On - Janusz Wojciech Kowalski - ebook

Opis

Łatwo jest nazywać siebie patriotą, gdy w rodzinnym kraju panuje ład i spokój. Trudniej, gdy zaczynają się dziać rzeczy, które nie pozwalają normalnie funkcjonować, politycy pokazują, kim są naprawdę, a niepokoje społeczne doprowadzają do zamieszek, które mogą skończyć się tragicznie... W takich właśnie okolicznościach, podczas trwającego w Polsce stanu wojennego, podchorąży Jan Wierusz zderzy się z wydarzeniami, które szybko zweryfikują jego dotychczasowe przekonania na temat miłości do ojczyzny. Ile będzie musiał poświęcić, by zachować godność i nie stracić wiary w ideały, które miał w głowie, zaczynając naukę w szkole oficerskiej? Po której stronie stanie, gdy stan wojenny podzieli Polskę na tych złych i dobrych?

Odrzucając wszystko to, czego przez kilka szeregów ostatnich lat się nauczyłem i co sam poznałem, cały bagaż doświadczeń i wiedzy, wracam do tamtych wydarzeń, do czasów, kiedy miałem 20 lat. Chcę je opisać tak, jak je wtedy widziałem, rozumiałem, czułem, wreszcie – jak je zapamiętałem, jak je widział młody, naiwny chłopak, który więcej czuł niż rozumiał.

Janusz Wojciech Kowalski urodził się w 1962 roku. Z wykształcenia jest historykiem, politologiem oraz dziennikarzem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ROZDZIAŁ PIERWSZYWESELE

Zima 1981 roku była bardzo mroźna i wietrzna. Świszczący po bocznicy kolejowej wiatr jeszcze bardziej potęgował chłód, który stawał się nie do wytrzymania. Pamiętam to dobrze, bo jeszcze po kilku latach robiły mi się wrzody na szyi i rękach – od tamtych odmrożeń. Można by tamtą zimę nazwać nawet zimą stulecia, gdyby nie to, że wcześniej i później były takie same, albo i gorsze. Ja jednak tamtą zimę i tamten grudzień zapamiętałem najbardziej.

Była dokładnie druga w nocy, kiedy z głębokiego, bo młodzieńczego, więc naiwnego i niewinnego snu wyrwał mnie głośny krzyk podoficera dyżurnego:

– Uwaga kompania! Ogłaszam alarm! Alarm! Alarm z opuszczeniem terenu koszar!

Światło zapaliliśmy dopiero po zawieszeniu koców w oknach. Taka była alarmowa procedura. Nikt postronny nie mógł wiedzieć, że w środku nocy wojsko zostało postawione do pionu. Pidżamy – białe w niebieskie, kropkowane pasy – zdejmowaliśmy więc jeszcze po ciemku. Mundury polowe wkładaliśmy już przy świetle. Ubieraliśmy się błyskawicznie, w całkowitej ciszy. Słowa były zbędne. Chodziło wszak o tempo, o to, by jak najszybciej wybiec na korytarz i stanąć w dwuszeregu.

W sali było nas dwunastu – podchorążych pierwszej drużyny, pierwszego plutonu, trzeciej kompanii, czwartego batalionu. Po dwóch minutach wszyscy staliśmy na korytarzu. W mundurach polowych. Kompletnie ubrani, obuci, wyprężeni w postawie zasadniczej.

Ile to razy wcześniej trenowaliśmy takie zbiórki?! Na unitarce, jeszcze przed przysięgą, kaprale z drugiego roku kilkadziesiąt razy dziennie ganiali nas z sali na korytarz i z powrotem. Żeby nie dawać im powodów do krzyków i wyzwisk, opracowaliśmy nawet specjalny plan, tak jak wszyscy młodzi żołnierze przed nami i po nas. Zawsze jeden z nas czatował przy drzwiach, przystawiając ucho pomiędzy futrynę a na kilka milimetrów uchylone drzwi, żeby niezawodnie usłyszeć rozkaz. Reszta stała w rządku za nim, by migiem wyskoczyć na zbiórkę.

Nie zliczę, ile razy tak ustawieni czekaliśmy na komendę: „Uwaga pierwsza drużyna! W dwuszeregu, na korytarzu zbiórka! Czas pięć sekund!”.

Doszliśmy do perfekcji. Jeszcze dowódca nie skończył komendy, a my już prężyliśmy piersi w dwóch równych rzędach. Na niewiele to się zdawało, bo zawsze było „kurwa, za wolno”! A dlaczego było za wolno? Odpowiedź porucznika Grabarczyka – dowódcy naszego plutonu – była banalna:

– Za wolno, bo z lenistwa jaja do nóg wam poprzyrastały i blokują swobodne ruchy.

***

Tym razem nie były to jednak ćwiczenia w szybkości zbiórek. Dowódcy naszego plutonu ani innego oficera z kompanii też nie było, tylko służbowy podoficer dyżurny, tak jak i my szeregowy podchorąży pierwszego roku – taboret z piątego plutonu. Stał przy biurku ustawionym dokładnie na środku korytarza, jakiś taki nieporadny jak dziecko, które zgubiło rodziców. Mały, szczupły, śmiesznie wyglądał w mundurze służbowym z jednym białym paskiem na każdym z rękawów. Jego zbyt duża głowa umieszczona nad obszytymi białym sznurkiem pagonami z okrągłą blachą WSO pośrodku, wystawała z czapki z paskiem zapiętym pod brodą. I choć zadzierał ją najwyżej, jak umiał, nie udawało mu się ukryć grymasu zdziwienia i bezradności. Zadzierając głowę, chciał sobie dodać wzrostu i przy tym znaczenia, a i tak widać było, że ukrywa swoją niewiedzę i nie wie, co ma dalej robić.

Bo zadzwonił oficer dyżurny, zarządził alarm. To już się stało. Ale po co alarm? I co dalej? Dalszych rozkazów nie było, a bez rozkazu – jak żyć? Taboret był bezradny.

***

Skąd się biorą w wojsku „taborety”? To banalnie proste. Żołnierzy do kompanii przydziela się według wzrostu. Najwyżsi trafiają do pierwszego plutonu, w którym byłem ja. O, jaka dumna była ze mnie Mamusia, kiedy na przysiędze, w dniu podchorążego, dumnie prężyłem pierś w pierwszej czwórce!

Ci najniżsi, z powodu lichego wzrostu nazywani taboretami, trafiają do ostatniego plutonu. Ot, i cała filozofia. Chodzi w niej tylko o to, żeby maszerujące wojsko ładnie wyglądało. Od najwyższych do najniższych. Żeby, patrząc na defiladę, panowie wspominali, jak to oni byli w wojsku, ciotki klaskały, a mamusie roniły łzy. Gdyby wyżsi szli w jednej linii z niższymi, cały efekt by się rozlazł.

***

Minęło kilka minut, może nawet kilkanaście. Staliśmy dalej, ale już nieco rozluźnieni, po cichu rozmawiając o tym, po co ten alarm. Większość stawiała na to, że pojedziemy na poligon. Dwutygodniowy poligon zimowy był w planie szkolenia pierwszego roku podchorążych. Jak uczyła praktyka lat poprzednich, wszystkie wyjazdy na poligon zimowy zaczynały się od alarmu. Tak będzie i teraz z nami – szeptaliśmy.

Po kwadransie pierwszy na kompanię wszedł szef – starszy sierżant, niski, łysiejący i oczywiście brzuchaty, jak wszyscy szefowie.

Szefowie kompanii niemal całą służbę siedzą w swoich kanciapach wśród gaci, podkoszulków, onuc, pantofli, butów „opinaczy” i sortów mundurowych. Dostają brzuchów właśnie z racji owego wojskowo-osiadłego trybu życia. Oficerowie o wiele rzadziej, bo w jakiejś części dzielą los swoich podwładnych. I choć już sami się nie czołgają, to muszą choćby nad czołgającymi się stać, kopać po nogach i przekleństwami zmuszać ich do jeszcze większego wysiłku:

– Szybciej, kurwa, podchorąży! Dupa niżej, bo ją wam nieprzyjaciel odstrzeli! – zachęcają podwładnych mniej więcej w taki sposób i takimi słowami.

Nasz szef miał około trzydziestu pięciu lat, co wtedy wydawało mi się wiekiem starczym. Bo ja miałem dziewiętnaście. Też nie wiedział, jaki jest cel nocnego alarmu. Nie wiedzieli tego i przybyli tuż po nim oficerowie, których w kompanii było sześciu. Pięciu podporuczników – dowódców plutonów i Koń – pełny porucznik – dowódca trzeciej kompanii.

Jak naprawdę nazywał się ów człowiek zwany przez nas Koniem? Dziś już nie pamiętam, a i przypominać sobie nie chcę. Mężczyzna ów był jeszcze nie trzydziestoletni, barczysty, umięśniony wzorowo i mocno, silny i głupi. Nie dlatego jednak nazywany był Koniem, bo konie z reguły głupie nie są.

Koniem nazwali go jego koledzy z roku, już parę lat wcześniej, kiedy był jeszcze podchorążym, dlatego że jego długa twarz, nos, usta, podługowate uszy i wysunięta do przodu gruba żuchwa – słowem cała jego głowa – wyglądała jak końska. Dokładnie tak, jakby ktoś wredny uciął koński łeb i po kilku nieznacznych modyfikacjach przyprawił go człowiekowi.

Kiedy się na niego patrzyło, miało się nieodparte wrażenie, że zaraz zarży. I rzeczywiście, jego głos przypominał nieco końskie rżenie.

– Podchorążowie! – zarżał, krzycząc, a my od razu stanęliśmy na baczność.

– Pochorążowie! Zarządzono alarm! Ja, kurwa, nie znam jeszcze jego celów! Jest rozkaz, żebyście pobrali tylko broń osobistą. Tak, kurwa, jak do wyjazdu na dzienny poligon. Nie zabieramy granatników przeciwpancernych i ręcznych karabinów maszynowych. Każdy pobierze po cztery magazynki ostrej amunicji!

– Poligon zimowy jak nic! – zawyrokował mój kumpel, Rysiek Rączka, kiedy wróciliśmy z magazynu broni.

Rysiek był moim najbliższym kolegą, choćby dlatego, że jego łóżko było pod moim. Ale też dlatego, że jakoś przypadliśmy sobie do gustu. Był prostolinijny, nie umiał udawać.

Wszyscy się z nim zgodziliśmy. Już od dawna po całym batalionie pierwszego roku chodziły przecież plotki, że na poligon pojedziemy w grudniu albo w styczniu. Czyli tak, jak wszystkie poprzednie roczniki.

– No to, kurwa, dwa tygodnie na śniegu, mrozie i w okopach. A spanie w namiotach – podsumował Zbyszek Bąk, mój drugi w kolejności najlepszy kolega.

Dwa tygodnie! Boże! Tylko nie to, tylko nie to! – pomyślałem i niemal zdrętwiałem z cierpienia i tęsknoty.

Jak ja to wytrzymam? Dlaczego akurat dziś? W niedzielę?! Przecież dziś ma przyjść w odwiedziny Karolina. Mieliśmy się spotkać. Miałem dostać przepustkę, wyjść z koszar i iść z nią. Do niej. Do akademika.

***

– Wszystko załatwione. Będziemy sami. Namówiłam koleżanki z pokoju, żeby pojechały do domów. Wrócą w poniedziałek. Tylko zrób tak, żebyśmy mogli być razem przez całą noc – prosiła na ostatniej naszej randce. Randce? Czy o dwojgu rwących się do siebie młodych ludziach przeciwnej płci, którzy siedzą naprzeciwko siebie przy stoliku w sali odwiedzin, można powiedzieć, że randkują?

To miał być nasz pierwszy raz! Postanowiłem, że jeśli nie dostanę przepustki – ucieknę, prysnę przez płot na lewiznę. Wiem, że wydałby mnie Andrzejek, z którym od pierwszego dnia miałem na pieńku. Ech, Andrzejek, Andrzejek. To był szuja i pucybut. Dosłownie. Czyścił buty kapralom i dowódcy plutonu. Zaglądał mu w oczy, przymilał się jak malutki kotek do swojej karmiącej matki. Po przysiędze, kiedy odeszli kaprale z drugiego roku, porucznik Grabarczyk awansował go na dowódcę pierwszej drużyny. Andrzejek był też ulubionym zwierzątkiem Konia.

Zasypiając po capstrzyku, już wyobrażałem sobie tę długo wyczekiwaną, najbliższą noc. Jak ja tęskniłem do tej nocy tylko z nią. Ile o niej myślałem! To miała być noc naszego największego szczęścia. Jeśli nie będę miał wyboru, to przeskoczę mur. Żeby tylko biec do niej, być z nią. I niech się potem dzieje, co chce – z taką myślą zasnąłem.

Chciałem jej dać ten wiersz, który kilka dni wcześniej ułożył się we mnie w jednej chwili, w dodatku bez mojego najmniejszego udziału. To stało się wtedy, gdy po przebudzeniu spojrzałem w okno i zobaczyłem pierwszy tego roku śnieg.

 

Zima

Spałem cicho, a nocą, na niebie

Pękł zagłówek pod głową olbrzyma.

Tak, to dla nas, dla mnie i dla Ciebie

Zima przyszła, zobacz – przyszła zima.

Śnieg w kapelusz ubrał komin stary

Mróz bieg rzeki w rzeźbie fal zatrzymał.

Różdżki srebrnej to sprawiły czary –

Wczoraj jesień, a dziś, zobacz – zima.

Wiążę szalik i wybiegam z domu,

Śnieg bym topił bystrymi oczyma.

Tobie tylko i więcej nikomu

Powiem: Zobacz, zima przyszła, zima.

Dudni tętno i twarz rozpalona,

A wiatr figlarz snopy iskier wzdyma.

Ktoś z przeciwka wpada mi w ramiona:

Mój kochany, zima przyszła, zima!

 

To była właśnie tamta zima, pamiętna zima 1981 roku. Karolciu, Karolinko – jak ja cię kochałem. Jeszcze dziś, kiedy wspominam… Wspominam, przypominam sobie, ale nie znajduję słów, którymi mógłbym opisać to przypominanie. Wspomnienia odchodzą, milkną w głowie i wydawałoby się, że już, już ich nie ma. I znów są.

***

Jej matka pochodziła z Dębiny, tak jak i moja. Znały się, bo jak się nie znać na jednej, małej wsi. Dębina – sześć kilometrów od Mińska Mazowieckiego. Mała wieś, za to spora dziura. Ziemi było za mało dla wszystkich. Dlatego matka mojej Karolci kilka lat po wojnie wyjechała szukać szczęścia na Zachód, na tzw. Ziemie Odzyskane. Znalazła swoje szczęście w jakiejś niewielkiej wsi pod Jelenią Górą.

Co kilka lat odwiedzała Marczakową – swoją, mieszkającą na Dębinie („na”, a nie „w”, bo tak się mówi na Dębinie i na okolicznych wsiach) siostrę. Pewnej jesieni przyjechała ze swoją córką, z Karoliną. I wtedy zobaczyłem ją pierwszy raz.

Prowadziłem akurat za kiełzno konia do Gurby, żeby pomóc mu w zwożeniu kartofli z pola. Jesień była upalna. Spadające z czystego nieba słońce wytapiało we włosach krople potu, które spływając po pokrytej drobnym, ziemnym kurzem twarzy, znaczyły na niej jasne strumyczki. Babie lato niesione delikatnymi podmuchami wiatru, snuło się leniwo-niedbale nad pustymi kartofliskami i łąkami przybrane w rudo-zielone łaty przyschłej trawy. Powietrze było jakby utkane z ciepłej waty, nasycone zapachem wyschłej ziemi. Wydawało się, że można się do niego przytulić.

Karolina z matką wychodziły akurat z furtki na drogę. W rękach miały podróżne torby. Spojrzałem na nią i w tym momencie cała moja przysmolona twarz stanęła w płomieniach. Nie, nie zarumieniła się ani nie zaczerwieniła. Zapaliła się i do dziś pamiętam, jak piekła.

Bo zobaczyłem dziewczynę piękną, wysoką, z długimi i czarnymi, opalizującymi włosami, w których odblask słońca zapalał iskierki – jakby roje gwiazdek. Spojrzała na mnie. Na jej idealnej twarzy zauważyłem uśmieszek, coś jakby mieszankę lekceważenia, zaciekawienia i wyższości.

Spojrzałem na nią tylko ukradkiem, ale zapamiętałem dokładnie. Schowawszy czerwoną głowę za koński łeb, poszedłem dalej, do Gurby. Żałowałem, że to nie ja jestem tym koniem, którego prowadzę. Bo mógłbym, bez narażenia się na śmieszność, pogalopować. Uciec od tego ideału piękna, do którego tak nie pasowałem.

No bo czy ja mogłem wtedy choć odrobinę nadziei mieć, albo choć przez chwilkę pomyśleć o tym, że ten ideał będzie mój? Że z własnej woli stanie się bez reszty moją własnością?

Chodziłem wtedy do drugiej klasy liceum, miałem szesnaście lat i… sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu. A ona, w tym samym co i ja wieku, miała tych centymetrów sto osiemdziesiąt.

Mówią ludzie, że kiedy jest prawdziwe uczucie, to nie liczy się nie tylko wzrost, ale i waga i wszystko inne. Podają nawet na to wyjątkowe przykłady. No właśnie. Wyjątkowe.

***

Drugi raz moją Karolinkę zobaczyłem równe dwa lata później. Nie wiem, czy to kwestia genetyki, czy tak się zawziąłem, ale w ciągu tych dwóch lat urosłem dwadzieścia pięć centymetrów. Ona – jak się przekonałem – już nic.

Marczakowa zaprosiła moich rodziców i mnie na wesele Marzeny, swojej najmłodszej córki. Zaprosiła, rzecz jasna, rodziców Karolci i samą Karolcię.

Kilka tygodni przed weselem Marczakowa kupiła od mojej Mamusi koguta na rosół dla chorego męża. Bo chłop rosół z koguta je tylko w dwóch przypadkach – kiedy zachoruje… albo on, albo kogut. Zaniosłem jej tego skazańca ze związanymi sznurkiem nogami.

– Wojtek – powiedziała Marczakowa – ty na wesele nie przychódź z żadno dziewczyno, bo ja Karolcie zaprosiłam bez narzyczonego. Bo ona powiedziała, że wy bedzieta sie razem bawić.

***

Na mojej wsi („na”, a nie „w”) i w mojej rodzinie wszyscy mówią do mnie Wojtek. Kiedy miałem miesiąc, zsiniałem na całym ciele (a raczej – ciałku) i miałem zamiar umierać. Przerażona Mamusia pobiegła po sąsiadkę. Starsza ta i życiem doświadczona kobieta najpierw zaczerpnęła garnuszkiem wody ze stojącego przy wejściowych drzwiach wiadra.

– Jak ma się nazywać? – zapytała.

– Wojtek, Wojtuś – płacząc, odpowiedziała Mamusia, bo takie imię sobie dla mnie wymarzyła.

I takim imieniem ochrzciła mnie sąsiadka, po czym chwyciła stary zmywak, zamoczyła go w gorącej wodzie i przyłożyła mi do brzuszka. To mnie rozgrzało i w rezultacie ożywiło.

Po miesiącu, w kościele, rodzice zataili przed księdzem, że już raz byłem chrzczony. „No bo i co to za chrzest był? Bez księdza i nie w kościele?” – skonstatowała babcia. Ochrzcił mnie więc kapłan jeszcze raz, dając mi na imię Jan. Bo takie imię dla mnie wymarzyła sobie babcia. A – jak można wywnioskować – sporo miała do powiedzenia. Tak mnie też i oficjalnie zapisali w papierach.

Ale i tak wszyscy mówili do mnie Wojtek. Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy w pierwszej klasie podstawówki dowiedziałem się, że na imię mi nie Wojtek, a Jan właśnie! Ale w sumie byłem zadowolony. Zawsze to było coś nowego.

***

To ona, Karolina, też o mnie myśli! – Mało nie podskoczyłem z radości. Pamiętam, że gotów byłem Marczakową po rękach całować. A może i pocałowałem. Nie pamiętam. I już tylko liczyłem te najdłuższe ze wszystkich dni do wesela.

Wdzięczny byłem Marzenie, że wychodzi za mąż. Wdzięczny byłem Włodkowi, że ją chciał, choć wydawał się bucem z Gębaszewic. Wdzięczny byłem bez reszty Marczakowej, że mnie na to wesele, tak jak i wszystkich ze wsi, zaprosiła.

Doczekałem się. Nie śpiesząc się, powoli – jakby stopa za stopą – przyszedł wreszcie ten dzień. Wesele było „skromne”. Na sto piętnaście par. Spóźniłem się specjalnie, wiedziałem już wtedy, że jeśli chce się być zauważonym, to należy się spóźnić, musowo. Wszedłem na salę odziany w nowiutki garnitur, kupiony już zresztą z myślą o maturze. Kiedy stanąłem w drzwiach, mimo ścisku za stołami i wszechogarniającego jazgotu setek toczących się rozmów, od razu spojrzałem dokładnie tam, gdzie siedziała. I od razu zobaczyłem, że czeka, że patrzy na mnie. Wielkie, brązowe oczy, czarne brwi i uśmiech, którego nie umiała ukryć, a który pojawił się nagle na jej twarzy – to zapamiętałem.

W tym samym momencie spojrzeliśmy na puste miejsce obok niej. Moje. To właśnie w tej chwili pokochaliśmy się. I każde z nas od razu już o tym wiedziało. Takie to było proste.

ROZDZIAŁ DRUGIAUTOMATY

Ze świata wspomnień wyrwał mnie warkot samochodów podjeżdżających pod budynek kompanii. Niemal jednocześnie na korytarzu rozległ się głos podoficera dyżurnego, zwołującego kolejną już tej nocy zbiórkę.

– Składać łóżka, zwijać pościel, zwijać materace. Ładować wszystko na, kurwa, samochody! Wyjazd za pół godziny! – komenderował Koń.

***

Koń, pozostali oficerowie, ale też i my wszyscy, wydając komendy i na nie odpowiadając, a nawet w czasie zwykłej rozmowy, przerywaliśmy ją słowami na „k”. To słowo było wszechobecne i tak wrosło w wojskowy język, że absolutnie nikt nie zwracał uwagi na jego istnienie. Były też i inne przerywniki, zaczynające się na inne literki. W wojsku to norma. Była obawa, że rozkaz czy choćby krótkie zdanie wypowiedziane bez przerywnika nie będzie prawidłowo zrozumiane, a wypowiadający je mógł być posądzony o to, że nie jest prawdziwym chłopem z jajami.

Nawet sam generał Kozicki, komendant Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych im. Tadeusza Kościuszki we Wrocławiu, takich przerywników używał nie rzadziej niż inni. Na odprawie całej szkoły, kilka dni przed naszą przysięgą, kiedy już odśpiewaliśmy „gaudeamusigitur” i Krasickiego Hymn do Miłości Ojczyzny, postanowił wygłosić mowę umoralniającą do starszych roczników. Udało mu się dotrzeć do słuchaczy, bo głos jego przemówienia pobrzmiewa w mojej głowie do dziś.

– Podchorążowie – powiedział – źle robicie! Na przepustkach na kurwy chodzicie, jakby panien porządnych na mieście nie było! A potem te kurwy tu przychodzą, że są w ciąży i pytają się, z którym. I trzeba szkołę ustawiać w szyku, a te kurwy chodzą i patrzą, i wyszukują, który to z was je wyruchał! A wszystkich was się schować nie da. Po co wam te kurwy?! Jak nie macie dziewczyny, nie macie gdzie wsadzić, to pamiętajcie o starej zasadzie, że chuj nie granat. Nikomu jeszcze w ręku nie wybuchł!

Koń ze swoim sposobem formułowania wypowiedzi nie odstawał więc od ogólnie przyjętych, koszarowych dobrych manier.

***

– To jednak nie poligon. Na poligon nie bralibyśmy łóżek – skonstatował Zbyszek Bąk.

Samochody jak przyjechały, tak odjechały. Łóżka zmontowaliśmy na nowo i ustawiliśmy na miejscach. Dostaliśmy nowy rozkaz. Zabieramy tylko broń, ostrą amunicję i materace. Wkrótce i ten rozkaz został odwołany. Wróciliśmy do sal.

Tak doczekaliśmy godziny szóstej. Wtedy lotem błyskawicy rozeszła się po kompanii wieść: Wojna! W całej Polsce wojna!

Boże, Boże – pomyślałem. Co się dzieje? Jak? Dlaczego? Z kim ta wojna, przeciw komu? Może Ruscy weszli, żeby się rozprawić z „Solidarnością”?

– Na świetlicę! Na świetlicę! Biegiem na świetlicę! – Podoficer, krzycząc, biegał od drzwi do drzwi. Koń stał wyprostowany przy włączonym telewizorze.

To, co usłyszałem i zobaczyłem, dosłownie zmroziło mi krew w żyłach. Twarz generała Wojciecha Jaruzelskiego była nalana, jakaś taka miękko rozlazła, a zarazem kamienna. Żaden nerw na niej nie drgał. Przemawiał stanowczym, ale zmatowiałym, jakby dochodzącym zza grobu głosem. Słuchaliśmy go, siedząc bez najmniejszego ruchu.

 

Obywatelki i obywatele Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej!

Zwracam się dziś do was, jako żołnierz i jako szef rządu polskiego. Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią. Dorobek wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów polski dom ulega ruinie. Struktury państwa przestają działać. Gasnącej gospodarce zadawane są codziennie nowe ciosy. Warunki życia przytłaczają ludzi coraz większym ciężarem. Przez każdy zakład pracy, przez wiele polskich domów, przebiegają linie bolesnych podziałów. Atmosfera niekończących się konfliktów, nieporozumień, nienawiści – sieje spustoszenie psychiczne, kaleczy tradycje tolerancji. Strajki, gotowość strajkowa, akcje protestacyjne stały się normą. Wciąga się do nich nawet szkolną młodzież. Wczoraj wieczorem wiele budynków publicznych było okupowanych. Padają wezwania do fizycznej rozprawy z czerwonymi, z ludźmi o odmiennych poglądach. Mnożą się wypadki terroru, pogróżek i samosądów moralnych, a także bezpośredniej przemocy.

Szeroko rozlewa się po kraju fala zuchwałych przestępstw, napadów i włamań. Rosną milionowe fortuny rekinów podziemia gospodarczego. Chaos i demoralizacja przybrały rozmiary klęski. Naród osiągnął granice wytrzymałości psychicznej. Wielu ludzi ogarnia rozpacz. Już nie dni, lecz godziny przybliżają ogólnonarodową katastrofę.

Trzeba powiedzieć: dość! Trzeba zapobiec, zagrodzić drogę konfrontacji, którą zapowiedzieli otwarcie przywódcy „Solidarności”. Musimy to oznajmić właśnie dziś, kiedy znana jest bliska data masowych politycznych demonstracji, w tym również w centrum Warszawy, zwołanych w związku z rocznicą wydarzeń grudniowych. Tamta tragedia powtórzyć się nie może. Nie wolno, nie mamy prawa dopuścić, aby zapowiedziane demonstracje stały się iskrą, od której zapłonąć może cały kraj. Awanturnikom trzeba skrępować ręce, zanim wtrącą ojczyznę w otchłań bratobójczej walki.

Obywatelki i obywatele!

Wielki jest ciężar odpowiedzialności, jaka spada na mnie w tym dramatycznym momencie polskiej historii. Obowiązkiem moim jest wziąć tę odpowiedzialność – chodzi o przyszłość Polski, o którą moje pokolenie walczyło na wszystkich frontach wojny i której oddało najlepsze lata swego życia. Ogłaszam, że w dniu dzisiejszym ukonstytuowała się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego. Rada Państwa, w zgodzie z postanowieniami Konstytucji, wprowadziła dziś o północy stan wojenny na obszarze całego kraju.

***

– To nie wojna, to stan wojenny – szeptaliśmy.

Stan wojenny! W całym kraju stan wojenny. A czym on się różni od wojny?

Te pytania jedni zadawali drugim. Ale kto z nas mógł znać odpowiedź?

– Kto z kim ma walczyć? Może weszli już Ruscy, Kacapy znaczy się – pytał Zbyszek. – Jak to Ruscy, to czy będziemy się z nimi bić, czy im pomagać? Przecież Ruscy to sojusznicy, a jeśli my mamy im pomagać, to czy to znaczy, że my Polacy będziemy bić Polaków?

Wojna, stan wojenny – pomyślałem. I myśli o Karolinie odleciały niepostrzeżenie. Pomyślałem o Matce, która niedawno miała operację. Leży teraz w domu chora i nie wie, co ze mną. Martwi się. To pewne.

Wróciliśmy na salę. To był odruch. Ukląkłem na łóżku i zacząłem się modlić. Myślałem, że w duchu, a okazało się, że nazbyt głośnym szeptem. Usłyszeli to koledzy. Kilku podeszło bliżej. Na Andrzeja, mojego dowódcę drużyny, podziałało to jak przysłowiowa czerwona płachta na byka. Rzucił się do mnie, jakby rzeczywiście był bykiem i to świeżo ugodzonym piką przez matadora.

– Baczność! Baczność! Ja ci, kurwa, dam modlitwę! Nie wiesz, gdzie jesteś! Zabraniam ci się modlić! – darł się.

Klęczałem dalej. Nie reagowałem, całą siłę woli skupiając na tym, by nie połamać formułki pacierza. To go jeszcze bardzie rozjuszyło. Zaczął mnie szarpać za mundur i na siłę podnosić.

– Baczność! Wstawaj, chuju, z klęczek! – darł się.

Właśnie byłem przy „…i odpuść nam nasze winy…”, kiedy nie wytrzymałem. Zerwałem się i ryms go pięścią we wrzeszczącą gębę. Tego się nie spodziewał. Upadł, ale po chwili się podniósł. Był to chłop śląski. Trochę wyższy ode mnie i trochę lepiej zbudowany, ale nieco otłuszczony, mniej gibki, mniej zwinny – to dawało mi nad nim przewagę.

– Ja cię, kurwa, zabiję! – krzycząc wściekle, rzucił się na mnie. Koledzy z drużyny szybko wybiegli na korytarz. Zbyszek Bąk trzymał klamkę, nie dając nikomu wrócić na salę. Poszły w ruch pięści i buty. Wziąłem na Andrzeju srogi odwet za wszystkie krzywdy, których od niego doznałem, ja i inni. Przez kilkanaście dni jadł tylko zupki. Nie mógł gryźć. Schudł. W rezultacie wyszło mu to na dobre.

Kiedy reszta drużyny wróciła na salę, Andrzej łapał krew z nosa w wyciągniętą z szafki onucę, a ja siedziałem na łóżku jak sflaczały balon na gorące powietrze, pod którym ktoś wyłączył ogień. Emocje minęły, wrócił rozsądek. Spodziewałem się najgorszego. Pobiłem przecież swojego bezpośredniego przełożonego.

Nie doniósł na mnie do dowódcy plutonu. Koledzy z drużyny powiedzieli mu coś w tym stylu:

– Każdy z nas zaświadczy, że to ty rzuciłeś się na Janka. Mało tego, że zachowałeś się nieregulaminowo, bo w czasie alarmu, w izbie żołnierskiej nie można nikogo stawiać na baczność.

Tak mówił regulamin. Regulamin w wojsku – wiadomo – rzecz święta.

***

Andrzej, dowódca pierwszej drużyny, pochodził ze Środy Śląskiej. To był taki sam chłopak jak ja. Do przysięgi, w czasie unitarki, kaprale na polecenie kadry oficerskiej gnoili go tak samo jak wszystkich. Gnoili – tak – to dobre słowo. Poniżali, niszczyli naszą godność, wyśmiewali ideały, twierdząc, że uczą nas żołnierskiej szkoły życia. Za mnie kaprale wzięli się najwcześniej, bo już o szóstej rano pierwszego dnia. Już w czasie pierwszej pobudki.

Już na samym początku przekonałem się, że wojskowe realia nijak nie przystają do moich wyidealizowanych wyobrażeń. A przecież o tym, że kiedyś będę oficerem, marzyłem już od dzieciństwa. Jak wszyscy chłopcy w krótkich spodenkach bawiłem się plastikowymi żołnierzykami i rozgrywałem wielkie bitwy na wydmach Sahary, czyli górze przywiezionego wywrotką żółtego piachu. Ojciec budował wtedy oborę. Takie dziecinne marzenia o niczym jednak nie świadczą. Bo przecież wszyscy chłopcy z mojego pokolenia chcieli być wojskowymi, strażakami, a nawet milicjantami-byleby w mundurze. Dziewczynki zaś – piosenkarkami, nauczycielkami i pielęgniarkami. Chętnych do bycia sprzątaczkami, salowymi, szewcami, betoniarzami–zbrojarzami i nocnymi stróżami w dzieciństwie się nie spotyka.

Moje marzenia z dzieciństwa rosły razem ze mną i w dobrej kondycji doczekały lat nastu. Wtedy już na milion procent wiedziałem, że chcę być oficerem. Z uwielbieniem oglądałem w telewizji „Poligon”. Zazdrościłem żołnierzom, którzy z gałązkami zatkniętymi za siatkę na hełmach, wyskakiwali z transzei do ataku. „Wojsko, wojsko, maszeruje wojsko. To dla ciebie, Polsko” – leciała z głośników grubym głosem śpiewana piosenka, a na ekranie widnieli uśmiechnięci chłopcy w mundurach. Nad ich głowami błyszczały lufy karabinów, a drzewa kłaniały im się w pas. Jak w piosence.

Począwszy od wakacji po czwartej klasie szkoły podstawowej, co rok jeździłem na obozy harcerskie. Mundury, komendy, musztra, poranne pobudki i wieczorne capstrzyki, spanie pod namiotem – namiastka wojska. To mi się podobało. Nie mogłem się doczekać dnia, w którym wezmę w ręce karabin.

Chciałem być żołnierzem i nie chodziło mi wcale o to, że wojskowy może odejść na emeryturę w wieku trzydziestu pięciu lat. O nie. Wtedy jeszcze o tym nic nie wiedziałem, a dziś się temu niezmiernie dziwię. Jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości, to całkowicie rozwiał je (choć raczej wcale nie musiał) pewien starszy sierżant sztabowy, który z dwoma podchorążymi przyjechał na prelekcję do mojego liceum. Kto poszedł na to werbunkowe spotkanie, mógł nie iść na chemię, której nie lubiłem, a której tajniki zgłębiać musiałem. Byłem w klasie o profilu biologiczno-chemicznym.

Trzej wojskowi mówili płynnym, zdecydowanym językiem. Można było odnieść wrażenie, że nosili w sobie magnetofony i na spotkaniu, dzięki głośnikowi w krtani, odtwarzali tylko nagraną wcześniej taśmę. Zasiedli wyprostowani za stołem zaścielonym zielonym suknem.

Sierżant miał mundur prawidłowo obciążony błyszczącymi medalami dyndającymi na kolorowych zawieszkach. Podchorążowie zaś, tak, podchorążowie to byli młodzieńcy piękni. Obaj sierżanci, z blaszkami na obszytych białym sznurkiem pagonach. Na rękawach mieli po trzy białe paski – jeden szeroki i dwa wąskie.

Opowiadali, jak to wojskowym studentom jest dobrze. Zajęcia do szesnastej, a później, jeśli nie masz służby, to rób, co chcesz! Siłownie, baseny, korty tenisowe (tak, nawet korty!), stałe przepustki na miasto. A na przepustkach – wiadomo – „za mundurem panny sznurem” Do wyboru, do koloru. Brać, wybierać!

– Musicie wiedzieć, że szkoły oficerskie nie są dla wszystkich. Tylko dla wybranych. Dla najlepszych. Powiem po żołniersku: dla prawdziwych chłopów z jądrami! – Z wojskowym drylem przekonywał starszy sierżant sztabowy.

Podchorążowie byli żywym potwierdzeniem jego słów. Siedząc po obu jego stronach, kiwali głowami, nadymając prawidłowo rozwinięte klatki piersiowe. My – uczniowie – buchnęliśmy śmiechem: Dla chłopów z jądrami, cha, cha, cha, cha, cha. Fajne to wojsko. Na luzie.

O tak. Ja mam jądra. Ja mam! Ja jestem wybrańcem i wiem o tym od zawsze. Tego byłem pewien. Udowodniłem to już nie raz i nie dwa, nakładając po twarzach rówieśnikom w parku przy szkole i w czasie zabaw ludowych we wsiowych remizach strażackich. Myślałem wtedy, i w tym myśleniu nie byłem bynajmniej samotny, że o męskości stanowi właśnie liczba obitych twarzy. A jest zupełnie odwrotnie. Przemoc i krzyk są oznakami słabości ducha, niskiej samooceny i pochodną strachu.

A jak już być oficerem – koncypowałem dalej – to tylko generałem. Zdecydowałem więc, że będę zdawał na wrocławski ZMECH – wojskową wyższą uczelnię nazywaną właśnie szkołą generałów.

Za nic miałem słowa Ojca, który ostrzegał mnie, że ja o prawdziwym wojsku nic nie wiem, że wojsko to nie dla mnie, bo to jest miejsce dla ludzi bez charakterów.

Nie wierzyłem mu, bo przecież nie raz wysłuchiwałem jego opowieści o tym, jakich to bohaterskich czynów dokonywał, służąc w jednostce Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Opowiadał przecież, że wojsko wspaniale uczy życia i chłopców przerabia na mężczyzn. Kiedy mu o tym przypomniałem, stropił się nieco.

– Zastanów się dobrze, żebyś nie pożałował, kiedy będzie za późno. Bo tak się tylko o wojsku opowiada, kiedy ma się je już za sobą. A jest całkiem inaczej.

***

Ojcu nie uwierzyłem, bo nie chciałem. Mało tego – im bardziej mi odradzał, tym bardziej umacniałem się w podjętej decyzji. Pod koniec czwartej klasy pojechałem na testy psychofizyczne do Siedlec i Warszawy. Przeszedłem je bez problemu. Egzaminy były w Żaganiu, w jednostce wojskowej opuszczonej przez wysłane na poligon wojsko. Trwały cały tydzień.

Już wtedy poczułem przedsmak wojskowego życia. W dzień – egzaminy (najważniejsze były te sprawnościowe), a nocą – wódeczka, papieroski i coś całkiem nowego – czajówa – tak mocna herbata, że aż prawie narkotyk.

Po jednej z takich nocy spóźniłem się bitą godzinę na egzamin z matematyki. Wpuścili mnie. W hali sportowej było kilkuset zdających, może tysiąc. Usiadłem w ławce i usnąłem. Kiedy się obudziłem, spisałem coś od tego z przodu, resztę od tego z tyłu, trochę sam napisałem i wyszedłem, jako jeden z pierwszych.

Zdałem z szóstą lokatą. Byłem w gronie pięciuset siedemdziesięciu pięciu nowych podchorążych ZMECH-u. Nie dostało się drugie tyle, ale problemów nie było. Mogli iść, już bez egzaminów, na inne wojskowe uczelnie. Namawiali do tego specjalnie wydelegowani z tych uczelni oficerowie.

***

„Uwaga, uwaga! Pociąg pośpieszny z Warszawy Wschodniej do Wrocławia, przez Warszawę Centralną, Koluszki, Łódź Fabryczną, odjedzie z toru szóstego przy peronie trzecim”. Ruszyłem na spotkanie wymarzonej przygody.

Do Wrocławia dotarłem o zmroku. Na dworcu poszedłem na jedno piwo… W szkole stawiłem się piętnastego września, kilka godzin po terminie. Było parę minut po piątej. Pokazali mi łóżko, kazali iść spać.

Nie zareagowałem, kiedy ktoś na korytarzu darł się: „Pobudka! Pobudka! Wstać!”.

Mnie to nie dotyczy, bo przecież ja się dopiero położyłem – zamajaczyło mi coś w rozespanej głowie. Oj, bardzo byłem naiwny.

Nie zdążyłem ponownie zamknąć oczu (w wojskowym tłumaczeniu: zgrać oko z poduszką, trenować komara, uderzyć w kimę), kiedy na salę wpadł jakiś rudy, niski człowieczek z dwiema belkami na obszytych pagonach.

– Co, kurwa, jeszcze wojsko śpi?! Pobudki nie było?! – darł się, biegając od łóżka do łóżka.

– Człowieku, daj pospać, ja się dopiero położyłem – tłumaczyłem, ledwo podniósłszy głowę z poduszki.

– Ja wam, kurwa, dam człowieka! W wojsku nie ma ludzi! Który to powiedział?!

– Ja – przyznałem się, podnosząc wyżej głowę.

– Ja?! Jakie, kurwa, ja?! Ja to w wojsku dupa! Imię, nazwisko, stopień! Wstańcie, jak ze mną rozmawiacie! Baczność! – darł się rudy, trzęsąc się nade mną.

– Won, bo za siebie nie gwarantuję! – krzyknąłem o oktawę wyższej niż on.

Wybiegł. Wrócił z jeszcze kilkoma kapralami.

– Baczność! – darli się wszyscy.

Wstałem. Każdy z nich szarpał mnie w swoją stronę za ubranie. Już wtedy obiecali, że albo mnie dotrą i będę chodził jak w zegarku, albo mnie zniszczą. Albo nauczą mnie wojskowego życia, albo zajebią na śmierć. To mnie otrzeźwiło, a kaprale rzeczywiście starali się dotrzymać słowa.

W długiej kolejce spokojnie czekałem na strzyżenie – błyskawiczne, na łyso. Dostałem dwa polowe, nowiutkie mundury, buty opinacze stare i nowe, onuce skarpety i kurtkę, o numer za małą kurtkę, przyczynę moich późniejszych problemów. Większe już wyszły.

– Będzie nowa dostawa, to kiedyś sobie wymienicie – stwierdził szef kompanii.

Po godzinie nikt już by nie rozpoznał we mnie wczorajszego cywila. W ciągłym pośpiechu nawet sam nie zauważyłem, jak stałem się szeregowym podchorążym.

***

Unitarka trwała trzy miesiące. Przez pierwszy miesiąc nauki kaprali przyjmowałem najoporniej ze wszystkich studentów pierwszego roku.

Szybko pogodziłem się z tym, że bez ich zgody nie mogę wyjść z sali na korytarz. Nie chciałem jednak przyznać, że nie jestem podchorążym, a „jebanym chujem”. Nie godziłem się na ciągłe przekleństwa pod moim adresem. Nie chciałem z głową w metalowej szafie udawać szafy grającej i śpiewać, być puzonem, akordeonem, czy innym wymyślonym przez kaprali instrumentem. Koledzy z roku wcześniej lub później godzili się na to i z głową w szafie, kiedy dostawali kopa w tyłek, zmieniali płytę, czyli śpiewali inną piosenkę lub z pianina rychło przeistaczali się w perkusję albo w wiolonczelę. Ja w ogóle nie godziłem się na to, by mnie ktoś kopał. Nie chciałem też udawać czołgu i warcząc, ślizgać się pod łóżkami.

Godziłem się wprawdzie na robienie pompek w zamian za możliwość odebrania listu z domu, ale już protestowałem, gdy mnie przy tym deptali po palcach.

Zasady odbierania korespondencji były dziecinnie proste. Za każdą literę w adresie – jedna pompka, za literę w adresie nadawcy – dwie. Za słowo „Pan” – dziesięć, za „Szanowny Pan” – dwadzieścia. Bo – jak mówili kaprale: panowie to byli przed wojną, ale wyzdychali.

Nie chciałem się też meldować do kaloryfera czy słupa oświetleniowego, stojąc przed nim na baczność.

„Docieranie” i „uczenie wojskowego życia” nie było wymysłem kaprali, a raczej przekazywaną z roku na rok tradycją. To była podchorążowska fala kultywowana przez o rok starsze bałwany.

Oficerowie byli jeszcze gorsi. To oni na to wszystko zezwalali. Chodziło im o to, by do przysięgi zmienić nas w automaty. Posłuszne, bezwolne, bezmyślne automaty. I to się im, niestety, zupełnie udało. Bo nie udać się nie mogło. Dla myślących w wojsku miejsca nie ma. Myślenie w wojsku zaczyna się od stopnia majora. Do kapitana można jedynie bezmyślnie i szybko wykonywać rozkazy.

– Tu się, kurwa, liczą mięśnie. Im szybciej się wam, kurwa, mózgi w mięśnie pozamieniają, tym dla was lepiej. – To są słowa i życiowe motto naszego dowódcy plutonu, porucznika Grabarczyka.

Tym, którzy szybciej ode mnie pojęli ów fenomen wojska, szybciej dawano spokój. Ja zaś „orbitowałem” kaczuszką wokół plutonu, w czasie przemarszu na stołówkę i w czasie powrotu z niej. Orbitować kaczuszką znaczy tyle, co biegać wokół maszerującego plutonu, trzymając się dłońmi za kostki u nóg.

O dziesiątej w nocy umyty i w pidżamie kładłem się spać, bo taki jest regulamin. Budzili mnie już po piętnastu minutach. Szedłem do sracza i czyściłem klozety szczoteczką do zębów i żyletką. Pracowałem tak całą noc, słysząc dobiegające z sal chrapanie kolegów. Odsypiałem na zajęciach.

Wewnętrznie się z tym nie godziłem, ale przecież szorowałem te kible. Już wtedy przyjąłem za „oczywistą oczywistość”, że TU TAK PO PROSTU JEST.

Na jednym z apeli porannych poskarżyłem się (robię to w imieniu wszystkich – myślałem) na kaprali.

– Obywatelu poruczniku, kiedy robimy pompki, żeby móc odebrać listy z domów, kaprale depczą nam wtedy po rękach.

– Tak na pewno nie jest! – wrzasnął Koń. – Kto jeszcze widział, żeby dowódcy drużyn, podchorążowie z drugiego roku, deptali podchorążym z pierwszego roku po rękach?! – zapytał.

Zapanowała niczym niezmącona cisza. Nikt nie widział. Ja sam, gdybym to nie ja stał przed szykiem, zapytany odpowiedziałbym:

– Nie, nie widziałem, obywatelu poruczniku.

– No i widzicie! Po co, kurwa, kłamiecie?! – triumfował Koń. – Gdybyście byli po przysiędze, za takie oszczerstwa poszlibyście siedzieć do ancla!

Wieczorem, z plecakiem, w masce gazowej i w pełnym oporządzeniu biegłem na przyszkolny poligon. Obok jechał składakiem dowódca plutonu i klął co chwila, bo przeze mnie musiał zostać dłużej w koszarach.

– Na mnie dziwka już czeka, a po niej młoda żonka w pokoju w oficerskim internacie z gorącym pierogiem, w samej tylko koszulce, a wam się, podchorąży, roi coś we łbie! Narzekacie, że was depczą! Ja was, kurwa, zadepczę, ale zaraz, teraz!

Grabarczyk był taboretem i musiałby baaaardzo wysoko zadzierać nogi. Kiedy to sobie wyobraziłem, śmiałem się w duchu z jego gróźb. I kopałem. Najpierw długi jak na trumnę dół do pozycji „leżąc”, potem do „klęcząc”, aż dotarłem do pozycji „stojąc” Cały czas w wodzie, bo jesień była ciepła, ale deszczowa. Potem ten cały dół zasypywałem, by kolejnej nocy kopać metr dalej.

Głód był naszym najwierniejszym towarzyszem broni. Na posiłki chodziliśmy, ćwicząc krok defiladowy. Okazywało się, że zawsze robiliśmy coś nie tak. A to stukot butów nierówny, a to nogi za nisko. Bywało, że potrzebowaliśmy dwóch godzin, żeby dojść na stołówkę oddaloną o 200 metrów. Ciągle tylko „w tył na lewo” i „w tył na lewo”.

Na jedzenie zostawało kilka minut. Bo było nas na kompanii sporo ponad stu chłopa. Nie każdy zdążył jeszcze odebrać obiad z okienka, a tu już padała komenda: „Koniec jedzenia! Powstań! Wychodzić!”.

Po „posiłkach” kaprale sprawdzali nasze kieszenie. Kto miał chleb, musiał je zaszyć razem z nim.

I te ciągłe „naloty bombowe” w pokojach. Łóżka zawsze pościelone były źle, więc kaprale wywracali je. Przy okazji rozbili o podłogę moją elektryczną maszynkę do golenia. „Bo podchorąży może mieć w szafce tylko regulaminowe, wojskowe rzeczy”.

Dlaczego znosiłem takie traktowanie? Miałem się za dorosłego, jednak życie dorosłych było dla mnie wielką tajemnicą. Ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Czułem, że tak jak jest, być nie powinno, ale wiedziałem, że nic na to nie poradzę, że tego przecież nie zmienię. Mój i jeszcze paru do mnie podobnych „oporników”, cichy bunt był więc z góry skazany na porażkę. Mój charakter się wtedy dopiero kształtował, to znaczy – oni go kształtowali. A do tego – komu się miałem poskarżyć, jak temu zaradzić, gdzie iść po pomoc?

W wolnych chwilach pisałem wiersze. Tradycyjne, rymowane. Będąc pod zgubnym wpływem polskich romantyków, nie uznawałem białej poezji.

 

Automaty

 

Raz, dwa! Raz, dwa!

Komu tam powieka drga?!

Raz dwa trzy! Raz dwa trzy!

Brzmi przez sto tych samych dni.

 

Prawa, lewa! Prawa, lewa!

Zameldujcie się do drzewa!

Który tam odchodzi w bok?!

Baczność! Spocznij! Równy krok!

 

Raz i dwa! Raz, dwa, raz!

Wzrok na wprost, bez wyrazu twarz!

Raz, dwa! Raz, dwa!

Manekinów szkoła trwa.

***

Minął miesiąc. Naszą kompanię odwiedził major – zastępca dowódcy batalionu do spraw politycznych. Oficerowie polityczni pełnili w wojsku funkcję podobną do roli księdza w parafii. Tym tylko różnili się od księży, że każdy z nich musiał być niewierzący i wysokopartyjny (do PZPR-u należała, bez wyjątku, cała kadra), a wśród księży trafiają się przecież ludzie wierzący.

Nie wiem, skąd wzięła się plotka, że politycznemu można się było „wyspowiadać”. Powiedzieć o wszystkim i liczyć na to, że nie ukarze, a postara się pomóc.

Major opowiadał o aktualnej sytuacji w kraju, o wywrotowcach z „Solidarności”, którzy burzą ład, bo są na usługach imperialistów. Na koniec pogratulował nam, że wśród tego chaosu, jaki obserwujemy dziś w naszej ojczyźnie, my dokonaliśmy wyboru najlepszego z możliwych.

– Wy stoicie na straży ładu i porządku społecznego. Patrzę na wasze młode twarze i wiem, że można na was polegać, można wam zaufać. Ja wiem, że w każdych okolicznościach spełnicie swój wobec ojczyzny obowiązek. Bo wy jesteście dobrym wojskiem, a dobre wojsko wykonuje rozkazy i nigdy nie ma żadnych pytań. Czy wy, podchorążowie, macie jakieś pytania? Pytajcie. Na wszystkie odpowiem.

Zapanowała cisza, jak makiem zasiał. I kiedy już siedzący obok politycznego majora Koń wstawał, by dać komendę „powstań, wychodzić!”, niespodziewanie podniósł się z miejsca Zbyszek. Skinął regulaminowo głową.

– Szeregowy podchorąży Bąk. Mam kilka pytań.

– Pytajcie – odpowiedział politruk, ze