Okaleczony Bóg. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 10 - Steven Erikson - ebook

Okaleczony Bóg. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 10 ebook

Steven Erikson

4,7

Opis

Ostatni tom Malazańskiej Księgi Poległych.

Na wojnie przegrywają wszyscy. Tę okrutną prawdę można wyczytać w oczach każdego żołnierza na każdym ze światów…

Łowcy Kości maszerują do Kolanse, na spotkanie nieznanego losu. Udręczeni i wyczerpani, są armią stojącą na skraju buntu. Ale przyboczna Tavore Paran nie daje za wygraną. Jeśli zdoła powstrzymać rozkład swych sił, jeśli kruche sojusze, które wykuła, przetrwają, i jeśli będzie to leżało w jej mocy, zamierza uczynić jeszcze jedno. Rzucić wyzwanie bogom.

Na drodze przybocznej i jej sojuszników stoją potężni wrogowie. Władający straszliwą mocą Forkrul Assailowie zamierzają oczyścić świat – zniszczyć wszystkie cywilizacje i wytępić ludzi – by móc zacząć od nowa. Pradawni bogowie również pragną odzyskać utraconą pozycję. W tym celu skruszą łańcuchy skuwające moc szerzącą ostateczne zniszczenie i uwolnią ją z wiecznego więzienia. Na świat znowu wrócą smoki.

Tak się zaczyna ostatni, apokaliptyczny rozdział Malazańskiej Księgi Poległych Stevena Eriksona, rewelacyjnej sagi, która odmieniła oblicze fantasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1605

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (23 oceny)
17
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Piterdv

Nie oderwiesz się od lektury

Z prawdziwym momentami bólem, przeprawłem się przez szklaną pustynię, było warto:)
00
Togus81

Nie oderwiesz się od lektury

książka bardzo dobra warta przeczytania trudno się oderwać szkoda że to już koniec
00
simonsith

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam
00

Popularność




Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Prze­ka­zuję wyrazy naj­głęb­szej wdzięcz­no­ści nastę­pu­ją­cym oso­bom: Czy­tel­ni­kom pierw­szej wer­sji za zgło­szone na czas uwagi odno­szące się do tek­stu, który zwa­li­łem im na głowę bez ostrze­że­nia i zapewne w zupeł­nie nie­od­po­wied­niej chwili. Byli to: A.P. Cana­van, Wil­liam Hun­ter, Hazel Hun­ter, Baria Ahmed i Bowen Tho­mas-Lun­din.

Dzię­kuję też per­so­ne­lowi The Nor­way Inn w Per­ra­nar­wor­thal oraz Mango Tango i Costa Cof­fee w Fal­mo­uth, który rów­nież na swój spo­sób pomógł w powsta­niu tej powie­ści.

Jestem także z całego serca wdzięczny czy­tel­ni­kom, któ­rzy (naj­wy­raź­niej) towa­rzy­szyli mi przez wszyst­kie te lata, aż do dzie­sią­tego, ostat­niego tomu Mala­zań­skiej księgi pole­głych. Nasza długa roz­mowa spra­wiła mi wielką przy­jem­ność. Cóż zna­czy trzy i pół miliona słów mię­dzy przy­ja­ciółmi?

To samo pyta­nie mógł­bym rów­nie dobrze zadać swoim wydaw­com. Dzię­kuję Wam za cier­pli­wość i wspar­cie. Nie­sforną bestię wresz­cie udało się poskro­mić. Sły­szę Wasze wes­tchnie­nia ulgi.

Na koniec wyrazy miło­ści i wdzięcz­no­ści dla mojej żony, Clare Tho­mas, która cier­piała razem ze mną nie tylko w trak­cie pisa­nia tej powie­ści, lecz rów­nież wszyst­kich poprzed­nich. Chyba to Twoja matka ostrze­gała Cię, że wyj­ście za pisa­rza jest ryzy­kow­nym pomy­słem

Dramatis Personae

Dra­ma­tis Per­so­nae

(Poza tymi, które wystę­pują w Pyle snów)

Mala­zań­czycy

Him­ble Thrup

Sier­żant Chude Oko

Kapral Żebro

Etap Obrót

Smutna

Spa­lony Sznur

Zastęp

Ganoes Paran, wielka pięść i Władca Talii

Wielki mag Noto Czy­rak

Zwia­dowca Hur­lo­chel

Pięść Rythe Bude

Kapi­tan Słod­ka­struga

Impe­rialny arty­sta Ormu­lo­gun

Wódz wojenny Mathok

Straż­nik oso­bi­sty T’morol

Gum­ble

Khun­dryle

Wdowa Jastara

Shake’owie

Sier­żant Cel­lows

Kapral Nithe

Sharl

T’lan Imas­so­wie: Nie­zwią­zani

Uru­gal Utkany

The­nik Strza­skany

Beroke Cichy Głos

Kahlb Mil­czący Łowca

Halad Olbrzym

Tiste Andii

Niman­der Golit

Spin­nock Durav

Kor­lat

Kleszcz

Desra

Dathe­nar Gowl

Nemanda

Jaghuci: Czter­na­stu

Gath­ras

Sanad

Varan­das

Haut

Suva­las

Aima­nan

Kap­tur

For­krul Assa­ilo­wie: Inkwi­zy­to­rzy Prawa

Rewe­ren­cja

Bło­go­stan

Rów­ność

Łagodny

Pilny

Wytrwały

Wynio­sły

Cisza

Nega­cja

Wol­ność

Grób

Roz­wod­nieni: Niż­sze war­stwy Assa­ilów

Nie­do­sta­tek

Nagły

Hestand

Festian

Kess­gan

Tris­sin

Melest

Hag­graf

Tiste Lio­san

Kada­gar Fant

Apa­ral Forge

Iparth Erule

Gaelar Throe

Eldat Pres­san

Inni

Absi

Spul­ta­tha

K’rul

Kamin­sod

Munug

Sila­nah

Apsal’ara

Tulas Odcięty

D’rek

Gil­li­mada

Kora­bas

Księga pierwsza

Księga pierw­sza

„Był żoł­nie­rzem”

Poznano mnie

w reli­gii gniewu.

Odda­waj­cie mi cześć jako kałuży krwi

na waszych dło­niach.

Napij­cie się mnie do syta.

To gorzka furia,

która wrze i parzy.

Wasze noże są krót­kie,

ale jest ich wiele.

Nazwano mnie

w reli­gii gniewu.

Odda­waj­cie mi cześć swymi

bez­ce­re­mo­nial­nymi cię­ciami

jesz­cze długo po mojej śmierci.

To pięść snów

obró­co­nych w proch.

Wasze pra­gnie­nia prze­lały się przez brzegi,

ale teraz są puste.

Uto­piono mnie

w reli­gii gniewu.

Odda­waj­cie mi cześć aż po

śmierć i potem, na ster­cie kości.

Naj­czyst­szą księgą

jest ta, któ­rej nikt ni­gdy nie otwo­rzył.

Żadna potrzeba nie pozo­stała nie­speł­niona

owego zim­nego świę­tego dnia.

Zna­le­ziono mnie

w reli­gii gniewu.

Odda­waj­cie mi cześć

poto­kiem prze­kleństw.

Ale idziemy przez pusty­nię

usianą ska­łami oskar­żeń,

gdzie żaden czło­wiek nie gło­duje,

jeśli ma w kościach nie­na­wiść.

Noc poety i, ivMala­zań­ska Księga Pole­głych Rybak kel Tath

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Jeśli ni­gdy nie zna­li­ście

świa­tów mojego umy­słu,

wasze poczu­cie utraty

będzie bar­dzo słabe

i zapo­mnimy o nim na szlaku.

Weź­cie, co wam dano,

i odwróć­cie skrzy­wione twa­rze.

Nie zasłu­guję na to,

choćby wasza pry­watna plaża

była nie wiem jak wąska.

Jeśli dacie z sie­bie wszystko,

Spoj­rzę wam w oczy.

To pękowi strzał w dłoni

nie potra­fię zaufać,

choć zbli­ża­cie się z uśmie­chem.

Nie spo­ty­kamy się w smutku

albo w jakimś innym szwie

ponad bli­znami.

Nie tań­czy­li­śmy na tym samym

cien­kim lodzie

i współ­czu­cie dla waszych trud­no­ści

ofia­ruję swo­bod­nie, nie myśląc

o wza­jem­no­ści ani rów­no­wa­dze sza­lek.

Tego wymaga przy­zwo­itość, to wszystko.

Nawet jeśli to poję­cie

dla wielu jest zupeł­nie obce.

Pozo­staną jed­nak tajem­nice,

któ­rych ni­gdy nie pozna­cie

i nie chciał­bym, by było ina­czej.

Wszyst­kie moje strzały pocho­wano,

a piasz­czy­sta połać jest sze­roka

i wszystko, co pry­watne,

sty­gnie przy­bite do ołta­rza.

Nawet kapa­nie ustało,

to dziecko pra­gnień

o umy­śle peł­nym świa­tów

oraz poczer­wie­nia­łych łez.

Tak bar­dzo nie­na­wi­dzę dni, gdy czuję się śmier­telny.

Dni spę­dzone w moich świa­tach

są tymi, w któ­rych żyję wiecz­nie,

i jeśli kie­dyś nadej­dzie świt,

prze­bu­dzę się z jego świa­tłem,

naro­dzony na nowo.

Noc poety iii, ivMala­zań­ska Księga Pole­głych Rybak kel Tath

Koty­lion wycią­gnął dwa szty­lety i skie­ro­wał spoj­rze­nie na ich klingi. Poczer­nione żela­zne powierzch­nie wyglą­dały jak dwie szare rzeki prze­są­cza­jące powoli swe wody przez parowy i wąwozy. Brzegi miały wyszczer­bione w miej­scach, gdzie zbroja albo kość spo­wol­niły pchnię­cia. Gapił się przez chwilę na to zło­wro­gie odbi­cie nieba o nie­zdro­wej bar­wie.

– Nie mam zamiaru niczego wyja­śniać, do cho­lery – oznaj­mił wresz­cie. Uniósł głowę, spo­glą­da­jąc wprost w oczy roz­mówcy. – Zro­zu­mia­łeś?

Sto­jąca naprze­ciwko niego postać nie była zdolna do mimiki. Do kości jej skroni, policz­ków i żuchwy przy­le­gały nie­ru­chome strzępy prze­gni­łych ścię­gien oraz paski skóry. Oczy były puste, cał­ko­wi­cie puste.

Lep­sze to niż zbla­zo­wany scep­ty­cyzm, pomy­ślał Koty­lion. Tego naprawdę miał ser­decz­nie dość.

– Powiedz mi, co twoim zda­niem widzisz? – pod­jął. – Despe­ra­cję? Panikę? Utratę woli, jakiś nie­unik­niony schy­łek wio­dący do nie­kom­pe­ten­cji? Czy wie­rzysz w prze­graną, Cho­dzący po Kra­wę­dzi?

Zjawa mil­czała przez dłuż­szą chwilę.

– Nie możesz być aż tak… śmiały – odparła wresz­cie chra­pli­wym ury­wa­nym gło­sem.

– Pyta­łem, czy wie­rzysz w prze­graną. Ja nie wie­rzę.

– Nawet gdyby ci się powio­dło, Koty­lio­nie. Ponad wszel­kie ocze­ki­wa­nia, a nawet wszel­kie pra­gnie­nia. I tak będą mówić, że prze­gra­łeś.

– Wiesz, gdzie mogą sobie wsa­dzić swoje gada­nie – odparł patron skry­to­bój­ców, cho­wa­jąc szty­lety.

Głowa unio­sła się nagle. Zwi­sa­jący luźno kosmyk zako­ły­sał się na wie­trze.

– Aro­gan­cja?

– Kom­pe­ten­cja – wark­nął w odpo­wie­dzi Koty­lion. – Wątp we mnie na wła­sne ryzyko.

– Nie uwie­rzą ci.

– Nic mnie to nie obcho­dzi, Cho­dzący po Kra­wę­dzi. Jest, jak jest.

Ruszył w drogę. Nie zdzi­wił się, gdy nie­umarły straż­nik podą­żył za nim.

Robi­li­śmy to już przed­tem.

Przy każ­dym jego kroku w górę wzbi­jały się obłoczki pyłu i popiołu. Wiatr zawo­dził, jak uwię­ziony w kryp­cie.

– Już pra­wie czas, Cho­dzący po Kra­wę­dzi.

– Wiem. Nie możesz wygrać.

Koty­lion zatrzy­mał się i odwró­cił w bok. Roz­cią­gnął usta w zło­wro­gim uśmie­chu.

– Ale to nie zna­czy, że muszę prze­grać, prawda?

* * *

Za nią wzbi­jały się tumany kurzu. Z jej ramion zwi­sały dzie­siątki upior­nych łań­cu­chów: powy­gi­nane kości połą­czone w nie­re­gu­larne ogniwa, sta­ro­żytne gnaty o tysiącu odcieni – od bieli aż po głę­boki brąz. Na każdy łań­cuch skła­dały się dzie­siątki indy­wi­duów: znie­kształ­cone czaszki ze strzę­pami wło­sów, połą­czone w całość krę­go­słupy, dłu­gie kości stu­ka­jące o sie­bie. Wlo­kły się za nią jak dzie­dzic­two tyrana, zosta­wia­jąc w wysu­szo­nej ziemi splą­tany ślad cią­gnący się przez wiele mil.

Nie zwal­niała kroku, posu­wała się naprzód mia­rowo niczym słońce opa­da­jące ku hory­zon­towi przed nią, nie­po­wstrzy­ma­nie jak zbli­ża­jąca się z tyłu ciem­ność. Pozo­sta­wała obo­jętna na poję­cie iro­nii i gorzki posmak bez­czel­nej drwiny, potra­fiący tak mocno razić pod­nie­bie­nie. Tutaj liczyła się tylko koniecz­ność, naj­głod­niej­szy z bogów. Zaznała uwię­zie­nia. Wspo­mnie­nie raniło ją dotkli­wie, ale nie było w nim murów krypty ani pogrą­żo­nych w mroku gro­bow­ców. Tak jest, była tam ciem­ność, ale także nacisk. Strasz­liwy i nie­zno­śny.

Obłęd był demo­nem żyją­cym w świe­cie bez­sil­nej potrzeby, tysiąca nie­speł­nio­nych pra­gnień, w świe­cie pozba­wio­nym roz­wią­zań. Obłęd, tak jest, znała tego demona – tar­go­wali się ze sobą o monety bólu, pocho­dzące ze skarbca, któ­rego nic nie opróżni. Dys­po­no­wała kie­dyś podob­nym bogac­twem.

Ciem­ność nie prze­sta­wała jej ści­gać.

A ona szła wciąż przed sie­bie – istota o łysej czaszce, skó­rze barwy wybla­kłego papi­rusu oraz wydłu­żo­nych koń­czy­nach poru­sza­ją­cych się z nie­sa­mo­witą gra­cją. Ota­cza­jący ją kra­jo­braz był pusty i pła­ski. Tylko przed nią hory­zont nazna­czył bez­barwny sze­reg zero­do­wa­nych wzgórz.

Przy­pro­wa­dziła ze sobą przod­ków, grze­cho­czą­cych w cha­otycz­nym chó­rze. Nie zosta­wiła nikogo. Wszyst­kie gro­bowce jej rodu były teraz puste, zupeł­nie jak czaszki, które wyjęła z sar­ko­fa­gów. Mil­cze­nie zawsze było świa­dec­twem nie­obec­no­ści. Wro­giem życia. Nie chciała mil­cze­nia. Jej dosko­nali przod­ko­wie roz­ma­wiali ze sobą w cichych pomru­kach i prze­cią­głych zgrzy­tach. Byli gło­sami jej pry­wat­nej pie­śni, odstra­sza­ją­cymi demona. Skoń­czyła już z tar­gami.

Wie­działa, że dawno temu na świa­tach – bla­dych wyspach w Otchłani – roiło się od roz­ma­itych stwo­rzeń. Ich myśli były pro­ste i bez­po­śred­nie, a poza tymi myślami nie ist­niało nic oprócz mroku, cze­lu­ści igno­ran­cji i stra­chu. Gdy w owej ciem­no­ści poja­wiły się pierw­sze prze­bły­ski, roz­ja­rzyły się bar­dzo szybko, prze­cho­dząc w pożary. Nie­stety, umysł nie budził się w imię chwały ani piękna, czy nawet miło­ści. Nie pobu­dzały go do życia śmiech ani triumf. Wszyst­kie owe nowo naro­dzone pło­mie­nie pra­gnęły tylko jed­nego.

Pierw­szym sło­wem rozum­no­ści zawsze była spra­wie­dli­wość. To słowo kar­miło obu­rze­nie. Rodziło wolę zmiany świata ze wszyst­kimi jego okrut­nymi zasa­dami, odwo­ły­wało się do pra­wo­ści, by poło­żyć kres hanieb­nej bru­tal­no­ści. Spra­wie­dli­wość budziła się w czar­nej gle­bie obo­jęt­nej natury. Sca­lała rodziny, wzno­siła mia­sta, wynaj­do­wała i bro­niła, two­rzyła prawa i zakazy, dys­cy­pli­no­wała bogów i wyku­wała reli­gie. Wszyst­kie ofi­cjal­nie uzna­wane wie­rze­nia wyra­stały z tego jed­nego korze­nia, roz­ga­łę­zia­jąc się i wzno­sząc ku ośle­pia­ją­cemu niebu.

Ona i jej pobra­tymcy trzy­mali się jed­nak pod­stawy tego ogrom­nego drzewa, zapo­mnia­nej i przy­gnie­cio­nej jego cię­ża­rem. W owym miej­scu, pod kamie­niami, ukryci pośród korzeni i ciem­nej ziemi, byli świad­kami zepsu­cia spra­wie­dli­wo­ści, zdra­dze­nia jej i odar­cia ze zna­cze­nia.

Bogo­wie i śmier­tel­nicy wypa­czali prawdy. Kalali nie­zli­czo­nymi uczyn­kami to, co ongiś było czy­ste.

No cóż, nad­cho­dził ich kres. Koniec jest już bli­sko, moi dro­dzy. Nie będzie wię­cej dzieci wyła­nia­ją­cych się z kości i gruzu, by odbu­do­wać wszystko, co utra­cone. W końcu, czy było wśród nich choć jedno, które nie ssa­łoby piersi zepsu­cia? Och, wszyst­kie kar­miły swój wewnętrzny ogień, ale jed­no­cze­śnie zagar­niały dla sie­bie świa­tło i cie­pło, jakby spra­wie­dli­wość była ich wyłączną wła­sno­ścią.

Wypeł­niało ją obu­rze­nie. Kipiała wzgardą. Spra­wie­dli­wość gorzała w niej jasnym ogniem, który z dnia na dzień roz­pa­lał się coraz gorę­cej, gdy z nie­szczę­snego serca Przy­ku­tego bez końca sączyły się stru­mie­nie krwi. Zostało tylko dwu­na­stu Czy­stych i wszy­scy kar­mili się tą krwią. Być może byli też inni, zagu­bieni w jakichś odle­głych miej­scach, ale nic o nich nie wie­działa. Nie, tylko tuzin ich będzie twa­rzami ostat­niej burzy, a ona – jako naj­po­tęż­niej­sza z nich – sta­nie w samym cen­trum nawał­nicy.

Dawno temu nadano jej imię w tym wła­śnie celu. For­krul Assa­ilom z pew­no­ścią nie bra­ko­wało cier­pli­wo­ści. Cier­pli­wość jed­nak była tylko kolejną utra­coną cnotą.

Cisza szła przez rów­ninę, wlo­kąc za sobą łań­cu­chy z kości, a świa­tło dnia gasło za nią powoli.

* * *

– Bóg nas zawiódł.

Apa­ral Forge zaci­snął zęby, by zdła­wić odpo­wiedź. Drżał i drę­czyły go mdło­ści. W jego żyłach krą­żyło coś zim­nego i obcego.

Ta zemsta jest star­sza niż wszel­kie hasła, jakie mógł­byś wymy­ślić. Bez względu na to, jak czę­sto powta­rzasz te słowa, Synu Świa­tła, kłam­stwa i obłęd otwie­rają się w nich jak kwiaty w pro­mie­niach słońca. Widzę przed sobą tylko pola krwi cią­gnące się we wszyst­kie strony.

To nie była ich bitwa. Nie ich wojna.

Kto usta­no­wił prawo mówiące, że dziecko musi pod­nieść miecz ojca? Drogi Ojcze, czy naprawdę tego wła­śnie pra­gną­łeś? Czyż nie porzu­ciła swego mał­żonka dla cie­bie? Czyż nie roz­ka­za­łeś nam żyć w pokoju? Nie powie­dzia­łeś, że dzieci muszą się stać jed­nym pod nowo naro­dzo­nym nie­bem waszego związku?

Jaka zbrod­nia skło­niła nas do tego?

Nawet jej nie pamię­tam.

– Czu­jesz to, Apa­ralu? Moc?

– Czuję, Kada­ga­rze.

Odsu­nęli się od towa­rzy­szy, ale nie aż tak daleko, by nie sły­szeć krzy­ków bólu, war­cze­nia Oga­rów albo napły­wa­ją­cych od strony skru­szo­nych skał upior­nych stru­mieni, strasz­li­wego tchnie­nia chłodu muska­ją­cego ich plecy. Przed nimi wzno­siła się okrutna bariera. Ściana uwię­zio­nych dusz. Opa­da­jąca przez całą wiecz­ność fala roz­pa­czy. Gapił się na twa­rze widoczne za cęt­ko­waną zasłoną, przy­glą­dał się bez­den­nej gro­zie w ich oczach.

Niczym się nie róż­ni­li­ście od nas, prawda? Nie wie­dzie­li­ście, co począć ze swym dzie­dzic­twem, masywne mie­cze zwra­cały się to w tę, to w tamtą stronę w waszych dło­niach.

Dla­czego mie­li­by­śmy pła­cić za nie naszą nie­na­wiść?

– Co cię gry­zie, Apa­ralu?

– Nie znamy przy­czyn nie­obec­no­ści naszego boga, panie. Oba­wiam się, że to bez­czel­ność mówić, że nas zawiódł.

Kada­gar Fant mil­czał.

Apa­ral zamknął oczy. Nie powi­nien był się odzy­wać.

Ni­gdy się niczego nie uczę. Dotarł do wła­dzy krwawą drogą. Kałuże w bło­cie na­dal lśnią czer­wie­nią. Kada­gara wciąż jesz­cze ota­cza drżąca aura. Ten kwiat trzę­sie się na nie­do­strze­gal­nych wia­trach. On jest nie­bez­pieczny, bar­dzo nie­bez­pieczny.

– Kapłani opo­wia­dali o oszu­stach i imper­so­na­to­rach, Apa­ralu – ode­zwał się Kada­gar spo­koj­nym i pozba­wio­nym into­na­cji gło­sem. Zawsze tak mówił, kiedy był wście­kły. – Jaki bóg by na to pozwo­lił? Porzu­cił nas. Ścieżka przed nami nie jest czy­jąś wła­sno­ścią. Sami możemy ją wybrać.

My. Tak jest, prze­ma­wiasz w imie­niu nas wszyst­kich, nawet jeśli kulimy się trwoż­nie, sły­sząc wła­sne wyzna­nia.

– Wybacz mi te słowa, panie. Nie czuję się dobrze. Smak…

– Nie mamy wyboru, Apa­ralu. Gorzki posmak jego bólu przy­pra­wia cię o mdło­ści. To minie. – Kada­gar pokle­pał go z uśmie­chem po ple­cach. – Rozu­miem twą przej­ściową sła­bość. Zapo­mnijmy o two­ich wąt­pli­wo­ściach, dobrze? Ni­gdy już wię­cej o nich nie mów. W końcu jeste­śmy przy­ja­ciółmi i bar­dzo bym nie chciał ogło­sić cię zdrajcą. I roz­piąć na Bia­łym Murze. Ukląkł­bym i roz­pła­kał się, przy­ja­cielu. Naprawdę.

Apa­rala wypeł­nił syczący spazm obcej furii.

Na Otchłań! Czuję cię, Grzywo Cha­osu!

– Moje życie należy do cie­bie, panie.

– Panie Świa­tła!

Apa­ral odwró­cił się. Kada­gar rów­nież.

Iparth Erule pod­szedł do nich chwiej­nym kro­kiem. Z ust pły­nęła mu krew. Spoj­rze­nie sze­roko roz­war­tych oczu wle­pił w Kada­gara.

– Panie, Uhan­dahl, który pił jako ostatni, przed chwilą sko­nał. Sam roz­darł sobie gar­dło!

– A więc doko­nało się – odparł Kada­gar. – Ilu?

Iparth obli­zał wargi i wyraź­nie się wzdry­gnął, poczuw­szy smak.

– Jesteś Pierw­szym z Trzy­na­stu, panie – odparł.

Kada­gar ruszył przed sie­bie z uśmie­chem, omi­ja­jąc męż­czy­znę.

– Kes­so­bahn cią­gle oddy­cha? – zapy­tał.

– Tak. Ponoć może krwa­wić przez stu­le­cia.

– Ale jego krew jest teraz tru­ci­zną – stwier­dził Kada­gar, kiwa­jąc głową. – Rana musi być świeża, a moc czy­sta. Mówisz: Trzy­na­stu? Zna­ko­mi­cie.

Apa­ral wbił spoj­rze­nie w smoka. Olbrzy­mie włócz­nie, któ­rymi przy­szpi­lono go do stoku, zro­biły się czarne od posoki i zakrze­płej krwi. Czuł ból wypły­wa­jący falami z Ele­inta. Kes­so­bahn raz po raz pró­bo­wał unieść głowę, kła­pał pasz­czą, a w oczach gorzały mu pło­mie­nie. Ogromna pułapka trzy­mała jed­nak mocno. Cztery oca­lałe Ogary Świa­tła krą­żyły w oddali, stro­sząc sierść, gdy spo­glą­dały na smoka. Na ich widok Apa­ral oplótł się rękoma.

To było kolejne sza­lone ryzyko. Kolejna gorzka porażka. Panie Świa­tła, Kada­ga­rze Fant, nie radzisz sobie za dobrze w zewnętrz­nym świe­cie.

Za tym strasz­li­wym wido­kiem, naprze­ciwko pio­no­wego oce­anu nie­mo­gą­cych umrzeć dusz, wzno­sił się Biały Mur, za któ­rym kryły się żało­sne pozo­sta­ło­ści Sara­nas, mia­sta Lio­san. Ciemne dłu­gie kre­ski widoczne tuż pod blan­kami były wszyst­kim, co pozo­stało z braci i sióstr ska­za­nych za zdradę sprawy. Pod zmu­mi­fi­ko­wa­nymi cia­łami można było dostrzec ciemne plamy po pły­nach, które wycie­kły z nich na ala­ba­strową fasadę.

Mówisz, że ukląkł­byś i roz­pła­kał się, przy­ja­cielu?

– Panie, czy po pro­stu zosta­wimy Ele­inta? – zapy­tał Iparth.

– Nie. Pro­po­nuję znacz­nie sto­sow­niej­sze roz­wią­za­nie. Zbierz wszyst­kich. Zmie­nimy postać.

Apa­ral pode­rwał się nagle, ale się nie odwró­cił.

– Panie…

– Jeste­śmy teraz dziećmi Kes­so­bahna, Apa­ralu. Mamy nowego ojca w miej­sce tego, który nas opu­ścił. Osserc jest mar­twy w naszych oczach i nic już tego nie zmieni. Nawet Ojciec Świa­tło klę­czy zła­many, bez­u­ży­teczny i ślepy.

Apa­ral nie odry­wał spoj­rze­nia od Kes­so­bahna.

Jeśli wygła­sza się podobne bluź­nier­stwa wystar­cza­jąco czę­sto, prze­ra­dzają się one w banały. Prze­stają szo­ko­wać. Bogo­wie tracą moc i sami zaj­mu­jemy ich miej­sce.

Pra­stary smok pła­kał krwią. W jego ogrom­nych obcych oczach nie było niczego poza gnie­wem.

Nasz ojcze, twój ból i twoja krew, to nasz dar dla cie­bie. Nie­stety nie rozu­miemy innych darów.

– A co zro­bimy w nowej postaci?

– Ależ roz­szar­piemy Ele­inta na strzępy, Apa­ralu.

Wie­dział, jaką odpo­wiedź usły­szy. Poki­wał głową.

Nasz ojcze.

Twój ból, twoja krew, nasz dar. Ciesz się ponow­nymi naro­dzi­nami przez śmierć, nasz ojcze Kes­so­bah­nie. Dla cie­bie nie będzie już powrotu.

* * *

– Nie mam ci nic do zaofe­ro­wa­nia. Co cię do mnie spro­wa­dza? Nie, rozu­miem to. Mój zła­many sługa nie zawę­druje daleko, nawet w snach. Tak jest, moje dro­go­cenne ciało i kości zostały oka­le­czone na tym nie­szczę­snym świe­cie. Widzia­łeś jego trzodę? Jakie bło­go­sła­wień­stwa może zesłać? Ależ jedy­nie nędzę i cier­pie­nie. Mimo to tłumy wciąż napły­wają do niego. Gło­śne bła­galne tłumy. Och, kie­dyś patrzy­łem na nie ze wzgardą. Napa­wa­łem się ich żało­snym sta­nem, ich błęd­nymi decy­zjami i strasz­li­wym pechem. Ich głu­potą.

Ale prze­cież nikt nie wybiera, ile będzie miał rozumu. Każdy rodzi się ze swoim i ni­gdy nie zdo­bę­dzie go wię­cej. Za pośred­nic­twem mego sługi patrzę w ich oczy – jeśli się ośmielę – a oni obda­rzają mnie dziw­nym spoj­rze­niem, któ­rego przez długi czas nie potra­fi­łem zro­zu­mieć. Jest w nim głód, oczy­wi­ście, prze­le­wa­jący się przez brzegi. Ale prze­cież jestem Obcym Bogiem. Przy­ku­tym. Upa­dłym. A moje święte słowo to Ból.

Mimo to ich oczy wciąż mnie bła­gały.

Teraz to rozu­miem. O co mnie pro­szą? Ci nie­roz­gar­nięci dur­nie pełni stra­chu, ze swymi strasz­li­wymi minami, na któ­rych widok świad­ko­wie kulą się z obrzy­dze­nia. Czego chcą? Odpo­wiem ci. Pra­gną mojej lito­ści.

Rozu­miesz, zdają sobie sprawę, że mają żało­śnie mało monet w sakiewce rozumu. Wie­dzą, że brak im inte­li­gen­cji i że to wła­śnie jest prze­kleń­stwem cią­żą­cym nad ich życiem. Wal­czyli i szar­pali się, od samego początku. Nie, nie patrz tak na mnie. Twoje myśli są gład­kie i sub­telne, udzie­lasz współ­czu­cia za szybko i stąd wła­śnie bie­rze się twoje prze­ko­na­nie o wła­snej wyż­szo­ści. Nie prze­czę, że jesteś bystry, ale wąt­pię w szcze­rość twych uczuć.

Pra­gnęli mojej lito­ści. Dostali ją. Jestem bogiem, który odpo­wiada na modli­twy. Czy znasz jakie­goś innego boga, który mógłby to o sobie powie­dzieć? Widzisz, jak się zmie­ni­łem? Mój ból, któ­rego tak samo­lub­nie się trzy­ma­łem, sięga teraz ku innym jak zła­mana ręka. Doty­kamy ze zro­zu­mie­niem i wzdry­gamy się od tego dotyku. Jestem teraz jed­nym z nimi wszyst­kimi.

Zaska­ku­jesz mnie. Nie wie­rzy­łem, że to ma war­tość. Co za poży­tek ze współ­czu­cia? Ile kolumn monet zrów­no­waży szalki? Mój sługa marzył kie­dyś o bogac­twie. O skar­bie pogrze­ba­nym pod wzgó­rzami. Sie­dząc na uschnię­tych nogach, bła­gał o litość ulicz­nych prze­chod­niów. Widzisz mnie teraz. Jestem tak poła­many, że nie mogę się poru­szać, ota­czają mnie gęste opary, a wiatr targa bez chwili wytchnie­nia połami namiotu. Nie mam nic do zaofe­ro­wa­nia. I mnie, i mojego sługę opu­ściło już pra­gnie­nie bła­ga­nia. Pra­gniesz mojej lito­ści? Dam ci ją za darmo.

Czy muszę ci opo­wia­dać o bólu, który mnie drę­czy? Spo­glą­dam w twoje oczy i dostrze­gam w nich odpo­wiedź.

To mój ostatni ruch, ale prze­cież to rozu­miesz. Ostatni. Jeśli prze­gram…

Pro­szę bar­dzo. Nie ma w tym żad­nej tajem­nicy. Zgro­ma­dzę tru­ci­znę. W łosko­cie swego bólu, tak jest. Gdzieżby indziej?

Śmierć? Odkąd to ona jest porażką?

Wybacz mi ten kaszel. To miał być śmiech. Idź więc, wypró­buj swe obiet­nice na tych par­we­niu­szach.

No wiesz, to wszystko, czym jest wiara. Litość nad naszymi duszami. Zapy­taj mojego sługę. On ci powie. Bóg zagląda wam w oczy i kuli się trwoż­nie.

* * *

Trzy smoki przy­kute za swoje grze­chy. Koty­lion wes­tchnął na tę myśl. Nagle ogar­nął go ponury nastrój. Stał dwa­dzie­ścia kro­ków od nich, zapa­da­jąc się po kostki w miękki popiół. Nasu­nęła mu się myśl, że ascen­den­cja jest odle­gła od zwy­czaj­no­ści o krok krót­szy, niżby tego pra­gnął. Poczuł ucisk w gar­dle, jakby coś zapchało mu prze­wody odde­chowe. Drę­czył go ból w mię­śniach bar­ków i czuł słabe ryt­miczne pul­so­wa­nie za oczami. Gapił się na uwię­zio­nych Ele­in­tów, trzy śmier­tel­nie chude syl­wetki spo­czy­wa­jące pośród ławic pia­sku, i czuł się… śmier­telny.

Niech mnie Otchłań, ależ jestem zmę­czony.

Cho­dzący po Kra­wę­dzi pod­szedł do niego, mil­czący jak widmo.

– To nie­wiele wię­cej niż kości – mruk­nął Koty­lion.

– Nie daj się nabrać – ostrzegł go mar­twiak. – Ciało i skóra to tylko strój. Mogą go wdziać albo odrzu­cić wedle woli. Widzisz te łań­cu­chy? Pod­dano je pró­bie. Uno­szą łby… czują zapach wol­no­ści.

– A jak ty się czu­łeś, Cho­dzący po Kra­wę­dzi, gdy wszystko, co trzy­ma­łeś w dło­niach, roz­pa­dło ci się w nich? Czy porażka przy­była jak ściana ognia? – Zwró­cił się ku upior­nemu towa­rzy­szowi. – Te łach­many wyglą­dają na przy­pa­lone, jeśli się nad tym zasta­no­wić. Czy pamię­tasz tę chwilę, kiedy wszystko stra­ci­łeś? Czy świat odpo­wie­dział echem na twoje wycie?

– Jeśli chcesz mnie drę­czyć, Koty­lio­nie…

– Nie, tego bym nie chciał. Wybacz.

– Jeśli to one budzą twój strach…

– Nie strach. W żad­nym wypadku. Są moją bro­nią.

Cho­dzący po Kra­wę­dzi zadrżał, a może to popiół pod jego zbu­twia­łymi moka­sy­nami poru­szył się lekko, pozba­wia­jąc na chwilę mar­twiaka rów­no­wagi. Pra­dawny znie­ru­cho­miał i prze­szył Koty­liona spoj­rze­niem wyschnię­tych jam oczu.

– Nie jesteś uzdro­wi­cie­lem, Panie Skry­to­bój­ców.

To prawda. Pro­szę, niech ktoś ukoi mój nie­po­kój. Oczy­ści nacię­cie, usu­nie wszystko, co chore, uwolni mnie od tego. Cho­ru­jemy od nie­zna­nego, ale wie­dza rów­nież może się oka­zać tru­jąca. Dry­fo­wa­nie mię­dzy tymi dwiema opcjami też wcale nie jest lep­sze.

– Ist­nieje wię­cej niż jedna ścieżka wio­dąca ku zba­wie­niu.

– To cie­kawe.

– Co jest cie­kawe?

– Twoje słowa. Wypo­wie­dziane… innym gło­sem przez… kogoś innego… uspo­ko­iłyby słu­cha­cza, dodały mu otu­chy. Nie­stety, gdy płyną z two­ich ust, wywo­łują w duszy śmier­tel­nika dreszcz prze­ni­ka­jący do szpiku kości.

– Tym wła­śnie jestem – stwier­dził Koty­lion.

Cho­dzący po Kra­wę­dzi poki­wał głową.

– To prawda. Tym wła­śnie jesteś.

Koty­lion postą­pił jesz­cze sześć kro­ków naprzód, wle­pia­jąc spoj­rze­nie w naj­bliż­szego smoka. Mię­dzy pasmami zbu­twia­łej skóry było widać błysz­czące kości czaszki.

– Eloth, chciał­bym usły­szeć twój głos – ode­zwał się.

– Mamy wzno­wić targi, uzur­pa­to­rze?

Głos był męski, ale takie sprawy czę­sto się zmie­niały pod wpły­wem chwi­lo­wego nastroju. Koty­lion zmarsz­czył brwi, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć poprzed­nią roz­mowę.

– Kalse, Ampe­las, zacze­kaj­cie, aż nadej­dzie wasza kolej. Czy mówię teraz z Eloth?

– Jestem Eloth. Co w moim gło­sie tak cię nie­po­koi, uzur­pa­to­rze? Wyczu­wam twoje podej­rze­nia.

– Chcia­łem się upew­nić – odparł Koty­lion. – I osią­gną­łem ten cel. Jesteś Moc­kra.

Inny dra­ko­niczny głos wypeł­nił jego czaszkę śmie­chem.

– Uwa­żaj, skry­to­bójco, to mistrzyni oszu­stwa – oznaj­mił.

Koty­lion uniósł brwi.

– Oszu­stwa? Bła­gam, tylko nie to. Jestem zbyt nie­winny, by wie­dzieć cokol­wiek o takich spra­wach. Eloth, widzę, że sku­wają cię łań­cu­chy, a mimo to w kró­le­stwie śmier­tel­ni­ków sły­szano twój głos. Naj­wy­raź­niej mury two­jego wię­zie­nia nie są tak nie­prze­nik­nione jak nie­gdyś.

– Sen prze­myka się przez naj­okrut­niej­sze łań­cu­chy, uzur­pa­to­rze. Moje sny roz­po­ście­rają skrzy­dła i jestem wolna. Pró­bu­jesz mi teraz powie­dzieć, że owa wol­ność była czymś wię­cej niż tylko ilu­zją? Jestem wstrzą­śnięta. Nie wie­rzę w to.

Koty­lion skrzy­wił się z nie­za­do­wo­le­niem.

– A o czym ty śnisz, Kalse?

– O lodzie.

Czy to mnie zaska­kuje?

– A ty, Ampe­las?

– O desz­czu, który parzy, Panie Skry­to­bój­ców. Głę­boko w cie­niu. Cóż to za ohydny cień. Czy mamy wszy­scy troje opo­wia­dać ci szep­tem wróżby? Wszyst­kie moje prawdy są tu przy­kute. Tylko kłam­stwa latają swo­bod­nie. Był jed­nak pewien sen, który na­dal pło­nie świe­żym ogniem w moim umy­śle. Czy wysłu­chasz mojego wyzna­nia?

– Mój sznur nie jest jesz­cze tak wystrzę­piony, jak ci się zdaje, Ampe­las. Lepiej by było, gdy­byś opi­sała swój sen Kalse. Uznaj tę radę za mój dar. – Prze­rwał, obej­rzał się na moment na Cho­dzą­cego po Kra­wę­dzi, a potem zwró­cił się z powro­tem ku smo­kom. – Przejdźmy do praw­dzi­wych tar­gów.

– To bez­war­to­ściowe – sprze­ci­wił się Ampe­las. – Nie masz nam nic do zaofe­ro­wa­nia.

– Ależ mam.

– Koty­lio­nie… – ode­zwał się nagle za jego ple­cami Cho­dzący po Kra­wę­dzi.

– Wol­ność – rzekł patron skry­to­bój­ców.

Odpo­wie­działa mu cisza.

– To nie­zły począ­tek – oznaj­mił z uśmie­chem. – Eloth, czy zechcesz dla mnie śnić?

– Kalse i Ampe­las podzie­lili się twoim darem. Popa­trzyli na sie­bie, zwra­ca­jąc ku sobie kamienne twa­rze. Był tam ból. Był tam ogień. Oko się otwo­rzyło i spoj­rzało w otchłań. Panie Noży, moi zakuci w łań­cu­chy kuzyni są… prze­ra­żeni. Będę dla cie­bie śnić. Mów.

– Słu­chaj uważ­nie… – zaczął Koty­lion. – Oto co musi się wyda­rzyć.

* * *

W głąb kanionu nie docie­rało świa­tło. Daleko pod powierzch­nią oce­anu pano­wała wieczna noc. W ciem­no­ści otwie­rały się roz­pa­dliny. Cała śmierć i roz­kład świata spa­dały nie­prze­rwa­nym desz­czem, a gwał­towne prądy wzbi­jały osady w górę, two­rząc tań­czące wiry przy­po­mi­na­jące tor­nada. Mię­dzy wyszczer­bio­nymi pod­wod­nymi tur­niami ścian wąwozu cią­gnęła się pła­ska rów­nina. W samym jej środku zapło­nął krwa­wo­czer­wony ogień, samotny i nie­malże zagu­biony w pustce.

Mael prze­su­nął na ramie­niu nic pra­wie nie­wa­żące brze­mię i zatrzy­mał się, przy­glą­da­jąc się z uwagą nie­wia­ry­god­nemu ogniowi. Potem ruszył naprzód, kie­ru­jąc się pro­sto ku świa­tłu.

Na mor­skie dno padał mar­twy deszcz, a gwał­towne prądy uno­siły go z powro­tem w jasność, gdzie żywe stwo­rze­nia kar­miły się tą gęstą zupą tylko po to, by z cza­sem umrzeć i opaść na dno. To była bar­dzo ele­gancka wymiana. Życie i śmierć, świa­tło i ciem­ność, świat na górze i świat na dole. Mogłoby się nie­mal zda­wać, że ktoś to zapla­no­wał.

Dostrze­gał już zgar­bioną postać, która sie­działa przy ogni­sku, wycią­ga­jąc dło­nie do jego wąt­pli­wego cie­pła. Maleń­kie mor­skie stwo­rzonka sku­piały się w czer­wo­na­wym bla­sku niczym ćmy. Pul­su­jący ogień wypły­wał z pęk­nię­cia w dnie kanionu. Ku górze uno­siły się pęche­rzyki gazu.

Mael zatrzy­mał się przed syl­wetką i zrzu­cił z ramie­nia owi­nię­tego w tka­ninę trupa. Gdy ciało opa­dało na dno, maleńcy poże­ra­cze odpad­ków pod­pły­nęli bli­żej, ale zaraz umknęli, nie doty­ka­jąc go. Zwłoki spo­częły w ile, wzbi­ja­jąc maleń­kie obłoczki.

Spod kap­tura dobiegł głos K’rula, pra­daw­nego boga grot.

– Jeśli cały byt jest dia­lo­giem, jak to moż­liwe, że tak wiele pozo­staje nie­wy­po­wie­dziane?

Mael podra­pał się po pokry­tej twar­dym zaro­stem szczęce.

– Ja mówię ze swo­imi, ty ze swo­imi i on też ze swo­imi, a mimo to wciąż nie udaje się nam prze­ko­nać świata o jego nie­od­łącz­nej absur­dal­no­ści.

K’rul wzru­szył ramio­nami.

– On ze swo­imi. Tak jest. To dziwne, że ze wszyst­kich bogów tylko on zdo­łał odkryć ten sza­lony, przy­pra­wia­jący o sza­leń­stwo sekret. Nad­cho­dzący świt… czy zosta­wimy go jemu?

– Naj­pierw musimy prze­żyć noc – mruk­nął Mael. – Przy­nio­słem ci tego, o któ­rego pro­si­łeś.

– Widzę to. Dzię­kuję, stary przy­ja­cielu. Powiedz mi, co sły­chać u Sta­rej Cza­row­nicy?

– To samo, co zawsze – odparł bóg morza z kwa­śną miną. – Pró­buje znowu, ale ten, któ­rego wybrała… No cóż, powiedzmy, że Onos T’oolan kryje w sobie głę­bie, któ­rych Olar Ethil nie ma szans pojąć. Oba­wiam się, że poża­łuje swego wyboru.

– Jedzie przed nim męż­czy­zna.

Mael poki­wał głową.

– Jedzie przed nim męż­czy­zna. To… łamie mi serce.

– „Wobec zła­ma­nego serca nawet absurd jest bez­radny”.

– „Ponie­waż słowa odpa­dają”.

W sła­bym bla­sku poru­szyły się palce.

– „Dia­log ciszy”.

– „Która ogłu­sza”. – Mael wpa­trzył się w mroczną dal. – Ślepy Gal­lan i jego cho­lerne wier­sze. – Po bez­barw­nym dnie masze­ro­wały armie śle­pych kra­bów zwa­bio­nych obcym świa­tłem i cie­płem. Przyj­rzał się im uważ­nie. – Wielu zgi­nęło.

– Erra­stas coś podej­rzewa. Nie trzeba mu nic wię­cej. Strasz­liwy pech albo śmier­cio­no­śne trą­ce­nie. Tak jak powie­działa, nie będzie świad­ków. – K’rul uniósł głowę, kie­ru­jąc pusty kap­tur w stronę Maela. – Czy to zna­czy, że wygrał?

Bóg morza uniósł kosmate brwi.

– Nie wiesz tego?

– Tak bli­sko serca Kamin­soda groty są plą­ta­niną ran i prze­mocy.

Mael spoj­rzał na owi­nię­tego trupa.

– Brys tam był. Widzia­łem to przez jego łzy. – Mil­czał przez dłuż­szą chwilę, prze­ży­wa­jąc wspo­mnie­nia kogoś innego. Nagle oplótł się rękoma i ury­wa­nie wypu­ścił powie­trze. – W imię Otchłani, zaiste warto było ujrzeć tych Łow­ców Kości!

W mroku pod kap­tu­rem ukształ­to­wały się nie­wy­raźne zarysy twa­rzy, bły­snęły białe zęby.

– Naprawdę, Maelu? Naprawdę?

– To jesz­cze nie koniec – wark­nął bóg morza prze­po­jo­nym emo­cją gło­sem. – Erra­stas popeł­nił strasz­liwy błąd. Bogo­wie, oni wszy­scy go popeł­nili!

Po dłu­giej chwili K’rul wes­tchnął i znowu wpa­trzył się w ogień, uno­sząc blade dło­nie nad pul­su­ją­cym bla­skiem wypły­wa­ją­cym ze skały.

– Nie pozo­stanę ślepy. Dwoje dzieci. Bliź­nięta. Maelu, wygląda na to, że sprze­ci­wimy się życze­niu przy­bocz­nej Tavore Paran, która pra­gnie na zawsze pozo­stać nie­znana dla nas, nie­znana dla wszyst­kich. Co wła­ści­wie zna­czy ta chęć oby­cia się bez świad­ków? Nie rozu­miem tego.

Mael potrzą­snął głową.

– Jest w niej tak wiele bólu… nie, nie odważę się zbli­żyć. Stała przed nami, w sali tro­no­wej, jak dziecko ukry­wa­jące jakąś strasz­liwą tajem­nicę, ponad wszelką miarę wypeł­nione wsty­dem i poczu­ciem winy.

– Być może mój gość potrafi nam odpo­wie­dzieć.

– Czy dla­tego o niego pro­si­łeś? Po pro­stu dla zaspo­ko­je­nia cie­ka­wo­ści? Chcesz się bawić w pod­glą­da­cza, K’rulu? Zaj­rzeć w zra­nione serce kobiety?

– Czę­ściowo – przy­znał K’rul. – Ale nie kie­ruje mną okru­cień­stwo ani wabik zaka­za­nego owocu. Jej serce musi nale­żeć tylko do niej, pozo­stać odporne na wszel­kie ataki. – Bóg przyj­rzał się owi­nię­temu tru­powi. – Jego ciało jest mar­twe, ale dusza zacho­wała siły, choć więzi ją kosz­mar poczu­cia winy. Chciał­bym ją uwol­nić.

– Jak?

– Gotowy do czynu, gdy nadej­dzie chwila. Gotowy do czynu. Życie za śmierć. To będzie musiało wystar­czyć.

Z ust Maela wyrwało się ury­wane wes­tchnie­nie.

– W takim razie cię­żar spad­nie na jej barki. Samotna kobieta. Armia, którą już zma­sa­kro­wano. Sojusz­nicy tra­wieni gorą­cym pożą­da­niem nad­cho­dzą­cej wojny. A cze­ka­jący na nich wróg pozo­staje nie­ugięty, prze­sy­cony nie­ludzką pew­no­ścią sie­bie, gotowy zatrza­snąć bez­błęd­nie przy­go­to­waną pułapkę. – Uniósł dło­nie do twa­rzy. – Śmier­telna kobieta, która nie chce nic powie­dzieć.

– A mimo to, idą za nią.

– To prawda.

– Maelu, czy rze­czy­wi­ście mają szanse?

Bóg morza spoj­rzał na K’rula.

– Impe­rium Mala­zań­skie wycza­ro­wuje ich z niczego. Pierw­szy Miecz Das­sema, Pod­pa­la­cze Mostów, a teraz Łowcy Kości. Cóż mogę ci rzec? To jest tak, jakby zro­dzili się w innej epoce, w dawno minio­nym zło­tym wieku. Naj­cie­kaw­sze, że wcale o tym nie wie­dzą. Może wła­śnie dla­tego pra­gnie, by wszystko, co uczy­nią, obyło się bez świad­ków.

– Nie rozu­miem.

– Nie chce, żeby całemu światu przy­po­mniano, czym ongiś był.

K’rul na­dal wpa­try­wał się w ogień.

– W tych mrocz­nych wodach nie czuje się wła­snych łez – ode­zwał się po chwili.

– A jak ci się zdaje, dla­czego tu miesz­kam? – odparł z gory­czą Mael.

* * *

Jeśli nie sta­wia­łem przed sobą wyzwań, nie dawa­łem z sie­bie wszyst­kiego, na co mnie stać, stanę z pochy­loną głową przed osą­dem świata. Jeśli jed­nak miano by mnie oskar­żyć o to, że jestem spryt­niej­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści – jak w ogóle mia­łoby to być moż­liwe? – albo – bogo­wie, broń­cie – o to, że jestem zbyt świa­domy każ­dego echa, które umyka w noc, by odbi­jać się rado­śnie, dźwię­czeć jak miecz ude­rza­jący o tar­czę, jeśli, innymi słowy, miano by sta­wiać mi zarzuty dla­tego, że słu­cha­łem wła­snej wraż­li­wo­ści, no cóż, w takim przy­padku coś musia­łoby roz­pa­lić się we mnie niczym ogień. Zapło­nął­bym, w dosłow­nym sen­sie tego słowa.

Udi­naas prych­nął pogar­dli­wie. Poni­żej karta była ode­rwana, jakby gniew autora prze­ro­dził się w apo­plek­tyczny szał. Zasta­no­wił się nad oskar­ży­cie­lami nie­zna­nego pisa­rza, praw­dzi­wymi lub wyima­gi­no­wa­nymi, i znowu cof­nął się myślą do tych daw­nych cza­sów, gdy na jego zbyt ostry dow­cip odpo­wia­dała czy­jaś pięść. Dzieci bie­gle potra­fiły wyczu­wać podobne rze­czy. Jeśli jakiś chło­pak był za bystry dla wła­snego dobra, wie­działy, co w tej spra­wie zro­bić.

Spuść­cie mu łomot, chło­paki. Słusz­nie mu się należy.

Dla­tego potra­fił sym­pa­ty­zo­wać z duchem dawno zmar­łego pisa­rza.

– Ale z dru­giej strony, stary dur­niu, oni obró­cili się w proch, a twoje słowa prze­trwały. I kto się śmieje ostatni?

Ota­cza­jące go butwie­jące drewno nie potra­fiło mu odpo­wie­dzieć. Udi­naas odrzu­cił z wes­tchnie­niem frag­ment. Dro­biny per­ga­minu opa­dały na zie­mię niczym kurz.

– Ech, co mnie to obcho­dzi? Wkrótce z pew­no­ścią utraci wszel­kie zna­cze­nie.

Lampka oliwna już się dopa­lała i do wnę­trza z powro­tem zakradł się chłód. Udi­naas nie czuł rąk. Dzie­dzic­twa prze­szło­ści, nikt nie zdoła się uwol­nić od tych uśmiech­nię­tych prze­śla­dow­ców.

Ulshun Pral zapo­wia­dał dal­sze opady śniegu, a Udi­naas ser­decz­nie znie­na­wi­dził śnieg.

– To tak, jakby samo niebo umie­rało. Sły­szysz, Fearze Sen­gar? Jestem już pra­wie gotowy kon­ty­nu­ować twoją opo­wieść. Któż mógłby sobie wyobra­zić takie dzie­dzic­two?

Opu­ścił ładow­nię statku, skar­żąc się jękiem na sztyw­ność koń­czyn, i wyszedł na pochyły pokład. Zamru­gał ośle­piony nagłą jasno­ścią. Wicher sma­gał mu twarz.

– Biały świe­cie, co pró­bu­jesz nam powie­dzieć? Że nie wszystko jest w porządku. Że los zaczął nas oble­gać.

Czę­sto ostat­nio mówił do sie­bie. Wtedy nikt nie musiał pła­kać, a on czuł się już zmę­czony wido­kiem błysz­czą­cych łez na ogo­rza­łych twa­rzach. To prawda, że mógłby je wszyst­kie ogrzać kil­koma sło­wami, ale cie­pło, które nosił w sobie, nie miało dokąd pójść, prawda? Dla­tego odda­wał je zim­nemu pustemu powie­trzu. Ni­gdzie nie widział ani jed­nej zamar­z­nię­tej łzy.

Wdra­pał się na burtę statku, zesko­czył w się­ga­jący kolan śnieg i podą­żył nową drogą do ulo­ko­wa­nego w skal­nym schro­nie­niu obozu. Z powodu gru­bych, obszy­tych futrem moka­sy­nów musiał koły­sać się w bio­drach, brnąc przez zaspy. Czuł już woń dymu z ognisk.

Zoba­czył emlavy w poło­wie drogi do obozu. Para olbrzy­mich kotów przy­cup­nęła na wyso­kich ska­łach. Ich srebrne grzbiety zle­wały się z bia­łym nie­bem. Zwie­rzęta go obser­wo­wały.

– A więc wró­ci­ły­ście. To nie­do­brze, prawda?

Wyczu­wał, że śle­dzą go wzro­kiem. Czas zwal­niał. Choć wie­dział, że to nie­moż­liwe, potra­fił sobie wyobra­zić cały świat pokryty grubą war­stwą śniegu, pozba­wione zwie­rząt miej­sce, w któ­rym wszyst­kie pory roku zamar­zły, prze­cho­dząc w jedną, trwa­jącą bez końca. Potra­fił sobie wyobra­zić zdła­wie­nie wszyst­kich opcji, dopóki nie zosta­nie żadna.

– Czło­wie­kowi może się to przy­da­rzyć. Czemu by nie całemu światu?

Śnieg i wiatr nie udzie­liły mu żad­nej odpo­wie­dzi poza bru­talną obo­jęt­no­ścią.

Skrył się mię­dzy ska­łami. Okrutny wicher osłabł. W noz­drzach Udi­na­asa prze­bu­dziła się gry­ząca woń dymu. W obo­zie pano­wał głód, a na zewnątrz cały świat skryła biel. Mimo to pie­śni Imas­sów nie mil­kły.

– To nie wystar­czy – mruk­nął Udi­naas. Jego oddech zamie­niał się w parę. – Nie wystar­czy, przy­ja­ciele. Zro­zum­cie, ona umiera. Nasze małe kochane dziecko.

Zasta­na­wiał się, czy Sil­chas Ruin od samego początku wie­dział, że porażka jest nie­unik­niona.

– Wszyst­kie marze­nia z cza­sem się koń­czą. Kto jak kto, ale ty powi­nie­neś o tym wie­dzieć. Marze­nia o śnie, o przy­szło­ści. Prę­dzej czy póź­niej nad­cho­dzi zimny bez­li­to­sny świt.

Mijał przy­sy­pane śnie­giem jurty, krzy­wiąc się na dźwięki pie­śni dobie­ga­jące zza wiszą­cych w wej­ściach skór, aż wresz­cie wszedł na szlak wio­dący do jaskini.

Skałę wokół jej wylotu pokrył brudny lód, jak zamar­z­nięta piana toczona z pyska. W środku było cie­plej. Parne powie­trze prze­sy­cał zapach soli. Strzą­snął śnieg z moka­sy­nów i wkro­czył do krę­tego kamie­ni­stego kory­ta­rza. Roz­po­starł ręce, muska­jąc koniusz­kami pal­ców wil­gotną powierzch­nię.

– Och, ależ z cie­bie zimne łono – mruk­nął.

Usły­szał przed sobą głosy, a raczej jeden głos.

Słu­chaj swego instynktu, Udi­naas. Ona się nie ugięła. Ni­gdy się nie ugnie. Oto czego potrafi doko­nać miłość.

Na skale pod jego sto­pami na­dal wid­niały stare plamy, ponad­cza­sowe przy­po­mnie­nie o krwi prze­la­nej w tej okrop­nej komo­rze, o tych, któ­rzy tu zgi­nęli. Sły­szał nie­malże stu­kot mie­cza i włóczni, a także roz­pacz­liwe odde­chy.

Fearze Sen­gar, mógł­bym przy­siąc, że twój brat na­dal tu stoi, Sil­chas Ruin cofa się krok po kroku, a gry­mas nie­do­wie­rza­nia na jego obli­czu jest ni­gdy dotąd nie­wi­dzianą tam maską. Z pew­no­ścią nie było mu w niej do twa­rzy!

Onrack T’emlava stał na prawo od Kilavy, a Ulshun Pral przy­kuc­nął kilka kro­ków na lewo od niej. Przed nimi wzno­sił się budy­nek o zwię­dłym nie­zdro­wym wyglą­dzie.

Umie­ra­jący Domu, twój kocioł pękł. Była wadli­wym nasie­niem.

Kilava zwró­ciła się ku Udi­na­asowi. Przy­mru­żyła powieki ciem­nych zwie­rzę­cych oczu, jak polu­jący kot gotowy do ataku.

– Myśla­łam, że mogłeś odpły­nąć, Udi­naas.

– Te mapy nie wska­zują drogi doni­kąd, Kilavo Onass. Pilot z pew­no­ścią to sobie uświa­do­mił, gdy nagle zna­lazł się pośrodku rów­niny. Cóż może być smut­niej­szego niż wyrzu­cony na brzeg sta­tek?

– Z rado­ścią sły­szę twą mądrość, mój przy­ja­cielu Udi­na­asie – ode­zwał się Onrack. – Kilava mówi o prze­bu­dze­niu Jaghu­tów, gło­dzie Ele­in­tów i ręce For­krul Assa­ilów, która ni­gdy nie drży. Rud Elalle i Sil­chas Ruin znik­nęli. Ni­gdzie ich nie wyczuwa i oba­wia się naj­gor­szego.

– Mój syn żyje.

– Nie możesz być tego pewien – sprze­ci­wiła się Kilava, pod­cho­dząc bli­żej.

Udi­naas wzru­szył ramio­nami.

– Odzie­dzi­czył po matce wię­cej, niż Menan­dore się spo­dzie­wała. Kiedy sta­wiła czoło temu mala­zań­skiemu cza­ro­dzie­jowi i pró­bo­wała zaczerp­nąć swej mocy, no cóż, to była jedna z wielu śmier­tel­nych nie­spo­dzia­nek owego dnia.

Znowu spoj­rzał na poczer­niałe plamy.

I co się stało z twym boha­ter­skim trium­fem, Fear? Ze zba­wie­niem, za które odda­łeś życie? „Jeśli nie sta­wia­łem przed sobą wyzwań, nie dawa­łem z sie­bie wszyst­kiego, na co mnie stać, stanę z pochy­loną głową przed osą­dem świata”. Rzecz w tym, że osąd świata jest okrutny.

– Roz­wa­żamy moż­li­wość opusz­cze­nia tego kró­le­stwa – oznaj­mił Onrack.

Udi­naas spoj­rzał na Ulshuna Prala.

– Zga­dzasz się z tym? – zapy­tał.

Wojow­nik uniósł dłoń i wyko­nał nią serię szyb­kich gestów.

Udi­naas chrząk­nął.

Przed wypo­wia­da­nymi sło­wami, przed pie­śniami, ist­niało to. Ale ta ręka prze­ma­wia zła­ma­nym języ­kiem. Klucz kryje się w jego posta­wie. Przy­kuc­nął jak koczow­nik. Nikt nie boi się cho­dze­nia ani odsło­nię­cia nowego świata. Niech mnie Zbłą­kany, taka nie­win­ność roz­dziera serce.

– Nie spodoba się wam to, co znaj­dzie­cie. Nawet naj­strasz­liw­sze bestie z tego świata nie mają szans w star­ciu z moimi pobra­tym­cami. – Spoj­rzał na Onracka. – Jak ci się zdaje, dla­czego prze­pro­wa­dzono Rytuał? Ten, który ukradł śmierć waszemu ludowi.

– Udi­naas mówi prawdę, choć jego słowa są bole­sne – wark­nęła Kilava. Ponow­nie spoj­rzała na Azath. – Możemy obro­nić tę bramę. Możemy je powstrzy­mać.

– I zgi­nąć – dodał były nie­wol­nik.

– Nie – zaprze­czyła, ponow­nie zwra­ca­jąc się ku niemu. – Odpro­wa­dzisz stąd moje dzieci, Udi­naas. Zawie­dziesz je do swo­jego świata. Ja tu zostanę.

– Zda­wało mi się, że przed­tem mówi­łaś w licz­bie mno­giej.

– Wezwij swego syna.

– Nie.

W jej oczach zapło­nął ogień.

– Znajdź kogoś innego, kto będzie ci towa­rzy­szył w ostat­niej bitwie – zażą­dał Udi­naas.

– Ja z nią zostanę – zapew­nił Onrack.

– Nie – wysy­czała jego żona. – Jesteś śmier­telny…

– A ty nie, uko­chana?

– Jestem rzu­ca­jącą kości. Wyda­łam na świat Pierw­szego Boha­tera, który został bogiem. – Wykrzy­wiła twarz, ale w jej oczach błysz­czał ból. – Mężu, zaiste przy­wo­łam sojusz­ni­ków, któ­rzy wesprą mnie w tej bitwie. Ty jed­nak musisz odejść z naszym synem i z Udi­na­asem. – Wska­zała zakoń­czo­nym dłu­gim paznok­ciem pal­cem na Lethe­ryj­czyka. – Zapro­wadź ich do swo­jego świata. Znajdź dla nich miej­sce…

– Miej­sce? Kilava, w moim świe­cie będą jak zwie­rzęta. Tam już nie ma miej­sca!

– Musisz im jakieś zna­leźć.

Sły­szysz, Fearze Sen­gar? A więc jed­nak nie stanę się tobą. Nie, mam być Hul­lem Bed­dic­tem, kolej­nym ska­za­nym na klę­skę bra­tem. „Pójdź­cie za mną! Słu­chaj­cie wszyst­kich moich obiet­nic! Zgiń­cie”.

– Nie ma już żad­nych miejsc – odparł ze ści­śnię­tym z bólu gar­dłem. – Na całym świe­cie. To prawda, Imas­so­wie mogą zamiesz­kać na jakimś pust­ko­wiu, ale prę­dzej czy póź­niej inni zwrócą na nie pożą­dliwe spoj­rze­nia. I wtedy zaczną was zabi­jać. Zbie­rać wasze skóry i skalpy. Zatru­wać waszą żyw­ność. Gwał­cić córki. A wszystko to w imię pacy­fi­ka­cji, prze­sie­dle­nia czy jakie­goś innego gów­nia­nego eufe­mi­zmu, jaki zechcą wymy­ślić. Im prę­dzej wymrze­cie, tym dla nich lepiej. Będą wtedy mogli zapo­mnieć, że kie­dy­kol­wiek ist­nie­li­ście. Poczu­cie winy jest pierw­szym chwa­stem, który wyry­wamy, bo chcemy, by nasz ogród ład­nie wyglą­dał i słodko pach­niał. Tacy już jeste­śmy. Nie zdo­ła­cie nas powstrzy­mać, tak samo jak poprzed­nim razem. Nikt nas nie powstrzyma.

– Można was powstrzy­mać i tak się sta­nie – oznaj­miła Kilava z twa­rzą bez wyrazu.

Były nie­wol­nik potrzą­snął głową.

– Zapro­wadź ich do swo­jego świata, Udi­naas. Walcz za nich. Nie zamie­rzam tu zgi­nąć, a jeśli ci się wydaje, że nie potra­fię obro­nić wła­snych dzieci, to mnie jesz­cze nie znasz.

– Gubisz mnie, Kilava.

– Wezwij swo­jego syna.

– Nie.

– W takim razie sam sie­bie gubisz.

– Czy będziesz prze­ma­wiać z takim chło­dem, gdy mój los spo­tka rów­nież twoje dzieci?

Naj­wy­raź­niej nie zamie­rzała mu odpo­wie­dzieć. Udi­naas odwró­cił się z wes­tchnie­niem i ruszył ku wyj­ściu, za któ­rym cze­kały na niego zimno, śnieg, biel i zamar­z­nięty czas. Jego serce prze­szył ból, gdy zauwa­żył, że Onrack podą­żył za nim.

– Przy­ja­cielu.

– Przy­kro mi, Onrack. Nie potra­fię ci rzec nic pomoc­nego. Nic, co doda­łoby ci otu­chy.

– Ale jesteś prze­ko­nany, że znasz odpo­wiedź – mruk­nął wojow­nik.

– Wąt­pliwą.

– Ale zawsze odpo­wiedź.

Zbłą­kany, trąć, sprawa jest bez­na­dziejna. Och, spójrz­cie, z jak wielką deter­mi­na­cją kro­czę. Śmiały Hull Bed­dict powró­cił, by raz jesz­cze popeł­nić wszyst­kie swe zbrod­nie.

Na­dal szu­kasz boha­te­rów, Fearze Sen­gar? Lepiej odwróć wzrok.

– Popro­wa­dzisz nas, Udi­naas.

– Na to wygląda.

Onrack wes­tchnął.

Za wylo­tem jaskini śnieg nie prze­sta­wał sypać.

* * *

Szu­kał drogi ucieczki. Pró­bo­wał umknąć z pożaru. Ale nawet moc Azath nie zdo­łała prze­ła­mać Akh­rast Korva­lain. Runął w prze­paść, a jego umysł roz­padł się na frag­menty tonące w morzu obcej krwi. Czy kie­dy­kol­wiek wróci do sie­bie? Cisza nie była tego pewna, nie zamie­rzała jed­nak ryzy­ko­wać. Co wię­cej, uśpiona w nim moc na­dal była nie­bez­pieczna i mogła zagro­zić wszyst­kim jej pla­nom. Mógłby jej użyć prze­ciwko nim, a do tego nie można było dopu­ścić.

Nie, lepiej będzie ująć tę broń w rękę i zwró­cić prze­ciwko wro­gom, któ­rym wkrótce będę musiała sta­wić czoło. A gdyby oka­zała się nie­po­trzebna, zabić go.

Nim jed­nak któ­raś z tych moż­li­wo­ści się ziści, Cisza będzie musiała tu wró­cić.

I uczy­nić to, co konieczne. Zro­bi­ła­bym to już teraz, ale ryzyko jest zbyt wiel­kie. Gdyby się prze­bu­dził, gdyby mnie zmu­sił do dzia­ła­nia… nie, jest za wcze­śnie. Nie jeste­śmy jesz­cze gotowi.

Cisza stała nad nim, przy­glą­da­jąc się ostrym rysom twa­rzy, ster­czą­cym z dol­nej szczęki kłom i lek­kiemu rumień­cowi suge­ru­ją­cemu gorączkę. Potem prze­mó­wiła do przod­ków:

– Pochwyć­cie go. Spę­taj­cie. Upleć­cie sieć swych cza­rów. Musi pozo­stać nie­przy­tomny. Jego prze­bu­dze­nie byłoby zbyt ryzy­kowne. Wkrótce wrócę. Pochwyć­cie go. Spę­taj­cie.

Łań­cu­chy z kości roz­cią­gnęły się niczym węże, zagłę­biły w twardą zie­mię, owi­nęły wokół koń­czyn leżą­cego, wokół jego szyi i torsu, unie­ru­cha­mia­jąc go z roz­po­star­tymi człon­kami na szczy­cie wzgó­rza.

Zauwa­żyła, że kości drżą.

– Tak, rozu­miem. Jego moc jest zbyt potężna. Dla­tego wła­śnie nie wolno dopu­ścić, by odzy­skał przy­tom­ność. Mogę jed­nak zro­bić coś jesz­cze.

Pode­szła bli­żej i przy­kuc­nęła. Bły­ska­wicz­nym ruchem wysu­nęła prawą dłoń, pro­stu­jąc palce jak szty­lety, i zro­biła głę­boką dziurę w boku nie­przy­tom­nego męż­czy­zny. Wcią­gnęła gwał­tow­nie powie­trze i omal nie zato­czyła się do tyłu. Czyżby posu­nęła się za daleko? Czy go obu­dziła?

Z rany wypły­nęła strużka krwi.

Ale Ica­rium się nie ock­nął.

Cisza wypu­ściła z drże­niem powie­trze.

– Pil­nuj­cie, żeby krew nie prze­stała pły­nąć – oznaj­miła przod­kom. – Karm­cie się jego mocą.

Wypro­sto­wała się i omio­tła spoj­rze­niem hory­zont. Kie­dyś to były zie­mie Ela­nów, ale pozbyli się ich już i pozo­stały tylko elip­tyczne głazy, o które wspie­rały się nie­gdyś namioty oraz ścieżki i zasadzki, wywo­dzące się z jesz­cze daw­niej­szych cza­sów. Nie oca­lało ani jedno stado wiel­kich zwie­rząt wędru­ją­cych kie­dyś po tej rów­ni­nie, czy to dzi­kich czy udo­mo­wio­nych. Przy­szło jej na myśl, że ten nowy stan rze­czy ma w sobie godną podziwu dosko­na­łość. Bez zbrod­nia­rzy nie może być zbrodni. A bez zbrodni nie ma ofiar. Wiatr zawo­dził i nikt nie zwra­cał ku niemu twa­rzy, by udzie­lić mu odpo­wie­dzi.

Ide­alny osąd o smaku raju.

To ponowne naro­dziny. Raj rodził się na nowo. Naj­pierw ta pusta rów­nina, a potem cały świat. Z tej obiet­nicy powsta­nie przy­szłość.

Już nie­długo.

Ruszyła w drogę, zosta­wia­jąc za sobą wzgó­rze i leżące na nim ciało Ica­riuma, przy­kute do ziemi łań­cu­chami kości. Kiedy tu wróci, będzie ją niósł triumf. Albo roz­pacz­liwa potrzeba. W tym dru­gim przy­padku obu­dzi go. W pierw­szym ujmie głowę plu­ga­stwa w dło­nie i jed­nym gwał­tow­nym ruchem skręci mu kark.

Bez względu na to, jaka decy­zja ją cze­kała, jej przod­ko­wie zaśpie­wają owego dnia z rado­ści.

* * *

Tron for­tecy pło­nął na dzie­dzińcu na dole, wsparty krzywo na sto­sie odpad­ków. Słup szaro-czar­nego dymu wzbi­jał się pio­nowo ku niebu, aż wresz­cie wycho­dził nad blanki, gdzie wiatr rwał go na strzępy, uno­szące się wysoko nad spu­sto­szoną doliną na podo­bień­stwo cho­rą­gwi.

Po szczy­cie murów bie­gały pół­na­gie dzieci. Ich wyso­kie głosy prze­bi­jały się przez stu­koty i zgrzyty docho­dzące od głów­nej bramy, gdzie mura­rze napra­wiali wczo­raj­sze uszko­dze­nia. Wła­śnie zmie­niały się warty i wielka pięść nasłu­chi­wał roz­ka­zów, wyda­wa­nych ostrym tonem za jego ple­cami. Zamru­gał, by usu­nąć z oczu pot i pył, a potem oparł się z pewną ostroż­no­ścią o zwie­trzałe mury i przy­mru­żył powieki, obser­wu­jąc upo­rząd­ko­wany obóz nie­przy­ja­ciela roz­bity na dnie doliny.

Na pła­skim dachu kwa­dra­to­wej baszty po jego pra­wej stro­nie dzie­wię­cio-, góra dzie­się­cio­let­nie dziecko usi­ło­wało pusz­czać stary lata­wiec sygna­łowy. Po dłu­giej walce skrzy­dła zało­po­tały gło­śno i wystrzę­piony jedwabny smok wzle­ciał w górę, wiru­jąc i zata­cza­jąc kręgi. Ganoes Paran przyj­rzał mu się z uwagą. Długi ogon bestii lśnił w jasnym bla­sku słońca. Paran przy­po­mniał sobie, że ten sam ogon widział nad for­tecą w dniu jej upadku.

Co pró­bo­wali prze­ka­zać wów­czas jej obrońcy?

Nie­bez­pie­czeń­stwo. Pomocy!

Gapił się na wzno­szący się coraz wyżej lata­wiec, aż wresz­cie prze­sło­niły go kłęby nie­sio­nego wia­trem dymu.

Odwró­cił się, sły­sząc zna­jome prze­kleń­stwo. Wielki mag Zastępu prze­dzie­rał się przez grupkę dzieci blo­ku­ją­cych szczyt scho­dów. Wykrzy­wiał twarz w gry­ma­sie nie­smaku, jakby ota­czał go tłum trę­do­wa­tych. Wresz­cie się uwol­nił i pod­szedł do wiel­kiej pię­ści. Rybia ość zatknięta mię­dzy jego zęby aż pod­ska­ki­wała z pod­nie­ce­nia.

– Przy­się­gam, że jest ich tu wię­cej niż wczo­raj. Jak to moż­liwe? Chyba nie wyska­kują z czy­je­goś bio­dra już na wpół doro­słe?

– Cały czas wyłażą z jaskiń – wyja­śnił Ganoes Paran, ponow­nie spo­glą­da­jąc na szyki nie­przy­ja­ciela.

Noto Czy­rak chrząk­nął.

– Jest jesz­cze i to. Komu przy­szedł do głowy pomysł, że jaski­nia to dobre miej­sce do życia? Zaduch, wil­goć i mnó­stwo szkod­ni­ków. Będzie z tego epi­de­mia, zapa­mię­taj sobie moje słowa, wielka pię­ści, a tego Zastęp z pew­no­ścią ma już dosyć.

– Prze­każ pię­ści Bude, żeby powo­łała ekipę czy­ści­cieli – odparł Paran. – Które dru­żyny wła­mały się do tego sklepu z rumem?

– Siódma, Dzie­siąta i Trze­cia z Dru­giej Kom­pa­nii.

– Sape­rzy kapi­tan Słod­kiej­strugi.

Noto Czy­rak wycią­gnął ość z ust i przyj­rzał się jej różo­wemu czub­kowi. Potem wychy­lił się za mur i splu­nął czer­woną śliną.

– Tak jest, wielka pię­ści. To jej sape­rzy.

– I bar­dzo dobrze – stwier­dził z uśmie­chem Paran.

– Ehe, słusz­nie im się należy. Ale jeśli wypło­szą wię­cej szkod­ni­ków…

– To są dzieci, magu, nie szczury. Sie­roty.

– Naprawdę? Na widok tych bia­łych i kości­stych prze­cho­dzą mnie dresz­cze. Nie mam nic wię­cej do powie­dze­nia na ten temat, wielka pię­ści. – Znowu wetknął ość w zęby i zaczął nią poru­szać w górę i w dół. – Wytłu­macz mi, dla­czego tu jest lepiej niż w Are­nie.

– Noto Czy­rak, jako wielka pięść odpo­wia­dam tylko przed cesa­rzową.

– Ale ona nie żyje – zauwa­żył mag z pogar­dli­wym prych­nię­ciem.

– A to zna­czy, że nie odpo­wia­dam przed nikim. Nawet przed tobą.

– W tym wła­śnie pro­blem, wielka pię­ści. Przy­bi­łeś go gwoź­dziami do drzewa. Gwoź­dziami do drzewa. – Wyraź­nie usa­tys­fak­cjo­no­wany swymi sło­wami mag wska­zał głową i ster­czącą z zębów ością na nie­przy­ja­ciela. – Kłębi się ich tam cała masa. Będzie nowy atak?

Paran wzru­szył ramio­nami.

– Na­dal są… wytrą­ceni z rów­no­wagi.

– Wiesz co? Jeśli kie­dyś posta­no­wią spraw­dzić twój blef…

– A kto powie­dział, że ble­fuję, Czy­rak?

Męż­czy­zna przy­gryzł coś i skrzy­wił się z bólu.

– Wielka pię­ści, cho­dzi mi o to, że nikt nie wątpi, że nie brak ci talen­tów i tak dalej, ale jeśli tych dwoje dowód­ców znu­dzi się rzu­ca­niem prze­ciwko nam Roz­wod­nio­nych i Wyspo­wia­da­nych i poma­sze­ruje tu oso­bi­ście… No cóż, rozu­miesz, co mam na myśli, wielka pię­ści.

– Mam wra­że­nie, że przed chwilą wyda­łem ci roz­kaz.

Noto skrzy­wił się.

– Ehe, pięść Bude. Jaski­nie. – Odwró­cił się i zaczął odda­lać, ale nagle zatrzy­mał się i obej­rzał za sie­bie. – No wiesz, oni cię widzą. Jak sto­isz tu co dnia, rzu­ca­jąc im wyzwa­nie.

– Coś mi przy­cho­dzi na myśl – mruk­nął Paran, ponow­nie spo­glą­da­jąc na nie­przy­ja­ciel­ski obóz.

– A co, wielka pię­ści?

– Oblę­że­nie Pale. Odprysk Księ­życa po pro­stu wisiał nad mia­stem. Mie­sią­cami, latami. Jego władca ni­gdy się nie poka­zy­wał, dopóki Tay­schrenn nie zde­cy­do­wał, że jest gotowy zmie­rzyć z nim siły. Ale rzecz w tym, co by się stało, gdyby to zro­bił? Gdyby każ­dego cho­ler­nego dnia sta­wał na skal­nej półce? Gdyby Jed­no­ręki i cała reszta mogli się zatrzy­mać, spoj­rzeć w górę i zoba­czyć go tam? Srebrne włosy powie­wa­jące na wie­trze i Dra­gni­pura na jego ple­cach niczym czarną plamę boskiego gówna?

Noto Czy­rak poru­szał przez chwilę swą wyka­łaczką.

– No i co by się wtedy stało, wielka pię­ści? – zapy­tał wresz­cie.

– Potrzeba czasu, by poja­wił się strach, wielki magu. Praw­dziwy strach, taki, który pożera odwagę i spra­wia, że kolana się ugi­nają. – Potrzą­snął głową i spoj­rzał na Noto Czy­raka. – Ale to ni­gdy nie było w jego stylu, prawda? No wiesz, brak mi go. – Chrząk­nął. – Kto by pomy­ślał?

– Kogo? Tay­schrenna?

– Noto, czy ty w ogóle rozu­miesz, co do cie­bie mówię? Kie­dy­kol­wiek?

– Sta­ram się nie rozu­mieć, wielka pię­ści. Bez obrazy. Cho­dzi o ten strach, o któ­rym mówi­łeś.

– Nie stra­tuj po dro­dze żad­nych dzieci.

– To zależy tylko od nich, wielka pię­ści. Poza tym przy­da­łoby się tro­chę prze­rze­dzić ich sze­regi.

– Noto.

– Chcia­łem tylko zauwa­żyć, że jeste­śmy armią, nie żłob­kiem. Armią oblę­żoną przez prze­ciw­nika, który ma nad nami prze­wagę liczebną, a do tego żyjącą w tłoku, zdez­o­rien­to­waną i znu­dzoną. Pomi­ja­jąc te chwile, gdy jeste­śmy prze­ra­żeni. – Znowu wycią­gnął ość i ze świ­stem wypu­ścił powie­trze. – Jaski­nie pełne dzieci. Co oni z nimi robili? Gdzie są ich rodzice?

– Noto.

– Chcia­łem tylko powie­dzieć, że powin­ni­śmy prze­ka­zać je nie­przy­ja­cie­lowi, wielka pię­ści.

– Czy nie zauwa­ży­łeś, że dziś po raz pierw­szy wresz­cie się zacho­wują jak praw­dziwe dzieci? Co ci to mówi?

– Nic, wielka pię­ści.

– Idź do pię­ści Bude. Natych­miast.

– Tak jest. Już się robi.

Ganoes Paran ponow­nie skie­ro­wał uwagę na oble­ga­jącą armię, na równe sze­regi namio­tów przy­po­mi­na­jące kostki mozai­kowe, roz­rzu­cone na nie­rów­nej pod­ło­dze, oraz syl­wetki tło­czące się jak pchły wokół tre­bu­szy i Wiel­kich Wozów. Doliny ni­gdy nie opusz­czał odra­ża­jący odór bitwy.

Spra­wiają wra­że­nie goto­wych do następ­nej próby. Czy jest to warte kolej­nej wycieczki? Mathok cią­gle prze­szywa mnie głod­nym spoj­rze­niem. Ma ochotę się do nich dobrać.

Paran potarł twarz. Gdy poczuł pora­sta­jącą ją brodę, po raz kolejny prze­szył go szok. Skrzy­wił się z nie­za­do­wo­le­niem.

Nikt nie lubi zmian, prawda? To wła­śnie chcia­łem powie­dzieć.

Jedwabny smok wyło­nił się z kłę­bów dymu i prze­mknął przez jego pole widze­nia. Paran zer­k­nął na chło­paka na wieży i zoba­czył, że trudno mu jest utrzy­mać się na nogach. To był chudy dzie­ciak, jeden z tych z połu­dnia. Wyspo­wia­dany.

Kiedy się zrobi za ciężko, pamię­taj, bo go wypu­ścić, chłop­cze.

W odle­głym obo­zie doszło do nagłego poru­sze­nia. Zoba­czył błysk pik, zaku­tych w łań­cu­chy nie­wol­ni­ków zapę­dza­nych do jarzm Wiel­kich Wozów. Poja­wili się Wielcy Roz­wod­nieni, oto­czeni przez bie­ga­czy. Nad toczo­nymi naprzód tre­bu­szami two­rzyły się powoli tumany pyłu.

Tak jest, na­dal są wytrą­ceni z rów­no­wagi.

* * *

– Zna­łem kie­dyś wojow­nika, który ock­nął się po ranie zada­nej w głowę prze­ko­nany, że jest psem. A czym są psy, jeśli nie bez­ro­zumną wier­no­ścią? Dla­tego stoję tu teraz, kobieto, i oczy mam pełne łez. Pła­czę nad tym wojow­ni­kiem, który był moim przy­ja­cie­lem i sko­nał prze­ko­nany, że jest psem. Zbyt lojalny, by ode­słać go do domu, zanadto wierny, by odejść. Tacy są pole­gli tego świata. W snach widzę ich tysiące i wszy­scy gryzą wła­sne rany. Dla­tego nie mów mi o wol­no­ści. Miał rację od samego początku. Żyjemy, nosząc łań­cu­chy. Prze­ko­na­nia nas wiążą, przy­sięgi dła­wią nam gar­dła, naszym losem jest klatka śmier­tel­nego życia. Kogo o to obwi­niam? Bogów. Prze­kli­nam ich z ogniem w sercu. Kiedy do mnie przyj­dzie, kiedy powie, że już czas, ujmę miecz w dło­nie. Twier­dzisz, że jestem zbyt mało­mówny, ale wobec morza potrzeb słowa są słabe jak pia­sek. A teraz, kobieto, opo­wiedz mi jesz­cze raz o swo­jej nudzie, o tych nie­koń­czą­cych się dniach i nocach spę­dza­nych poza mia­stem drę­czo­nym obse­sją na punk­cie żałoby. Stoję przed tobą i pła­czę nad mar­twym przy­ja­cie­lem, ale w odpo­wie­dzi dostaję tylko oblę­że­nie mil­cze­nia.

– Wybra­łeś naprawdę okropny spo­sób, by się dostać do mojego łóżka, Karso Orlong – odrze­kła. – No dobra, właź. Tylko mnie nie roz­sz­czep.

– Nisz­czę tylko to, czego nie pra­gnę.

– A jeśli dni naszego związku są poli­czone?

– Dni tak – odparł. – Ale nie noce – dodał z uśmie­chem.

Z oddali dobie­gał słaby dźwięk miej­skich dzwo­nów, gło­szą­cych żałobę po upadku ciem­no­ści. Na oświe­tlo­nych nie­bie­skim bla­skiem uli­cach i w zauł­kach wyły psy.

* * *

Stała w cie­niach w naj­głę­biej ukry­tej kom­na­cie pałacu władcy mia­sta i przy­glą­dała się, jak oddala się od kominka, strze­pu­jąc z dłoni węgiel drzewny. Nie spo­sób było nie zauwa­żyć dzie­dzic­twa jego krwi. Cię­żar, który dźwi­gał ojciec, opadł na zaska­ku­jąco sze­ro­kie barki syna na podo­bień­stwo sta­rego płasz­cza. Ni­gdy nie potra­fiła zro­zu­mieć takich istot. Ich zgody na męczeń­stwo. Brze­mion, któ­rymi mie­rzyły swą war­tość. Akcep­ta­cji obo­wiąz­ków.

Osu­nął się na fotel o wyso­kim opar­ciu i roz­pro­sto­wał nogi. Ćwieki na jego się­ga­ją­cych kolan skó­rza­nych butach lśniły w budzą­cym się bla­sku ognia. Oparł głowę i zamknął oczy.

– Kap­tur wie, jak się zdo­ła­łaś tu dostać – zaczął. – Myślę, że Sila­nah jest już bar­dzo pod­eks­cy­to­wana, ale jeśli nie chcesz mnie zabić, na stole na lewo od cie­bie stoi wino. Poczę­stuj się.

Wysu­nęła się z cieni, łypiąc na niego spode łba. Kom­nata nagle wydała się jej za cia­sna, ściany w każ­dej chwili mogły się zaci­snąć wokół niej. Nie potra­fiła pojąć, jak można dobro­wol­nie wyrzec się nieba na rzecz masyw­nych kamieni i poczer­nia­łych belek.

– Nie masz nic oprócz wina? – zapy­tała zała­mu­ją­cym się lekko gło­sem. Przy­po­mniała sobie, że minęło wiele czasu, odkąd ostat­nio go uży­wała.

Otwo­rzył wydłu­żone oczy i przyj­rzał się jej z nie­skry­waną cie­ka­wo­ścią.

– A co byś wolała?

– Ale.

– Przy­kro mi, ale w takim przy­padku będziesz musiała zejść do kuchni.

– To niech będzie kobyle mleko.

Uniósł brwi.

– Dojdź do bramy pałacu, skręć w lewo i idź pół­tora tysiąca mil. No wiesz, to tylko przy­bli­żona war­tość.

Wzru­szyła ramio­nami i pode­szła do kominka.

– Dar ma trud­no­ści.

– Dar? Nie rozu­miem.

Wska­zała na pło­mie­nie.

– Aha. – Ski­nął głową. – No cóż, znaj­du­jesz się wewnątrz tchnie­nia Matki Ciem­ność… – Pode­rwał się nagle. – Czy ona wie, że tu jesteś? Jak mogłaby nie wie­dzieć? – dodał i znowu usiadł wygod­nie.

– Wiesz, kim jestem? – zapy­tała.

– Imas­sem.

– Jestem Apsal’ara. Spę­dził wewnątrz Mie­cza jedną noc, tylko jedną, ale uwol­nił mnie. Zna­lazł na to czas. Dla mnie.

Zorien­to­wała się, że drży.

Na­dal przy­glą­dał się jej z uwagą.

– I dla­tego przy­by­łaś tutaj?

Ski­nęła głową.

– Nie spo­dzie­wa­łaś się tego po nim, prawda?

– Nie spo­dzie­wa­łam. Twój ojciec… nie miał powo­dów do żalu.

Wstał, pod­szedł do stołu i nalał sobie kie­lich wina. Potem znie­ru­cho­miał, spo­glą­da­jąc na trzy­many w dłoni puchar.

– Wiesz co? – mruk­nął. – Wcale tego nie pra­gnę. Tej potrzeby… zro­bie­nia cze­goś. – Żach­nął się. – „Nie miał powo­dów do żalu”. No cóż…

– Dopa­trują się go w tobie, prawda?

Chrząk­nął.

– Widzą go nawet w moim imie­niu. Niman­der. Nie, nie jestem jego jedy­nym synem. Ani nawet ulu­bio­nym. Nie sądzę, by wyróż­niał któ­re­goś z nas, jeśli się nad tym zasta­no­wić. Ale… – zato­czył krąg pucha­rem – …to ja sie­dzę teraz w jego fotelu przed jego komin­kiem. Ten pałac jest jak… jest jak…

– Jego kości?

Niman­der wzdry­gnął się i odwró­cił wzrok.

– Jest tu za wiele pustych kom­nat, to wszystko.

– Potrze­buję jakie­goś ubra­nia – oznaj­miła.

Poki­wał głową z roz­tar­gnioną miną.

– Zauwa­ży­łem.

– Futer. Skór.

– Zamie­rzasz tu zostać, Apsal’ara?

– U twego boku, tak.

Odwró­cił się na te słowa, szu­ka­jąc wzro­kiem jej twa­rzy.

– Ale nie będę jego brze­mie­niem – dodała.

– To zna­czy, że będziesz moim? – zapy­tał, uśmie­cha­jąc się iro­nicz­nie.

– Wymień swych naj­bliż­szych dorad­ców, panie.

Prze­łknął połowę zawar­to­ści pucharu i odsta­wił go na stół.

– Wielka kapłanka. Żyje teraz w cno­cie i oba­wiam się, że to jej nie służy. Mój brat, Kleszcz. Moja sio­stra, Desra. Kor­lat i Spin­nock, naj­bar­dziej zaufani słu­dzy mojego ojca.

– Tiste Andii.

– Oczy­wi­ście.

– A ten na dole?

– Gdzie?

– Czy on też ci kie­dyś dora­dzał, panie? Czy sta­jesz cza­sem przy kra­cie, by patrzeć, jak mam­ro­cze pod nosem, spa­ce­ru­jąc po celi? Czy go drę­czysz? Chcia­ła­bym poznać męż­czy­znę, któ­remu mam słu­żyć.

Na jego twa­rzy poja­wił się nagły gniew.

– Pra­gniesz zostać moim bła­znem? Sły­sza­łem, że na ludz­kich dwo­rach prze­wi­duje się taką rolę. Czy zamie­rzasz pod­ci­nać mi ścię­gna i śmiać się, gdy będę się poty­kał i padał? – Obna­żył zęby. – Jeśli masz być twa­rzą mojego sumie­nia, Apsal’ara, to czy nie powin­naś być ład­niej­sza?

Zadarła głowę, nie odpo­wia­da­jąc mu.

Jego furia wyga­sła w jed­nej chwili. Odwró­cił wzrok.

– Sam sobie wybrał to wygna­nie. Spraw­dza­łaś zamek w drzwiach tej celi? Są zamknięte od środka. Ale prze­cież my nie mamy opo­rów przed wyba­cze­niem mu. Doradź mi więc. Jestem tu władcą i mam prawo uła­ska­wiać ska­za­nych. Widzia­łaś lochy pod zam­kiem. Ilu więź­niów cierpi pod moją żela­zną dło­nią?

– Jeden.

– A jego nie mogę uwol­nić. To z pew­no­ścią zasłu­guje na żart albo i dwa.

– Czy on jest obłą­kany?

– Klips? Być może.

– W takim razie fak­tycz­nie nawet ty nie możesz go uwol­nić. Twój ojciec uwię­ził w Dra­gni­pu­rze wielu takich jak ten Klips.

– Śmiem twier­dzić, że nie zwał tego wol­no­ścią.

– Ani łaską – przy­znała. – Oni są poza zasię­giem władcy, a nawet boga.

– To zna­czy, że wszy­scy zawie­dli­śmy nasze zła­mane dzieci. I władcy, i bogo­wie.

Apsal’ara uświa­do­miła sobie, że nie­ła­two będzie mu słu­żyć.

– Twój ojciec przy­cią­gał do sie­bie wielu innych. Takich, któ­rzy nie byli Tiste Andii. Pamię­tam jego dwór w Odpry­sku Księ­życa.

Niman­der przy­mru­żył powieki.

Zawa­hała się, tra­cąc na chwilę pew­ność sie­bie.

– Wasz lud jest ślepy na wiele spraw – pod­jęła. – Potrze­bu­jesz przy sobie innych, panie. Sług, któ­rzy nie będą Tiste Andii. Nie jestem jedną z tych… bła­znów, o któ­rych wspo­mi­na­łeś. Naj­wy­raź­niej nie mogę się też stać twoim sumie­niem, jako że jestem brzydka w twych oczach…

Uniósł rękę.

– Wybacz mi to, pro­szę. Chcia­łem cię zra­nić i dla­tego powie­dzia­łem nie­prawdę, ale widzę, że moje słowa spra­wiły ci ból.

– Sądzę, że ja zra­ni­łam cię pierw­sza, panie.

Ponow­nie się­gnął po puchar, a potem zatrzy­mał się, spo­glą­da­jąc w ogień.

– Apsal’ara. Byłaś Panią Zło­dziei. Czy pra­gniesz teraz porzu­cić to życie, by dora­dzać władcy Tiste Andii? Tylko dla­tego, że mój ojciec, pod sam koniec, oka­zał ci łaskę?

– Ni­gdy nie mia­łam do niego żalu o to, co mi uczy­nił. Nie dałam mu wyboru. Nie uwol­nił mnie z łaska­wo­ści, Niman­der.

– W takim razie dla­czego?

Potrzą­snęła głową.

– Nie wiem. Ale zamie­rzam się tego dowie­dzieć.

– I te poszu­ki­wa­nia odpo­wie­dzi zapro­wa­dziły cię tutaj, do Czar­nego Koralu. Do mnie.

– Tak.

– Jak długo będziesz stała u mojego boku, Apsal’ara, pod­czas gdy będę rzą­dził mia­stem, pisał nakazy i deba­to­wał z dorad­cami? Gdy będę powoli gnił w cie­niu ojca, któ­rego led­wie zna­łem, i dzie­dzic­twa, któ­remu nie mam szans spro­stać?

Otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Panie, nie takie jest twoje prze­zna­cze­nie.

Odwró­cił się bły­ska­wicz­nie w jej stronę.

– Naprawdę? A dla­czego? Doradź mi, pro­szę.

Zadarła głowę po raz drugi, przy­glą­da­jąc się wyso­kiemu wojow­ni­kowi. Jej oczy wypeł­niała bez­silna gorycz.

– Tiste Andii przez bar­dzo długi czas modlili się o kocha­jące spoj­rze­nie Matki Ciem­ność. Od bar­dzo dawna marzy­li­ście o odzy­ska­niu celu. Sensu życia. A on zwró­cił wam to wszystko. Wszystko. Uczy­nił dla was to, co, jak wie­dział, było konieczne. Dla cie­bie, Niman­der, i dla całej reszty. A teraz sie­dzisz sobie w jego fotelu, w jego mie­ście, oto­czony jego dziećmi. A jej święte tchnie­nie pada na was wszyst­kich. Czy mam cię obda­rzyć mądro­ścią, jaką posia­dam? Pro­szę bar­dzo, panie. Nawet Matka Ciem­ność nie może bez końca wstrzy­my­wać odde­chu.

– Ona nie…

– Kiedy dziecko się naro­dzi, musi krzy­czeć.

– Czy…

– Oznaj­mia wła­snym gło­sem przyj­ście na świat, a nie może nań nie przyjść. Powiedz mi… – skrzy­żo­wała ręce na piersi – …czy zamie­rzasz na­dal się ukry­wać w tym mie­ście? Jestem Panią Zło­dziei. Znam wszyst­kie ścieżki. Wędro­wa­łam każdą z nich i widzia­łam wszystko, co jest do zoba­cze­nia. Panie, jeśli ty i twój lud na­dal będzie­cie się tu ukry­wać, wszy­scy umrze­cie. I Matka Ciem­ność razem z wami. Bądź­cie jej tchnie­niem. Wyjdź­cie na zewnątrz!

– Prze­cież jeste­śmy w tym świe­cie, Apsal’ara!

– Jeden świat to za mało.

– Co więc musimy uczy­nić?

– To, czego pra­gnął twój ojciec.

– A czego on pra­gnął?

– Dowiedzmy się tego – odparła z uśmie­chem.

* * *

– Nie brak ci odwagi, Władco Smo­ków.

Gdzieś dalej na murze wrza­snęło dziecko.

Ganoes Paran wes­tchnął.

– Znowu stra­szysz malu­chy – rzekł, nie odwra­ca­jąc się.

– Ale sta­now­czo za słabo. – Żela­zne oku­cie laski ude­rzyło mocno o kamień. – Czyż nie zawsze tak jest? Hi, hi!

– Nie sądzę, by spodo­bał mi się nowy tytuł, który mi nada­łeś, Tro­nie Cie­nia.

Ciemna nie­wy­raźna plama, jaką był bóg, pode­szła do Parana. Blask srebr­nego oku­cia laski padł na dolinę.

– Władca Talii Smo­ków to sta­now­czo za dłu­gie. Cho­dzi mi o twoje… wyskoki. Nie lubię nie­prze­wi­dy­wal­nych ludzi. – Znowu zachi­cho­tał. – Ludzi. Ascen­den­tów. Bogów. Psów o zaku­tych łbach. Dzieci.

– Gdzie się podział Koty­lion, Tro­nie Cie­nia?

– Powi­nie­neś się już zmę­czyć tym pyta­niem.

– Zmę­czy­łem się cze­ka­niem na odpo­wiedź.

– To prze­stań je zada­wać!

Sza­lony wrzask boga poniósł się echem nad for­tecą, wypeł­nił kory­ta­rze i kom­naty, aż wresz­cie wró­cił do sto­ją­cych na murze męż­czyzn.

– To z pew­no­ścią przy­cią­gnęło ich uwagę – zauwa­żył Paran, wska­zu­jąc głową na kur­han, na któ­rym poja­wiły się dwie wyso­kie posta­cie, chude pra­wie jak szkie­lety.

Tron Cie­nia pocią­gnął nosem.

– Oni nic nie widzą – zapew­nił z syczą­cym śmie­chem. – Ośle­pia ich spra­wie­dli­wość.

Ganoes Paran podra­pał się po bro­dzie.

– Czego ode mnie chcesz? – zapy­tał.

– Skąd czer­piesz swą wiarę?

– Słu­cham?

Laska zastu­kała o kamie­nie.

– Sie­dzia­łeś z Zastę­pem w Are­nie, igno­ru­jąc impe­rialne wezwa­nia. A potem zaata­ko­wa­łeś groty swą mocą. – Bóg zachi­cho­tał. – Szkoda, że nie widzia­łeś twa­rzy cesa­rza! A obe­lgi, jakimi cię obrzu­cał, ojej, nawet nadworni skry­bo­wie kulili się trwoż­nie! – Prze­rwał. – Na czym to sta­ną­łem? Tak jest, wymy­ślam ci, Władco Smo­ków. Czy jesteś geniu­szem? Wąt­pię w to. W związku z tym czuję się zmu­szony uznać cię za idiotę.

– To już wszystko?

– Czy ona tam jest?

– Nie wiesz tego?

– A ty wiesz?

Paran ski­nął powoli głową.

– Teraz rozu­miem. Cho­dzi o wiarę. Jak rozu­miem, to poję­cie jest ci obce.

– To oblę­że­nie nie ma sensu!

– Naprawdę?

Tron Cie­nia syk­nął. Uniósł wid­mową rękę, jakby chciał podra­pać Parana po twa­rzy. Dłoń zatrzy­mała się jed­nak, a potem skur­czyła, prze­cho­dząc w coś podob­nego do pię­ści.

– Nic nie rozu­miesz! – zawo­łał.

– Rozu­miem to, że smoki są stwo­rze­niami cha­osu – sprze­ci­wił się Paran. – To zna­czy, że nie może ist­nieć ich władca. Ten tytuł jest pozba­wiony zna­cze­nia.

– Zaiste.

Tron Cie­nia wycią­gnął rękę, by zdjąć z muru frag­ment splą­ta­nej paję­czyny. Potem uniósł ją do oczu, przy­glą­da­jąc się wyschnię­tym szcząt­kom spo­wi­tego w nić owada.

Cóż to za wredny zasra­niec.

– Oto co wiem, Tro­nie Cie­nia. To, co się tu dzieje, to począ­tek końca. Chcesz temu zaprze­czyć? Z pew­no­ścią nie. W prze­ciw­nym razie nie prze­śla­do­wał­byś mnie tak…

– Nawet ty nie zdo­łasz zła­mać mocy oble­ga­ją­cej tę twier­dzę – oznaj­mił bóg. – Otwórz raz jesz­cze swą bramę, Gano­esie Paran, znajdź jakąś inną kwa­terę dla swo­jej armii. To nie ma sensu. – Odrzu­cił paję­czynę i wska­zał czub­kiem laski na oble­ga­ją­cych. – Nie zdo­łasz poko­nać tych dwojga. Obaj o tym wiemy.

– Ale oni nie wie­dzą, prawda?

– Pod­da­dzą cię pró­bie. Prę­dzej czy póź­niej.

– Na­dal na to cze­kam.

– Być może jesz­cze dziś.

– Zało­żysz się, Tro­nie Cie­nia?

Bóg prych­nął pogar­dli­wie.

– Nie masz nic, czego bym pra­gnął.

– Nie kłam.

– No to ja nie mam nic, czego ty byś pra­gnął.

– Tak się składa, że…

– Widzisz, żebym trzy­mał smycz? Tu go nie ma. Jest zajęty innymi spra­wami. Jeste­śmy sojusz­ni­kami, rozu­miesz? To sojusz, a nie cho­lerne mał­żeń­stwo!

– To dziwne, ale wcale nie myśla­łem o Koty­lio­nie – odparł z uśmie­chem Paran.

– Tak czy ina­czej, taki zakład nie miałby sensu. Jeśli prze­grasz, zgi­niesz. Albo porzu­cisz swą armię na śmierć, a nie wyobra­żam sobie, byś mógł to uczy­nić. Poza tym nie jesteś nawet w przy­bli­że­niu tak pod­stępny jak ja. Chcesz się zało­żyć? Naprawdę? Nawet jeśli prze­gram, i tak wygram. Nawet jeśli prze­gram… wygram!

Paran poki­wał głową.

– Na tym zawsze pole­gała twoja gra, Tro­nie Cie­nia. Widzisz, znam cię lepiej, niż ci się zdaje. Tak, chcę się z tobą zało­żyć. Dziś nie pod­da­dzą mnie pró­bie. Ode­przemy ich atak… po raz kolejny. Znowu zgi­nie wielu Wyspo­wia­da­nych i Roz­wod­nio­nych. Pozo­sta­niemy swę­dzą­cym miej­scem, któ­rego nie mogą podra­pać.

– Mówisz tak tylko dla­tego, że masz wiarę? Ty głup­cze!

– Oto warunki. Zakład?

Syl­wetka boga poru­szyła się, w pew­nej chwili omal nie zni­ka­jąc. Potem zgęst­niała znowu. Laska ude­rzyła o kra­wędź zwie­trza­łej blanki. Posy­pały się kamienne odłamki.

– Zakład!

– Jeśli wygrasz, a ja prze­żyję, dosta­niesz to, czego ode mnie chcesz, cokol­wiek mogłoby to być, pod warun­kiem, że będzie w mojej mocy ci to przy­znać – cią­gnął Paran. – Jeśli ja wygram, dostanę to, czego chcę od cie­bie.

– Pod warun­kiem, że jest w mojej mocy…

– Jest.

Tron Cie­nia mruk­nął coś pod nosem.

– Dobra, powiedz mi, co to jest – wysy­czał.

Paran mu powie­dział.

Bóg zachi­cho­tał.

– Wydaje ci się, że to jest w mojej mocy? Że Koty­lion nie ma nic do powie­dze­nia w tej spra­wie?

– Jeśli ma, lepiej idź go zapy­tać. Chyba że moje podej­rze­nia są słuszne i nie masz poję­cia, co pora­bia twój sojusz­nik. W takim przy­padku, Władco Cieni, zro­bisz to, o co cię pro­szę, i będziesz mu się tłu­ma­czył póź­niej!

– Nie odpo­wia­dam przed nikim!

Wrzask boga znowu poniósł się echem po for­tecy.

– Tro­nie Cie­nia, dosko­nale wiem, jak się w tej chwili czu­jesz – stwier­dził z uśmie­chem Paran. – Powiedz, czego ty ode mnie chcesz?

– Pra­gnę poznać źró­dło two­jej wiary. – Bóg poru­szył laską w powie­trzu. – W to, że ona tam jest. Że pra­gnie tego samego, co ty. Że spo­tkasz ją na Rów­ni­nie Krwi i Łań­cu­chów, a potem spoj­rzysz jej pro­sto w oczy, jak­by­ście zapla­no­wali to od samego początku, mimo że cho­ler­nie dobrze wiem, że tak nie było! Nawet się nawza­jem nie lubi­cie!

– Tro­nie Cie­nia, nie potra­fię sprze­dać ci wiary.

– To skłam, do cho­lery! Tylko prze­ko­nu­jąco!

Paran sły­szał łopot jedwab­nych skrzy­deł, dźwięk tka­niny pru­ją­cej wiatr.

Chło­pak z lataw­cem. Władca Smo­ków. Pan tych, nad któ­rymi nie spo­sób zapa­no­wać. Mknąć na fali wyją­cego cha­osu i zwać to pano­wa­niem. Kogo w ten spo­sób oszu­kuję? Chłop­cze, wypuść ten sznu­rek. To dla cie­bie zbyt wiele.

Nie zrobi tego jed­nak. Nie potra­fiłby tego zro­bić.

Męż­czy­zna o siwie­ją­cej bro­dzie patrzy, ale nie może nic powie­dzieć.

Nie­po­kój.

Zer­k­nął w lewo, ale cień znik­nął.

Odwró­cił się, sły­sząc nagły łoskot dobie­ga­jący z dzie­dzińca. Tra­wiony pło­mie­niami tron zapadł się w głąb stosu, na któ­rym stał. Dym pomknął ku niebu jak bestia spusz­czona z łań­cu­cha.