Oneiron - Laura Lindstedt - ebook + książka

Oneiron ebook

Lindstedt Laura

4,1

Opis

Prowokująca i niejednoznaczna powieść o życiu w zaświatach.

„Kręci ci się w głowie. Czujesz, że zatykają ci się uszy, a w głowie zaczyna dudnić. Nogi uginają się pod tobą. Spadasz. Nie jest miękko, ale i nie twardo. Ani zimno, ani gorąco. Osuwasz się i padasz na plecy jak w głęboki śnieg. Zamykasz oczy i czekasz, aż obudzisz się gdzieś indziej”.

Tych siedem kobiet dzieli wszystko: wiek, pochodzenie, doświadczenie, język. Za życia nigdy by się nie spotkały. Po śmierci trafiają do miejsca, gdzie czas już nie istnieje. Tutaj pozostały im tylko opowieści.

Dla Shlomith anoreksja jest inspiracją artystyczną. Polina, moskiewska księgowa, boryka się z alkoholizmem i niewiele mówi o sobie. Maimuna z Senegalu marzy o karierze modelki. Holenderce Wlbgis rak gardła odebrał głos. Nina jest w ciąży, ale przestała czuć ruchy bliźniąt. Rosa Imaculada przeszła niedawno przeszczep serca. Najmłodsza Ulrike nie potrafi przypomnieć sobie, co się z nią działo tuż przed śmiercią.

Laura Lindstedt tworzy zaskakującą mozaikę stylistyczną, balansuje między humorem, powagą a gniewem i wciąga nas do literackiego snu. Niesamowita wyobraźnia autorki i uniwersalny wydźwięk jej opowieści zachwyciły czytelników, a krytycy przyznali jej najważniejsze fińskie nagrody literackie.

 

„Jest coś terapeutycznego, żeby nie powiedzieć kojącego, w czytaniu «Oneironu», jak poddanie się ćwiczeniu z zaufania, zbiorowej przysłudze. Piekło to – nie zawsze – inni”.

„Politiken”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 544

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
3
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaxbe1972

Nie oderwiesz się od lektury

Ale sobie zafundowałem lekturę przed świętami... Bardzo przejmująca opowieść o zaświatach, o umieraniu... Choć bohaterkom nie brakuje dobrego humoru. Chwilami było może trochę nudno. Jednak całkiem sporo dowiedziałem się z tej książki o kulturze żydowskiej. Zawsze mam dylemat ile dać gwiazdek takiej poważnej lekturze. Dałem pięć, bo choć to niełatwa lektura to trudno się od niej oderwać.
00

Popularność




LAURA LINDSTEDT to urodzona w 1976 roku fińska pisarka. Wkroczyła na scenę literacką w 2007 roku z debiutancką powieścią Sakset (Nożyce), za którą otrzymała nominację do nagrody Finlandia, najbardziej prestiżowego literackiego wyróżnienia w kraju. Druga powieść – Oneiron – przyniosła autorce nagrodę Finlandia oraz nominację do Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej. Po tych sukcesach przekłady wydano w kilkunastu krajach. Ystäväni Natalia (Moja przyjaciółka Natalia), najnowsza książka Laury Lindstedt, ugruntowała jej pozycję jako jednej z najważniejszych współczesnych fińskich pisarek.

W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICH UKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:

Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka

StigDAGERMAN, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska

Auður AvaÓLAFSDÓTTIR, Blizna, przełożył Jacek Godek

Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka

Roy JACOBSEN, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka

KarenBLIXEN, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska

Carl Frode TILLER, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel

HelgaFLATLAND, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska

Roy JACOBSEN, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka

Tytuł oryginału: Oneiron. Fantasia kuolemanjälkeisistä sekunneista

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Sebastian Musielak, 2021

Original text copyright © Laura Lindstedt, 2015

Original edition published by Teos Publishers, 2015

Polish edition published by agreement with Laura Lindstedtand Elina Ahlback Literary Agency, Helsinki, Finland.

Książka została opublikowana przy wsparciu FILI –Finnish Literature Exchange.

Redaktor prowadząca

Adriana Biernacka

Marketing i promocja

Katarzyna Kończal

Redakcja

Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta

Anna Nowak, Marta Akuszewska

Projekt typograficzny wnętrza

Mateusz Czekała

Łamanie

Grzegorz Kalisiak

Projekt graficzny layoutu serii i okładki

Ula Pągowska

Grafika na okładce

© Vertyr/Shutterstock

Przygotowanie wydania elektronicznego

hachi.media

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

ISBN 978-83-66839-01-4

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

I

Mnie nie będzie? Więc co będzie? Nic nie będzie.

Więc gdzież ja będę, kiedy mnie już nie będzie?

Lew Tołstoj, Śmierć Iwana Iljicza1

Danse macabre

Wyobraź sobie, że nie widzisz na jedno oko. Minus jedenaście dioptrii. Wyobraź sobie mroczny pokoik badania wzroku u optyka. Siadasz w wygodnym skórzanym fotelu cała w strachu, że zupełnie przestałaś widzieć. Stare okulary kładziesz ostrożnie na stoliku. Plastikowe oprawki, dziesięć lat temu intensywnie niebieskie, są mocno porysowane. Jeden zausznik podkleiłaś taśmą, którą pomazałaś niebieskim flamastrem. Wolałaś z roku na rok widzieć coraz gorzej, niż pójść się przekonać, jak naprawdę jest z tym twoim widzeniem. Odpędzałaś od siebie myśl o optyku tak samo, jak niektórzy w nieskończoność odwlekają wizytę u dentysty. Znasz takich. Śmierdzi im z ust, o czym sami nie wiedzą, więc wciąż mamroczą pod nosem, ich słowa mijają cię gdzieś dołem i z boku. Kiedy ktoś podejdzie do nich za blisko, cofają się o krok. Ty właśnie tak odwlekałaś wizytę u optyka. Z roku na rok dziwaczeję, mam coraz gorszą pamięć — to jest twoja wymówka. Ledwo na horyzoncie zamajaczy kontur człowieka, wbijasz spojrzenie w chodnik, tak na wszelki wypadek. Przyjaciele to kupują, pytają: „Co, znowu spacerujesz z głową w chmurach? Haloo, jest tam kto?”. Machają ci dłonią przed samym nosem, jakby zgarniali śnieg z szyby samochodu. Ty się śmiejesz i opowiadasz, co tym razem nie daje ci spokoju. Oczywiście kłamiesz. W jakimś tam stopniu. Podajesz więcej zmyślonych szczegółów, niż byłoby trzeba. Nie chcesz pamiętać, że rzeczywistość to nie mgła, nie mrok i nie wspólne błądzenie gdzieś po omacku, lecz porażająca jasność. Nie chcesz uznać faktu, że jesteś widziana, a sama nie widzisz, że przestałaś widzieć i być może już nigdy wzroku nie odzyskasz. Jesteś przerażona. Boisz się, że w końcu na świecie zabraknie kiedyś minusów dla ciebie, że nie będzie już więcej denek od butelek. I że podczas kolejnej wizyty dadzą ci białą laskę, podpowiedzą, byś kupiła sobie psa przewodnika, mówiącą wagę do łazienki, nalepki na klawisze komputera… Ale teraz zapomnij o tym wszystkim. Skup się i spróbuj wyobrazić sobie mroczny pokoik, a w głębi białą tablicę na jasno oświetlonej ścianie. Właśnie taką starodawną tablicę, jakich już nigdzie optycy nie mają. Na tablicy są duże litery „E” z ramionami wyciągniętymi we wszystkie strony świata. Litery, których ty za diabła nie możesz rozpoznać.

Optyk wkłada soczewki do przyrządu, który założył ci na nos. Minus jedenaście, a ty widzisz tak samo jak w starych okularach. Przez mgłę, tyle o ile, dość, by od biedy dawać sobie radę. Ze wszystkich dużych „E” rozpoznajesz wyraźnie tylko tę jedną na samej górze; litery w szeregu niżej już stanowią problem. Przerażone serce wali ci jak szalone, lecz zostaw je w spokoju. Teraz skup się na tej chwili, krótkiej jak mrugnięcie powieką, bo właśnie tę chwilę musisz sobie dobrze wyobrazić. Optyk reguluje ci ostrość, soczewka po soczewce.

Teraz przenieś spojrzenie na ten drobniutki maczek na samym dole tablicy. Gdy człowiek przestaje się bać i odpuszcza, czas pozwala mu zwolnić, coś zaczyna się dziać. Nie trzeba więcej soczewek, bo oto uzyskaliśmy pożądaną ostrość: dostrzegasz małe, poruszające się istoty. Wiją się, drżą i podrygują jak czarna nitka na zbyt czystej podłodze. Jak wtedy, kiedy byłaś dzieckiem. Pamiętasz? Wpatrywałaś się uparcie w tę nitkę, przewieszona przez bok fotela, krew uderzała ci do głowy, oczy miałaś ciężkie od rosnącego ciśnienia. I wtedy zaczynał tańczyć czarny wąż. We własnym, jemu tylko znanym rytmie, we własnej, bezbłędnej choreografii. To były wzrokowe czary, siatkówkowe dziwy. Ale teraz zapadasz się głęboko w miękkim, wygodnym fotelu i tracisz resztki poczucia, że cokolwiek ważysz. Zaraz zacznie się film, ekran jest wypełniony światłem, nim jeszcze ruszy pierwsza szpula. Tym razem jednak rejestrujesz nie tylko samo światło, bo na kaszecie projektora coś się osadziło. Jakby rzęski falujące w hurgocie wentylatora. Dla zabicia czasu postanawiasz je policzyć. Sześć. Włosy na palcach operatora? Na dłoniach? Tylko teraz nie myśl o mężczyznach. Patrz bez mrugnięcia powieką na jaskrawobiały ekran, na sześć widocznych tam rzęsek. Chwiejnie zbliżyły się do ciebie i tak, nie chce być inaczej:  t o   s a m e   k o b i e t y.  I nie są już jakimiś włoskami — oprócz tej jednej pośrodku, ta jest rzeczywiście przeraźliwie chuda. I podąża trochę przed pozostałymi, ciągnie je za sobą niczym żuraw na czele klucza. Ogromna kasztanowa czupryna podskakuje w powietrzu, przemieszczając się lekko i chwiejnie przez próżnię. Za nią idzie pięć kobiet, dwie po lewej, trzy po prawej stronie. Przebierają nogami w powietrzu, jakby z pewnym trudem chodziły po wodzie — oprócz jednej, która sprawia wrażenie pląsającej tancerki.

Bardzo łatwo je odróżnić. Po lewej kolebią się ogromne piersi, które za nic nie chcą się zmieścić w przyciasnej pikowej bluzce w kolorze magenty, choć cztery guziki z pięciu są rozpięte. Piersi należą do tęgiej Mulatki, której twarz akurat teraz wydaje się pusta, zupełnie pozbawiona wyrazu. Obok Mulatki drepcze wielkie brzuszysko; to ciężarna blondynka ubrana w czarną bluzkę i turkusowe spodnie. Prawdziwy okaz zdrowia i zamożności: gładka skóra, nieskazitelność i Najwyższa Jakość.

Po prawej stronie kędzierzawej chudziny sadzi wielkimi susami korpulentna madame w rozmazanym makijażu i sięgającym kolan sobolowym futrze. Jedną nogę zdobi czerwona skarpetka, drugą solidny kozak. Obok niej tanecznym krokiem sunie w żółtej sukni wysoka miedzianoskóra piękność z wielką szopą afro. Na samym końcu z prawej, i w pewnej odległości od pozostałych, przekrada się jakaś zasuszona łysa w piżamie koloru szpitalnej zieleni — najżałośniejsza istota pod słońcem.

Ta szóstka kobiet zbliża się do ciebie w białej pustce. Wzdrygasz się, jakby wybudzona ze snu, obracasz się, rozglądasz, patrzysz w górę i w dół. Nie widzisz niczego, na czym dałoby się zawiesić wzrok — niczego poza tym lewitującym ku tobie osobliwym towarzystwem.

Kręci ci się w głowie. Czujesz, że zatykają ci się uszy, a w głowie zaczyna dudnić. Nogi uginają się pod tobą. Spadasz. Nie jest miękko, ale i nie twardo. Ani zimno, ani gorąco. Osuwasz się i padasz na plecy jak w głęboki śnieg. Zamykasz oczy i czekasz, aż obudzisz się gdzieś indziej. W kinie? Na chwilę przed końcem Solaris? Kiedy kamera wznosi się wysoko i zdradza, że powrót Krisa Kelvina do domu był jedynie snem, że ten kawałek lądu to wyspa pośrodku bezkresnego oceanu. Kiedy towarzysząca ostatniemu obrazowi niepokojąca muzyka zaczyna narastać, przeszywać twoje rozespane ciało, które trzęsie się z zimna niczym galareta. Nagle muzyka się urywa i w nieznośnej ciszy wpatrujesz się w czarny napis КОНЕЦ ФИЛЬМА na białym ekranie. Nie słyszysz niczego prócz własnego serca, które nadal pulsuje w rytm muzyki. I co, myślisz, że i tym razem obudzisz się właśnie tak?

Słyszysz jakieś odgłosy i nie wytrzymujesz dłużej, rozwierasz nieznacznie powieki. Ten szum to nie wychodzący z kina widzowie, tylko owe kobiety, ta zmaterializowana w białej pustce szóstka. Przysiadły wokół ciebie na piętach, otoczyły cię ciasnym kręgiem.

Nagle ta ich przewodniczka, ta chuda jak szkielet, zaczyna ci ściągać buty z nóg. Ściąga ci sztruksy i majtki, zgina ci nogi i rozkłada je na boki. Dwie trzymają cię mocno za kostki, dwie inne łapią za ramiona. Żałosna łysa ujmuje twoją głowę, kładzie ją sobie na kolanach i zaczyna głaskać cię po włosach.

Chuda wciska ci głowę między nogi, a ty robisz to, co w takiej sytuacji wydaje ci się najlepsze: znów zamykasz oczy. Przestajesz się opierać. Zgadzasz się na wszystko, bo nic innego zrobić nie możesz. Czujesz, jak chłodny, miękki koniuszek języka wsuwa ci się do środka. Po chwili szukania znajduje twój najczulszy punkt. Tamte nie robią ci krzywdy. Szkieletor doskonale wie, jak zaspokoić kobietę. Wciąga żołądź łechtaczki między wargi i ssie wyrostek ukryty w fałdzie skóry. Glans clitoridis. Albo, jeśli wolisz: język królowej Kleite, różowy rumpelek rozkoszy, guziczek miłości, cypel tryskającej radości, rozżarzony do czerwoności czarci cycek… To właśnie szkieletor zaczyna energicznie lizać, prężnie i lekko zarazem, rytmicznie i zmiennie, to dociskając trochę mocniej, to znów ledwo muskając.

Poddajesz się. Niczego innego już nie pragniesz.

Czy o rozkoszy można myśleć? Nie da się. Wobec tego pomyśl o świetle. O jaskrawym, przeszywającym powieki świetle. Zmieniasz się w pomarańczowy ogień, w wiatr słoneczny, erupcje plazmy, pulsujące dziury koronalne. Masz w sobie jądro wszechświata, sekretny generator, ów doskonale unerwiony boski guziczek, osiem tysięcy aksonów pola minowego, z którego biegną włókna do rdzenia kręgowego i centralnego układu nerwowego, aż do samego słońca, do jądra wszechświata.

Ciało się napręża, robi się sztywne. Gotuje się na nadejście fali, która zaczyna wzbierać gdzieś bardzo głęboko w środku. Buduje się z małych wystrzępionych kręgów, które poruszają się nawzajem, rozsyłając drgania we wszystkie strony świata. Przy czubkach palców rąk i nóg zmieniają kierunek, zawracają i z jeszcze większym impetem nacierają na centrum, by zbić się w jednym punkcie w ołowianą kulę i w niej się zapaść: pierwszy krąg, drugi krąg, trzeci krąg. Czwarty. Każdy kolejny jest cięższy od poprzedniego, każdy pogrąża się jeszcze głębiej. Piąty. To już prawie boli, to nagromadzenie, za chwilę nie będzie już miejsca na więcej, ciało nie utrzyma tego wszystkiego w sobie. Szósty. A potem przychodzi siódmy. Ten wnika tak głęboko, że już cię nie dotyka. Przeciska się gdzieś, skąd nie ma powrotu. Twoje ciało to wie. Mięśnie zaczynają wiotczeć. Znasz to poczucie nieodwracalności, to właśnie ono uzależnia cię od rozkoszy. Sekunda przed orgazmem. Siódmy krąg porywa ze sobą wszystkie poprzednie i wszystkie schodzą lawiną z miejsca ukrycia: rozwierają się, poszerzają, by na koniec rozsadzić podbrzusze eksplozją.

Puściły cię. Wpatrują się nieruchomo w twoją skurczoną twarz, która spoczywa na kolanach łysej, na twoje usta, z których wyrywa się najpierw krzyk, potem tylko jęki. Wijesz się zlana palącym zimnym potem, plecy wygięłaś w łuk. Oczy masz nadal zamknięte, i bardzo dobrze, bo kiedy je otworzysz, nic nie będzie już takie jak dawniej. Uwierz mi.

Dokoła słyszysz gorączkowe słowa, końcówki zdań się wznoszą. Pytania, w czterech językach. Żebyś tak mogła choćby z jednego coś złapać, cokolwiek z tego zrozumieć.

— Kto wy? Atkuda wy?

Jak bardzo by chciały, by twoją twarz rozpromieniło szczęście rozpoznania, błogie doświadczenie rozumienia mowy, kiedy po tym wstrząsie porażającej rozkoszy usłyszysz nagle swój ojczysty język.

— De onde você vem? Quem é você?

Tak bardzo by pragnęły, byś odnalazła wśród nich krajankę, siostrę, przyjaciółkę, bratnią duszę.

— Qui êtes-vous? D’où venez-vous?

Żebyś tak nagle zaczęła mówić i opowiedziała im wszystko, co jest ci wiadome. Kim jesteś, skąd pochodzisz. Bo to właśnie chcą usłyszeć: skąd jesteś, a nade wszystko — jak tu trafiłaś. Dlaczego i ty teraz jesteś tutaj.

Otwierasz oczy. Chuda siedzi w kucki między twoimi nogami i kościstymi paluchami zbiera włosy z języka. Czarne, poskręcane włochy, które wyciera ci w kolano jak w obrus pokrywający stolik w eleganckiej restauracji. Czarne włochy? Patrzysz na swoje ręce. To dłonie młodej dziewczyny. Paznokcie są okrągłe, krótko przycięte i pomalowane naprzemiennie na czarno i na biało. Patrzysz na swoje podkurczone nogi. Są gładsze, znacznie, znacznie szczuplejsze i jaśniejsze. Przez skórę przeświecają błękitne żyły, tak bardzo wybielałaś. Unosisz lewą nogę. Zupełnie bez wysiłku. Jest tak lekka i zgina się tak dobrze, że mogłabyś z łatwością zarzucić ją sobie na kark. Tak, masz gibkie kończyny młodej dziewczyny. Opuszczasz nogę z powrotem, stawiasz obok prawej, otwierasz usta, lecz nie wydobywa się z nich nawet syknięcie.

— Good morning, Sleeping Beauty — chrypi do ciebie chuda — where do you come from? — Głos ma mocny, dziwnie niski jak na to kruche ciało. Kładzie ci dłonie na kolanach, nieznacznie je rozchyla i pochyla głowę w twoją stronę. Głos się podnosi, staje się bardziej miękki i odrobinę przyjaźniejszy, nieomal ciekawy. — Who are you?

Wypowiadasz jedno, jedyne słowo. Imię. Wypowiadasz je głosem młodej kobiety, płaczliwie napiętym. Takim głosem mówi zagubione dziecko, kiedy nieznajomy sympatyczny dorosły przyklęka obok i próbuje pomóc, proponuje, że razem poszukacie mamy, która zawieruszyła ci się gdzieś w tłumie.

Mówisz:

— Ul-ri-ke.

Każdą sylabę wymawiasz oddzielnie, płaczliwie i marudnie, jakbyś się o coś dopominała i zarazem prosiła, niemal błagała. Szlochając, opowiadasz, kim jesteś.

Jesteś Ulrike, masz siedemnaście lat.

Nie wiesz, skąd przybywasz, ale mieszkasz w Austrii. W Salzburgu.

Shlomith zamierza podzielić się swoją wiedzą (po raz szósty)

Ulrike zjawiła się ostatnia. Jak można się domyślać, mimo ogromnej rozkoszy, której doznała — a może właśnie z tego powodu — była głęboko wstrząśnięta tym, czego właśnie doświadczyła. Takiej rozkoszy jeszcze nikt jej nigdy nie dał; Hanno nie był zdolny do czegoś takiego, Hanno to był Hanno. Dała ją jej ta przerażająco chuda kobieta. Ona i tamte wzięły ją z zaskoczenia, siłą, kupą, a jednak przeżycie to żadną miarą nie było nieprzyjemne. Coś takiego zdarza się we śnie, w fantazjach, w nich wszystko może skończyć się orgią, wyuzdanym parzeniem się z kim popadnie. Ale to nie noc i Ulrike nie śpi. Tyle jeszcze ogarnia, choć tyle. I patrzy teraz po kolei na siedzące wokół niej kobiety; jest w szoku, czeka, otwiera usta, zamyka je. A ponieważ żadna nie odczuwa widocznej potrzeby zrobienia czegokolwiek, nawet najmniejszego gestu, żadna nie uznaje za stosowne rzucić jej choćby jednego głupiego słowa, budzą się emocje. Wściekłość jako pierwsza.

Ulrike siada i odgarnia z czoła przyschnięte włosy. Jej twarz zmienia się w twardą maskę dumnej Kleopatry: uniesiony podbródek, zaciśnięte surowo usta, nieznacznie rozszerzone nozdrza, demonicznie lśniące oczy. A że temperament ma Ulrike dość wybuchowy, syczy: — Scheiße! — i kieruje ten syk do wszystkich — Scheiße! — mając na myśli zwłaszcza tego szkieletora, który siedzi przed nią ze skrzyżowanymi nogami. Chuda kobieta spogląda na nią ciepło, ale Ulrike miażdży ją wzrokiem. Została poniżona, to jedno jest pewne. Czuje się idiotycznie, jak ostatnia kretynka. Mniejsza z orgiami — wszystko się może zdarzyć, kiedy ktoś lubi ostrą jazdę, a Ulrike lubi, w dobrym towarzystwie i na lekkim gazie staje się brawurowa, gotowa pójść prawie na wszystko. Mniejsza z tym miejscem i kobietami; to musi być jakiś numer w stylu eyes wide shut, może psychotropy, może „Ukryta Kamera” w wersji porno. Ale przez to wszystko się popłakała, a tego im nie wybaczy. Zmusiły ją do wyjawienia, jak się nazywa i ile ma lat, a o mały włos nie podała im jeszcze dokładnego adresu, chociaż do domu nie zamierza już nigdy wracać.

— Scheiße! — syczy niemal bezgłośnie, nie przestając wyzywająco świdrować tamtej wzrokiem. I to nie Ulrike pierwsza odwróci spojrzenie. W tej grze to ona na pewno nie przegra.

Chuda widziała tę konsternację już wielokrotnie. Pięć razy. Najpierw ona sama; była tam sama, zupełnie sama. Potem gaduła Polina w tym swoim sobolowym futrze i jednym kozaku, po niej nieobliczalna Rosa Imaculada, Rosa wariatka, bez której spokojnie by się tu obyły. Później pojawiła się mała Nina z wielkim brzuchem, Nina marsylianka, następnie zżarta przez raka Wlbgis z Holandii, ze Zwolle, potem dumna Maimuna z Dakaru i na samym końcu piękna Ulrike z rodzinnego miasta Mozarta. Wściekła, piękna Ulrike. Najmłodsza z nich wszystkich. I tak niewinna, jak niewinne bywają zazwyczaj wszystkie, co przychodzą na końcu. Chuda wpatruje się w twarz dziewczyny. Próbuje zapisać ją w pamięci: uniesiony podbródek, nienaturalnie surowa mina, spojrzenie, które właśnie teraz ucieka gdzieś w bok. Czyste, szafirowe oczy Ulrike zaczynają ostrożnie badać tło, lustrują biel, która jest wszędzie, której nie ma nigdzie. Wyziera z nich strach.

Chuda już to widziała. I wielokrotnie musiała też mówić, ale co tam, może przemówić znowu, to prawie przyjemność. Mówi wtedy także do siebie, na nowo opisuje ich sytuację, opisuje wszystko tak dobrze, jak tylko potrafi. Wszystkie wtedy milkną, słuchają. I wszystkie po raz kolejny się dowiadują, gdzie właśnie teraz mogą się znajdować. Słuchanie tego jest ważne. Tak jak dla niektórych może być ważne przyjmowanie komunii albo zapalenie cygara po kolacji, albo robienie sobie raz w tygodniu manikiuru czy pedikiuru, albo codzienne skubanie suchych skórek przy paznokciach — ta sama kompulsywność, może i z małą domieszką bólu, ale co za rozkosz! Więc ona może opowiadać. Opowie im znowu to wszystko z największą przyjemnością!

Chuda pamięta, jak się poczuła, gdy się tu znalazła. Otworzyła oczy, usiadła, zaczęła z niedowierzaniem badać białą substancję. Ziemia, zmarznięty śnieg? Ani to zimne, ani gorące. Plastik? Lateks? Malowany beton? Ani miękkie, ani twarde. Wstała, nastrój miała wyborny, była pusta i w dobrym sensie pozbawiona czucia: przeszywający ból w żołądku i odbierające przytomność zawroty głowy całkiem ustąpiły. Oczywiście umiała sobie doskonale z tym wszystkim radzić, ból to była jej branża, głód podniosła przecież do rangi prawdziwej sztuki. „Nie, nie i jeszcze raz nie” — oto, co powiedzieli lekarze o jej ostatnim projekcie. Wiadomo, że po cichu liczyli na to, że będzie to robić do samego końca. Bo choć nie chcieli się do tego przyznać, pragnęli zobaczyć, w jaki sposób jej organizm i umysł będą funkcjonować w częściowo kontrolowanej sytuacji ekstremalnej. Etyka zawodowa kazała im ją przestrzegać, ba — grozić jej; jako lekarze mogli wyłącznie ponawiać żądania, żeby przerwała to „doświadczenie”, „odpuściła sobie” ten wątpliwy eksperyment. Nie pierwszy raz ją strofowali, nie mogąc przestać na nią patrzeć z szacunkiem i przerażeniem zarazem.

Zaczęło się od klitki na Carroll Street. Od spojrzenia matki. Z tego to się wzięło. To jednak, że jej sztuka zaczęła ciekawić naukowców — to było coś nowego, to ją pchało do przodu. Procedury zbijania wagi realizowała z żelazną konsekwencją, jak ascetyczna joginka. A że od czasu do czasu wprawiały ją one w trans, jeszcze bardziej przykręcała sobie śrubę. W ostatnim dniu eksperymentu, kilka godzin przed wyjściem na scenę, wypiła parę filiżanek letniej herbaty ajurwedycznej o nazwie „Spokój wewnętrzny”. Świat wirował w jej głowie jak derwisz, wciąż i wciąż, bez przerwy, a ona wirowała z nim, z zamkniętymi oczami słaniała się w kuchni dla personelu Jewish Museum, trzymając w dłoni wydrukowany tekst, który za chwilę odczyta na scenie przed publicznością. Przepełniała ją błogość, choć odczuwała zarazem przeraźliwą kruchość swojego ciała. Tymczasowość. Nikt, nawet ona, nie może żyć wiecznie na samej tylko adrenalinie, na bólach i zawrotach głowy.

Taniec derwiszy poznała już dawno temu. Obijała się z przyjaciółką po Coney Island, całe dnie spędzała w niedawno otwartym „Astrolandzie”, ledwo przytomna z głodu jeździła w kółko na Cyclone, wychylała się jak wariatka z wagonika i potem w nocy łóżko zaczynało wirować i drżeć, gdy tylko zmrużyła powieki. Piąty tydzień postu i pierwsza noc, gdy ostatecznie do niej dotarło: ten związek — i tylko taki związek — jest jej pisany na zawsze. Głodzie, mój najdroższy. Pod kołdrą zawarli sekretne przymierze: ja zaufam tobie, a ty zaufasz mnie; ja nigdy cię nie zajem, a ty nigdy nie przestaniesz wspierać mnie w mojej walce.

Wiadomo, zdarzyło im się po drodze parę drobnych potknięć. Na przyjęciu po bar micwie kuzyna połknęła potajemnie dwadzieścia marcepanowych ciastek. Głód wściekł się jak cholera i zagroził jej wprost, że ją zostawi i już nigdy nie wróci, ale przeprosiła i wszystko zwymiotowała. Tym go udobruchała.

Miała siedemnaście lat, kiedy dostała klucze do swojego pierwszego lokum. Co prawda klitka przylegała do mieszkania starych, ale mogła robić w niej, co jej się żywnie podobało, i właśnie to ich z tego wszystkiego przerażało najbardziej. A robiła tam swoje eksperymenty, kto by ich nie robił. Szprycowała się w udo smirnoffem z pożyczonej strzykawki. Popalała cygara z dwoma kumpelkami. Kilka razy się pieprzyła, ale bez emocji. Głód był najważniejszy, on był jej ukochanym. Walczył u jej boku jak najlepszy towarzysz broni, dopóki nie popełniła życiowego błędu i go nie zdradziła. Dla innego.

Chuda wiedziała, że wynagrodziła mu tę młodzieńczą zdradę z nawiązką. Parę razy wyciągała rękę na pojednanie i w końcu głód do niej wrócił, choć wydawał się trochę naburmuszony i zaczął jakby… stawiać jej warunki? Miała wrażenie, że wymaga od niej coraz większych poświęceń — dzień pięciu marchewek nie był dla niego żadnym osiągnięciem; nie było podziękowań, nie było euforii. O tańcu derwiszy nie warto nawet wspominać; głód siedział cicho jak mysz pod miotłą. W końcu się wkurzyła. W porządku, niech ci będzie! I wtedy zawarła z nim nowe przymierze — obiecała posuwać się dalej niż kiedykolwiek wcześniej, dalej niż ktokolwiek inny przed nią, byleby tylko pozwolił jej zawsze wrócić. Do końca życia będzie utrzymywać należytą chudość, balansować w transie na linie między zdrowiem a chorobą. Pasuje? Takie było ich nowe przymierze.

Potem jednak coś się wydarzyło.  C o ś  przejęło kontrolę, nie pytając jej o zgodę, zdecydowało o kontynuacji eksperymentu, który ona już zakończyła. I tak została wrzucona tutaj, w tę śnieżną biel. Bez żadnych, ale to żadnych wskazówek, co dalej. Nagle, za jednym zamachem, wszystko, wszystko bez wyjątku stanęło na głowie. Nawet głód zniknął bez śladu, przepadł tak totalnie, że nawet nie przyszło jej do głowy, by za nim zatęsknić.

Gdyby mimo początkowego szoku wpadła na to, żeby przeanalizować sytuację, być może przyszłaby jej do głowy ta myśl, którą później, już po zastanowieniu, wyartykułowała — kiedy w białej przestrzeni pojawiła się zdezorientowana i popłakująca Polina. Powiedziała jej wtedy mniej więcej coś takiego: „Najpierw pomyślałam sobie, że właśnie się obudziłam, i jeszcze nigdy nie czułam się tak wyspana, sen był głęboki i nic mi się nie śniło”. A potem: „Miałam wrażenie, że wciąż ubywa mi wagi, jakbym była lżejsza od piórka, zniknęły też bóle brzucha, które miałam od dawna, i w ogóle nic mnie nie łupało; czułam się po prostu jak w siódmym niebie”. Ale gdy człowiek jest sam jak palec w takim miejscu i nigdzie dokoła nie ma żywej duszy — wtedy tak nie myśli, tylko wpada w panikę. To, że zniknęły bóle i mdłości, dociera do niego dopiero po rozważeniu kilku naprędce wydumanych ewentualności, po wycofaniu się z pierwszego, drugiego i trzeciego idiotyzmu.

Teoria numer jeden: Oślepła. To oczywista pierwsza myśl po otwarciu oczu. Wszędzie biało, a więc to choroba, a więc to ślepota, stąd i logiczny wniosek: „czyli to kara”. I to wcale nie jest taka głupia teoria, istnieją bowiem choroby, których pierwszym, dramatycznym objawem bywa nagły zanik widzenia (taką chorobą jest na przykład zapalenie tętnicy skroniowej, arteritiis temporalis, które dotyka najczęściej starzejące się kobiety).

Teoria oślepnięcia upadła jednak bardzo szybko, bo oczywiście sprawdziła ją i spojrzała na siebie, na swoje ręce: ciągle je widziała. Z rękawa czarnego kaftana sterczał chudy nadgarstek, żyły na grzbietach jej dłoni jeszcze nigdy nie siniały tak wyraźnym błękitem. Smukłe, chude palce, paznokcie długie i czerwone, stawy jak diamenty, kłykcie jak kastety. Zerwała się na równe nogi, na swoje patykowate, kabłąkowate kulasy. Zachybotała tylko, drgnęła, nie poruszając powietrza, i już — stała.

Teoria numer dwa: Jest w jakimś domu. I gdzieś musi być powierzchnia, która zdradzi, że to wnętrze jakiejś kopuły albo sześcianu, albo całkiem kulistej bańki. Na tym etapie była już zła jak osa. A więc to  o n i!  Naprawdę jej to zrobili! Nie wystarczyło  i m,  że zrobiła ze sobą porządek, że co do kalorii liczyła wszystko, co wkłada do ust i co wydala. Że zaraz po tym wszystkim była już umówiona na terapię — a tak! — i miała już w zanadrzu kilka dobrych planów awaryjnych. W niczym nie chciała się zdawać na łut szczęścia. Nie robiła fałszywych ruchów. Ale  o n i  i tak ją złapali i zamknęli w tym… no właśnie — w  c z y m?

Zrobiła parę kroków, co nie zmieniło jednak jej lokalizacji, nogi się poruszały, lecz nie umiała powiedzieć, czy się w ogóle przemieszcza; rzuciła się na brzuch i poczuła w dołku lekkie wahnięcie, nie było jednak uderzenia, nie było bólu i nadal nigdzie nie widziała niczego, choćby najgłupszego punktu zaczepienia. Mrużyła oczy, szukała ukrytych kamer, czujników ruchu, majaczącej gdzieś na horyzoncie ciemnej plamy. Ktoś musiał ją obserwować przez monitory. Takie rzeczy się zdarzają, w zasadzie czegoś podobnego należało się spodziewać, słyszała już o tym: uprowadzenia naukowe.

No właśnie, oto teoria numer trzy, naturalny, logiczny odprysk teorii drugiej. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pożądano wiedzy o zachowaniu człowieka, jak w dzisiejszych czasach. Prawdziwej, surowej wiedzy, której gromadzenie nie jest do końca zgodne z normami. A ona była obiektem ogromnego i nieskrywanego zainteresowania.  O n i  po prostu chcieli wiedzieć więcej. Czy z tego wyjdzie? Jakim cudem w ogóle jeszcze żyje? I przede wszystkim: jak sobie poradzi w takiej bezustannej inwigilacji? Na czym polega jej tajemnica?

Triumfalnym gestem zanurzyła palce w czuprynie. Była przekonana, że zaraz je znajdzie. Elektrody. Badała coraz głębiej, szarpała włosy, drapała skórę. Elektrody, elektrody. Chociaż jedna. Mała. Może to. Strup. Mikroczip. Głęboko pod skórą. Znamię? Jakaś ranka. Łuszczyca. Nie! Czip. Na pewno elektronika. Najnowszej generacji, niedostrzegalna gołym okiem. Którą testują właśnie po raz pierwszy.

Szarpała za włosy. Rozebrała się. Wywinęła ubranie na lewą stronę i dokładnie je sprawdziła, wywinęła na prawą stronę i sprawdziła ponownie, równie skrupulatnie, jak za pierwszym razem. Robiła rzeczy, które wydawałyby się dziwaczne i może nawet sprośne, gdyby ktoś ją obserwował; porównanie z wężem, który zjada własny ogon, nie byłoby wcale przesadą, bo na koniec zgarbiła się i zaczęła szukać ciał obcych w środku.

— Shlomith.

Chuda wyciąga dłoń do Ulrike i przedstawia się. Po imieniu dodaje najważniejszą informację, fakt, którego sens ma najwyraźniej tłumaczyć wszystko:

— I was the first one here.

Pozostałe kobiety podchodzą bliżej i rozsiadają się obok niej. Widać, że przyjmują jej ponure słowa z mieszaniną lęku i podziwu, podobnie jak traktują samą Shlomith, która jest obrzydliwie chuda i musi być stara jak świat. Teraz, gdy jej czupryna nie zasłania twarzy, ta uwidacznia się w całej koszmarnej pełni: skóra jest pomarszczona i krucha, zupełnie jak papier, który można by poruszyć dmuchnięciem. Kości policzkowe są wydatne i miałaby pod nimi ogromne mroczne jamy, gdyby oświetlenie nie było takie jednolite. Gdyby Ulrike miała ją opisać, powiedziałaby tak: Stara wiedźma, włosy w kasztanie, sprężynki; oczy wielkie, tęczówki jak błyskawice płynnego brązu, ogromne hipnotyczne gały jak po atropinie. Trochę zbyt intensywne, ciężkie i wyzywające spojrzenie na granicy bezczelności, taka to na sto procent pierwsza nie odwróci wzroku, jeśli ktoś się odważy spojrzeć na nią tak samo. Przewodniczka. Co do tego nie ma wątpliwości. Shlomith to Przewodniczka.

Powtórzmy.

Pierwsza, ona sama, najpierwsza ze wszystkich: Shlomith.

Druga: Polina.

Trzecia: Rosa Imaculada.

Czwarta: Nina (w jej łonie mały Antoine & mała Antoinette).

Piąta: palcem w powietrzu pisane W (W jak Wlbgis).

Szósta: Maimuna.

Przedstawiają się po kolei, każda po swojemu, i każda grzecznie podaje rękę Ulrike. Najwyraźniej kolejność pojawienia się to dla nich bardzo ważna kwestia, bo pokazują jej odpowiednią liczbę palców, jakby się wcześniej umówiły; to ich bezcenny numer porządkowy. Gdyby działo się to wszystko w jakimkolwiek innym miejscu — w hali sportowej, w której szuka się schronienia przed huraganem, na polu namiotowym, gdzie gromadzi się ludzi uciekających przed wojną domową — Ulrike, która od najmłodszych lat z lubością snuła apokaliptyczne wizje, parsknęłaby śmiechem. Te babki są tak komiczne, tak straszliwie poważne, ciągle trzymają dłonie na wysokości twarzy i pokazują swój numer porządkowy. Kąciki ust Ulrike zaczynają lekko podrygiwać.

Wtem Rosa Imaculada zamyka trzy rozcapierzone palce w dłoni. Robi krok w stronę Ulrike, potrząsa pięścią i zaczyna coś klarować tym swoim portugalsko-angielskim pasztetem. Ten widok jest już dla wszystkich prócz wystraszonej Ulrike znajomy do znudzenia. Jak tylko Rosa zaczyna odstawiać tę swoją scenę z napadem paniki, zaraz się złoszczą. Na ich twarzach pojawiają się bruzdy, właściwe dla każdego typu twarzy zmarszczki irytacji, których wygląd zależy nie tylko od temperamentu, ale też wieku, jakości cery, stopnia jej natłuszczenia. Oczywiście najbardziej pomarszczona jest twarz Shlomith. Rosa jednak chyba tego nie widzi. Słowa płyną z jej ust nieprzerwanym strumieniem, głos ma teraz piskliwy, ręce nie nieruchomieją nawet na chwilę. Raz po raz kobieta kuca i wali pięścią w biel. Roznosi się wtedy głuchy, z początku tylko ostry, a potem już tępy odgłos; jak gdyby ktoś walił w studzienkę kanalizacyjną metalowym prętem zwieńczonym wełnianą skarpetą.

Ulrike zaczyna rozumieć. Rosa Imaculada domaga się od niej wyjaśnień, których nie otrzymała od pozostałych. Rosa stuka się palcem w głowę, czeka na odpowiedź, choć chyba musi zdawać sobie sprawę, że z Ulrike, tej zapłakanej biduli, nie będzie miała w tym względzie żadnego pożytku.

Dziewczyna zbiera się na odwagę, budzi do życia przygasłą już złość. Otwiera usta i wydziera się na Shlomith, uruchamia swoją licealną angielszczyznę o licealnej wymowie i licealnym zasobie słownictwa, wydziera się na nią z tupetem drobnej siedemnastoletniej licealistki (z ową typową dla nastoletnich dziewcząt zuchwałą zarozumiałością, która co poniektórych nieco dojrzalszych mężczyzn zupełnie wyprowadza z równowagi), drze się na Shlomith, domagając się, by ta natychmiast powiedziała jej wszystko, ale to wszystko-wszystko, bo ona wie, że Shlomith wie, bo Shlomith musi wiedzieć. W końcu zjawiła się tu jako pierwsza.

I Shlomith nie ma wyjścia. Musi powiedzieć, jak zawsze. Musi powiedzieć wszystko po raz kolejny, a do tego jeszcze rzucić nieco światła na trochę drażliwsze kwestie. Dlaczego obnażyła Ulrike od pasa w dół (dopiero teraz Ulrike się spostrzega i zaczyna wkładać z powrotem majtki), dlaczego Polina i Nina trzymały ją za ręce (Ulrike znowu czuje, że zaraz spali się ze wstydu: siedzi tu jak jakaś kompletna debilka, z pizdą na wierzchu!), dlaczego Maimuna i Rosa Imaculada wczepiły się w jej nogi, na siłę trzymały je w rozkroku (Scheiße! Scheiße! Scheiße!), dlaczego Wlbgis trzymała jej głowę na kolanach i po co ona, Shlomith, najgorsza z nich wszystkich, gmerała jej jęzorem w najtajniejszym miejscu.

Ognisko

— Chodź — powiedziała Shlomith do Ulrike — pójdziemy do ogniska.

I nim Ulrike zdążyła pojąć, co się dzieje, spostrzegła, że zerwała się lekko na nogi, że stoi i że kręci jej się w głowie (było to owo antycypacyjne wrażenie wirowania, jakie wywołuje pierwszy porządny wychył na urządzeniu poruszającym się ruchem wahadłowym na okręcie wikingów w wesołym miasteczku czy na tradycyjnej skandynawskiej huśtawce).

Ulrike instynktownie rozłożyła ramiona, by złapać równowagę, zamknęła na chwilę oczy, po czym otworzyła je znów i spojrzała w dół, czyli na swoje nogi, spróbowała podskoczyć, lecz nic z tego nie wyszło. Jej pozycja względem otaczających ją kobiet nie zmieniła się ani trochę. Ulrike nie podniosła się nawet o milimetr.

Maimuna dłużej nie wytrzymała. Przykucnęła, wybiła się i wystrzeliła w górę — jej zgięte kolana znalazły się na wysokości szyi Ulrike i co w tym wszystkim najbardziej zdumiewające, zawisła w tej pozycji (jakby złapana idealnie w kadrze: ubrana w sportowy dres modelka na trampolinie w jaskrawo oświetlonym studiu, just do it, w tle widać mocny, jednobarwny, lecz bezkompromisowo jaskrawy baner, just do it, modelka skacze, skacze, skacze, a potu ani grama, do it, do it, do it, skacze i zawisa na wieki w powietrzu, i nie starzeje się już nawet o ułamek sekundy).

Shlomith zgromiła ją wzrokiem, tak więc Maimuna posłusznie i już bez żadnych sztuczek zaczęła opadać z powrotem na swoje miejsce. Tak, Maimuna zaczęła opadać, czy też, inaczej mówiąc, przysiadła szybko na piętach, po czym zaczęła wkręcać się śrubą w dół, mocno przyciskając ramiona do boków i zrywając tułów szybkimi, skrętnymi ruchami z lewa na prawo. Opadanie odbywało się etapami. Maimuna powoli, obrót po obrocie, zniżała się do poziomu, na którym znajdowała się reszta, aż w końcu padła na kolana przed Ulrike z prześmiewczą uniżonością, a wtedy Shlomith odwróciła się do nich wszystkich plecami, machnęła niecierpliwie ręką i poszła czy, jak to się mówi, ruszyła przed siebie.

BÓG KARZE ŚMIERCIĄ. W tej ulotnej chwili, gdy Shlomith odwróciła się do niej plecami, ta myśl właśnie, właśnie ta, a nie żadna inna, przemknęła Ulrike przez głowę. Ogarnął ją nagły lęk, bo Ulrike nie miała w zwyczaju rozmyślać o Bogu. Bóg, jak to się mówi, w ogóle jej nie wzruszał. Bóg nie był dla niej żartem, nie był zakazem ani przedmiotem sporów, nie był dla niej absolutnie niczym innym, jak tylko zjawiskiem kalendarzowym; tym był dla niej Bóg: zajebiście wielkim magikiem, niewidzialnym, ale mogącym w razie czego jebnąć gdzie trzeba, a wtedy nie ma, że boli. Bóg istniał dla niej w takim właśnie sensie. Emanował liturgicznym ciepełkiem w święta, w te wieczory, kiedy bezbożna, aczkolwiek świadoma tradycji część austriackiego narodu waliła grzecznie na mszę, bo zwyczaj; jakiś tam Bóg w tym był, a w każdym razie był obraz Jego Syna i Panny Maryi, a gdzie matka z dzieckiem, tam i ojciec, choćby nawet taki, zupełnie nieobecny. Na mszy trzeba było przyklękać (to dobre dla duszy!), chyba że się miało poważną wadę kolana (wtedy można było z czystym sumieniem siedzieć), trzeba było śpiewać i podawać rękę ludziom w najbliższym otoczeniu, a na koniec iść do komunii. Nigdy jednak nie wymagano od nikogo wiary.

Bóg in persona nie istniał ani dla Ulrike, ani dla jej rodziny. Gdzieś w najdalszym odgałęzieniu ich rodu była taka jedna ciotka, co modliła się całkiem na poważnie, chodziła do kościoła i żałowała za wszystkie grzechy, które popełniła i których nie popełniła, o których jednak zdarzyło się jej czasem — była wszak istotą ułomną — nieopatrznie pomyśleć, bo jej Bóg widział wszystko: każdą jej myśl, każdą ukrytą za myślą faktyczną myśl możliwą i każde czające się u źródła myśli skojarzenie, i ta jej ciotka skończyła w domu wariatów.

Teraz jednak, nie wiedzieć czemu, Ulrike zaabsorbowała taka oto teza: BÓG KARZE ŚMIERCIĄ. Wszystko stało się nagle powalająco ciężkie, niczym oczekiwanie na burzę z piorunami, ciśnienie, jakiś okrutny napór. Albo może: zawiecha. Tym terminem Ulrike określała stan umysłu po sprawdzianie, owe minuty, które zaczynają upływać od chwili oddania arkusza testowego facetowi od matmy, kiedy wychodzi się z klasy na korytarz, czasem nawet zupełnie ze szkoły: wcale ci nie ulżyło, choć nie masz żadnych wątpliwości, że dostaniesz dobrą ocenę, prawdopodobnie najlepszą w całej klasie, ale liczby i wektory wirują ci obleśnie w oczach, i tak do trzeciej fajki, jeżeli nie dłużej. Ona rzeczywiście musi mieć coś z głową, przejawia skłonności do myślenia, czym sama sobie szkodzi.

Ulrike zebrała rozproszone myśli: nie ma Boga, który mógłby karać ludzi śmiercią. Bóg nie istnieje. Mocno zacisnęła powieki, skupiła się jeszcze bardziej: kriks, mówi zapalniczka Colt. Strzela z niej płomień, który (to najlepsza chwila) przepuszcza się przez lucky strike’a i płuca wysycają się dymem, ciało zaczyna buzować, myśli się rozjaśniają i Bóg przestaje istnieć. Bingo!

Ulrike otworzyła oczy i postanowiła skupić się na poruszaniu, na tym, by nadążyć za Shlomith, która w międzyczasie już się oddaliła: stała się wyraźnie mniejsza od pozostałych (nie chudsza, Bogu niech będą dzięki, a jedynie mniejsza, to się nazywa perspektywa, to takie zjawisko, które znają nawet niewidomi od urodzenia, nie jest to konwencja, Picasso się mylił, perspektywa jest prawdziwsza od wszystkich bogów i bogiń razem wziętych).

Tak oto Ulrike zrobiła swój pierwszy krok.

Gdyby ktoś opisał go poprzez porównanie do, dajmy na to, wielkiego (dla ludzkości) i małego (dla człowieka) podskoku Neila Armstronga na powierzchni Księżyca, dałby fałszywe świadectwo. Ulrike nie podskoczyła. Jej krok nie przypominał również pierwszego nieporadnego wahnięcia w bok, jakie wykonuje stopa dziesięciomiesięcznego berbecia (po którym następują często upadek na pupę, płacz i kolejna próba), ponieważ Ulrike ot tak, po prostu zrobiła wykrok i znalazła się za Shlomith. Nie był to też jednak taki zwyczajny krok. Bo choć jej prawa stopa przesunęła się o sześćdziesiąt centymetrów względem stopy lewej (był to zatem przy jej stu pięćdziesięciu dziewięciu centymetrach zupełnie normalny sążnisty krok, z gatunku „teraz mi się spieszy”), i choć Ulrike pociągnęła lewą nogę za prawą (czy raczej postawiła ją przed nią, jak to bywa podczas chodzenia), to nie ruszyła z miejsca, nie oddaliła się od reszty. Kompletnie zbita z tropu spojrzała na Maimunę, która już znowu stała. Ta jednak uśmiechnęła się tylko złośliwie i dziarsko postąpiła za Przewodniczką, nie kiwnąwszy nawet palcem, by pomóc bezradnej nowicjuszce.

Z pomocą przyszły Nina i Polina. Zdecydowanie ujęły Ulrike pod pachy, jedna z jednej, druga z drugiej strony.

— Najpierw drepcz w miejscu. Think about a swamp.

To była propozycja Poliny, która zaraz też pojęła, że Ulrike raczej nie miała nigdy styczności z mokradłami, w przeciwieństwie do niej, która właśnie przeczytała opatrzony cudnymi zdjęciami, długi artykuł o torfowiskach zachodniej Syberii. Nie zdążyła jednak wypytać Ulrike o ewentualne wyprawy brzegami Dunaju, bo ta już dreptała w miejscu z niemal ortodoksyjną techniką. Naśladowała je po prostu nadzwyczajnie. Przypominało to trochę ugniatanie ciasta nogami, trzeba było sobie wyobrazić, że stopy są ciężkawe, że coś im stawia opór. Każda ma, o czym Ulrike dowiedziała się chwilę później, taką własną wyimaginowaną przeszkodę: Polina trzęsawisko, Wlbgis głęboki śnieg, Rosa Imaculada poduszkę wypełnioną wilgotnym pierzem, Nina pływaki zakładane na kostki w głębszym końcu basenu (takie pomarańczowe motylki dla dzieci, jakie można kupić w każdym supermarkecie, la bouée pour les enfants à partir de 12 mois), Maimuna tysiąc i jeden myśli. Ta — co Ulrike zdążyła już zauważyć — potrafiła wyczyniać w tej białej materii niesamowite rzeczy, a wynikało to stąd (o czym nie wiedziały oczywiście ani Ulrike, ani żadna z pozostałych kobiet), że najzwyczajniej w świecie nie myślała wtedy o żadnych przeszkodach. Shlomith z kolei myślała o różnych łakociach. Koniec końców chyba najtrudniej było jej pogodzić się z faktem, że nie może definitywnie zrezygnować z jedzenia. Bardzo przywykła do ascezy, co rodziło, z niemal doskonałą powtarzalnością odruchu Pawłowa, fizyczny stan głębokiej szczęśliwości. Dlatego w myślach to chodziła po dywanie zrobionym z prażonych pianek o powierzchni wielu kilometrów kwadratowych, to grzęzła w słodkim puddingu ziemniaczanym albo (kiedy z tego czy innego powodu chciała się pobudzić do szczególnie szybkiego marszu) brodziła w basenie wypełnionym jej ulubioną zupą miso okraszoną szczodrze kawałkami tofu.

Ruch i myśl. Proste jak drut. Ulrike pomyślała o wodnym łóżku rodziców Hanna, w którym seks był od samego początku masakrycznie problemowy, totalnie asynchroniczny i równie żenujący.

Tym sposobem nareszcie ruszyły z miejsca. Ulrike, Nina i Polina równym rzędem, Rosa Imaculada i Wlbgis za nimi, wysoko unosząc nogi. Każda własnym stylem. Ulrike, zapewne pod wpływem owego pierwszego skojarzenia, które śmiało można określić jako traumatyczne, dorobiła się stylu flamenco furiosa, z wściekłym tupaniem mimo sztywno wyprostowanych pleców, o tak: obcasy i czubki butów kawałek po kawałeczku, krok po kroku ryją dziury w podwójnie laminowanej, winylowej powierzchni łóżka wodnego… Po mnie choćby potop… Niech to wszystko szlag…

Z przodu, spoza wąskiego tułowia Shlomith, rozbłyska nagle coś czerwonego. Na chwilę znika za jej plecami i znowu się pojawia — maleńka czerwona plamka, która rośnie, znika, znowu wchodzi w pole widzenia, trochę większa niż poprzednio. Zaczyna układać się w jakiś kształt, nie jest to plama ani dziura, lecz odrębny byt, tak jak Ulrike i pozostałe kobiety; można go dotknąć, z całą pewnością można go dotknąć, tylko co to jest? Czerwone, falujące. Wydaje się, że znajduje się nieco wyżej niż one; im dalej człapią i są bliżej niego, tym wyraźniej widać, że jest ponad nimi. I w końcu przystają — dokładnie pod nim. Ulrike unosi głowę i patrzy. Podobna do tykwy skorupa z wachlarzem rozlanych promieniście czerwonych włosów, jakby unosiły się na wodzie, tylko że trwają w całkowitym bezruchu.

Teraz Ulrike musi się nauczyć nowej sztuki: sztuki wznoszenia się. Maimuna już wynurzyła się na powierzchnię: czerwone włosy stały się płaszczyzną, która określa całą resztę, tam właśnie wszystkie zmierzają, na poziom wyznaczony przez perukę, i tam też ona powinna się wznieść, ponownie jednak rodzi się pytanie: jak?

Maimuna uniosła ręce jak nurek, wcisnęła głowę między długie ramiona (zakryj uszy!), prawy kciuk ścisnęła w lewej pięści (trzymaj mocno!), a potem się wybiła — i już tam jest. Polina z Bagien chwytała się czegoś (torfowców, korzonków kurzego ziela, źdźbeł dziewięciornika, turzycy bagiennej?) i choć czasami upadała, wciągała się powolutku coraz wyżej. Wlbgis Śnieżnobiała po prostu czołgała się pod górę, wygrzebywała sobie jamy i do nich właziła. Rosa Pierzowa Poduszka pośliniła dłonie, potem zaczęła coś nimi ugniatać i wałkować, by w końcu z tych ugniecionych i rozwałkowanych, na niby twardych jak kamień kuleczek układać sobie stopnie. Nina Dziecięcy Pływaczek miotała się i przewracała, lecz jakoś doszarpała się na miejsce, a Shlomith Zupa Miso skupiła się na sekwencji ruchów najbardziej przypominających torsje: rwała wzwyż na wstecznym krótkimi szarpnięciami, dopóki siła wyrzutu wymiocin nie cisnęła jej w końcu w pobliże czerwonego wachlarza.

Ulrike przywołała w myślach obraz potopu. Wyobraziła sobie nagiego topielca Hanna leżącego na brzuchu na wodnym łóżku na dnie pustego basenu. Wyobraziła sobie swoje buty, strzępy poszarpanej folii PVC, które przylgnęły do obcasów, wyobraziła sobie sypialnię rodziców Hanna, ohydne tapety w staromodnym brązie i plamy, którymi nasiąkły. I zaczęła spadać. Spływała powoli coraz dalej od kobiet i czerwonych włosów. Instynktownie wyciągnęła do nich ręce, jak dziecko, które pragnie przytulenia; kopała i deptała w miejscu i coraz bardziej się od nich oddalała. Zaczęła krzyczeć, jakby tonęła (w rzeczywistości tonący wcale nie krzyczą), wrzeszczała i piszczała, czuła jednak, że jej głos się rozpływa, jak gdyby wcale nie wydobywał się z jej gardła. Słyszała wołania o pomoc, swój przepadający bez echa bezsilny wrzask, ale miała wrażenie, że dochodzi do niej skądinąd. Machała rękami i zapadała się, dopóki nie poczuła pod pachami mocnych dłoni Maimuny.

— Do not think bad things — szepnęła jej dziewczyna — only good things — i z braku laku Ulrike pomyślała o fiołkach alpejskich.

— Eyes: shut! — poprosiła Maimuna, więc Ulrike posłusznie zamknęła oczy i zwinęła się w kłębek na fiołkowej łące. Zaświeciło słońce, zaćwierkały ptaszki, na ramieniu Ulrike przysiadł motyl — i obie zaczęły się unosić.

To było ich ognisko. Ich punkt zborny.

— To do peruki Wlbgis zawsze przychodzimy — odezwała się Shlomith — gdy chcemy obgadać tę czy inną sprawę. — Bardzo to miłe ze strony Wlbgis, it was veeeery kind of her — powiedziała Shlomith przeciągle — że ofiarowała nam na ten cel swoje piękne sztuczne włosy. W rzeczywistości Shlomith była zdania, że peruka Holenderki jest najzupełniej przeciętnej jakości. Bo z ręką na sercu — naprawdę piękne peruki, wyglądające zupełnie jak prawdziwe włosy, można dostać tylko u chasydów z Borough Park, którzy zakrywają głowy swoich żon nie chustami, lecz arcydziełami sztuki perukarskiej, a jedno jest lepsze od drugiego. Tam kobiety zasłaniające głowy szajtłem są zawsze doskonale wymalowane i ubrane tak, że tylko pozazdrościć, jak manekiny na wystawie; w ich słowniku nie ma takiego wyrażenia jak bad hair day. Kiedy przyjaciółka ich rodziny zachorowała na raka, zaraz po rozpoczęciu chemioterapii kazała się zawieźć do Borough Park. Jej własne włosy nigdy nie wyglądały piękniej i naturalniej niż te od chasydów. Rak ją zabrał, lecz dzieci nie zamierzały pozbywać się jej peruki. Umieściły ją na głowie z beżowego aksamitu, a głowę na komodzie w salonie i teraz mówią wszystkim swoim gościom, że przy odrobinie szczęścia pewnego pięknego dnia wesoła próżność zatriumfuje nad lękiem przed śmiercią.

Ulrike zerknęła na Wlbgis, na jej nieforemną, kostropatą czaszkę i płaskie ciemię; wyglądała zupełnie jak kiszony ogórek. Poświęcenie musiało być wielkie, bez dwóch zdań. Albo i nie. Może to wcale nie było poświęcenie? Czy na tym etapie takie sprawy jak włosy, ubrania, higiena mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Ulrike machinalnie uniosła ramię i zbliżyła nos do pachy, nie wyczuła jednak nic: żadnego smrodu, zapachu, potu, ani śladu Angela od Thierry’ego Muglera, którym się bezsprzecznie spryskała najpóźniej rano przed wyjściem do pracy. Żałosny prezent od Hanna — ona chciała perfumy, a ten jej dał dezodorant.

— We don’t stink anymore — rzuciła Shlomith, która obserwowała Ulrike — because we might not be alive anymore.

Tak to się robi. Wali prosto z mostu. Jak Shlomith. Ta potrafiła czasem wypalić zupełnie nie po amerykańsku, bez znieczulenia i pieprzenia w bambus. Ale po to też zgromadziły się wokół tej peruki: żeby nakreślić Ulrike ich obecną sytuację.

Na to, by zrobić ognisko z peruki, wpadła Nina. W jej ślicznej małej głowie zakiełkowała myśl, że przydałby się im punkt zaczepienia, wspólna bezpieczna przystań, więc dlaczegóżby nie miały sobie czegoś takiego zmajstrować. Francuzka tłumaczyła, grasejowała, gestykulowała, aż Polina pierwsza pojęła, o co jej biega: o perukę Wlbgis. O nienaturalnie czerwone, lecz — o dziwo! — świetnie leżące stoczonej przez raczysko kobiecie sztuczne włosy. Nina co rusz na nie spoglądała, nie ośmieliła się jednak powiedzieć głośno, że Wlbgis mogłaby już sobie teraz perukę odpuścić. Wtedy ona zrobiłaby z niej przytulny kącik z ogniskiem, gdzie mogłyby sobie czasem porozmawiać. Bo czy nie jest tak, że wszystkie historie świata zostały już kiedyś opowiedziane, właśnie przy ogniu? O tym, jak świat zrodził się z jaja, koń z piasku, źrebię z piany. Wilk z kobiety zapłodnionej przez wiatr, żelazo z piersi trzech panien, mróz z wyschniętej piersi żmii. Ból z żaren mielących na Górze Bólu. Czyrak ze złotego kłębka, co go lis wyciągnął na brzeg. Śmierć ze strzał zrobionych z drzazg po ścięciu drzewa kosmicznego. A Latorośl zrodziła krew! Później, kiedy już wszyscy zasiedli na swoich miejscach, obtarli noski i łzy, zaczęły się wyznania. Teraz albo nigdy: Mamo, spodziewam się dziecka. Synu, ja nie pożyję długo. Ojcze, zamierzam się przenieść na Sycylię. Kochana córko, nigdy nie lubiłem kobiet, nawet twojej matki, wiesz, o czym mówię. Najdroższa przyjaciółko, zrobiłam rzecz okropną, której nie da się nigdy cofnąć. Przez wszystkie te lata żyłem w kłamstwie. Już ciebie nie kocham. Kocham inną. Wybrałem pieniądze z naszego wspólnego konta emerytalnego i wszystko zainwestowałem w akcje spółki, których cena dzisiaj sięgnęła dna…

Polina przestała słuchać nieporadnych aluzji Niny wieki temu. Nie spuszczała wzroku z włosów Wlbgis. Posplatane pasemka działały na nią hipnotyzująco, kryły w sobie niekończące się płomienie nowych włókien, nowe palące tajemnice. To mogłoby być ciekawe, przysłuchiwać się z cienia wyznaniom innych kobiet! Polina nie wyobrażała sobie siebie na podobnej spowiedzi, na publicznym zwierzaniu się z własnych prywatnych spraw, których zresztą w zasadzie nie miała, za to po tamtych było widać, że i owszem, proszę bardzo. Już widziała, jak Shlomith klaruje im genezę swojej anoreksji, prawi o bezdusznym ideale kobiety, w którego szponach biedaczka przeżyła kilkadziesiąt lat. Widziała, jak Nina żali się na swojego męża, a Rosa Imaculada płacze na samo wspomnienie doznanych od ludzi krzywd. To może i Maimuny życie nie głaskało po głowie? Może wszystkie zostały kiedyś zranione w taki czy inny sposób? Nawet niemej Wlbgis język się rozwiązał w wizji Poliny. Z nich wszystkich to ona najbardziej wyglądała na ofiarę i bynajmniej nie z powodu choroby; to uderzało wręcz w spojrzeniu kobiety. Polina widziała oczy konających, a w nich wzniosłość, nieustępliwość i poczucie godności, ale spojrzenie Wlbgis było takie same, jak spojrzenie matki Poliny w ostatnich tygodniach życia: przywarowane, nieszczere, grające na czas. Ty tylko przychodź do mnie codziennie, to śmierć mnie nie zabierze! To właśnie mówiło Polinie spojrzenie jej matki — i było to wierutne kłamstwo.

Polina nie mogła już dłużej zdzierżyć. Chwyciła za perukę i zerwała ją Holenderce z głowy. Wot! I mamy ognisko, teraz możemy sobie przy nim pogadać! I z całej siły cisnęła perukę w dół, a wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, sztuczne włosy zaczęły pod pewnym kątem rozkładać się jak wachlarz i powoli opadać, by znieruchomieć w końcu jakieś pół metra poniżej jej stóp, majestatycznie niczym lwia grzywa.

Tak to właśnie, nie bez pewnej przemocy, rozpaliły sobie ognisko. Wlbgis oczywiście nie podobał się numer, który wycięła jej Polina. Reszta kobiet też się wzdrygnęła. Jak ta Polina mogła! Tak bezceremonialnie! Zerwana z głowy peruka miała jednak swój urok. Kiedy się na nią patrzyło, łatwiej było wyciszyć się i skupić. Wszystkie próbowały udobruchać nadąsaną Wlbgis. Przecież tutaj nie będziesz nawet mogła patrzeć na swoją łysą głowę — pocieszała ją Nina. Za to będzie mogła w każdej chwili podziwiać swoje cudne włosy w całej krasie! — wykrzyknęła Shlomith. Maimuna wypowiedziała tylko: Oooooh! — i opadła na kolana, by dotknąć peruki policzkiem; Rosa Imaculada chciała pójść w jej ślady i westchnęła: Beleza! — lecz nie wiedzieć czemu mimo widocznego ugięcia kolan nie zdołała przysiąść obok ogniska.

Wlbgis nie miała wyjścia. Albo złapie Ninę za ręce, którymi ta już miesiła, prostowała i stroszyła jej sztuczne włosy, albo je wyszarpnie i zacznie robić trudności, kopnie Maimunę w głowę i odciągnie ją brutalnie daleko od włosów, albo da spokój. Postanowiła dać spokój.

Zdezorientowana Ulrike podniosła nos znad pachy i spojrzała na Shlomith. Ta nie odwróciła wzroku, wręcz przeciwnie — wpatrywała się w Ulrike zachłannie, śliniła się w oczekiwaniu na jej reakcję. Szok? Niedowierzanie? Wybuch gardłowego śmiechu? Wszystko to już było. Wszystko oprócz spokojnej rezygnacji, którą można wyrazić, powiedzmy, nieznacznym skinięciem głową: w porządku, być może już nas nie ma.

Ulrike zmierzyła wzrokiem zgromadzone wokół Shlomith kobiety, jedną po drugiej. Czy do nich w ogóle dotarło, co ta szkarada właśnie powiedziała? Że niby tu sobie jesteśmy, ale już nas nie ma, verdammt! Tak właśnie ten szkieletor to wszystko sobie tłumaczy?

Zgoda, jakieś wytłumaczenie to było. Jedna z możliwych teorii. I nie wymyśliła jej Shlomith, tylko numer drugi, Polina. Kiedy na miejscu zjawił się numer piąty, Wlbgis, której usta wymówiły w bezgłośnej ekstazie słowa: Ja żyję! Już nie boli! — w tym momencie wszystko stało się dla Poliny jasne jak słońce. Resztki wątpliwości rozwiały się jak mgła. Wszystkie są martwe, jak amen w pacierzu. Obywają się bez jedzenia i picia. Nie chce im się spać (jedynie czasem pobyć tylko ze sobą — wtedy zamykają oczy). Nie odczuwają żadnych normalnych potrzeb fizjologicznych, takich jak oddawanie moczu czy kału, na przykład. Żadna nie zdradzała nawet ochoty na naśladowanie ruchów związanych z ich załatwianiem, nie odtwarzała ich z czystej radości odtwarzania, jak to było z choreografią posilania się (chociaż i to szybko im zbrzydło). Tylko Maimuna raz się wypróżniła. Mniej więcej w tym czasie, kiedy się pojawiła, chwilę po tym, jak się tam wturlała, nagle zmaterializowana w białej przestrzeni. Przykucnęła wtedy i wycisnęła z siebie suchy glucik, a one zaraz się też wokół niego zeszły — zachwytom i zdziwieniom nie było końca (nie śmierdział, co nie uszło ich uwadze) — no i to by było na tyle. Jedyne stwierdzone gówno w tym całym bałaganie. Te rzeczy po prostu przestały istnieć, parcie na pęcherz i odbyt, granie kiszek, bóle, skurcze mięśni zwieracza, rytmika powstrzymywań i wypróżnień.

Glut Maimuny istniał naprawdę. Istniał tak intensywnie i tak niepokojąco, że jednogłośnie postanowiły się od niego oddalić. Żadna się jakoś szczególnie gównem nie brzydziła, po prostu jego obecność zaciemniała sprawy, sprowadzony do gluta Ten Ostatni Raz był im za bardzo znajomy i zbyt obcy zarazem. Dlatego też zaczął symbolizować coś, czego tymczasem nie chciały wspominać. Skazaniec przed egzekucją chyba też nie spożywa z radością ostatniego posiłku? (Hamburger z serem i frytkami to najbardziej popularny ostatni posiłek, jak twierdzi pewien były kucharz więzienny. Zdążył przygotować ich dwieście dwadzieścia w latach 1991–2003, kiedy odsiadywał w Teksasie wyrok czternastu lat pozbawienia wolności za porwanie szwagra i zgwałcenie byłej żony. To trochę smutne, że przeciętny morderca w Teksasie przed egzekucją poprzez podanie zastrzyku śmierci życzy sobie właśnie tej opracowanej w 1935 roku w Stanach Zjednoczonych wersji hamburgera, a nie, dajmy na to, podwójnego hamburgera z serem albo hamburgera z serem i bekonem, nie mówiąc o innych potrawach. Dlaczego nikt nie zamówił nigdy takiego choćby forszmaka? Na szczęście ten i ów ruszył czasem głową i zaszalał. Obżarł się tak, że śmierć musiała być dla niego raczej ulgą w cierpieniu niż zasłużoną karą).

Albo gdy człowiek po raz ostatni uprawia seks z ukochaną osobą (czy ogólnie z kimkolwiek) — czy to również nie jest smutne? W każdym razie to jest  c o ś.  Coś dziwnego i znaczącego. Ostatni stosunek przed wypadkiem samochodowym, w którym ginie mąż. Albo bardziej powszedni przypadek: ostatni stosunek, po którym po prostu nie ma już następnych. Człowiek zrobił się na to za stary. Nie może i nie jest w stanie. Nie chce mu się. Kochaliśmy się pięć lat temu, szóstego kwietnia, według utartego schematu: w łóżku, w domu, już z niejakim trudem, jak to się mówi: na odpierdol, na sucho i po omacku, ale w dobrej wierze, aż nagle — to by było na tyle. To były wszystkie stosunki mojego życia.

— And there is always the last time — przerwała długie milczenie Shlomith, sprowadzając do wspólnego mianownika ułamkowe myśli, które mogły nurtować nowo przybyłą. Ostatni z ostatnich. A ponieważ w tych wyjątkowych warunkach człowiekowi jest dane ów ostatni raz przeżyć (na szczęście Ulrike wykazała się na tym polu sporymi zdolnościami), nie było żadnych powodów, aby się od takiej interwencji odżegnywać. Krótko mówiąc: Ulrike została wylizana, bo wkrótce nie będzie w stanie odczuwać niczego tego rodzaju. Ani rozkoszy, ani bólu. Ulrike została wylizana, bo każda z kobiet — Shlomith, Polina, Rosa, Nina, Wlbgis i Maimuna — pragnęła (każda na swój sposób) rozkoszy czy choćby tylko dotyku. Ulrike została wylizana, a nie na przykład pobita, bo nie są sadystkami, a jeśliby nawet były, to nie mogą sobie tu pozwolić na żadne brutalne ekscesy. Nie trzeba im mówić, że teraz nie czas i miejsce na sianie fermentu. Już sama myśl o przemocy wydawała im się tutaj bardziej niestosowna niż na tamtym świecie, gdzie są policjanci, kodeksy, procesy, wyroki, mandaty, więzienia, a w niektórych krajach nawet wyroki śmierci. Tutaj nie ma nic. Obiekt napaści nie odniósłby nawet obrażeń, a w każdym razie nie byłyby to obrażenia trwałe. To znów tylko jedna z roboczych hipotez, którą zresztą ostrożnie już testowały przed pojawieniem się Ulrike: szczypały się nawzajem. I wszystkie musiały przyznać, że wrażenie było takie samo jak przy ściskaniu czy drapaniu ścierpniętej pod poduszką ręki — brak czucia, oczy widzą, skóra nie reaguje — co wzbudziło ich żywą wesołość. Siedziały obok siebie i drapały się, szczypały i ściskały. Wszystkie dawniej obowiązujące prawa tutaj nie działały, właśnie to chciały sobie nawzajem i sobie samym tym szczypaniem udowodnić, choć żadna nie wiedziała, co z tym faktem począć: czy to dla nich pocieszenie, czy powód do wiary, czy dowód na to, że warto to dalej ciągnąć, a jeżeli tak, to czym owo ciągnięcie dalej miałoby być, co, do cholery, miałyby robić, kiedy już wreszcie przestaną się nawzajem szczypać. Żadna tego nie wiedziała i dlatego się śmiały.

Śmiały się, dopóki Shlomith nie zauważyła w oddali plamy przypominającej leżącego człowieka, postaci, która — jak się chwilę później okazało — była ni mniej, ni więcej, tylko młodą Ulrike we własnej osobie. Ruszając w stronę tej odległej plamy, postanowiły, że zaspokoją nowego seksualnie, bez względu na to, czy będzie to kobieta czy mężczyzna (oczywiście w przypadku dziecka plan zostałby zarzucony). Pomysł wyszedł od rozochoconej podszczypywaniem Shlomith i prawie wszystkie kobiety, solidnie posilone śmiechem, uznały, że jest rewelacyjny. Umówiły się, że Shlomith będzie lizać i ssać strefy erogenne leżącej osoby aż do osiągnięcia przez nią orgazmu, jeżeli tylko przybysz zachował zdolność odczuwania rozkoszy. Będzie to dla niego podwójny prezent powitalny, dar dla nowego członka ich małej społeczności i zarazem dla nich wszystkich: zobaczą podniecenie, orgazm, pot w zgiętych kolanach i zapamiętają to wszystko, choćby tylko po łebkach.

— Thank you, Ulrike — powiedziała Nina i pogładziła swój okrągły brzuch. — Thank you — powiedziała Shlomith. — Thank you so very much, liebe Ulrike — powiedziała serdecznie Polina. — Obrigado! — powiedziała Rosa Imaculada. — Merrrrrci! — powiedziała Maimuna z radosnym pomrukiem. Wlbgis uśmiechnęła się smutno, skinęła łysą głową i pogłaskała ognisko czerwonych pasemek, swoje własne biedne włosy, te są przynajmniej trwałe, czego nie da się powiedzieć o orgazmie jakiegoś podlotka — i w jej głowie zakotłowało się nagle od czegoś mgliście przypominającego zazdrość. Wlbgis nigdy nie było dane zaznać rozkoszy. Jeżeli kiedyś sapała — a tak, sapała, bo całe wieki temu urodziła syna — to z bólu i strachu; jęczała i cierpiała z powodu rozdarcia i ciosów, po których sapała jeszcze głośniej. Było tych ciosów więcej i po każdym z trudem łapała powietrze, bo nadal nie mogła uwierzyć. Ile razy człowiek musi zostać pobity, by w końcu do niego dotarło, że jest bity naprawdę? Że to nie jest zły sen? Ten sam syn, który ją rozdarł, przepychając się na świat, później bił ją na tyle sposobów w tyle wrażliwych miejsc, że straciła rachubę. Stopniowo zaczęła się poddawać, godzić się na bycie kobietą, którą w życiu spotkała bardzo wielka krzywda, która doczeka się zadośćuczynienia dopiero na sądzie ostatecznym. Czy to właśnie tam teraz zmierza?

Palce Wlbgis zniknęły w peruce. Co też ta dziewucha może wiedzieć o życiu? Ha! A jednak jest tu teraz z nimi — a znikąd pomocy! Przez głowę Wlbgis przemknęła koścista hiena złośliwej satysfakcji.

Za teorią życia po śmierci przemawiało kilka innych niepodważalnych dowodów. Shlomith trzymała się świetnie, chociaż tak jak Wlbgis powinna już być — jak by to powiedzieć — martwa do imentu. So it’s just beyond dispute! Polina była tego całkowicie pewna i powiedziała to wprost, kiedy była ich tam szóstka, kiedy Ulrike jeszcze nigdzie nie było, ni widu jej, ni słychu, kiedy nie zaczęły śmiać się do rozpuku, szczypiąc się na próbę, ani Ninie nie strzeliło do głowy, żeby z jej peruki zrobić to ognisko.

Ty nie możesz być żywa, Shlomith, orzekła Polina, bo ta twoja chudość nie jest chorobliwa, to jest po prostu jakaś katastrofa.

Zaraz oczywiście wybuchła kłótnia. Dla Shlomith chudość nie była żadną „katastrofą”, tylko częścią eksperymentu, i może owszem, skrajnego, lecz mimo wszystko kontrolowanego, z którego ona wyszła zwycięsko. Przeżyła, tyle pamiętała, obraz był wyraźny jak zdjęcie na pocztówce zapisanej całkiem pod wpływem emocji. Oklaski w audytorium Jewish Museum zaczęły rozbrzmiewać ostrożnie, niepewnie badając grunt, wstrząśnięci widzowie patrzyli ukradkiem po sobie: czy w ogóle przystoi klaskać po czymś takim, czy może trzeba by raczej zabrać swoje rzeczy i cicho ruszyć do wyjścia, jak po mszy, z wstydliwie spuszczoną głową? Ale wtem ktoś wściekle zaczął bić brawo i ktoś inny, jakiś mężczyzna, zawtórował donośnym, chrapliwym krzykiem: Bravo! Bravissimo! — i już po chwili cała wypełniona po brzegi sala niemal pękała w szwach, gdy dziesiątki i setki rąk uderzały o siebie, rozszczepiając tlen. Powietrze gęstniało, nie mieściło się w sobie. Shlomith cofnęła się i usiadła na drewnianym stołku. Na wszelki wypadek w głębi sceny za jej plecami ustawiono taboret, gdyby nagle opadła z sił. Uznała jednak, że skorzysta z niego dopiero teraz, podczas aplauzu. Opadła na niego półprzytomna. Na taborecie ułożono czerwoną poduszkę, żeby nie poobijała sobie miednicy o twarde drewno (siniaków miała już aż nadto). Siedziała tak na tej czerwonej poduszce w samych majtkach i syciła organy burzliwymi oklaskami i tą ciężką, duszącą atmosferą, której dane jest zakosztować jedynie nielicznym wybrańcom, i wtedy jej niemal zmumifikowany organizm zaczął odreagowywać. Skurcz był tak mocny, że wydzierający się z trzewi krzyk złamał ją wpół, rozpłaszczył o samą siebie, docisnął ciało do ciała, twarz dotknęła kolan, ostry nos wbił się między ostre rzepki. To nie była dobywająca się z dna przepony aria finałowa. Było to kurczenie się, niknięcie — i to musiało się stać. Shlomith musiała się rozpaść na oczach wszystkich i wreszcie mogła sobie na to pozwolić. Jej hardość, jej przez dekady hodowany bigiel (owo słynne edge, co to jedni mają, a drudzy nie) zaczął kruszeć. A im bardziej Shlomith kruszała, tym głośniej publiczność wiwatowała, bo każdy z osobna i wszyscy razem wiedzieli, że właśnie dopełniło się dzieło życia Shlomith. Sama artystka powiedziała to chwilę wcześniej na głos: „To mój ostatni performans. Kiedy już dojdę do siebie, uporządkuję swoje archiwum i przekażę je do muzeum; prowadzimy już w tej sprawie wstępne rozmowy. A potem zacznę cieszyć się życiem. W zdrowy sposób”. Przed muzeum czekał na nią ambulans. Shlomith miała zarezerwowane miejsce w prywatnym szpitalu, w którym będzie mogła w spokoju dochodzić do zdrowia i przybierać na wadze. Bez telefonów, bez maili, bez gości. Przestanie być dziwowiskiem, nauczy się najpierw być człowiekiem, potem kobietą, a na koniec może nawet raz jeszcze — matką.

A zatem w pięknej sali gmachu, który bogata wdowa, Żydówka Frieda Schiff Warburg, oddała na potrzeby muzeum w pamiętnym roku 1944, Shlomith z twardym jak kość nosem między twardymi jak kość kolanami zanosiła się głośnym płaczem. Po raz pierwszy od trzydziestu lat roniła wielkie, gorące łzy, a smakowały tak samo jak łzy w kibucowej kuchni w Metushelahu: choć słone i miażdżące, zdawały się obiecywać nieśmiało jakiś nowy początek. Shlomith kuliła się na czerwonej poduszce, bębenki uszu pękały jej od huraganowego aplauzu, a jej ciało było igraszką na trzydziestoletnich falach żalu i wcale nie mniejszych falach samotności — i fale te miotały nie tylko nią, lecz także wszystkimi bez wyjątku widzami, z których zdecydowana większość powstała już z miejsc. Nie ma bowiem na świecie żywej istoty, która nie taiłaby w sobie rzewnego żalu, nie ma człowieka, który w głębi duszy nie czeka na okazję, by wypłakać swój żal.

Głośny zbiorowy płacz, który niczym katharsis ogarnął widownię i którego nie były w stanie stłumić kręcące się cynicznie tu i ówdzie głowy oraz dwa wzburzone i demonstracyjne wymarsze z sali — spontaniczna, nieuwzględniona w scenariuszu kulminacja dzieła Shlomith — zaczął naturalnie przygasać i się przeobrażać. Widzowie jeden po drugim uspokajali się i brali w garść, bo oto Shlomith uniosła głowę spomiędzy kolan i spojrzała na widownię. Ktoś skończył klaskać i zaszeleścił suknią, jak gdyby chciał ruszyć do wyjścia, stojący obok zrobili tak samo, gdzieś na drugim końcu widowni poruszył się ktoś inny i wszyscy dokoła poszli w jego ślady, i wszyscy dokoła tamtych, i tak cała widownia zaczęła się ruszać. Nikt natomiast nie pchał się do wyjścia. Widzowie ustawili się w kolejce przed artystką równie spontanicznie, jak chwilę temu wybuchnęli płaczem. Każdy chciał ją objąć, każdy na swój sposób chciał powiedzieć THANK YOU i życzyć Shlomith szybkiego powrotu do zdrowia. Niektórzy obcierający kącik oczu już się zastanawiali, jak sobie teraz bez niej poradzą. Kto będzie wyrażał ich uczucia, gdy Shlomith przejdzie na emeryturę?

Kiedy więc przy Ninie, Wlbgis, Maimunie i Rosie Polina powiedziała Shlomith, że  t o   n i e m o ż l i w e,   b y   t a   j e s z c z e   ż y ł a,  tak jak nie jest możliwe, aby żyła Wlbgis, Amerykanka się wściekła. I choć Polina zaraz dodała, że w takim razie ona sama już nie żyje, tak samo jak Nina, Maimuna i Rosa, Shlomith zaczęła wrzeszczeć. Twierdzenie Poliny było po prostu uwłaczające! Oczywiście, że ona żyje! Jeszcze nigdy nie czuła się mocniejsza i bardziej żywa niż teraz. I już wraca do zdrowia, czuje to, bo nic jej nie boli. Dawno nie miała tak jasnego umysłu, a skoro już o tym mowa, to umarli nie myślą. A skąd niby to wiesz? — spytała Polina. Bo wiem — ucięła Shlomith. Każdy głupi to wie. Jakiś trup wrócił z zaświatów i ci to powiedział? — spytała Polina. Trupy nie mówią — zirytowała się Shlomith — bo ich mózgi przestają funkcjonować. A co, jeśli po śmierci trwamy inaczej niż w postaci fizycznej? — indagowała Polina. — Jeśli to coś w nas, czego nauka nie potrafi uchwycić, nie umiera nigdy? Ale przecież ja jestem, jestem tu i teraz, ty i my wszystkie, tak jak tu stoimy, jesteśmy całe i zdrowe, widać to gołym okiem! — wykrzyknęła Shlomith. O jakim „tu” ty mi tu pierdolisz!? — ryknęła Polina, rozkładając ramiona w teatralnym geście. — Przecież jesteśmy w jakimś przeklętym nigdzie! Boże święty, nie ma żadnego „tu” i nie ma nas, jest tylko ta głupia kłótnia i pieprzenie trzy po trzy!