Ołowiana godzina - Aleksandra Pawłyszyn - ebook

Ołowiana godzina ebook

Aleksandra Pawłyszyn

4,0

Opis

Czasem w pamięci skrywają się obrazy, których nigdy nie powinno się oglądać

Ewa pracuje jako architektka w renomowanej firmie, gdzie mimo młodego wieku należy do najbardziej cenionych pracowników. Nie jest jednak specjalnie lubiana: otoczenie odbiera ją jako oschłą, wyniosłą i do bólu bezpośrednią osobę. Jej związek z Pawłem, synem właściciela konkurencyjnego biura architektonicznego, trudno nazwać udanym: pełen napięć i niedopowiedzeń, staje się dla Ewy jednym z powodów utraty wymarzonej pracy. Ten trudny moment niespodziewanie rozpoczyna jej wewnętrzną podróż do przeszłości, która zostawiła w młodej kobiecie trwały i bolesny ślad. Przemoc, jakiej doświadczyła w dzieciństwie, obojętność ze strony matki, choroba psychiczna i obezwładniające poczucie samotności – te cienie przeszłości ścigały ją od zawsze, chcąc porwać ze sobą na dno. Czy Ewie wystarczy odwagi, by ostatecznie się od nich uwolnić?

Słyszała go. Słyszała kroki. Był w mieszkaniu. Pochyliła głowę, zamknęła oczy i nasłuchiwała. Kroki. Ciche, powolne kroki. Podłoga skrzypiała. Wyraźnie to słyszała. Otworzyła oczy. Serce łomotało jak szalone. Powoli zgasiła papierosa. Pomyślała, że to absurd, to niemożliwe, by ktoś mógł wejść do jej mieszkania. A ON się śmiał. Był zaraz za nią, głośno i cynicznie wył z radości! Próbowała wstać z łóżka, ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Upadła na podłogę. Świat wirował, meble same się przesuwały, lampa co chwila zmieniała położenie, podłoga kręciła się i obracała, wirowały ściany. Nie umiała wstać. Bała się. Chodził wkoło niej z rękoma założonymi z tyłu, zwinnie i lekko jak kot. Czekał. Chciał popatrzeć. Chciał nacieszyć oczy tym niecodziennym widokiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (7 ocen)
5
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kamila201111

Nie oderwiesz się od lektury

Intrygująca i wciągająca
00

Popularność




Dla Ł. Za odrobinę wiary.

sny

kolorowe sny

książeczki o czerwonym kapturku

czytane przed snem

sny

kolorowe sny

demony

powracające nocą

Zasmakował w tym domu. Mdły zapach pomieszczeń wypełniający każdy najmniejszy jego zakątek. Był rozkoszny dla jego zmysłów. Wdychał go powoli, łapczywie, delektując się każdą chwilą. Przechadzał się po nim bez pośpiechu, dotykając mebli, pozostawionych jakby przed momentem, mimowolnie otwartych drzwiczek od komody, przewróconych krzeseł, nieposkładanych zabawek. Smak był nieprzeciętny, wyrafinowany, nawet jak na tak wybredne podniebienie.

W rzeczy, mimo że są martwe, można tchnąć nieuchwytne życie, stukot serca, odcisnąć drżenie rąk. Rzeczy mogą przesiąknąć atmosferą domu, w sobie ukryć niechciane sekrety, dawno zapomniane, wstydliwe czasy.

Dlatego on tu nigdy nie był głodny, dlatego chciał karmić się rarytasami, które ukryte były w tych pomieszczeniach. Dłońmi przesuwał po szorstkich powierzchniach mebli, brał głęboki oddech i zamykał przy tym oczy. Gdy je otwierał, wydawał z siebie… cichy, szyderczy śmiech. Śmiech pewnego siebie władcy. Gładził szkło z ram fotografii, dotykał koniuszkami palców rozkopanej pościeli, nie wiedzieć dlaczego kładł się na podłogę i łapczywie wdychał opary przeszłego życia, by wreszcie wybuchnąć śmiechem opętanym, szalonym, histerycznym.

Stał w oknie. Czekał.

– Czułeś kiedyś głód? – zapytała.

Była noc, a ona patrzyła tępo w coś, czego nie było. Zadała pytanie i nawet nie spojrzała na niego. Patrzyła. Leżąc przy niej, odwrócił się powoli i zmarszczył brwi. Jej pytania zawsze miały drugie dno, a odpowiedzi były ważniejsze niż samo pytanie. To od nich wszystko się zaczynało. Była poważna, jakby w innym miejscu niż to, gdzie się znajdowali. On nie lubił takich sytuacji i pytań, których zazwyczaj nie rozumiał, odpowiedzi, które ona zawsze odbierała inaczej, i samotności, którą w tym momencie czuł, mimo że leżała przy nim.

– Paweł. Zadałam ci pytanie – ponagliła go.

– Tak – odpowiedział szybko i bez głębszego zastanowienia. Ewa otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego nagle z ciekawością dziecka.

Wróciła.

– Kiedy? – zapytała, siadając na łóżku. Oczy zrobiły jej się wielkie, niemalże przykuła go wzrokiem, czekała na to, co powie.

– Jak byłem dzieckiem, często byłem głodny. Tyle.

– Opowiedz mi.

– Ale nie ma o czym mówić – zbulwersował się Paweł. – Dzieciaki zawsze są głodne, biegają nie wiadomo za czym, nie wiesz, o co chodzi?

– Nie – ucięła krótko.

Teraz to on patrzył na nią przenikliwym wzrokiem. Pomyślał, że to jakaś prowokacja, ale po chwili zorientował się, że ona autentycznie czeka na to, co jej opowie… i była zawstydzona swoją ciekawością. Za wszelką cenę chciała to ukryć, ale jej natura była silniejsza. Chciała wiedzieć – tu, teraz, już! Nie znosiła sprzeciwów.

– Ewa… to głupie. – Jeszcze raz spojrzał na nią ukradkiem, ale wiedział, że nie uda mu się z nią wygrać.

– Co jest głupiego w głodzie? – zapytała, unosząc brwi.

– Nic, przepraszam. Masz rację, źle to może ująłem. Nie, nigdy nie byłem głodny, jeśli pytasz o prawdziwy głód – odpowiedział jednym tchem.

Przyglądała się jego twarzy. Obserwowała każdy grymas, każdy skurcz mięśni, ruch powiek, ust. Miał zaciśnięte zęby, tak że aż uwydatniły mu się szczęka i kości żuchwy. Wciągał powietrze, jakby sprawiało mu to trud i było niesamowitym wysiłkiem. Patrzył w sufit, a powieki mu drżały. Nie kłamał.

Siedziała przy nim jak zahipnotyzowana.

– A teraz?

– Co teraz? Nie rozumiem… Ewa, męczysz mnie. Jestem zmęczony, daj już spokój. – Nie chciał o tym rozmawiać, zaczynała go drażnić.

– Nie, nieważne. – Wstała z łóżka, zawijając się w szlafrok.

– Ewa… Na litość boską! Po co tak wypytujesz?

– Chciałam coś wiedzieć o tobie. Tylko tyle… albo aż, jak się okazuje – powiedziała bezpretensjonalnie, wbijając w niego wzrok.

– Ewa, ale to absurdalne. Przecież już ci odpowiedziałem.

– Tak, tak. Szkiełko i oko.

Wyszła.

Nie wiedział dlaczego, ale zrobiło mu się wstyd.

Ewa siedziała na starej, spróchniałej ławce w parku z oczami utkwionymi gdzieś w dali, bacznie coś obserwując. Prawda była taka, że sama nie wiedziała, na co patrzy. Nie byli to ludzie ani drzewa, nie było to powietrze.

Sztuka patrzenia w nicość to cenna i rzadka umiejętność.

Świat wirował jej przed oczami, myśli w swoim natłoku dusiły się w głowie. Krzyczały, wrzeszczały, kłóciły się o uwagę. Miała wrażenie, że utkwiła w jakiejś matni. Miała za dużo spraw na głowie, problemy napiętrzyły się do granic jej wytrzymałości. Świat żył swoim życiem, biegł i parł do przodu, a ona stała nadal w jednym, ciągle tym samym miejscu i nie mogła się ruszyć. Nikt nie chciał podać jej ręki, pociągnąć za sobą. Została sama, jedna, bez broni, skazana na porażkę.

Garść pogardy dla tych, co o pomoc nie potrafią prosić.

Ludzie chodzili w obydwie strony po chodniku. Szybko. Bezmyślnie. Automatycznie. I ona. Ewa. Młoda kobieta na starej ławce, z której odpryskuje już farba. Wygląda na trzydzieści dwa, może trzydzieści cztery lata. Pospolita dziewczyna o prostych, ciemnych włosach. Pospolita, a jednocześnie niezwykła, czymś przyciągała uwagę, czymś niewidzialnym. Siedziała z małą torebeczką na kolanach pomiędzy tłumem ludzi. Ludzi, którzy nie zastanawiali się, dokąd idą, po co i co ich tam czeka. Myślami byli w domu, którego nie mieli, siedzieli w fotelu, który w rzeczywistości nie należał do nich, nosili ubrania z kaszmiru i aksamitu, które wisiały jeszcze na modelach na wystawie sklepowej, mieli dwoje zdrowych dzieci, na które teraz ich nie stać, zasypiali przy opalonych mężczyznach lub zniewalająco pięknych kobietach, które nie chciały nawet na nich patrzeć. Marzyli.

Była już spóźniona. Wzięła głęboki wdech i poszła w stronę ulicy, przy której pracowała. Szła bardzo powoli, jakby przeciągając każdą chwilę. Rozglądała się i patrzyła w niebo.

„Codziennie tędy chodzę, a tak naprawdę nie znam tych ulic” – pomyślała.

Biuro projektowe, w którym pracowała, znajdowało się w starej części miasta. Ulice, choć jeszcze nieodnowione, cieszyły się nadal świetnością starych czasów. Kostka, z której ułożono chodnik, była już tak starta od kroków, że można było się na niej pośliznąć przy niefortunnym postawieniu stopy. Wszystko było jakby inne, jakby odmienione, ładniejsze, wyraźniejsze, warte uwagi. Skręciła z głównej ulicy w bok i zatrzymała się przed wiekową kamienicą, do której wnętrza prowadziły ogromne drewniane drzwi ozdobione wydłutowanymi wzorami w stylu góralskim. W żaden sposób nie pasowały do wyglądu starej kamienicy, ale pamiętała, jak mocno szef się uparł, by drzwi wyglądały właśnie tak, a nie inaczej. Wbiła kod w elektroniczny zamek i drzwi automatycznie otworzyły się przed nią na oścież, jakby zapraszając do środka. Zawsze irytował ją ten moment. Stara kamienica, nowe góralskie drzwi na elektroniczny zamek, ba! i marmurowa posadzka w korytarzu. Nic do siebie nie pasowało, ale ważne, że było bardzo drogie i podnosiło ego jej szefa.

W biurze panowało dziwne poruszenie. Wszyscy się spieszyli, przekładali dokumenty z miejsca na miejsce, nie rozmawiali ze sobą, tylko porozumiewali się za pomocą gestów. Ewa spokojnie ściągnęła płaszcz, odłożyła torebkę, usiadła przy biurku, zaczęła przeglądać rejestr zaakceptowanych do realizacji zleceń.

Czekała.

Była pewna, że prędzej czy później ktoś do niej podejdzie i powie, o co chodzi, ale czas mijał, a nikt się nie pojawiał. Postanowiła sama zaczerpnąć informacji. Robiła to niechętnie, bo wiązało się to z przymusem nawiązania rozmowy z kimkolwiek, z przymusem udawanego uśmiechu i dobrego samopoczucia, z przymusem patrzenia prosto w oczy, ale ciekawość była silniejsza. Kilka metrów od niej siedziała Iwona. Młoda i ładna dziewczyna o płomiennych, rozburzonych lokach na głowie. Zaczęły pracę w biurze w tym samym czasie, choć rzadko rozmawiały, można powiedzieć, że nawet się lubiły.

– Co tu się dzieje? – zapytała wprost Ewa, siadając na skraju biurka koleżanki.

– Ewa, gdzieś ty była? Przecież to istne szaleństwo. Czyś ty zwariowała? Chodzi od rana i miota ogniem. Mówiłam ci tyle razy… – cedziła przez zęby Iwona, nie patrząc nawet na Ewę. Udawała, że szuka czegoś w dokumentach, niby sprawdza coś w komputerze.

Ewa patrzyła na nią spokojnie, z coraz większym dystansem. Miała ochotę wstać i odejść bez słowa. Nie lubiła tego typu umoralniania. Była dumna. Mimowolnie uniosła głowę do góry i spuściła wzrok na koleżankę, milcząc.

– Nie gap się tak na mnie. – Iwona zorientowała się wreszcie, że Ewa ma za nic jej zdenerwowanie. – Powiedziałam ci ostatnim razem, że więcej nie będę cię broniła i słowa dotrzymałam. Jak jesteś taka pewna siebie, to radź sobie sama – powiedziała, patrząc na nią przenikliwie. Wstała i odeszła, zostawiając Ewę samą przy biurku z rękami założonymi na piersiach i z miną nieugiętej damy.

Ewa nie wiedziała, co ma robić. Nie spodziewała się tego, miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. To ona odchodziła zawsze niewzruszona, a teraz ktoś zostawił ją. Zakręciło jej się w głowie. Nagle usłyszała głos tuż za plecami:

– Witam, pani Ewo. Jak miło, że wreszcie zaszczyciła nas pani swoją obecnością. Zapraszam do mojego gabinetu.

Szef. Ewa nie odpowiedziała ani słowem. Nawet nie mogłaby, bo nie czekał na to, od razu się odwrócił i skierował do biura, pewny, że podrepcze za nim jak mała kaczuszka. Ewa obserwowała go kroczącego w stronę drzwi.

Nie był takim starym człowiekiem, ale wyglądał, jakby zatrzymał się w czasie na latach osiemdziesiątych. Ubiór, sposób, w jaki rozmawiał z ludźmi, teorie na temat rynku i dróg rozwoju. Żenujące. I ta tusza. Już nie panował nad nią, ciało rozlewało mu się na boki. Ciągle był spocony, na jego czole wiecznie widać było małe kropelki potu. Przez nadmiar nikotyny w płucach często kaszlał rzężącym kaszlem, a w trakcie takich ataków nigdy nie przerywał rozmowy. Dla rozmówcy było to odrażające. Uważał, że osiągnął w życiu sukces. Miał pełny portfel, według niego był to dowód na życiowe spełnienie. Był sam, żona odeszła od niego jakieś pięć lat temu.

– Pani Ewo, to już trzecie spóźnienie w tym tygodniu… – powiedział, gdy tylko zatrzasnęły się drzwi. – Pomijając wtorkową nieobecność w pracy z nieznanych mi dotąd powodów – dodał, kładąc na biurku jakieś papiery i zerkając na nią spod okularów. Ewa milczała. O nic ją nie pytał, więc wolała nic nie mówić. – Wiele pani wybaczałem, niewielu mam tak zdolnych pracowników jak pani, ale problem nie dotyczy tylko mojej osoby. Klienci zaczynają się skarżyć, a niezadowolony klient to mniejsze zarobki, mniejsze zarobki to niezadowolony szef. Prawda? Zgodzi się pani ze mną, pani Ewo?

Patrzyła na niego, próbując odgadnąć, po co kazał jej tu przyjść. Zaczynał się pocić. Wyjął z szuflady biurka płócienną chusteczkę i wytarł nią twarz.

– Skoro pan tak uważa, to najwidoczniej tak jest – odpowiedziała sucho Ewa.

– Najwidoczniej tak jest… – powtórzył jej słowa, kiwając głową. Bardzo nie lubił z nią dyskutować. Czasem czuł się przy niej jak ostatni kretyn i wiedział, że dzieje się tak za jej przyczyną.

Wolał nie myśleć, że jest kretynem, ale że ona po prostu nie zabiega o jego względy, udając sympatię.

– Powiem wprost, pani Ewo. Chciałbym zakończyć z panią współpracę. Choć jest pani cennym pracownikiem, nie widzę możliwości dalszej współpracy. Ciągłe spóźnienia, ostatnie niedociągnięcia w projekcie dla Sitten SA, brak komunikacji są nie do przyjęcia w tego typu pracy – powiedział jednym tchem, zakładając ręce na klatce piersiowej, by opanować drżenie dłoni, i patrząc jej prosto w oczy.

– Nie rozumiem. Projekt zakończył się powodzeniem – odpowiedziała Ewa, doszukując się w tej sprawie drugiego dna.

– Tak, ale pan Kamiński był bardzo niezadowolony ze współpracy z panią. – Szef oblizywał co chwila usta, wycierał czoło, za moment zakładał ręce, to chował je do kieszeni. Ewa obserwowała tę maskaradę ze stoickim spokojem. Widziała, że jest bardzo zdenerwowany… a raczej zażenowany.

– Ciekawe. A co do spóźnień, to wydaje mi się, że mamy nienormowany czas pracy w biurze. I ode mnie zależy, czy zacznę pracę o ósmej, czy o dziewiątej. Dlaczego nie ma pan pretensji, gdy jestem w pracy dziesiątą godzinę, za którą nikt mi nie zapłaci, a wymaga tego dobro danego zlecenia? – zapytała z przekonaniem Ewa.

Mężczyzna się zmieszał, opuścił ręce, zaczął przecierać nimi czoło i włosy. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że zwolnienie tej dziewczyny z pracy nie będzie sprawą prostą. Nie mógł sobie pozwolić na zatrudnianie osoby mającej romans z synem właściciela konkurencyjnej firmy. Wiązało się to ze zbyt dużym ryzykiem. Całe środowisko już o tym szeptało. Nie wierzył, że ona jest w stanie dochować tajemnic służbowych, zachować dyskrecję co do sposobu organizacji pracy, jakości relacji z ewentualnymi klientami, metod, jakimi pozyskiwał – nie zawsze uczciwie – zlecenia. Tego typu ryzyko nie mogło przynieść firmie zysków, a brak zysków był nie do przyjęcia.

– Pani Ewo, wiem, że ma pani teraz trudny okres… Rozumiem to, ale jednak…

– Jaki trudny okres? – zdziwiła się Ewa.

– Spóźnienia, zmęczenie… Nie czarujmy się, po kobiecie to widać – niemalże zakpił.

– Co widać?

– Bujne życie towarzyskie widać, pani Ewo. Suto zakrapiane noce i poranki z bólem głowy widać. A ja nie życzę sobie tego u mnie w firmie – wyrzucił jednym tchem. Wiedział doskonale, że może rozpętać burzę, ale nie chciał więcej wracać do tej sprawy w momencie, gdy mógł ją załatwić raz na zawsze.

– Bujne życie towarzyskie…?! – Ewa nie wierzyła własnym uszom. – Pan myśli, że przychodzę do pracy na późniejszą godzinę, bo spędzam wieczory w barach na piciu wysokoprocentowych trunków? Oczywiście w odpowiednim towarzystwie… bo przecież o to towarzystwo chodzi… Prawda, szefie? Bądźmy szczerzy.

Znali się cztery lata. Nic go tak nie wyprowadzało z równowagi jak jej brak respektu dla jego osoby. Był przecież jej szefem, należał mu się szacunek. A ona rozmawiała z nim jak z kolegą, na dodatek insynuując jakieś bzdury.

– Nie mam ochoty z panią dyskutować. Jest pani zwolniona z powodu niewypełniania swoich obowiązków i spóźnień. Tu są pani dokumenty. – Wyciągnął kopertę z pliku dokumentów, które przed chwilą trzymał w dłoniach. – Zgodnie z prawem obowiązuje panią dłuższy okres wypowiedzenia, ale zwalniam panią z obowiązku świadczenia pracy. Nie chcę widzieć pani więcej w firmie. Zgodnie z prawem zostanie pani również wypłacony ekwiwalent za urlop. Chciałbym, by do końca tygodnia zabrała pani swoje rzeczy i uprzątnęła stanowisko pracy… – mówił, nie patrząc na nią, nie patrząc jej w oczy. Mówił szybko, jakby to było odczytanie wyroku, jakby się bał, że mu przerwie i znowu zacznie swoją problematyczną dyskusję. Chciał za wszelką cenę tego uniknąć. Po wyjaśnieniu wszystkich nieścisłości spojrzał na nią i zapytał: – Czy wszystko zostało wyjaśnione? Czy czegoś pani nie rozumie?

Ewa stała na środku pokoju, patrząc na mężczyznę, który bardzo się bał. Patrzyła na mężczyznę, który był tchórzem i było mu z tym dobrze. Poczuła się bardzo upokorzona. Nawet jej tajna broń, jaką była ironia, nie pomagała w obronie. Była bezbronna.

– Zadałem pani pytanie – dopominał się mężczyzna, przyglądając się bacznie kobiecie, którą właśnie zwalniał.

Uśmiechnęła się cynicznie i wyszła.

To był ostatni dzień, kiedy pojawiła się w pracy.

Siedziała na łóżku zwinięta w kłębek. W mieszkaniu było nieprzytomnie cicho. W prawej dłoni trzymała szklankę wypełnioną wódką z lodem, a w lewej zapalonego papierosa. Dym unosił się leniwie, równomiernie. Zaciągała się nim aż do bólu w płucach, długo trzymając go w sobie. Wypuszczała truciznę z ust powoli, przymykając przy tym lekko powieki. Czasem nie wydmuchiwała go wcale, a pozwalała mu się samemu wyśliznąć z jej wnętrza. Szczypał w oczy. W pokoju było mgliście od napiętrzonych smug papierosowego fetoru. Kiedy gasiła jednego papierosa, zaraz odpalała drugiego, popijając tymczasem wódkę z lodem bez najmniejszego grymasu na twarzy. Patrzyła w jeden punkt. Trwało to już jakieś dwie, może trzy godziny…

Wiedziała, że musi się spodlić. Chciała się spodlić. Chciała czuć gorycz alkoholu w ustach, ból w klatce piersiowej, odrętwienie nóg podkulonych pod jej ciałem, chciała, by dym szczypał ją w oczy. Chciała nie widzieć. W niczym nie przypominała pięknej kobiety, jaką była na co dzień. Nieuczesana, bez makijażu, z zapuchniętymi oczami, niewykąpana, przemęczona i samotna. Zdała sobie sprawę, jak bardzo była samotna… Zaczęła płakać. Oparła głowę o rękę, w której trzymała papierosa, i płakała. Samotność wyżerała jej wnętrzności, trawiła zmysły, wstrzymywała oddech. Dławiła ją. Skrępowała. Przykleiła się do jej aorty jak pasożyt. Zabierała wszystko, co cenne, a zostawiała same ochłapy. A ona żywiła się nimi, ba! nawet łapczywie łapała w garści, gromadziła, przywierała do nich, wiedząc, że kiedyś nawet ich braknie.

Szklanka upadła na ziemię, alkohol się wylał. Patrzyła jak zahipnotyzowana na kawałki szkła, które rozprysły się po podłodze. Świeciły jak małe brylanciki w przebijających się przez szpary drzwi strugach światła dobijających się z korytarza bloku. Osiemdziesiąt sześć mieszkań, w każdym średnio po trzy, cztery osoby, siedem blokowisk tylko na tym jednym osiedlu… a ile osiedli na świecie? Domów pełnych ludzi? Wiecznie tętniących życiem ulic, starówek, placów? A ile ludzi umierających na samotność…

Nic nie było to wszystko warte. Takie życie nie było nic warte.

Matnia. Tak, to była jej matnia. Siedziała zgarbiona na starym drewnianym łóżku i sama nie wiedziała, o co prosić Boga. Raz po raz przecierała twarz ręką, jakby chciała z niej coś zetrzeć, pozbyć się tego uporczywego uczucia, myśli jak próchna w głowie. Patrzyła jak zahipnotyzowana w jeden punkt. Co chwila przecierała dłonią wargi. Wkładała palce do ust. Po policzku ciekły jej łzy. Oddychała ciężko. Upiła się, a piła nadal. Jej skóra zdawała się czuć inaczej – gładziła się po czole i policzkach, chciała spać…

Śmiał się. Głośno. Słyszała go. Słyszała kroki. Był w mieszkaniu. Pochyliła głowę, zamknęła oczy i nasłuchiwała. Kroki. Ciche, powolne kroki. Podłoga skrzypiała. Wyraźnie to słyszała. Otworzyła oczy. Serce łomotało jak szalone. Powoli zgasiła papierosa. Pomyślała, że to absurd, to niemożliwe, by ktoś mógł wejść do jej mieszkania. A ON się śmiał. Był zaraz za nią, głośno i cynicznie wył z radości! Próbowała wstać z łóżka, ale nogi odmawiały posłuszeństwa. Upadła na podłogę. Świat wirował, meble same się przesuwały, lampa co chwila zmieniała położenie, podłoga kręciła się i obracała, wirowały ściany. Nie umiała wstać. Bała się. Chodził wkoło niej z rękoma założonymi z tyłu, zwinnie i lekko jak kot. Czekał. Chciał popatrzeć. Chciał nacieszyć oczy tym niecodziennym widokiem.

Potem zrobiło się tylko ciemno i cicho. Świat w niej zasnął.

Rankiem ocknęła się na podłodze swojej sypialni, zaraz przy drzwiach. Próbowała się podnieść, ale ból głowy rozsadzał jej głowę. Oparła się o futrynę. Głupia myślała, że ból można przeczekać… Po dłuższym czasie powolnym ruchem wstała na nogi. Otworzyła okno. W mieszkaniu unosił się fetor, powietrze było ciężkie i niemalże lepkie. Odkręciła w łazience kurek z zimną wodą i weszła pod strumień z prysznica, tak jak stała – w starym szlafroku, podartej, poplamionej podkoszulce i szortach. Zimno przeszywało ją całą, zaczęła się trząść, ściągnęła ciężki od nasiąkającej wody szlafrok i osunęła się w kąt kabiny, czekając, aż odzyska namiastkę trzeźwości. Woda była lodowata. Zrobiło jej się niedobrze. Chciała wyjść, by zwymiotować, ale odległość wydawała się tak daleka. Upadła, potykając się o chodnik.

Na wilgotnej posadzce łazienki leżała młoda dziewczyna, zwinięta w kłębek z bólu i z zimna. W kabinie prysznicowej spokojnie leciała woda. Dramat. Jej własny, prywatny dramat. Chwilę trwało, zanim umiała wstać z podłogi, powoli, podpierając się o meble i poręcze.

Przetarła lustro mokrą dłonią. Było całe zachlapane. Miała sine usta i była bardzo blada. Jej ciało trzęsło się z zimna. Stała i patrzyła na swoje odbicie.

Jej demon wrócił.

pokoje są ciemne i puste

tak, nade wszystko puste

jak szkatułka myśli zamknięta rozczarowaniem

nie ma tam mebli

nie ma lalek, zabawek

nie ma

jedynie cichutko w kącie

siedzą potwory

z chudymi rączkami

paluszkami jak suche gałązki

zakrwawionymi ustami

popękanymi od chłodu

oczy mają ciemne

i puste

tak, nade wszystko puste

puste oczy, myśli, świat

pozbawione światła

miłości, ciepła, dłoni matki

gorącej czekolady, nieba, Boga

puste

i tak siedzimy w pustym pokoju

nie umiejąc powiedzieć

gdzie wschód, gdzie zachód

gdzie nasze południe, a gdzie północ

siedzimy zlęknieni

czekamy na odrobinę światła

Mosiężne drzwi od kościoła były domknięte. Pozłacana, ogromna klamka wykuta na kształt wygiętego liścia nie zapraszała do środka. Była znacznie większa niż dłonie dziewczyny, które chciały ją otworzyć. W połączeniu z jej niechęcią do tego miejsca, brakiem jakiejś wewnętrznej siły i wiary tworzyła fortecę nie do zdobycia. Monstrualny, stojący na uboczu ulicy budynek, wycięty jakby z książki o epoce średniowiecza zupełnie nie pasował do nowoczesnych, przeszklonych biurowców, sklepów z ekskluzywną odzieżą, gdzie kłębiły się setki ludzi, do ulicy pełnej luksusowych aut z napędem na cztery koła. Stał pusty, wyobcowany.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Ołowiana godzina

ISBN: 978-83-8313-373-7

© Aleksandra Pawłyszyn i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

KOREKTA: Agnieszka Łoza

OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk