały, iż wnuczkami są wielkiego Henryka Czwartego, który nie ugiął się nawet przed papieżem.

– Dobre były kobiety – powiada Gertruda – a jednak Agnieszka wolała mnie Richenzę powierzyć. (Do chrztu ją cesarzowa Lotarowa trzymała i swoim imieniem obdarzyła). Bo to Gertruda coś niecoś słyszała o przygodach Agnieszki w Polsce, a doświadczone niewiasty wiedzą dobrze, przed czym mają strzec córki. Toteż cesarzowa hiszpańska czekała na posłów mężowych w klasztornym zaciszu, a nie na dworze przy matce i ciotkach. Matka jej zostawiła Władysława na zamku swym saskim, a sama, w towarzystwie zawsze wiernego Dobiesza, wszędzie prawie za cesarzem dążyła, naprzeciw niego, przybywającego z wyprawy, wyjechała i czekała na to, co się stanie, wraz z przyzwanymi z daleka i z bliska siostrami.

Wszystkie te wiadomości znosiła Gertruda, przyrządzając z paniami i służkami ciepłą kąpiel dla strudzonego rycerza. Henryk stał w oknie i wciąż spoglądał ku górom, para szła po izbie od kipiątku, który wiadrami do balii nosiły służebne, a Gertruda, zakasawszy rękawy, wlewała do wody wywar zielony z igieł świerkowych i rumianku, aż zapach się rozszedł przyjemny i rzeźwiący. Täli, wezwany specjalnie, rozebrał Henryka i podczas gdy ten siedział w drewnianej kadzi, Gertruda szorowała mu plecy jak dziecku ścierką grubo plecioną, aż mu skóra poczerwieniała.

Nie przestawała mu przy tym opowiadać, co się działo na dworze cesarskim, w klasztorze i w Rzymie, skąd zdrożności ludu rzymskiego papieża precz wygnały, że aż do Francji w podróż się udał, a potem w Trewirze mieszkał i rządził się stamtąd tak, że Bernarda nie trzeba nawet. Henryk słuchał dość nieuważnie i myślał o Polsce i o skromnym dworze w Łęczycy, o zamku w Sandomierzu. Ale uśmiechnął się do poczciwej siostry.

Zamek sandomierski raz tylko widział; wysłał tam Kaźmierza, niechże gospodaruje, choć nie na swoim, niech się zaprawi do doglądania dworu, koni i czeladzi. I tak mu się Sandomierz dostanie, skoro tylko Henryk umrze, a może i przedtem jeszcze się zrzeknie, skoro mu świat zbrzydnie.

Na razie mu się jednak świat uśmiechał. Z bratową obojętnie się pożegnali. O jedno tylko go prosiła: że gdyby gdzie znalazł uczonego szpaka, dobrze słowa mówiącego, niechby jej przywiózł jako gościniec. Myślał, że Wierzchosławie szpak taki wielką sprawiłby przyjemność, ale dotychczas nie widział nigdzie takiego uczonego ptaka. U biskupa w Salzburgu, co prawda, były sroki i kosy, szczygły i sikory, a nawet jakieś dziwne żółte wróble z Hiszpanii sprowadzone i ćwierkające jak synogarlice – wymarzonego szpaka nie było.

U biskupa Eberharda w Salzburgu świat piękny mu się wydał, a potem w ten mglisty dzień nad Królewskim Jeziorem, kiedy patrzył na radość swoich towarzyszy i zastygłe góry. I myślał tylko, że chciałby to wszystko pokazać Wierzchosławie. Oczywiście, Nowogród bogate miasto i piękne, Kijów tym bardziej, Kraków też wzrastał pięknie, a na zamku wawelskim piękne i drewniane, i murowane stały budowle, kościoły stawiano z miedzianymi dachami, ale chciałby, aby Wierzchosława zobaczyła góry takie, do niczego niepodobne z tego, co widzieli na ruskich i łąckich równinach; śmigłe świerki podniebne i jeziora jak pod Berchtoldsgaden i pod Zwiefalten. Chociaż mu właśnie Królewskie Jezioro przypominało Dniepr, który opływali z bratem Bolesławem pod on czas, kiedy na Kijów chodzili. Pamięta owo wspaniałe miasto, wznoszące się nad wodą głowicami kościołów, z świętą Zofią olbrzymią i tajemniczą, przez Mądrego Jarosława stawianą. Ale nic go nie obchodziło to, po co do miasta tego przybyli: walczyć o jakąś obcą sprawę; natomiast wiedział, że tu się urodziła Wierzchosława i przepędziła dzieciństwo, ze swą odtrąconą w owych czasach matką, w żeńskim klasztorze w okolicach mnisich pieczar. Wiosna wtedy była i sam z Lestkiem tylko przebiegał ogrody klasztorne, spadające ku niebieskiej wodzie rzeki i pełne kwitnących jabłoni. Mniszki ich brały za wesołych rycerzy, którzy szukają przygód miłosnych, i kiwały do nich, otwierając malutkie okienka; Lestko wtedy właśnie po raz pierwszy zaznał, co to miłość, i rumienił się bardzo na wszystkie gesty wesołych mniszek. Ale Henryk, w srebrnej lekkiej zbroi, w tej trawie, między tymi drzewami, wśród żółtych żarnowców, co porastają łąki nad brzegami Dniepru – szukał śladów drobnej stopy obutej w obcisły, zamszowy trzewik z długim dziobem z przodu. Bolesław, który prowadził wtedy posiłki Izasławowi, uśmiechał się, nie pojmując, czego szuka brat po całym tak rozrzuconym bezładnie ogrodzie. I on także myślał o miłości i nie wiedział, że brat dawno odnalazł miłość we własnym jego domu.

IV

Trzeba przyznać, że Täli nie bardzo gustował w klasztornej atmosferze. Nic go to nie obchodziło, o której godzinie mniszki na górze mieszkające czy też mnichowie z dołu musieli wstawać z rana, o której śpiewali godzinki i pieśni, ale irytowało go to regularne – daleko regularniejsze niż w Salzburgu – życie, którego nurt przepływał koło niego. Ładnie wciąż jeszcze było, choć już jesień zapadała (siedziano wciąż w klasztorze, Lestka tylko książę wyprawił z wieściami do Polski) – a on nie mógł zrozumieć, co wiąże tutaj księcia Henryka w tym klasztornym życiu, dlaczego nie porzuci tych bab, które go otaczały zewsząd, dlaczego się nie puści w pochód wesoły, pełny gry muzycznej, brzęczący od dzwonków, zbroi i strzemion, pochód, jaki się śnił od czasu do czasu biednemu chłopakowi, kiedy leżał w łożu przytulony do Lestka (zimno było w kamiennych komnatach), albo później, gdy już Lestko wyjechał, sam jeden, znowu samotny.

Książę Henryk nie bardzo się nim zajmował, toteż chłopak najczęściej brał do ręki wiolę, podarek przeprosinowy zdrożnego kompana, i szedł sobie w las ponad klasztor, na skałki, i ukryty z początku w cieniu, gdy chłodniej się robiło – szukający słońca, grywał długimi godzinami i układał pieśni. Na bohaterkę tych pieśni obrał sobie zrazu Madonnę, potem, w miarę jak się zasiedzieli w klasztorze, cesarzową hiszpańską. Opiewał jej wdzięki: nie znaczy to, aby ściśle określał jej urodę. Nie mógł wyjść poza zdawkowe i kanoniczne określenia: oczy jak gwiazdy, lica jak róże, ale gdy tak śpiewał te banalne wiersze, myślał o wiotkiej i małej cesarzowej, która jak wiewiórka przebiegała ogrody zwiefalteńskie, nie bacząc na to, iż powstała niedawno kontrowersja pomiędzy kancelarią Konrada III a kancelarią Alfonsa, bowiem wzbraniano się w Niemczech przyznawać jej tytułu cesarskiego, proponując królowi Kastylii, że jego małżonka może w papierach cesarskich nosić co najwyżej tytuł „Królowej wszystkich Hiszpanij”. Jak twierdziła Gertruda, w powstaniu tej kwestii znać było rękę wspaniałego bratanka cesarskiego, Fryderyka ze Szwabii, który nabierał coraz większego znaczenia przy łożu chorego monarchy. Mówiono powszechnie o nim, że on to prawdopodobnie zostanie opiekunem małoletniego Fryderyka, młodszego syna cesarskiego, a nie austriaccy bracia przyrodni Konrada, protegowani przez siostry cesarskie, przemożne na dworze osoby. Otto z Freisingen, Leopold, Henryk, Jasomirgotem przezwany, wszystko to nie w samym Bambergu, ale w okolicach przebywało, a na zamku cesarskim panie z sobą spór wiodły o to, kogo na opiekuna cesarskiego dziecięcia najlepiej byłoby wybrać.

Więc właśnie nic te sprawy skomplikowane nie obchodziły Richenzy ani jej młodocianego wielbiciela, którego cienki głos i jeszcze cieńsze szamotanie skrzypiec dolatywały ze skałek okolicznych ponad klasztorem i ponad wodospadami. Henryk często schodził ze wzgórza na dół ku równinie: tu, przy samym początku łąk, które mu przypominały Łęczycę, stał bielony, długi, szeroki, płaski gmach klasztoru męskiego, gdzie zamieszkiwali mnichowie, przyjaciele rodu Bergów, Ortlieb i Otto ze Stuzzelingen. Klasztor ów, prócz dwóch rycerskich panów, Ottona i Ortlieba, mieścił w sobie liczny zastęp mnichów, którzy w tym miejscu pielęgnowali chorych schodzących się z całego kraju.

Była też i osobna przybudówka, wychodząca na czworokątne podwórze, ze wszystkich stron otoczone drewnianymi płotami, z całych bali ułożonymi... W tej przybudówce miłosierni mnisi zbierali niedorozwiniętych ludzi lub zgoła szalonych, którym po chatach i zamkach zaniedbanie albo śmierć z głodu groziła. Po izbach bielonych tej części – do której i Otto, i Ortlieb rzadko zaglądali – gnieździło się niewielu chorych, spokojnych i melancholijnych raczej. Był tam i rycerz jeden, który zmysły postradał od uderzenia w głowę nabijaną kawałkami żelaza maczugą. Siedział sam w izbie i głosem donośnym wywoływał wszystkich swoich posłużnych, chociaż od dawna już w grobie leżeli. Ale od czasu do czasu, siwy i zadumany, poczynał śpiewać fantastyczne jakieś romanse głosem doprawdy przejmującym. Powiadano o nim, że w młodości do Hiszpanii jeździł i tam się tak śpiewać nauczył. Täli przesiadywał na przyzbie pod oknem wariata i słuchał, aż dopóki ten nie przestawał, a długo to trwało. Nauczył się potem, że aby staremu coś na strunach podgrać, zaraz zaczynał wywodzić swoje melodie i słowa, opowiadające o miłosnych i bohaterskich czynach.

Tu także przychodziła z klasztoru najpobożniejsza z mniszek, Walburga, stara już i półślepa, aby Ortliebowi widzenia swoje opowiadać. Siadała staruszka na ławie pod domem klasztornym, a naprzeciwko niej Ortlieb na zrąbanej kłodzie. Staruszka uśmiechała się pod słońce bezzębnymi ustami i na początku długo nic nie mówiła. Täli chował się zazwyczaj w białawe łopiany, co rosły pod murem, i patrzał na mniszkę z takim samym wyczekiwaniem, co i Ortlieb. Mnich miał pergamin w ręku, naciągnięty gwoździkami na drewnianej deszczułce, trzymał trzcinowe pióro i słuchał, co mu Walburga powie. A ona długo uśmiechała się i rozmarzona patrzyła w przestrzeń, w słońce, niewidzącymi oczami.

A potem nagle rozpoczynała:

– Widziałam – mówiła na początku słabym głosem, a potem mocniej: – widziałam! – I nagle toczył się z jej ust potok obrazów tak szybko czasami i tak bezładnie, że Ortlieb nie mógł nadążyć zapisywać. Widzenia jej zresztą rzadko dotyczyły przedmiotów i osób świętych, raczej zawsze mówiła o kwiatach, roślinach, obłokach, ptakach. To opowiadała o łabędziach lecących po niebie, to znowuż o różach kwitnących w kościele, a słuchacze oddech taili w piersiach, takie to było piękne. Potem milkła i klasztorny służka z polecenia przeoryszy Osanny odprowadzał ją na osiołku na górę.

Henryk przez ten czas rozmawiał zazwyczaj z Ottonem, rozpytując go o prawa i zasady, jakimi się książęta i królowie polscy rządzili. Mówił o pochodzeniu korony polskiej, zwłaszcza o ustanowieniach ojca Bolesława co do dzielnic, jakie im przypadły, i kto miał zawsze rządzić na Krakowie, a Otto mu wykładał także, jak to na Rusi i na Czechach te rzeczy stały. Rycerz ze Stuzzelingen wykładał literę prawa słowiańskich narodów, ale widać było, że je potępiał, choć nigdy złym słowem o Krzywoustym, a tym bardziej o świętej księżnie Salomei nie śmiał się wyrazić. Co prawda i stan królestwa niemieckiego nie wzbudzał w nim zadowolenia – i widać wzdychał do dawnych cesarzów, do Karola, do Ottona, do Henryków.

Täli nie bardzo chciał słuchać rozmów prowadzonych w tonie poważnym i rzeczowym, wolał gonić słońce, które teraz często chowało się za chmury i wcześnie już gasło w skałach za poczerwieniałym jeziorem. Smutno było małemu giermkowi, że już jesień nastała. Wtedy to wybrano się w podróż, co prawda niedaleką, ale okazałą. Henryk uważał, że musi złożyć uszanowanie bratu matki, który teraz siedział właśnie na Bergu, zwłaszcza że zamek okryty był świeżą żałobą z powodu śmierci na wyprawie krzyżowej najstarszego syna, Adolfa, który padł u boku Konrada III. Diepold na Bergu najmłodszym był z rodzeństwa, które jakoś szybko układało się do snu wiecznego w podziemiach kościoła zwiefalteńskiego, siedział wraz z żoną na zamku pogrążonym w wiecznej żałobie i w pewnym zaniedbaniu. Wybrali się do niego dworno i ludno, księżna Gertruda i Richenza, i Henryk, i Otto ze Stuzzelingen, który był jeszcze przyjacielem starego grafa i razem z nim na wyprawę do Ziemi Świętej chadzał. Księżna i królowa hiszpańska jechały konno, za nimi takoż Otto i Henryk, za nimi kto pieszo, kto konno. Täli wysforował się naprzód przed cały ten orszak na swoim polskiej rasy koniku; wyjął wiolę i rzępolił na niej rozmaite rzeczy, to smutne, to wesołe, potem zaś zaczął śpiewać mocnym głosem, kończąc na wysokich nutach i urywając głos z tyrolska, jak to górale podal Salzburga rodzinnego czynili. Ale choć się wysilał, głos skrzypiec i jego własny ginął pomiędzy górami, wsiąkał w żółte liście buków i kasztanów, tak że do jadących za nim dolatywały jedno okruchy śpiewu i melodii; za to szatki jego białe i różowe, pęk wstążek, przewiązany u boku – błyszczały wesoło poprzez gałęzie i liście, którymi się zakrywała stroma ścieżka.

Täli śpiewał:

Nos masz niby pióro,

Usta niby różę,

Oczy niby słońce –

Gdy przechodzisz górą,

To powieki mrużę –

Patrzyłbym bez końca –

Wszyscy w klasztorze wiedzieli już dobrze, że Täli tak śpiewa o Richenzie, i bardzo się to podobało. Chłopak poczynał sobie doskonale, wcześnie poczuł miłość w sercu i wiedział, jak ją ma wyrazić. Stary Otto ze Stuzzelingen, który niejedną piosenkę ułożył w młodości, bardzo polubił chłopca.

Kiedy się Täli na orszak obejrzał, gdy zjechali ze stromej góry już ku klasztorowi męskiemu, zobaczył, iż przemienił się porządek rzeczy, żółta szata księżny Gertrudy, która przy tej okazji porzuciła habit mniszy, szła obok burej opończy Ottona; natomiast hyrkanin księcia Henryka szedł noga w nogę z koniem Richenzy. Na ten widok uszczypnęło go coś w okolicę serca. Nie chciało mu się już grać, ale musiał ciągnąć swoją piosenkę, bo co by Otto ze Stuzzelingen powiedział o takim kawalerze. Zmienił tylko takt na pobożniejszy i poważnym głosem śpiewać począł:

Maryjo, co siedzisz na niebie,

Jakiż blask jest wkoło Ciebie,

Jakież na Twoim ołtarzu

Róże, jakby w wirydarzu.

Uśmiechnął się Otto, słysząc tę odmianę, i powiedział do Gertrudy:

– Obawiam się, że pobyt Henryka w naszym klasztorze przedłuża się nie tylko z tego powodu, iż pragnie on w rozmowach ze mną i z Ortliebem nauczyć się wielu rzeczy dotyczących sprawowania rządów...

Gertruda żachnęła się na to:

– Gdybym tylko wiedziała, że jest taka przyczyna, tobym natychmiast kazała mu się stąd wynosić. I tak nic z tego nie będzie.

– Kobiety to zaraz chciałyby wszystko pieczętować małżeństwem. Niech się młodzi pokochają trochę. Leży to w naturze rzeczy; no, a potem rozjadą się bardzo daleko. Ona będzie w Hiszpanii, on w Polsce.

– On w Polsce nie bardzo chce siedzieć; trzeba mu powiedzieć, że ma swojego księstwa pilnować.

– Bolko i tak mu księstwa pilnuje. A księstwo nie takie ogromne. Po co ma wracać?

Gertruda spojrzała na Ottona bystro. Potem zamyśliła się. – Oczywiście, niech siedzi – powiedziała. – Przypuszczam, że Richenzę lada dzień zabiorą.

Tyle tylko słyszał z tej rozmowy Täli, który naumyślnie przyzostał, aby wysforowując się naprzód, nie tracić z oczu tego, co się dzieje w orszaku.