Ogród motyli - Bożena Szlucha - ebook

Ogród motyli ebook

Bożena Szlucha

4,4

Opis

Klara i Wojtek byli parą wprost szaleńczo zakochaną - do czasu przyjścia na świat dzieci. W zderzeniu z codziennością trudnej PRL-owskiej rzeczywistości, gdzie nawet zdobycie podstawowych produktów jest zadaniem karkołomnym, romantyzm gdzieś wyparowuje, a czułe słówka zostają zastąpione przez pretensje i złośliwości.

Po latach ich związek dojrzewa i znajdują wreszcie nić porozumienia, jednak wkrótce Klara umiera w wyniku postępującej w galopującym tempie choroby. Pozostawia po sobie prowadzony przez wiele lat pamiętnik, który przekazuje najmłodszej córce. Zapiski Klary pomagają Gizeli uporządkować uczuciowy chaos i... odkrywają tajemnicę rodzinną, której korzeni zaskoczona dziewczyna musi szukać w Belgii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bożena Szlucha
Ogród motyli
© Copyright by Bożena Szlucha 2017
ISBN 978-83-7564-521-7
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Od autora

Moja Mama Halinka miała wiele teorii dotyczących życia. Większość z nich wyssała z mlekiem matki i poniosła w swoje dorosłe życie. Często śmieszyły mnie i buntowałam się przed takimi ludowymi mądrościami. Nie chciałam się z nimi zgodzić. Obecnie, gdy sama jestem już bardzo doświadczoną kobietą, oceniam, że większość z maminych porzekadeł mogłabym zaliczyć do grupy: „coś w tym jednak jest”. Właśnie stwierdzenie, że w życiu dostajesz to, czego się najbardziej obawiasz, pochodzi z maminych przepisów na dobre życie.

Zawsze bałam się obudzenia z ręką w nocniku. W momencie, gdy człowiek zaczyna co chwilę odwracać się w tył, bo z przodu jeszcze tylko parę zakrętów, parę prostych i już meta.

Usilnie staram się żyć z sensem. Nie chcę być jak ten listek na wietrze albo patyk na grzebiecie fali. Staram się starannie dokonywać wyborów. Naprawiam popełnione wcześniej tzw. błędy młodości, wyważam słowa… I co? Zupełnie jakbym miała osiemnaście lat, w głowie kłębią się same pytania!

Wiele lat temu, kiedy wydawało mi się, że już wiele wiem o życiu, powtarzałam swoim koleżankom i krewnym, że niczego, co zrobiłam, nie żałuję. Nie chciałabym niczego w życiu zmienić. To jedynie świadczy o mojej ówczesnej krótkowzroczności i braku doświadczenia. Teraz chętnie wróciłabym do minionych lat, nie po to, aby przeżyć je od nowa, ale aby podjąć inne decyzje, odważyć się na inne życie. Jednak czy wtedy nie popełniłabym nowych błędów? Czy to zagwarantowałoby mi szczęście i pewność życiowego sukcesu? A może jednak moje wybory były najlepszymi z możliwych, bo właśnie taki los był mi pisany? Powinnam teraz zadać sobie ważne pytanie: czy jestem szczęśliwa? Przeważnie tak, a najważniejsze, że nie czuję się nieszczęśliwa. A to już bardzo wiele, bo kocham życie!

Książkę tę poświęcam wszystkim bliskim, którzy z własnego wyboru, głupoty, słabości lub dezercji przed odpowiedzialnością odeszli przedwcześnie z tego świata, między innymi:

– mojej kochanej Mamie Hali, która miała awersję do lekarzy i uparcie twierdziła, że „jak samo przyszło, to samo odejdzie”;

– swatowi Kazikowi, który chciał przechytrzyć życie;

– Jean Marcowi, który zdezerterował przed życiem;

– pięknej Cécile, która nie potrafiła żyć dalej ze swoimi myślami;

– Sylwkowi, który chciał zabić kurę znoszącą złote jajka, a zabił siebie.

Myślę, że wszyscy powyżej wymienieni przechadzają się obecnie w cieniu tęczowych drzew w Ogrodzie Motyli, podglądając prace skrzydlatych ogrodników. A ja nie chcę obudzić się w tym ogrodzie ze skrzydłem w nocniku.

Od dziecka lubiłam słuchać opowieści o prawdziwym życiu innych ludzi, a także chciałam przelewać na papier zasłyszane historie. Jednak przez wiele lat nie miałam takiej okazji. Może dotychczas nie było mi to sądzone, a może nie wykorzystałam odpowiedniego momentu i dokonałam złego wyboru? Postanowiłam to nadrobić, więc opowiadam historię życia paru kobiet, które los postawił na mojej drodze. Być może właśnie po to, abym o nich opowiedziała. Między innymi o życiu ciotki mojego męża, którą twarda historia Polski wygnała poza granice kraju. Szkoda, aby piękna opowieść o wojennej miłości jej i młodego wówczas Belga odeszła w niepamięć wraz z jej śmiercią. Wanda jest dziś bardzo leciwą starszą damą. Coraz bliżej jest Ogrodu Motyli…

W książce tej przedstawiam dobre i złe wybory moich bohaterek. Trochę jest w niej moich własnych doświadczeń, przemyśleń. Ale przede wszystkim jest w niej prawdziwe życie innych ludzi oraz żywe uczucia, z którymi często nie wiemy, co zrobić, aby było dobrze. A z uczuciami tak jest, że wszyscy ich doświadczamy, choć nie zawsze się do tego przyznajemy czy sobie to uzmysławiamy. Może komuś opowiadana historia skojarzy się z własnymi przeżyciami i na czas coś zmieni?

„Dziękuję Ci za miłość prędką bez namysłu

Za to, że nie jest całym człowiek pojedynczy

Za oczy nagle bliskie i niebezimienne

Za głos niedawno obcy, a teraz znajomy…”

Ks. Jan Twardowski

Prolog

Tej nocy granat nieba był aksamitny. Materia chmur spięta świecącą broszą pyzatego księżyca, połyskiwała srebrną mgiełką przesuwających się obłoków. Delikatne promienie nocnego światła wpadały przez szparę w zasłonie i tworzyły srebrny most, po którym do pokoju zsunęli się dwaj astralni malarze, Alma i Gabriel.

Alma, otulona różowa poświatą, popłynęła do stołu i usiadła na miękkim oparciu wysokiego krzesła. Połyskujący zielenią Gabriel poszedł za jej przykładem i zsunął się na siedzenie drugiego krzesła.

– Tak, mamy nie lada problem! – powiedział.

– Mówiłam ci o tym jeszcze przed spotkaniem z szefem.

– Zaczynasz nabierać tego przykrego zwyczaju kobiet. Zawsze wszystko wiesz najlepiej.

– No cóż, w końcu jestem aniołem żeńskim. Poza tym obserwuję świat. Nie sprzeczajmy się. Nie chodzi o to, że wiem lepiej. Przypuszczam, że nie trzymamy się instrukcji i nasze dzieło zaczyna odstawać od początkowego zamierzenia. Musimy przyjrzeć się drzewu. Spróbujmy znaleźć błędy. Może jeszcze czas na korektę. Jeśli od początku myliliśmy się, to trudno. Szef nie umieści naszego dzieła w Absolucie. Nie dostaniemy nagrody i dalej będziemy jedynie mieszać farby i myć pędzle. A teraz w drogę! Mamy szczęście, że jest obraz, i gdy tylko zechcemy, możemy niepostrzeżenie wchodzić do ogrodu.

Alma postanowiła nie poddawać się. Wierzyła, że jeśli ciężko popracują, to naprawią błędy. Ujęty zapałem towarzyszki Gabriel dał się namówić i postanowił działać.

– Daj rękę, pomogę ci przejść bramę ramy. Tak trudno przechodzisz w świat abstrakcji. – Przejął inicjatywę.

W poświacie księżyca różowa mgła wydłużyła się, dotknęła zielonej. Zabłyszczały zielone i różowe drobiny zarysu postaci. Zawirowały i popłynęły w stronę wielkiego obrazu, od lat ozdabiającego ścianę dziennego pokoju w mieszkaniu Klary i Wojtka. Mgła otoczyła obraz skrzącą poświatą i przylgnęła do jego powierzchni. W tym momencie malowane drzewa zajaśniały, kolory wzmocniły się. Gdy Gabriel i Alma znikli w kolorowym cieniu drzew, ogród na krótką chwilę ożył. Później światło przygasło.

* * *

Dzień chylił się ku zachodowi. Słoneczna ruda kula wisiała nisko nad horyzontem. Gizela z uwagą patrzyła na nieznany krajobraz, migający za oknem. Siedziała spięta, niepewna, ale też i wewnętrznie rozedrgana kipiącymi w niej emocjami. Nie była pewna, czy krok, na który się zdecydowała, jest właściwy. Zadziałała impulsywnie, bo tak zwykle robiła, i doskonale zdawała sobie sprawę, że może się sparzyć, jak to często zdarza się, gdy impuls wygrywa z rozsądkiem. Ale wiedziała też, że inaczej w tym momencie nie potrafiła zrobić.

Może kogoś powinnam się poradzić – pomyślała. Może jednak powinnam porozmawiać z ojcem?

Pytania te krążyły po jej głowie od dawna, od chwili, gdy odkryła prawdę o Wojciechu. Prawdę o sobie. Nagle zrozumiała, że jej dotychczasowe życie było wielką fikcją, totalnym kłamstwem, którego była nieświadomym podmiotem.

Pamiętała dokładnie dzień, w którym jej życie po raz pierwszy wywróciło się do góry nogami. Wtedy była pewna, że już gorzej być nie może, a jednak…

Niedzielnym popołudniem jak zwykle wpadła do mieszkania rodziców. Jak po ogień. Wiedziała, że powinna poświęcać im dużo więcej czasu, niż to robiła, ale denerwowali ją swoim instynktem kwoki, staromodnymi, zaściankowymi poglądami. Tym razem drzwi otworzył ojciec. Miał bardzo smutną minę i poszarzałą twarz.

– Co się dzieje? Coś taki przymulony? – zapytała zdawkowo, myśląc, że jak zwykle naszedł ojca Mister Hyde. Pomyślała jeszcze, że znowu źle trafiła. Nie znosiła tych ojcowskich przeobrażeń z Doktora Jekylla, który był świetnym kumplem i dawał jej dużo swobody, w złośliwego, czepiającego się upierdliwca, któremu zawsze coś nie pasowało. Ale tym razem ojcowski humor zwarzyło coś innego.

– Mama leży. Od paru dni bardzo źle się czuje. Jednak nie zgadza się na wizytę w przychodni. Twierdzi, że jeszcze będzie czas na interwencję. Nie chce się wygłupiać. Może ty ją przekonasz i zgodzi się, aby obejrzał ją lekarz.

– Co tam, Mamik?

Już była w pokoju Klary i z troską patrzyła na leżącą matkę. Mówiła do jej pleców. Klara leżała. Obok łóżka dostrzegła miskę, zmięte ręczniki, butelkę z wodą mineralną i cały rząd kubków z zimną, ledwie nadpitą herbatą.

Słysząc głos córki, Klara powoli odwróciła się. Gizela wystraszyła się jej żółtej cery, zapadniętych, podkrążonych oczu, cieniutkiej papierowej skóry, która zdawała się ledwie przytrzymywać sieć drobnych, fioletowych żyłek. Matka oddychała ciężko, z trudem łapiąc powietrze. W pokoju unosił się dziwnie cierpki, a zarazem mdły zapach. Powietrze zdawało się być gęste, ciężkie. Gizela szybko podeszła do okna znajdującego się nad łóżkiem matki i odsunęła nierówno powieszoną firankę. Ujęła klamkę. Zdawało jej się, że ani chwili dłużej nie wytrzyma tego duszącego, niepokojącego zapachu. Na moment wstrzymała oddech. Gdy na twarzy poczuła chłodny powiew wiatru, zaczerpnęła ponownie powietrze.

– Widzisz, jakaś zaraza się do mnie przyczepiła i nie chce się odczepić… Boli mnie brzuch… Ale to minie. Jak się przegłodzę, to minie… – mówiła z trudem, starając się łapać uciekające myśli i wolno układać rozsypujące się słowa. – Jak przyszło, to i odejdzie… Nie ma sensu nikomu tym zawracać głowy. Zresztą i tak rzygam dużo mniej niż dwa dni temu. Codziennie jest lepiej… Tylko jakaś taka słaba jestem – zakończyła cichutko.

– Mamo, a skąd masz brać siły, gdy się głodzisz? Powinnaś iść do lekarza. – Zaniepokojona Gizela starała się pertraktować z chorą kobietą.

– Po co mi to? Nie ma mowy… Kto to widział, aby rzyganiem lekarzowi czas zabierać! – odparła ze złością i cechującym ją uporem.

Upór Klary trwał i trwał. Gizela codziennie odwiedzała matkę. Codziennie bezskutecznie namawiała ją na zmianę decyzji. Po pewnym czasie, gdy wbrew woli matki wezwała pogotowie, okazało się, że już nikt nie jest w stanie nic dla niej zrobić.

* * *

Szła z Wojciechem i swoimi starszymi siostrami za trumną matki, a w zasadzie za urną, zrobioną w kształcie małej, dębowej trumienki. Klara chciała być poddana kremacji, bo nie potrafiła wyobrazić sobie, że po śmierci stanie się stołówką dla stada robaków. Uwieszona ramienia ojca, czuła się bezradna, jak małe, skrzywdzone dziecko. Pod dłonią czuła ciepło ciała Wojciecha i zdawało się jej, że wyraźnie wyczuwa cichutko stukające serce. To dodało jej otuchy. Wtuliła się w bok ojca. Zaczerpnęła siłę i otuchę z silnego, mimo słusznego wieku, ramienia mężczyzny.

Był październikowy poranek. Poprzedniej nocy pojawiły się pierwsze przymrozki. Kolorowe drzewa zaskoczone szronem, przydymione, trwały wzdłuż cmentarnych alejek.

Przyklejona do ramienia ojca stała nad dołem, który miał od tej chwili na zawsze pozostać domem matki, i w piersi czuła ciężką pustkę, a w głowie przerażenie i smutek. Nie mogła uwierzyć, że to małe drewniane pudełko zawiera prochy jej ukochanej opiekuńczej Klary. Wydawało jej się, że śni jeden ze swoich koszmarnych snów, które od czasu do czasu nawiedzały ją nocą i pozostawiały rankiem osad ciężkiego, irracjonalnego niepokoju.

– Gizelo, obudź się! – krzyczała w myślach, szczypiąc się palcami prawej dłoni. Niestety koszmar trwał nadal. Gdy odprawiający obrzęd ksiądz rzucił na urnę grudkę ziemi, ogarnęła ją fala gorzkiego płaczu i ze szlochem padła w ramiona ojca.

Odejście Klary zaszokowało całą rodzinę. Wojciech trwał bardzo długo w stanie zaprzeczenia i udawał, że Klara nie odeszła naprawdę, ale gdzieś wyjechała, jak to często przez ostatnie lata robiła. Gizelę odejście Klary najpierw zezłościło. Uważała, że matka umarła tak wcześnie z własnej winy i głupoty. Zarobiła sobie na tę chorobę, bo mimo problemów trawiennych nie trzymała diety, paliła jak parowóz i nie dbała o siebie. Była też zbyt uległa wobec ludzi i pożarł ją stres.

Gizela nagle zdała sobie sprawę, że teraz, gdy narozrabia, już nie będzie miała gdzie schować się przed całym światem. Będzie musiała radzić sobie z problemami sama. Już Klara nie obejmie jej jak małej dziewczynki i nie powie najbardziej krnąbrnej i niepokornej ze swoich córek: „Kochanie, tak się nie robi, najpierw się myśli, a później działa. Z ludźmi trzeba postępować dyplomatycznie. Pokorne cielę dwie matki ssie”. I to ją najbardziej złościło, a być może i przerażało. Zresztą trudno jej było w tym momencie zidentyfikować składniki kotła pełnego wrzących uczuć, którym stało się jej wnętrze.

* * *

Gizela była bardzo zdziwiona, gdy po miesiącu ciszy i braku jakiegokolwiek porozumienia na linii ona – ojciec, właśnie ten nieugięty, rzadko przebaczający Wojciech stanął w drzwiach wynajętego maciupeńkiego mieszkanka córki. Przez ostatni czas mocno posiwiał, przygarbił się, schudł. Śmierć Klary zabrała mu dawną energię. Ulotniła się gdzieś pewna, wręcz wojskowa postawa. W drzwiach zobaczyła przygaszonego mężczyznę.

– Długo zastanawiałem się, czy przekazać pakunek, który dla ciebie zostawiła matka – powiedział i wyciągnął z torby karton przewiązany niebieską, wyblakłą wstążką. – Klara wymusiła na mnie obietnicę, abym tobie oddał jej pamiętniki – kontynuował, nie patrząc na zaskoczoną Gizelę. – Umierając, nie potrafiła sobie poradzić z tym, że nie opowiedziała ci prawdy o sobie. Byłem temu przeciwny. Prosiłem, aby tego nie robiła, bo komu dziś ta prawda jest potrzebna, ale uparła się. Wymusiła na mnie obietnicę, że przekażę tobie cząstkę jej życia. Teraz możesz z tym zrobić, co zechcesz. Już dłużej nie mogę udawać, że nie widzę kartonu stojącego w kącie pokoju. Co noc dręczą mnie koszmary. Dzisiaj w nocy śniła mi się twoja matka. Była taka, jak przed laty. Gdy przebudziłem się, podjąłem decyzję, że to ty zadecydujesz, czy zajrzeć w przeszłość. Masz do tego największe prawo.

Siwiejący mężczyzna ciężko usiadł na brzegu sofy. Zamyślił się.

– Musimy ze sobą porozmawiać. To głupota, abyśmy nadal udawali, że jesteśmy sobie obcy, bo tak nie jest. To, że nie zawsze ze sobą zgadzaliśmy się, że nie chciałaś słuchać moich rad i postępowałaś po swojemu, to jeszcze nie tragedia. Klara mawiała, że każdy ma prawo do własnych błędów i uczenia się na nich. Ja z miłości chciałem ustrzec cię przed nimi. Po co cierpieć, gdy można iść prostą drogą? Po co sobie gmatwać życie? Ostatnia nasza kłótnia była głupia – powiedział ze smutkiem Wojciech i prowadził dalej swój monolog, nie zważając na brak odpowiedzi ze strony córki. – Twoje siostry łatwiej poradziły sobie ze śmiercią matki, bo już nie są same. – kontynuował. – Nawet Zuzia twardo stoi na nogach. Jedynie ty nadal nie masz pomysłu na swoje życie i od śmierci Klary nic się nie zmieniło. Ciągle za czymś gonisz, czegoś szukasz. Nie potrafię ciebie zrozumieć. Wszystkich swoich, pożal się Boże, facetów pogoniłaś, i co? Zresztą, jakbyś tego nie zrobiła, to i tak sami pouciekaliby. Jak myślisz dalej żyć? A twoja praca? To bezmyślne machanie piórem dla tanich szmatławców? Wszystko na wodzie patykiem pisane. Po co tyle lat nauki?

W Wojciechu zaczęły grać długo powstrzymywane emocje. Zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki, ale po chwili się opanował.

– Gdy wreszcie zdecydowałaś się na studia prawnicze, odetchnąłem z ulgą. Pomyślałem sobie, że zrobisz coś konkretnego, co da tobie chleb. A ty co? Zrezygnowałaś z aplikacji i przerzuciłaś się na jakieś durne studia podyplomowe. Co w przyszłości chcesz robić? Po co ci było tyle lat kucia przepisów. Zobacz, jak adwokaci zarabiają. Z pewnością nie tysiąc pięćset na miesiąc, jak teraz wyciągasz. Gdybym nie opłacał czynszu za twoje mieszkanie, to z tego, co zostałoby z tej marnej pensyjki, dawno umarłabyś z głodu! – Ton głosu mężczyzny skoczył o oktawę wyżej.

– Ty jak zwykle, najpierw z gałązką oliwną, a za chwilę łapiesz za nóż, aby mi dopieprzyć. Norma! Ja nie zamierzam robić tak, jak ty byś sobie życzył. Tańczyć, jak mi zagrasz! Mam w dupie twoje mądrości. Sam sobie tak żyj. Wara od mojego życia. Zapomniałeś, że już nie mam dwóch warkoczyków z kokardkami? Obudź się! Nie żyję po to, aby ciebie zadowalać. Myślę, że już wystarczy mi twojego domowego pruskiego drylu. Jak myślisz, dlaczego tak szybko wybyłam z chaty? Po prostu miałam dość tego twojego „padnij, powstań, w dwuszeregu zbiórka, baczność!”. Wystarczy, że matka tak robiła całe życie. I co z tego miała? Cztery deski i garstkę piachu na odchodne! – nie wytrzymała Gizela, choć obiecywała sobie w duchu, że tym razem nie da się sprowokować. Skoro ojciec pokonał swoją dumę i pierwszy do niej przyszedł, uszanuje to i wreszcie zakopie topór wojenny.

– Zamknij się! Nie waż się tak mówić o matce! – wysyczał Wojciech, ale nic więcej nie powiedział, ku wielkiemu zdziwieniu Gizeli. Tylko poczerwieniał na twarzy. Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Po chwili, uspokojony, kontynuował już normalnym tonem:

– Niewiele wiesz o różnych sprawach w naszym życiu, więc może z pamiętnikami Klary to jednak dobry pomysł. Poczytaj, przemyśl, a może później łatwiej będzie się nam dogadać. Nie wiem, co jest w zapiskach Klary, bo ich nie czytałem, skoro są przeznaczone dla ciebie. Z pewnością jednak poznasz nas lepiej. Może nasze błędy ustrzegą cię przed kłopotami. Wiedz jednak, że bardzo cię kocham. I tego nic nie zmieni.

Przeszedł do przedpokoju i sięgnął po szalik oraz kurtkę. Pośpiesznie się ubrał.

– To cześć! Zajrzyj do mnie od czasu do czasu. Ja nie gryzę. A twoje siostry też się skarżą, że o nich zapominasz. Pamiętaj, że rodzina to coś najważniejszego na świecie.

Energicznie złapał za klamkę i wyszedł, zostawiając zdziwioną Gizelę z pakunkiem w rękach.

Rozdział IKlara i Wojtek

– Dziwny jest ten kraj. Pola, lasy, pagórki i oświetlone autostrady – pomyślała Gizela, zamykając oczy. Była już zmęczona całodzienną podróżą. Noc poprzedzającą wylot do nieznanego kraju przewierciła się w pościeli. Nie spała, bijąc się z myślami. Nie była pewna, czy powinna lecieć. Chciała tego, ale równocześnie bała się podróży. Nie wiedziała, co przyniesie. Jednak musiała rozwikłać do końca tajemniczą zagadkę, która przewróciła jej życie do góry nogami. Jeszcze nie potrafiła zorientować się, co w ich rodzinie było prawdą, a co fałszem. Klamka zapadła, gdy zabukowała bilety.

W sobotę wczesnym rankiem wyskoczyła z łóżka. Po krótkim namyśle, bo na dłuższy nie miała czasu, do bagażu włożyła kolorowe zeszyty.

– Będę miała czas na spokojne zastanowienie się – pomyślała, zawiązując adidasy. Najpierw musiała dostać się do Warszawy, a później długo czekała na lotnisku na połączenie do Luksemburga. Lot przebiegł spokojnie. Lotnisko w Luksemburgu zlokalizowane było na obrzeżach miasta. Po odprawie i odebraniu bagaży cierpliwie czekała w holu, obserwując śpieszących się podróżnych, czułe powitania i pożegnania. Czekała na mężczyznę, który miał odebrać ją z lotniska. Nie wiedziała, czego oczekiwać i jak się z nim porozumie.

Czy zna język angielski, a może rosyjski? – zastanawiała się, obserwując ludzi. Mało prawdopodobne, aby mówił po polsku.

Nagle zauważyła niezbyt wysokiego, przeciętnej urody blondyna. Miał przy sobie zdjęcie i uważnie przyglądał się wszystkim pasażerom, a szczególnie kobietom.

– Bonjour! – powiedział, podchodząc do Gizeli.

– Mademoiselle Gisèle?

– Oui! – odpowiedziała dziewczyna, błogosławiąc w duszy matkę, która upierała się, aby córka uczyła się języka francuskiego. Niestety Gizela wytrwała jedynie rok, a później odmówiła chodzenia na dodatkowe lekcje. Zresztą popierał ją w tym Wojtek. Wobec takiej przewagi sił matka wycofała się i już później nie nalegała. Obecnie w pamięci dziewczyny pozostało niewiele zwrotów. Przed wyjazdem nie miała wiele czasu na odświeżenie tych marnych wiadomości, ale zdanie, które wypowiedział mężczyzna, zrozumiała.

– François! – przedstawił się z uśmiechem i wyrzucił z siebie potok francuskich słów, opacznie myśląc, że Gizela doskonale zna język francuski.

– Je comprends pas! – przerwała mu wyszukanym w pamięci zwrotem, rozkładając ręce i ubierając twarz w nieśmiały, przepraszający uśmiech. Cała sytuacja, mimo iż nic w niej nie powinno Gizeli zaskoczyć, była żenująca.

– Pardon!

Pokiwał ze zrozumieniem głową i schylił się po wielką walizkę. Drugą ręką pochwycił kuferek z kosmetykami, który stał obok, i szybkim krokiem skierował się w stronę wyjścia. Gizela pozbierała porzucone siatki, w których przywiozła powitalne prezenty, i podążyła w ślad za nim.

Samochód monotonnie kołysał. Szumiała klimatyzacja. Kierowca od czasu do czasu spoglądał na nią i uśmiechał się, ale nic nie mówił. Zamknęła oczy i pod powiekami pojawił się obraz pokoju, w którym mieszkała przez ostatnie parę lat. Siedziała na podłodze obok łóżka. Był wieczór. Lampka nocna oświetlała jej dłonie, które mocowały się z taśmami zabezpieczającymi pudełko przed otwarciem. W końcu dostała się do środka. Wnętrze zawierało parę różnokolorowych, wyblakłych, grubych zeszytów, zapisanych ręką Klary. Wzięła do ręki pierwszy z nich. Na błękitnej okładce pysznił się piękny, kolorowy motyl. Był niezwykły. Przyglądając się mu dokładniej, zauważyła, że przypominał trochę otwierający się do słońca, egzotyczny kwiat. Otwarła zeszyt. Pismo było szybkie, miejscami mało wyraźne. Kartki pożółkły, atrament wyblakł. Jedynie karty zapisane długopisem były wyraźniejsze. Wzruszyło ją pismo matki. Poczuła, że trzyma w ręku obraz jej życia, ułamki myśli. Nagle zza okładki wysunęła się biała koperta, zaadresowana właśnie do niej. Trzęsącymi się rękami otwarła ją i ze wzruszeniem zaczęła czytać.

List do Gizeli

Kochana córeczko! Pewnie zdziwiona będziesz, że daję Tobie swójpamiętnik, a może nawet, że pisałam go. Przecież to takie trywialnei melodramatyczne. Tak dalekie ode mnie. A jednak nie zawszeczłowiek jest taki, jaki się innym wydaje, szczególnie jeśli chodzio uczucia…

Po przeczytaniu zapisków dotyczących moich uczuć i myśli orazrelacji zdarzeń, które miały wpływ na trudne czasem decyzje,zrozumiesz, dlaczego to zrobiłam. Trochę boję się Twojej oceny, aleważniejsze w tej chwili jest, abyś poznała prawdę o mnie, moim życiu,a zarazem o Tobie.

Piszę pamiętnik od wielu lat. Porządkuję w ten sposób chaos, któryniepostrzeżenie wkradał się w moje życie. Teraz czasami wklejamw niego swoje myśli z dużo późniejszego okresu. To moja korekta,a zarazem uczuciowa interpretacja tamtej rzeczywistości. Zawszemiałam problemy z mówieniem. Ludzie uważali mnie za osobę skrytą.Dużo łatwiej było mi zebrać myśli i poukładać je na stronach zeszytu.Przyglądając się w ten sposób sobie, zarazem porządkowałam swojewnętrze. Próbowałam rozsupłać węzły, w które plątało się mojeżycie. Wygrzebując uczucia, czułam się, jakbym wykładała swojeskarby na biały obrus. Przez wiele lat chowałam je jak srokaświecidełka, do gniazda pamięci. Kolorowe szkiełka chwil, kręcące sięw kalejdoskopie życia. Z wielu względów musiałam to zrobić. Terazczas, abym przejrzała, co zgromadziłam przez wszystkie dnie, tygodnie,lata.

Kochanie, nie wiem, dlaczego czasami czuję się bardzo samotna. Toparadoks, że żyję pomiędzy ludźmi, w rodzinie, ale to pamiętnik stajesię moim powiernikiem. A ja na siłę chcę wierzyć, że ma swojepapierowe serce i nie skarżę się w przestrzeń. W zasadzie to nawetnie jest skarga. To rozmowa z Klarą, siedzącą sobie gdzieś tamwe mnie. Mówię do siebie, zwierzam się sobie i siebie o radęproszę. Co innego uczucia. Te, jak motyle, łapię w siatkę pamięcii odkładam na półkę, gdzieś w zakamarkach mojego wnętrza.Może kiedyś pozwolę, aby wyfrunęły i zatrzepotały w słońcukolorowymi skrzydełkami? Mam nadzieję, że nie będzie to kres ichżycia. Nie zawsze potrafię zrozumieć siebie. Nie wiem, dlaczegopełna jestem pytań, wątpliwości, obaw… Po tylu latach, po tyludoświadczeniach?

– Więc, jak to z Tobą, Klaro, jest? Kim jesteś? – zadaję sobiepytanie.

Szczerze mówiąc, to nawet nie bardzo wiem, jak powinnam na nieodpowiedzieć. A swoją drogą, czy nie jest to śmieszne i żałosne, że natym etapie życia gubię się w rzeczywistości?

Z pewnością jestem żoną, matką, babcią… To moje życiowe role, alekim jestem Ja, Klara? Czy, taka obdarta z ról, godna jestembezwarunkowej miłości? Kto powinien mi na to pytanie dać odpowiedź?Sama nie potrafię. Dlaczego to takie trudne?

W sprawach uczuć zawsze byłam naiwna. Dlatego, gdy przyszłamiłość, rzuciłam się w nią jak w rzekę. Zapomniałam o jednymistotnym szczególe, że nie mam karty pływackiej, więc wchłonęła mnie,porwała w wiry. Wiele lat nie czułam siebie… Teraz płynę corazbardziej świadomie. Świat powoli zaczyna mieć kształty. Widzę sińce,rany, zadrapania. Teraz jestem jak drzewo wyrwane z korzeniami,które płynie i płynie ku wielkiemu morzu nieskończoności. Gdzieś tamw środku kołacze się serce. Tęskni za ziemią, w którą mogłoby zapuścićkorzenie. Moje zielone serce chce na nowo poczuć twardość i żyznośćgleby, wiatr pieszczący gałęzie. Chcę mocno wrosnąć w życie. Twardostać na nogach i wypuszczać nowe pędy, decydując o ich ilościi miejscu. Nie chcę, aby ktoś decydował o tym, jak żyję i comam czuć. Aby dyktował, czy mogę odczuwać żal, rozczarowanie,strach. Teraz wypełnia mnie wielki smutek. I wiem, że mamdo niego prawo. Mam prawo do wahania się, co zrobić. Mamprawo do łez za taką miłością, jaką sobie wymarzyłam i jakąsama daję. Tak bardzo kochałam, że prawie sprzedałam duszę.Dlaczego? Przecież zgodziłam się na wyrwanie mnie z korzeniamii wrzucenie w rwący nurt. A jednak tęsknię za wiatrem, porannąrosą, słońcem, a nawet za deszczem, mrozem, śniegiem. Chcęwszystko przeżywać świadomie i intensywnie. Chcę, aby światnie był tylko różnokolorowymi smugami, ale aby miał kształty.Myślałam, że miłość mnie wesprze, pomoże. Może istnieje gdzieśtaka miłość. Może nie jest to tylko miłość do dzieci, rodziców,rodzeństwa…

Teraz wiem, że rzeka, jak to rzeka, nie zawsze potrafi być delikatna.Zdradziecko porywa, wyrywa, wiruje i nie daje szans. A czasemwylewa. No chyba, że jest uregulowana, ale czy ktoś potrafi całkowicieuregulować rzekę? Nie chcę zgnić w jej nurtach i w końcu utonąć.Wiem, że trudno bez miłości, ale… Widać w bukiecie ślubnym dostałamsame dmuchawce i wiatr lat powoli rozdmuchuje małe wiatraczkiradości, czułości i bezpieczeństwa.

Z każdą zmarszczką, z każdą bezsenną nocą w przestrzeń niebytuodpływają małe łódeczki bliskości. Port moich ramion coraz bardziejpustoszeje. Stoję na krawędzi klifu. Pode mną kotłuje się wzburzonasamotność, wyjąc jak potępieniec i próbując złapać mnie za stopy. Tomoja fala tsunami. Piętrzy się, budzi zgrozę. Czy dosięgnie mojegoserca?…

Tu list urywał się. Jednak jego treść zaciekawiła Gizelę i zmusiła do sięgnięcia po zapiski pamiętnika.

Pamiętnik Klary, czerwiec 1973 r.

– Mamo, czy mogę pójść na urodziny do Aldony? – Klara,pomimo iż już parę lat pracowała, nie wyzbyła się dziecięcychnawyków i pytała matkę o zgodę na wyjście z domu. Annę to bardzodenerwowało.

– Gdy byłaś nastolatką, to wymykałaś się po cichu, a ja umierałamz niepokoju. Teraz, gdy już nie musisz pytać o zgodę, to zamęczaszmnie tym „mamo, czy mogę?”. Przestań, bo w końcu nie wytrzymami usłyszysz parę nieprzyjemnych słów. Zawsze byłaś przewrotna!Pamiętasz, jak w wieku szesnastu lat pojechałaś z kolegami nadjezioro? Wszyscy po południu wrócili do domów, a ciebie niebyło. Umieraliśmy z ojcem ze strachu. Przetrząsnęliśmy całąokolicę. Odwiedziliśmy wszystkie koleżanki. Już myśleliśmy, że sięutopiłaś. A ty jakby nigdy nic wróciłaś przed północą. Byłaśroześmiana i zadowolona. Okazało się, że wstąpiłaś tylko na chwilę doznajomych, a potem…? Musiało mi wystarczyć twoje tłumaczenie, żesię zasiedziałaś. Po prostu do głowy ci nie przyszło, że trzebapowiadomić rodziców, gdzie jesteś. Nie pomyślałaś, że możemy sięmartwić? Pamiętam, że umierałam ze strachu. Oczami wyobraźniwidziałam ciebie martwą, spoczywającą gdzieś na dnie jeziora, alboporzuconą przez zboczeńca na skraju lasu. Przeżywałam wtedygehennę. Nie chciałaś tego zrozumieć. Zawsze wszystko robisz naodwrót!

– Mamo, to nie byłam ja, a Lilka, która przebywała u nas nawakacjach. Przypomnij sobie, jak pomagałam wam jej szukać. Ale tyjak zwykle musisz mi przypisywać wszystko, co złe. Nie potrafięzrozumieć dlaczego.

– Bo uważam, że jesteś straszną egoistką! Teraz też zajmujesz sięswoimi bazgrołami, zamiast przynieść mi ze sklepu piwo. Obiecałaś, żepójdziesz za chwilę, a już minęły dwie godziny. Wiesz doskonale, że bezpiwa nie zakręcę włosów.

Uwaga matki wygoniła Klarę od sztalug, które od paru dni staływ jej pokoju. Ze złością pozbierała pędzle i włożyła do słoika.Zabrała się do systematycznego oczyszczania farby spomiędzywłosia. Jeszcze raz spojrzała na swoje dzieło. Podobały się jejróżowo-białe pęki kwiatów jabłoni, których piękno próbowaławydobyć z pamięci i przenieść na karton. W zasadzie chciałazarejestrować swój nastrój sprzed paru tygodni, kiedy to jeszcze była donieprzytomności zadurzona w Stefanie. Malując, przypominała sobiewewnętrzną lekkość, wzruszenie rozszalałą wiosną, jaskrawą zieleniąi fajerwerkami kwiatów, które wybuchały wokół, z dnia na dzień corazbarwniej malując świat. Pociągnięcia pędzla pozwalały jej przywołaćz pamięci uczucie, którego wtedy doświadczała każdego dnia.Wrażenie wzlatywania ponad horyzont, jakby była na wielkiejhuśtawce, która unosiła ją coraz wyżej i wyżej ku błękitnemuniebu, białym obłokom, przypominającym do złudzenia wielkie,miękkie kule cukrowej waty. Patrząc na obraz, nie odnalazła w nimlekkości szczęśliwych dni i wspomnienia specyficznego drżenia serca.Zrobiło jej się smutno. Doświadczyła nagłego uczucia pustkii beznadziejności.

Przechodząc obok sklepowej witryny, przyjrzała się swojej sylwetce.Oględziny poprawiły humor.

Nawet nieźle! Spódnica leży doskonale. Dobrze, że schudłam. Tenszeroki pasek świetnie podkreśla wąską talię – stwierdziła w duchu. Aledla kogo mam się stroić? Rozstałam się ze Stefanem. I dobrze! Byłdenerwujący! Zresztą, gdy się dowiedziałam, że mnie oszukał, tojuż nie miałam żadnych skrupułów – podsumowała poprzednizwiązek.

Szybko załatwiła sprawunek i zaniosła matce.

– Po co idę do Aldony? – powtórzyła pytanie matki i w ramachwyjaśnienia dodała: – Na prywatkę. Wiem, że powinnamprzygotowywać się do egzaminu, kuć wiedzę, a nie trwonić czas.Wiem, co chcesz mi powiedzieć! – stwierdziła z przekąsem, uprzedzającjej utyskiwania.

Z mocnym postanowieniem, że będzie tylko godzinkę, weszła dodomu przyjaciółki. Już od progu wpadła w objęcia Aldony i dźwiękówprzeboju Beatlesów. Kochała ich. Wszystkich. Aldona była jejserdeczną przyjaciółką, od kiedy tylko zaczęły razem chodzić dopierwszej klasy szkoły podstawowej. Nie przeszkadzało jej to, że byłyjak ogień i woda. Po prostu uzupełniały się i nigdy nie dochodziłopomiędzy nimi do żadnych sprzeczek. To właśnie Aldona zaraziła jąswoją miłością do zarośniętych przystojnych angielskich chłopców,którzy pięknie i głośno śpiewali. Poza tym wywoływali wyrazdezaprobaty na twarzach większości rodziców, również Anny i jej męża.To Klarze w zupełności wystarczyłoby, aby zachwycić się nowąmuzyką, nawet gdyby była dużo gorsza.

Postanowienie, aby nie trwonić czasu, odleciało w przestrzeń,a ona bawiła się świetnie.

Pokój Aldony był mały i ciasny. Koleżanka dzieliła go z siostrą.Klara lubiła drobną Iwonkę, indywidualistkę, przypominającą jej szarąkocicę, zawsze chodzącą swoimi drogami. Nie była podobna do Aldony,pomimo iż siostry dzieliła niewielka różnica wieku i zazwyczajmiały wspólnych znajomych. Różniły się zarówno zewnętrznie, jaki wewnętrznie.

Młodsza, jednak dużo poważniejsza niż przyjaciółka Iwona niezwracała uwagi na liczne rzesze chłopców, przemieszczającychsię przez ich mieszkanie, jakby to był dworzec autobusowy. Tobardziej oni byli zainteresowani szarooką szatynką, która bawiła sięw ich towarzystwie, ale myślami błądziła całkiem gdzieś indziej.Tego wieczoru również. Fizycznie przebywała w swojej częścipokoju, ale nieprzytomny wzrok mówił, że myślami była bardzodaleko.

Klara pomachała Iwonie. Jednak ta jej nie zauważyła. Nadalsiedziała na swoim tapczanie i zawzięcie dogryzała ogryzek jabłka, niezwracając uwagi na towarzystwo.

Pomieszczenie przedzielała meblościanka. W jednej części nawąskim, jednoosobowym tapczanie, ściśnięci jak śledzie w beczce,siedzieli chłopcy. Popijali kompot, do którego dolewali sobie pokryjomu wódkę. Rodzice Aldony oficjalnie nie zgadzali się na piciealkoholu, ale starali się nie zauważać podchmielonego towarzystwacórki. Dziewczyny podrygiwały obok stołu, tęsknie spoglądającw stronę chłopców. W kącie samotnie, przestępując z nogi nanogę, tańczyły dwie pary. Jakiś chudy dryblas kiwał się z małą,grubiutką, nieładną dziewczyną, wtuloną w niego i wpatrzonąw schyloną nisko głowę chłopaka. Starał się objąć jej wystającepośladki, a ona uparcie przesuwała mu dłonie w stronę pasa. Klarapopatrzyła na nich z politowaniem, zastanawiając się, jak małetrzeba mieć powodzenie i nisko upaść, aby godzić się na takąmordęgę.

Pokój był zatłoczony. Aldona była bardzo lubiana przez kolegów,a prywatki u niej witane były z dużym entuzjazmem. PrzyjaciółkaKlary była wysoka i zgrabna. Na chłopców działała jak magnesi zawsze przy swoim boku miała jakiegoś „absztyfikanta”, jak tomówiła Anna, która nie była zachwycona faktem, że Klara właśnieAldonę zalicza do grona swoich najlepszych koleżanek.

Po paru godzinach Klara miała dość ckliwych melodii, wolnychkawałków, przy których chłopcy przyklejali się do jej ciała. Czuła ichpot, gorąco buchające od opalonych ramion, wypukłości erotycznychmiejsc i krępowała ją ta zbytnia bliskość. Do żadnego z nich nie czułapociągu fizycznego. Nie rozumiała, o czym opowiadały koleżanki,gdy historia dochodziła do momentu „miękkich kolan”. Usiadław kącie, na tapczanie, który niedawno opuściła Iwona, i zapaliłapapierosa. Popijała kompot. Znudzona, patrzyła na snujące sięw tanecznych objęciach pary. Nagle przysiadł się do niej Wojtek.Znała go z widzenia. Przechodził często pod oknami ich domu. Byłwysoki, ale nie należał do chłopców, za którymi „panny pędząsznurem”.

– Daj zapalić – poprosił. – Widzę, że nie masz humoru. Nielubisz się bawić? Myślałem, że lubisz tańczyć. Widziałem cię nawystępach zespołu ludowego. Może tylko tańczysz kujawiaka albooberka?

Wojtek wstał i podszedł do okna. Odsunął firankę i strzepnąłpopiół za parapet.

– Aldona, nie masz czasem płyty z folklorem, bo goście ci sięnudzą? – krzyknął w stronę gospodyni.

– Aleś wymyślił! – Aldona nie była w humorze. Wychodziłaz Bogdanem do przedpokoju. Oboje byli zdenerwowani.

Klara wstała. Za oknem było ciemno. Dawno minęła dwudziestadruga. Pomyślała, że jeszcze się trochę pouczy. Ulotniła się po angielsku,nie chcąc narażać się na szukanie wykrętów i przekomarzaniez towarzystwem, które już miało lekko w czubie, bo „pękło parębutelek”. Aldona nie zatrzymywała jej. Zajęta była w kuchni rozmowąz Bogdanem. Klara wiedziała o tym, co przyjaciółka zamierzałazakomunikować swojemu chłopakowi, i zadziwiona była, że wybrała takniefortunny moment.

– Nie mówi się mężczyźnie o tym, że zostanie ojcem dziecka,w przerwie pomiędzy tańcem przy dźwiękach longplaya Beatlesówa Niemena – pomyślała z przekąsem.

Czy tak właśnie myślała? Tydzień temu broniła jak lwica swojegopoglądu na temat miłości, wierności, seksu. Bardzo chciała byćpostępowa. Podobało jej się hasło rewolucji seksualnej, która dawałamożliwość walki z pruderią. Stawiała na jednej płaszczyźnie kobietyi mężczyzn, ale nie mogła pogodzić się na odzieranie najpiękniejszegoludzkiego uczucia z osłony romantyzmu. Nie potrafiła wyobrazić sobieseksualnych kontaktów z kimś, kogo się nie kocha. Szła wolno w stronędomu. Gonił ją zapach ostatnich przekwitających bzów. Powietrze byłociepłe i aromatyczne. Od czasu do czasu czuła na odkrytych łydkachpowiew zimna, jakby wpadała w chłodną niszę, ale za moment znowuotulało ją ciepło.

– Poczekaj, co tak gnasz! – usłyszała głos Wojtka i za chwilępoczuła, że obejmują ją mocne ramiona. Pochyliła się do przodui oswobodziła z niechcianego, czułego gestu.

– Idę do domu. Muszę kuć – odpowiedziała, chcąc pozbyć siętowarzystwa.

– Ale jesteś dzika! – zauważył z przekąsem Wojtek. – Ja tu gnamza tobą, mało nóg nie połamię, a ty mnie zbywasz. Podkujesz jutro,dziś za piękny wieczór. Chodź na spacer. Pokażę ci moje miejsce.Chodź tędy.

Mężczyzna ujął ją za rękę i nagle poczuła, jak bardzo ciepłe madłonie. Mocne i gorące. Wydało jej się, że to ciepło udziela się jejpalcom i przepływa aż do łokcia. Posłusznie dała się poprowadzićwąską dróżką, pomiędzy szpalerem lip. Lekki wietrzyk kołysał lampyrozwieszone pomiędzy koronami drzew. Na kostkach bruku migałycienie liści, konarów. Szli w oświetlonym zielenią szpalerze, a nad ichgłowami krążyły z metalicznym szumem zwabione do światłachrabąszcze. Nagle powiał mocniejszy wiatr i z drzewa oderwał sięprzywiędły liść z kawałkiem cienkiej gałązki. Jak zielony szybowiecwylądował na głowie Klary. Wplątał się w jej miedziane włosy.Wystraszyła się, że to chrabąszcz. Potrząsnęła czupryną, aby gostrącić.

– Poczekaj, zaraz ci go wyciągnę.

Wojciech zatrzymał się. Był dużo wyższy od Klary. Z łatwościąodgarnął pęk włosów i uwolnił intruza. Stali pod lampą. Klarapotrząsnęła grzywką i spojrzała w górę. Chłopiec stał z podniesionąręką, z której zdmuchiwał listek. Na moment spuścił wzrok. Miałbłękitne, ciepłe oczy i szeroki uśmiech. Patrzył na Klarę tak, jak niktdotąd.

Lipiec 1973 rok

Dzień był wyjątkowo gorący. Wojtek siedział w fotelu, a Klara wrazz książkami rozłożyła się na dywanie i oparła plecy o bok tapczanu.Otwarte okna wpuszczały do pokoju tępy szum miejskiej ulicy,nabrzmiały zapachem spalin i kurzu. Słuchali muzyki, bo Wojtekpożyczył od Grzegorza nowy longplay Rolling Stonesów, a trochę sięuczyli. Każde z nich miało swoje powody, aby jeszcze trochę pozaglądaćw książki, chociaż były wakacje. Klara we wrześniu zdawała egzaminwstępny na wymarzony kierunek studiów, a Wojtek zawalił sesjęi miał egzamin poprawkowy.

Od pamiętnego wieczornego spaceru spotykali się dosyć często.Wojtek, gdy tylko mógł, wpadał do Klary. Za każdym razem udawał, żejest to czysty przypadek. Rozmawiali, uczyli się i poznawali bliżej.Klara dziwnie czuła się w towarzystwie chłopaka. Opanowywał ją jakiśnieokreślony niepokój i nie potrafiła zdecydować, co jest jegoźródłem. Chłopak wyraźnie ją denerwował, ale gdy parę dni nie siępojawiał, czuła brak jego śmiechu, uwag, obecności. Tak jakby naglezniknął z jej pokoju ulubiony fotel, który nie był wprawdzie zbytpiękny, ale lubiła z książką w ręku zagłębiać się w jego wnętrze, bobył wygodny. Poza tym tak dobrze pasował do pustego kąta podoknem.

Dzisiaj też bardzo się ucieszyła, gdy Wojtek przyszedł, przynoszącksiążkę, której od dawna szukała w bibliotekach. Chłopak wiedział,jak bardzo jej na niej zależy, i zadał sobie wiele trudu, aby jązdobyć.

Przerzucając kartki, spod grzywki przyglądała się Wojtkowi.Trzymał w ręce notatnik, a na kolanach dwa podręczniki. Wyraźnie cośsprawdzał, liczył. Jego czoło było pocięte krzywymi liniami zmarszczek,jak wzburzone morze. Oczy co jakiś czas rzucały pioruny w stronęnieszczęsnego notatnika. Widać nie radził sobie z obliczeniami.Kosmyk niesfornych włosów spadał mu na czoło. Odgarniał goz niecierpliwością i nieukrywanym rozdrażnieniem. W pewnej chwilirozpiął koszulę i zobaczyła na piersi chłopca kępę ciemnych włosów.Widok ich niespodziewanie ją zażenował. Nastrój w jednej chwili zrobiłsię bardzo intymny. Poczuła, że pokój skurczył się do wielkościchusteczki do nosa. Wydawało jej się, że powietrze jest ciężkie,naładowane elektrycznymi ładunkami. Nie wytrzymała napięcia.Wstała, zrzucając z kolan książkę.

– Przyniosę coś do picia. Jest bardzo gorąco. Pewnie będzie burza –powiedziała drżącym głosem, uciekając do kuchni.

Co ty wyprawiasz idiotko?! – upominała siebie i nie potrafiłazrozumieć, skąd się wziął ten dziwny wstyd, który ją ogarnął. Na dniewstydu było coś jeszcze, ale nie potrafiła określić co. Długą chwilęsiedziała przy kuchennym stole, delektując się chłodem cieniarzucanego przez sad, wchodzący prawie w okna.

Ty tchórzu, ty głupi dzieciaku. Masz w tej chwili wracać do pokoju,jakby nic się nie stało, bo przecież tak jest. Coś zaczynasz sobie roićw tej durnowatej, zakutej pale. Więc skończ z tym i nie graj roli„trzpiotki-idiotki” – strofowała siebie.

Nalała wody do szklanek i weszła z powrotem do pokoju.

– Już długo kiblujemy przy tej nauce. Ucz się, dziecko ucz, bonauka to potęgi klucz, jak ten klucz zdobędziesz, może woźnąbędziesz – zażartował Wojtek i duszkiem wypił wodę. – Słuchaj,dzieweczko, ona nie słucha! – Roześmiał się i chwycił Klarę za rękę. –Chodźmy nad wodę. Połazimy trochę. Świeże powietrze dobrze namzrobi.

Całe popołudnie spacerowali po parku. Dziwne uczucie, któreopanowało Klarę, rozwiało się na wietrze, przepojonym zapachemświeżo ściętej trawy. Myśli rozleniwiły się i z rzadka tylko przepływałyprzez głowę dziewczyny.

Nie chciało się im wracać do nauki i gorących murów. Późnympopołudniem, gdy szli wzdłuż rzeki, odkryli mały domek, ukrytyw krzewach. Stał nad brzegiem wąskiego strumyka, wpadającego dorzeki. Był opuszczony. Stare, na wpół zmurszałe okiennice zwisałysmętnie, każda w innej pozycji. Po ogrodzeniu pozostało jednozniszczone przęsło płotu. Usiedli w gęstej trawie. Oparci plecamio przęsło ogrodzenia, patrzyli na chylące się ku zachodowi słońce.Przygasało i zaczynało nabierać karminowej barwy. Co chwilę jegotarczę zasłaniały ciemne obłoki. Zerwał się wiatr. Klara poczułazdenerwowanie. Gdy zimny powiew bezlitośnie smagnął jej gołeramiona, wzdrygnęła się.

– Chodźmy, jest mi chłodno – powiedziała, wstając z trawy.

– Szkoda, że nie mam żadnego swetra. – Wojtek też się podniósł. –Chodź, ogrzeję cię ramieniem.

Klara poczuła gorące ramię, które objęło jej plecy. Podniosławzrok i w tym momencie usta jej ogarnęło ciepło niepewnegopocałunku. W pierwszej chwili chciała szarpnąć się do tyłu, aledelikatność chłopca ją rozbroiła. Poczuła wzruszenie. Lekko rozchyliłausta.

Objętych, całujących się do utraty tchu, zastała wieczorna rosa.Klara na twarzy miała delikatny uśmiech i wyraz rozmarzenia. Wojtekpatrzył na nią nieprzytomnym, czułym wzrokiem.

Gizela doszła do końca strony, ale pomiędzy kartkami pamiętnika tkwiła luźna biała kartka z pismem Klary. Zaciekawiona wyciągnęła ją i zaczęła czytać.

Zapiski, luty 2000 r.

Przez trzy miesiące jakoś było. Ani dobrze, ani źle. Określiłabymtemperaturę naszych relacji jako ledwie letnią. Ale już od długiegoczasu wiedziałam, że to tylko kolejny przeciętny okres w naszymzwariowanym cyklu. I nie myliłam się. Od paru dni obserwowałamnapływające ciemne chmury. Najpierw były to mini obłoczki podtytułem: „mam zły humor”. Z czasem atmosfera zgęstniała, a czarnechmury zakryły całe niebo. Z doświadczenia wiem, że takie chmurymogą jedynie przynieść burzę. Zaczęłam, więc jej wypatrywać. Wolęo burzy wiedzieć wcześniej, aby mnie nie zaskoczyła. Ale jak zwykledałam się podejść! Zaczęło się od głupich pytań, doprawionychodrobiną ironii.

– Czy ty jesteś głupia, czy totalnie mnie olewasz?! – zagrzmiało odhoryzontu. Potem była seria podobnych pytań. Kropla po kropli, ażlunęło! Strugi odbijały się echem złowrogich pytań.

Jak mogę nie słuchać? Jak mogę inaczej robić, niż tego chce pani władca? No właśnie! Jak? Jak? Jak?!! I rozszalała się burza.Z pewnością nie byłam w niej piorunochronem ani oliwą nawzburzonym morzu. Nie tym razem! Coś we mnie trzasnęło i dało siły,aby stawić czoła. Gdy emocje opadły i jak zwykle skorzystałamz wentyla bezpieczeństwa, czyli wyryczałam się do woli, powiedziałamdo siebie

– A jednak mogę inaczej zrobić, niż się po mnie oczekuje, i zrobięto!

– Brawo, jesteś dzielną wojowniczką. Tylko dlaczego dopieroteraz, po tylu latach? – pochwaliłam siebie, a za razem zganiłam.Postanowiłam zastanowić się nad sobą, ale nie bardzo wiedziałam,z której strony ruszyć problem. Byłam w środku jakiegoś ogromnegogordyjskiego węzła! Ani początku, ani końca, tylko ból, smutek, żali beznadzieja! Uchwyciłam się tego, co miałam pod ręką. Ociupinkasamoświadomości pomogła mi.

– Moja siła w analizowaniu uczuć – pomyślałam i zaczęłamanalizować. Wróciłam do minionego okresu i spróbowałam przyjrzećsię naszemu życiu, jakbym siedziała na teatralnej widowni i oglądałaspektakl z nami w rolach głównych. W naszym życiu często były nerwyz błahego powodu. I chwała, że czasem potrafiłam nie wchodzićw konflikty. Przecież już dawno opracowałam sobie strategiępostępowania z mężem. Wzięłam ją z księgi mądrości moich dwóchbabek. Była sednem obu z nich. Każda z moich babek na swój sposóbstosowała swoją politykę, aby nie podnosić rzuconej jej przez mężarękawicy i trwać w związku. Moje babki były tak różne. Inne były teżich powody zawarcia małżeństwa.

Babka Adela była kobietą światłą, która bardzo późno wstąpiław związek małżeński. W zasadzie chyba nie bardzo chciała tego, bobyła samodzielna, wolna i bała się, że małżeństwo tę wolność zabierze.Jednak zakochała się. Wybranek był w niej zadurzony do tego stopnia,że sam zorganizował całą uroczystość. Babce pozostało jedyniepogodzenie się z losem i odpowiedzenie „tak”, na sakramentalnepytanie, czy chce go za męża. Potem okazało się, że małżonek jestczłowiekiem energicznym, krewkim. To zaskoczyło Adelę, bobyła przekonana, że świata poza nią nie widzi i we wszystkimbędzie jej ustępował. Małżonek kochał Adelę, ale serce miał dośćprzestronne i znalazło się w nim miejsce dla paru flam. Całą swojąmądrość Adela musiała skierować na zorganizowanie sobie strategiipostępowania z mężem, aby ich stadło z powodu jakiegoś drobiazgu lubkolejnej dodatkowej „ukochanej” nie rozpadło się. Miłość ichprzetrwała dzięki strategii „pokorne ciele dwie matki ssie”. A Adeladzięki temu zachowała dużo wolności i niezależności. Częstostawiała na swoim, bo mąż miał miękkie, czułe serce. Bylebyw odpowiednim momencie za bardzo go nie naciskała i nie wchodziław oczy w chwili wściekłości. Przez wiele lat po śmierci ukochanegotęskniła za nim i odrzucała wszelkie inne możliwości wyjścia zamąż.

Babcia Felicja z kolei wyszła za mąż bardzo młodo. Ojciec szybkopozbył się jej z domu, dając jej duże wiano. Była jedną z paru córekw wieloosobowej rodzinie. Ochoczo została wydana za jurnego parobkaprzez zapobiegliwą macochę, która jak kukułka wyrzucała z domu nieswoje dzieci. Parobek miał prawie dwa metry wysokości, był szerokiw barach. Zrobił dobry interes na tym małżeństwie i w szybkim czasiestał się pierwszym gospodarzem we wsi. Nie myślał o takichbzdurach jak miłość. Teraz to on mógł rządzić, a żona stałasię tanią siłą roboczą. Była też świetnym „chłopcem do bicia”,na którym mógł wyładowywać swoje frustracje, i to w sensiedosłownym. Gonił Felicję do pracy, nawet wtedy, gdy urodziła mupierwsze dziecko. Były żniwa i brakowało rąk do pracy. Nieuznał porodu za odpowiedni powód, aby rezygnować z pracy napolu.

Felicja przetrwała dzięki uległości i wewnętrznemu uporowi.Na złość mężowi zapadła się w swój świat, odizolowując się odrzeczywistości chorobą psychiczną. Zmarła jako osoba zamężna.Ostatnie spojrzenie w stronę męża miało w sobie tak wielki ładuneknienawiści, że gdyby była wiedźmą, małżonek padłby od razutrupem.

A ja? Co jest z moją strategią? Czy bardziej jestem podobna dobabci Adeli czy Felicji? Analizuję, jak to ze mną jest, i nie potrafięodpowiedzieć…

Dziś rano pisałam z pamięci przepis na soliankę – po angielsku.Oczywiście robiłam to jak „Kali mówić po polsku”. Przecież nie znamdobrze języka angielskiego. Nie moja wina, że w podstawówceuczyli mnie tylko rosyjskiego, a później z językami też było tak,że „pożal się Boże”. I tak sporo nauczyłam się całkiem sama.Mądrala z tego Wojtka. Zrzucił na mnie obowiązek wysłaniaprzepisu do Dafne, która mieszka w dalekiej Szkocji. Zachciało jejsię egzotycznej zupy, a on nie miał czasu na „takie bzdury”jak przepis. Lubię niedawno poznaną przez nas Dafne, więc niechciałam jej zawieść. Co mi szkodzi, aby skosztowała sobie pysznejzupki?

Potem Wojciech chciał, abym dodatkowo przesłała Dafne zdjęciaz jego ostatnich urodzin. Chciałam, ale nie potrafiłam znaleźć, gdziesą. Były na jego części komputera. Nie potrafiłam dołączyć doswojego e-maila, który miałam na swojej części. Zresztą on też niepotrafił tego zrobić. Przyszedł kolega Wojtka, Julian. Niby spec,a nie mógł nam pomóc. Zadzwoniliśmy do Bartka. Krok po krokui dało się wysłać z jego części komputera do mojej. I tak nicto nie dało. Po prostu zdjęcia nie dotarły do mojej skrzynki.Całkiem niepotrzebnie powiedziałam o tym Wojtkowi, bo znowu sięwkurzył.

– Ile razy mam powtarzać, abyś słuchała, co się do ciebie mówi?Ale nie, ty zawsze po swojemu, zawsze wiesz lepiej! Jak każda głupiababa! Jakbym ja przesyłał, to by z pewnością doszły! – stwierdził zezłością.

No to czemu tego nie zrobiłeś? – zapytałam niewinnie.

Pomyślałam, że łatwiej będzie wysłać list do Dafne z jego częścikomputera. Próbowałam to zrobić, ale znowu fotografie się gdzieśzapodziały i nie potrafiłam ich znaleźć… No i klapa! Tu gotuję obiad, tunerwy puszczają Wojtkowi. Atmosfera taka, że burza z piorunami toprzy tym małe miki! Pogubiłam się w tym wszystkim, wkurzyłam.W końcu mam swoje lata i nie jestem jednym z dzisiejszychdzieciaków, które będąc jeszcze w śpiochach, swobodnie serfują pointernecie.

– Smolę wysyłanie. – stwierdziłam z udawanym stoickim spokojem.Boże, ale się działo! Krzyk!!! Wrzask!!! A po obiedzie komentarzWojtka.

– Właśnie taka jesteś! Mówisz o tym, że nikomu racja nie jestpotrzebna, a sama nie słuchasz innych i stawiasz na swoim. Innymrobisz tym krzywdę. Jesteś potworem!

Ha, ha, ha. Jestem potworem, bo nie słuchałam i nie wysłałammaila?! A w ogóle co to za głupie wywody. Czy aby ten, co je mówi,jest osobą zdrową psychicznie? – pomyślałam z przekąsem, ale jużw gardle urosła mi kula wielkości piłeczki golfowej. O mało się nieudusiłam.

– A w ogóle to nie patrzysz do lustra! Wojtek, jak zwykle nazakończenie kłótni, rzucił koronną złośliwością.

Znam te jego docinki, jak z dowcipu, „a u was to Murzynów biją”!pomyślałam i już wiedziałam, co będzie dalej. I nie myliłamsię.

– To twoja wina, że się starzejesz. Jakbyś dbała, to bym miałpiękną żonę! – usłyszałam.

– Gówno byś miał! Jakbyś był lepszy, to nie miałabym dołówi dawno dałabym sobie radę ze sobą – powiedziałam z płaczem nakońcu nosa.

Moja uroda jest neurotyczna. Tak ciebie karzę za podłość. Niepotrafię inaczej, więc odbieram szansę na posiadanie ładnej żony! –pomyślałam ze złością.

W tym momencie dotarła do mnie cała goła prawda.

To jest bez sensu. Co ja robię?! dopiero teraz zdałam sobie sprawęz tego, co się tak naprawdę we mnie dzieje.

Gdzieś w zakamarkach mojego JA siedzi sobie mała Klarcia. Jestsama. Jest smutna. Dużo tego smutku. Brakło miłości dla niej. Starasię zarobić na uczucie. Bardzo się stara, ale nie jest aniołem, a z krwii kości człowiekiem. Nie zawsze potrafi być idealna. A myśli, że nanieidealną nie ma miejsca w sercach maluczkich, czyli Wojtka. Z tego,co myśli o sobie, zrodziła się wściekłość. Nie wie na kogo! Może natych, co nie chcą kochać za darmo, a może na siebie, że za słabo sięstara? Więc wymyśliła sobie karę. Nie zasługuje na to, aby być piękną.Dokopie sobie, ale też dokopie wszystkim, co w jej miłość wycierajązabłocone buty. To taka autoagresja. Destrukcja. Samobójstwo naraty…

Właśnie uświadomiłam sobie zasadę, którą przemyciłam do swojegożycia. Chyba wzięłam ją od mojej babki Felicji. Po trochę „na miłośćtrzeba zasłużyć”. Nie jest dana ot tak sobie, za to, że się jest. Miłośćw jakiejś części to akceptacja naszych wad, naszych pragnień, naszychmożliwości, naszych ułomności, a nie tylko zalet, uzdolnień. Jednaktylko w ten sposób się z nią zgadzam. Gdy dam sobie założyć, jakbabcia Felicja, sznurki na ręce, nogi, to zostanie mi jedynie rolakukiełki w małżeńskim teatrze. A wtedy trzeba będzie brać nogiza pas i uciekać. Ale czy można uciekać ze spętanymi nogamii rękami?

Felicja uciekła w chorobę psychiczną. I trochę racji ma mamaAnna, mówiąc, że bardzo ważne jest, aby mężczyzna kochał kobietę.

Gizela zamyśliła się nad stanem ducha matki w chwili, gdy kreśliła zapiski. Jednak nie chciała w tym momencie ich analizować. Bardziej ciekawiły ją strony pamiętnika.

Pamiętnik Klary, rok 1974

Październik był ciepły i bardzo kolorowy. Klara lubiła wracać dodomu piechotą. Wysiadała tuż za mostem i wolno posuwała sięw stronę stancji, klucząc małymi uliczkami. Przystawała podkasztanami i wybierała z trawy ciepłe, rude, cieniowane kule.Sentymentalnie błyszczały w jej dłoni, jakby były żywym świadectwemwspomnienia o wiośnie, lecie, miłości… Najładniejsze wkładała dokieszeni, aby je po przyjściu do mieszkania, wyłożyć na okiennymparapecie. Miała ich już niezły zapas. Dwa najokazalsze nosiław kieszeni żakietu. Miały przynosić szczęście i wysyłać do jej ciałapozytywne bioprądy.

Od końca września czuła się bardzo samotna. Pomimo iż miaławielu przyjaciół, a jedna z przyjaciółek była sublokatorką w ichwynajętym pokoju, nie mogła się pozbyć wrażenia, że jest sama jakpalec. Przez wakacje przyzwyczaiła się do towarzystwa Wojtka, jegodowcipnych wypowiedzi, delikatnych pocałunków, które rozpalały ustai wprawiały całe ciało w dziwny, nieznany dotąd stan. Nagle zaczęłojej zależeć na tym, aby włosy miękko układały się wokół głowyi błyszczącą kaskadą spadały po drobnych ramionach na plecy, abyskóra miała kwiatowy zapach. Z upartością muła zaczęła wyszukiwaćw drogeriach coraz to nowe szampony i lawendowe mydła. Odkryła teżperfumy o zapachu jaśminu. Były trochę mocne, ale niezbyt trwałe i pokilkunastu minutach pozostawała jedynie ciepła, gorąca nutazapachu, przypominającego jej ostatnie pocałunki nad brzegiemrzeki.

Co drugi piątek po ostatnich zajęciach pędziła na dworzec kolejowyi jechała do domu. Tam czekała na telefon, który przynosił niski,miękki, tęskny głos.

– Czy to ty? Nie wierzę, że ciebie słyszę. Tak czekałem, aby znowupogadać z kimś sensownym. Dawno temu przyjechałaś? Możeurwalibyśmy się do parku?

– Fajnie, że już jesteś – mówiła lekko, udając, że to nic. Po prostucieszy się, że przyjechał, bo miło jest spotkać się z kolegą, którego dwatygodnie nie widziała. – Strasznie się nudzę i chętnie wyrwę się odrodziny, bo zagłaszczą na śmierć, jakby człowieka nie widzieli nie dwatygodnie, ale dwa lata.

– To co? Tam gdzie w lecie?

– Nie, czekaj na ławce. Pójdziemy od razu do parku.

Odwlekała moment napływu wspomnień o ostatnich pocałunkach,które kończyły się na szyi i sygnalizowały, że coś dziwnego zaczyna sięmiędzy nimi dziać. Potem wskakiwała w nowe spodnie i kropiłajaśminem dolinkę za każdą z usznych małżowin. Wybiegała z domu, podrodze nerwowo zapinając żakiet. Szli obok siebie, ukradkiem zerkającna swoje twarze, tropiąc, czy po drugim widać dwutygodniowątęsknotę. W parku szeleściły liście. Co chwilę przypadali do staranniezgrabionych, wielkich piramid zeschłego złota i obsypywali się nim, jakniesforne dzieci. Tak zagłębiali się w alejki rzadko odwiedzane przezspacerowiczów. Tam, na ławeczce ukrytej za okazałym pniem dębu,padali sobie w objęcia i sondowali swoje usta, jakby pocałunki byłymiernikiem tęsknoty.

Rok 1975, lato

Pojechała z Wojtkiem w góry. Nie byli sami, bo towarzyszyła imcała grupa kolegów i koleżanek z uczelni. Jechali na tzw. wariata. Niemieli zarezerwowanych pokoi, nie wiedzieli jeszcze, gdzie wylądują.Znali jedynie region, bo bywali tutaj na studenckich rajdach.Postanowili, że tym razem pojadą na dłużej. Na krótkie wakacje.Wysiedli na małej stacyjce za Lądkiem Zdrojem i po prostuposzli wąską dróżką przed siebie, w stronę zielonych kop gór,widniejących przed nimi. Powietrze miało zapach siana i świeżychkwiatów.

Dróżka była kamienista. Szli i szli, aż doszli do rozwidleniadróg. Stał tu drewniany, stary drogowskaz. Spodobała im sięnazwa „Brzózki”, więc skręcili właśnie w tę stronę. Okazałosię, że do wioski było jeszcze pięć kilometrów. Gdy zmęczenidźwiganiem tobołów dotarli do „Brzózek”, oczom ich ukazała sięniewielka mieścinka z kościołem i szkołą oraz kilkunastoma domami.Wyglądała sielsko. Zapadał wieczór, więc postanowili rozglądnąćsię za noclegiem. W jednej z chałup, gdzie zgodzono się ichprzyjąć, zmieściła się tylko część grupy. Klara z Wojtkiem oraz Ulaz Jankiem poszli do drugiej małej chatki. Otworzyła im siwa, gładkouczesana, starannie ubrana kobieta. Nie pasowała do wiejskiegokrajobrazu. Ubrana była w jedwabną bluzkę, zapiętą na rząd perłowychguziczków. Widok tak nie przystawał do wielkości chaty, jej stanu,że stanęli zadziwieni i początkowo nie potrafili wykrztusić anisłowa.

– No, wejdźcie, gość w dom, bóg w dom – przywitała ichz uśmiechem, który rozjaśnił i odmłodził całą twarz. – Z pewnościąszukacie noclegu, bo co możecie robić w tym miejscu, o tej porze?Mam dwa pokoiki na poddaszu. W zasadzie jeden pokoik, a w drugimjest graciarnia i magazynek, ale wystarczy trochę poukładać i możeciesię przespać. Pokażę!

Pani Wiktoria podreptała po wąskich schodach na pierwszepiętro.

– Tu mogą przenocować panienki – wskazała pomalowane naniebiesko drzwi. – A tu znajdzie się miejsce dla panów.