Ogród babci Marcjanny - Agnieszka Nowak - ebook + audiobook

Ogród babci Marcjanny ebook i audiobook

Nowak Agnieszka

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Życie to ogród, a Ogród babci Marcjanny jest pełen kwiatów. Margerytki, konwalie, stokrotki, niezapominajki, polne maki, maciejka… Każdy z tych gatunków skrywa w sobie wyjątkową opowieść. Opowieść o ludziach, którzy szukają swojej drogi do miłości, wierząc, że nie wolno zamykać się na to, co niesie nam los. To historie pełne nadziei na lepsze jutro, które koją duszę, zachęcając do wyciszenia i chwili refleksji. Wejdź zatem do magicznego świata, pełnego urzekających kolorów i zapachów, i pozwól poprowadzić się mądrości babci Marcjanny…

Każdy człowiek nosi w sobie swój kwiat. Powiedziałeś, że (…) jestem konwalią. Malutką, kruchą i zarazem bardzo silną. Zdziwiłam się: kruchą i silną? Przypomniałeś mi wtedy, że konwalie są piękne, niepozorne i trujące. Ależ mnie to oburzyło! Jakaż byłam zła! Trujące?! Objąłeś mnie, śmiejąc się, i dodałeś, że w tym tkwi ich siła, że właśnie dlatego trwają, niezdeptane kopytami zwierząt. Masz w sobie wielką siłę, mówiłeś, i potrafisz dać ją innym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 13 min

Oceny
3,6 (7 ocen)
2
0
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kwiaty.

Życie składa się z kwiatów.

Kiedy przychodzimy na świat, wita nas radosny bukiet dla matki. Kiedy umieramy, przynoszą nam wieńce smutnych kwiatów. Kiedy bierzemy ślub, kwiatami życzą nam szczęścia.

Każde urodziny, imieniny i rocznice obsypane są kwieciem.

Kwiaty mówią.

Ileż to dziewcząt zrywało płatki stokrotek, szepcząc: „kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje”. Ile było radości, gdy ostatni płatek mówił: „kocha”. Ile łez, gdy na ziemię opadał ten, który oznaczał: „nie kocha”. A przecież każdy matematyk powiedziałby, że to zwykły rachunek prawdopodobieństwa. Zapewne tak – ale za to jaki magiczny.

Kwiatami wyznajemy miłość.

Wiarołomny Toliboski rzucił pod stopy zakochanej Barbary bukiet nenufarów. Gdy zrywał nieszczęsne kwiaty, widowiskowo utaplał śnieżnobiały garnitur w brudnym jeziorze. Dlaczego wiarołomny? Bo choć nie powiedział słowa, to tym czynem i kwiatami niemal wykrzyczał Basi: „kocham cię”. A później zmienił nenufary na brzęczącą monetę i wybrał bogatą, nieładną pannę.

Kochamy kwiaty.

Mały Książę wielbił swoją zarozumiałą Różę. Jedyną na świecie. Najpiękniejszą. Egoistyczną, kapryśną, ale tylko jego. I wrócił do niej.

Życie jest ogrodem.

Konwalie…

Wiosna ma w sobie magię.

Magię barw, życia, tego, co nowe. Nic nie pachnie tak pięknie jak wiosenne kwiaty – i nic nie jest tak kruche. Zieleń drzew tylko wiosną przybiera odcień szmaragdu – tak soczystego, iż ma się wrażenie, że można niemal poczuć jej smak. Nieco cierpki, acz orzeźwiający. Tylko wiosenne słońce jest życiodajne. Wyciąga spod tającej ziemi pierwsze symbole odrodzenia: przebiśniegi, krokusy. Dotyka promieniami gałęzi drzew i krzewów, jakby mówiło: „no, budzić się, wstawać, już dość lenistwa”. A teraz słońce stukało delikatnie w dzwoneczki konwalii, których mały bukiecik trzymała w dłoniach siedząca na ławce kobieta. Wpatrywała się w napis widniejący przed jej oczyma i mówiła:

– Pamiętasz, jak na pierwszą randkę przyniosłeś mi konwalie? Pięknie pachniały, ale ja wtedy nie umiałam jeszcze przyjmować kwiatów. Zawstydziło mnie to. – Zaśmiała się cichutko. – Ale i chyba rozczarowało. Sama sobie mogłam nazrywać konwalii. Rosły w moim własnym ogródku. Myślałam, że jak kwiaty, to takie miastowe, chociaż wtedy to chyba tylko goździki można było dostać. I róże. – Pokiwała głową. – Choć tak po prawdzie to róże z kwiaciarni nigdy mi się nie podobały. Zawsze wolałam ogrodowe. Pokrzywione, z mnóstwem kolców, ale za to prawdziwe.

Umilkła na chwilę. Czuła na policzkach ciepło wiosennego słońca. Coś zamigotało srebrzyście w kącikach jej oczu, ale na ustach kobiety nadal widniał uśmiech.

– Ty też byłeś wtedy zdenerwowany. Ściskałeś ten biedny bukiet, że mało nie pogniotłeś łodyżek. Gdyby to były prawdziwe dzwoneczki, zapewne słychać byłoby ich dźwięk, tak ci się trzęsły ręce. Pierwsza randka…

Zamyśliła się. Gdzieś na drzewie rozśpiewał się ptak. Kobieta przez chwilę słuchała w milczeniu jego trelu.

– Pierwsza randka – powtórzyła. – A potem tyle ich było. I inne kwiaty też były. Pamiętasz, jak się śmiałeś, gdy mówiłam, że gdyby ludzkie dusze mogły przybrać jakiś kształt i wygląd, to byłyby kwiatami? Każdy człowiek nosi w sobie swój kwiat. Powiedziałeś, że w takim razie jestem konwalią. Malutką, kruchą i zarazem bardzo silną. Zdziwiłam się: kruchą i silną? Przypomniałeś mi wtedy, że konwalie są piękne, niepozorne i trujące. Ależ mnie to oburzyło! Jakaż byłam zła! Trujące?! Objąłeś mnie, śmiejąc się, i dodałeś, że w tym tkwi ich siła, że właśnie dlatego trwają, niezdeptane kopytami zwierząt. Masz w sobie wielką siłę, mówiłeś, i potrafisz dać ją innym.

Kobieta znowu umilkła. Bukiecik konwalii, który trzymała w dłoni, położyła przed sobą. Wstała z ławki, uśmiechnęła się jeszcze z czułością i poszła.

Po chwili rozległo się skrzypnięcie bramy cmentarza.

Niezapominajki

Zobaczył ją: stała przy ścieżce, którą biegł na skróty, by zdążyć na autobus.

Jak na złość akurat dzisiaj nawalił mu samochód, a nie mógł się spóźnić do pracy. Miała być jakaś kontrola. Marcin – szef – powiedział, że im łby pourywa, jeśli się spóźnią albo któryś nawali. Miał przyjść ktoś z ZUS-u czy innej cholery. Mniejsza o to. Problem w tym, że Marcin urwie łeb właśnie jemu, chociaż pracuje w firmie najdłużej i właściwie ją współtworzył. Żeby szlag trafił ten samochód! Gwoli ścisłości – już trafił. Tyle razy obiecywał sobie, że w końcu rozejrzy się za nowym autem, ale skoro stare jeździło, to nie było pośpiechu. I w końcu padło. Dlatego teraz pędził na skróty na przystanek, boleśnie świadomy umykających minut i tego, że za pół godziny powinien być przy swoim biurku.

I wtedy ją zobaczył.

Kobietę stojącą przy ścieżce. W pierwszym momencie nawet się przestraszył. Niezmiernie rzadko można spotkać kogoś, kto przytula się do drzewa. Właściwie nigdy nie widział nikogo takiego. A ona się przytulała! Obejmowała rękoma pień brzózki, która rosła tuż przy dróżce. Miała zamknięte oczy, a jej twarz była jakby ściągnięta bólem. Kosmyk ciemnorudych włosów przecinał jej twarz jak krwawa pręga. Palce dłoni zbielały od zaciskania na pniu drzewa. Na prawym policzku pewnie odciśnie się jej ślad kory. Zawahał się przez chwilę, zwolnił. Pomyślał, że może kobieta potrzebuje pomocy. Z drugiej strony nie wyglądała, jakby miała za chwilę zemdleć. Żadnych obrażeń też nie widział. Gdyby nie ten grymas cierpienia, można by pomyśleć, że to taka fanaberia. Ot, jeszcze jedna nawiedzona panienka integrująca się z przyrodą i czerpiąca z niej energię. Coś skłoniło go jednak, by przystanąć na ułamek sekundy. Zerknął na zegarek. Późno. Marcin go oskalpuje. Trudno, jego dżentelmeńska natura kazała mu ratować damę w opresji. Otworzył usta, żeby spytać, czy dziewczynie potrzebna jest jakaś pomoc. W tym momencie kobieta uchyliła powieki i spojrzała prosto na niego.

Niezapominajki.

Zobaczył niezapominajki.

Przypomniał sobie błogość lata na wsi u babci. Rozsłonecznione kwitnące łąki, ciężkie od zapachu wielobarwnych kwiatów, szumiące dźwiękiem tańczących w powietrzu pszczół. Migotliwe tafle wód jeziora, w którym pobierał nieoficjalne lekcje pływania – jak wszystkie dzieciaki ze wsi. Wędki z leszczyny, błysk płotki na haczyku, żar ogniska, zapach spieczonej kiełbasy, ciepło gasnącego płomienia i palenisko pełne ziemniaków wykopanych w tajemnicy przed dziadkiem.

I niezapominajki.

Śliczne, drobne kwiatuszki, ścielące się błękitnym kobiercem, który zdawał się otulać brzeg jeziora i nie mieć końca. Zawsze mu się podobały, budziły w nim jakiś odruch opiekuńczy. Kruche i delikatne, drżące na wietrze, kulące się pod kroplami deszczu, wyciągające stęsknione główki płatków ku słońcu, ku niebu. Zresztą wyglądały, jakby były zrobione ze skrawków nieba. Odrobina słońca okolona błękitem. Babcia mawiała, że niezapominajki spadły z nieba, gdy aniołki robiły porządki. Pewnie dlatego nie pozwalał nigdy ich zrywać. Boże kwiatki. Tak nazywał je w myślach. Ciocia Marynia – siostra babci – opowiadała z kolei, że kiedy Pan Bóg tworzył świat, każdej roślinie nadawał nazwę. W chaosie tworzenia pominął drobny niebieski kwiatuszek. Ten zapytał wreszcie Stwórcę: „A ja? Jak ja mam na imię? Kim jestem? Czy jestem naprawdę, skoro nie mam imienia?”. Wtedy Pan Bóg pokiwał głową, pochylił się nad maleńkim kwiatkiem i odrzekł: „Od teraz będziesz nazywać się niezapominajka”. On sam, szperając w przepastnych głębinach internetu, znalazł kiedyś legendę o rycerzu, który spotkał się z ukochaną i pobiegł nad rzekę zerwać dla niej śliczne niebieskie kwiaty. Gdy je zrywał, osunęła mu się noga i wpadł do wody. Zdążył tylko krzyknąć do ukochanej: „Nie zapomnij o mnie”.

On nie zapomniał.

A teraz patrzył na niezapominajki. Na najpiękniejsze niezapominajki, jakie kiedykolwiek widział. Ocknął się. Zupełnie jakby budził się z głębokiego snu. Uświadomił sobie, jak głupio musiał wyglądać, kiedy tak stał i gapił się na tę dziewczynę. A właściwie kobietę, bo teraz, kiedy odzyskał zmysły i dokładnie się jej przyjrzał, doszedł do wniosku, że może być niewiele młodsza od niego (a miał trzydzieści pięć lat). Przemógł się.

– Mogę pani w czymś pomóc? – zapytał. Zdawał sobie sprawę, że niezbyt mądrze to zabrzmiało, ale nie umiał wymyślić innego pytania.

– A niby w czym? – odpowiedziała pytaniem.

– No nie wiem – spłoszył się lekko – myślałem, że coś się pani stało.

– Co? – zapytała. Miała przyjemny głos. Ciepły. I obojętny.

– Pomyślałem, że może pani zabłądziła albo zwichnęła sobie nogę – próbował wyjaśnić, dlaczego ją zagadnął.

– Doskonale wiem, gdzie jestem, a moje nogi są w porządku – odpowiedziała. – I uprzedzając pana pytanie, informuję, że ręce również mam sprawne – dodała nieco ironicznym, zniecierpliwionym tonem.

– Przepraszam. – Był nieco zdenerwowany, w końcu nie zrobił nic złego, chciał tylko pomóc. Nie zasłużył na lekceważenie i ironię. – Wydawało mi się, że potrzebuje pani pomocy…

– Wydawało się panu – przerwała mu.

– Zawsze jest pani taka niemiła? – wyrwało mu się.

– Tylko wobec mężczyzn, którzy nachalnie mnie zaczepiają – odpowiedziała.

– Próbę niesienia pomocy nazywa pani nachalną zaczepką?! – osłupiał.

Do głowy mu nie przyszło, że jego troska zostanie uznana za namolne narzucanie się.

– A czy według pana wyglądam na kogoś, kto potrzebuje pomocy? – zapytała podniesionym tonem.

– Rzeczywiście, najwidoczniej pomyliłem się w ocenie sytuacji. – Był już bardzo zły. – Doprawdy kobieta w kostiumiku przyklejona do drzewa o siódmej czterdzieści to zupełnie normalny widok. Może gdyby miała pani dres, pomyślałbym, że odpoczywa pani po joggingu i nie zawracałbym sobie głowy! Chociaż wątpię. Tak mnie bowiem wychowano, żeby nie przechodzić obojętnie obok drugiego człowieka. Proszę więc mieć pretensje do moich rodziców! I proszę wybaczyć, że ośmieliłem się panią zagadnąć. Może pani dalej tulić przyrodę. Żegnam!

Nie czekał na reakcję kobiety. Ruszył dalej. Do pracy i tak był już spóźniony, ale chciał jak najszybciej uciec od niezapominajek. Od widoku nieba, które spochmurniało w trakcie jego przemowy. Nie żałował swojego wybuchu. Żałował niezapominajek.

Wpadł do firmy dwadzieścia pięć minut po czasie. Marcin czekał w jego gabinecie.

– Gdzie ty łazisz, do cholery!? – wrzasnął na jego widok. – Wiesz przecież, że mamy dzisiaj kontrolę!

– Ratowałem niezapominajki, bezskutecznie zresztą – odpowiedział odruchowo.

– Co?! – Marcin osłupiał. – Piłeś coś? – zapytał podejrzliwie.

– Zwariowałeś? – Skrzywił się z niesmakiem. – Przyszedłem kiedyś do pracy pod wpływem alkoholu?

– To co to za brednie z tymi niezapominajkami? – dopytywał Marcin.

– Taki żart – odpowiedział Sławek.

– Zadziwiająco nieśmieszny – burknął szef.

Sławek wzruszył ramionami.

– Auto mi nawaliło. Musiałem przyjechać autobusem – wyjaśnił.

– Od dawna powtarzam ci, że powinieneś zmienić tego gruchota. – Marcin wzruszył ramionami.

– Po co, skoro do dzisiaj działał.

– No i przestał. A ty spóźniłeś się do pracy w najgorszym momencie – stwierdził Marcin.

– Dwadzieścia pięć minut. To przecież nie koniec świata. – Sławek trochę się zdenerwował. – Jest już ta kontrola? – zapytał.

– Jeszcze nie – odpowiedział Marcin.

– To czego się tak wściekasz? I co to za kontrola? Panikujesz, a nie wiem, czy jest powód.

– Skarbówka.

– No to jest – westchnął.

Urząd Skarbowy był koszmarem wszystkich, nie tylko przedsiębiorców. Człowiek miał wszystkie papiery w porządku, uczciwie rozliczał się z każdego zarobionego grosza, a i tak nie miał pewności, czy czegoś nie zaniedbał. Nie wiedział, czy skrupulatni urzędnicy czegoś nie wygrzebią i w radosnym triumfie, w fanfarach zwycięstwa nie rzucą karą w twarz przerażonej ofierze. Marcin na pewno miał w porządku wszystkie faktury i umowy. Był bardzo poukładany i skrupulatny. Ale i tak był wystraszony.

– O której ma być ten kontroler? – zapytał Sławek.

– Około dziesiątej.

– No to mamy jeszcze dobrą godzinkę spokoju, zanim nastąpi koniec świata rodem z biblijnej apokalipsy. – Uśmiechnął się.

– Bardzo zabawne. – W tonie głosu Marcina słychać było zgryźliwą ironię.

– Nie śmieję się przecież, tylko uśmiecham – zniecierpliwił się. – Mam usiąść i zalać się łzami czy co? Uważasz, że to w czymś pomoże?

– Sławek, przepraszam, ale ta kontrola naprawdę mnie stresuje. W dodatku mam trochę problemów w domu. – Marcin wyglądał, jakby zeszło z niego powietrze.

– Co się stało? – zapytał.

Marcin machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że nie warto zawracać sobie tym głowy.

– Magda ma jakieś fantazyjne pomysły na remont mieszkania.

– I to jest ten problem? – niedowierzał.

– Przecież kilka miesięcy temu skończyliśmy remont! Ile można? – Marcin był zły.

– Widać można często. – Sławek starał się nie śmiać.

Magdalena, żona Marcina, była przemiłą osobą o niespożytych pokładach energii. Uwielbiała zmiany. Ustawicznie dopieszczała ich mieszkanie. Przestawiała meble, zmieniała zasłony albo żaluzje. Zwyczajnie – wiła gniazdko. Marcina to złościło. A Sławek zazdrościł. Jego mieszkanie było ciche i puste – w sensie emocjonalnym. Od kilku lat był sam. Agata odeszła, bo nie mogła znieść jego ciągłej nieobecności, pracoholizmu, wiecznego zmęczenia i niechęci do wspólnych wyjść. Pewnego dnia położyła klucze na stoliku, powiedziała, że odchodzi, i wyszła. Nie pobiegł za nią, nie próbował zatrzymać. Czuł, że tak będzie lepiej. Potem tęsknił, ale nie zadzwonił do niej. Bał się, że nie będzie umiał się zmienić, że będzie ją unieszczęśliwiał. A przecież ją kochał. Miesiącami spał z jej koszulką, która zawieruszyła się gdzieś między jego rzeczami. Wdychał zapach jej perfum i ciała, aż wszystko się ulotniło i koszulka przestała być wspomnieniem. Spojrzał na szefa.

– Idź, zrób sobie kawę – powiedział – i przestań się tak denerwować. Papiery masz w porządku. Byłoby dziwne, gdyś miał w nich bałagan.

Marcin przeczesał dłońmi włosy.

– Tak, masz rację. Przyda mi się dobra kawa.

Wyszedł. Sławek się uśmiechnął. Magiczne działanie kawy. Jego szef był jej smakoszem. Z każdej zagranicznej podróży przywoził sobie jako pamiątkę opakowanie pełne pachnących ziaren. Wychodził z założenia, że kawa ma sens, jeśli jest mielona tuż przed zaparzeniem. Większość ludzi twierdzi, że kawa ich pobudza. Marcina uspokajała.

Sławek usiadł za biurkiem. Włączył komputer, poczekał, aż program się załaduje. Poprzeglądał dokumenty, posprawdzał zamówienia, zapisał sobie, do kogo i po co ma zadzwonić. Lubił swoją pracę, ale dzisiaj nie mógł się na niej porządnie skupić – i to nie przez kontrolę. Przez niezapominajki.

Wstał od biurka i podszedł do okna. Spojrzał na niebo. Błękitne, bez jednej chmurki, śliczne czerwcowe niebo. Oparł czoło o szybę. Dwadzieścia lat temu o tej porze podziwiał niezapominajki, wystawiał twarz na pierwsze promienie wakacyjnego słońca. Zawsze błagał rodziców, by pozwolili mu wcześniej jechać do babci. Tęsknił do błękitu drobnych kwiatków.

Pomyślał o kobiecie z parku. Wyglądała jak driada, gdy stała wtulona w drzewo. Swoją drogą sam nie wiedział, czemu tak go to zdziwiło. On spał z koszulką swojej byłej. Poczuł żal, że nie ujrzy już tej kobiety. Zaintrygowała go. Miał nieodparte wrażenie, że pod maską chłodu skrywała miękkość uczuć, subtelność duszy. Przypomniał sobie jej blade policzki, rude włosy, drobną sylwetkę. Nie nazwałby jej piękną. Raczej oryginalną, śliczną, cudną… Potrząsnął głową ze zdumieniem. Czyżby się zakochał? Roześmiał się na myśl o ewentualnej miłości od pierwszego spojrzenia. To niemożliwe. Nie ma przecież czegoś takiego. Tak dzieje się tylko w książkach dla niedorosłych panienek, dla sfrustrowanych pań domu. W prawdziwym życiu to się nie zdarza. Zresztą nigdy więcej jej nie zobaczy. Nic o niej nie wie. Dlaczego więc tęskni za kimś, kogo nie zna? Dlaczego więc ma nadzieję, że gdy będzie wracał do domu, ona nadal będzie stała w tamtym miejscu, przytulona do delikatnej brzózki? Zacisnął mocno powieki, próbując narysować w głowie jej obraz. Szczupłe palce zaciśnięte na pniu drzewa, opuszczone powieki skrywające cud błękitu, rude włosy miękko otulające ramiona. Świadomość, że już jej nie zobaczy, przytłoczyła go, sprawiła mu dziwny, nieznany wcześniej ból. Żałował, że się uniósł, że nie był bardziej cierpliwy, że nie zapytał, jak ma na imię, kim jest. Zmarnowane okazje się mszczą – pomyślał. Usłyszał, jak za plecami otwierają się drzwi.

– Sławek, chciałbym przedstawić ci panią, która skontroluje finanse firmy – dobiegł go głos Marcina.

Odwrócił się.

Niezapominajki.

Zobaczył niezapominajki.

Maciejka

Stanęła przed lustrem w łazience.

Wyszła przed chwilą spod prysznica, więc tafla była zaparowana. Skrzywiła lekko usta. Tyle razy powtarzała, że klimatyzacja w łazience źle działa, że trzeba ją naprawić, bo od nadmiaru wilgoci na ścianach w końcu pojawi się grzyb. Artur zawsze wzruszał wtedy ramionami i powtarzał, że przecież mają kafle do samej góry, więc nic się nie pojawi. A sufit? – pytała wtedy. Mówił, żeby nie przesadzała, że ciągle czegoś się czepia i że skoro jeszcze się nie pojawił, to już się nie pojawi. I machał ręką, jakby się odganiał od uprzykrzonej muchy. Odpuszczała. Nie chciała kłótni o łazienkę. Nie chciała żadnych kłótni. I jej się udawało. Pewnie dlatego nie zauważyła, kiedy Artur zaczął się od niej oddalać. Zamknięta w ułudzie życia bez kłótni, przegapiła moment, kiedy powinna była ją wszcząć. Nawrzeszczeć, rzucić czymś, coś potłuc. Coś zrobić. Potem było za późno.

– Zakochałem się – powiedział pewnego razu – odchodzę.

Jej serce zatrzepotało jak schwytany w pułapkę ptak, jakby rozpaczliwie próbowało wydostać się na zewnątrz i upaść przed nim, wołając: „Patrz, patrz, właśnie mnie podeptałeś!”. Na chwilę zabrakło jej tchu. Nie zauważył tego. Ciągnął dalej swoją przemowę, uzasadniając rozstanie. Nie był ani trochę zakłopotany, może nieco zniecierpliwiony.

– Na pewno zauważyłaś, że bardzo się od siebie oddaliliśmy, przestaliśmy rozmawiać („Ale ja nie chciałam się kłócić”). Żyjemy niby razem, a jednak osobno, nigdzie razem nie wychodzimy („Przecież mówiłeś, że jesteś zmęczony, że duży projekt w pracy, że pojedziemy do Maroko, kiedy go skończysz!”). Mamy różne zainteresowania („Teraz to zauważyłeś? Twierdziłeś, że to zaleta, że nie będziemy się nudzić…”). Z Ireną mamy podobne zainteresowania, poglądy, świetnie się z nią rozmawia („Ze mną też świetnie ci się rozmawiało…”).

Wyłączyła się. Patrzyła na jego poruszające się usta i nie słyszała ani słowa. Nie chciała słyszeć.

Irena – pomyślała – Irena znaczy pokój. A ona nie chciała się przecież kłócić. Roześmiała się. Artur przerwał swój monolog i spojrzał na nią zdziwiony. A ona śmiała się coraz głośniej.

– Irena – powiedziała – to znaczy pokój, a ja tylko nie chciałam się kłócić. Śmiała się i powtarzała: „Nie chciałam się kłócić”.

Artur spojrzał na nią z niesmakiem.

– Zwariowałaś? – zapytał.

Uspokoiła się.

– Tak – odpowiedziała – zwariowałam. I co z tego?

– Wyprowadzam się – powiedział. – Mam nadzieję, że obędzie się bez scen.

Obyło się bez scen.

Patrzyła w milczeniu, jak się pakował, jak pieczołowicie układał w walizce swoje koszule i spodnie. Zbierał kosmetyki, różne drobiazgi, którymi przez te kilka lat zapełnił jej mieszkanie. Przed wyjściem spojrzał na nią, jakby chciał coś powiedzieć. Odwróciła się – nie chciała patrzeć, jak wychodzi. Trzask zamykanych drzwi. I koniec. Jej spojrzenie padło na wazon z bukietem róż. Kupił jej te róże dwa dni temu. Dwulicowy gnojek – pomyślała mściwie. Chwyciła kwiaty razem z wazonem i wrzuciła do kosza na śmieci. Nigdy nie lubiła róż. Kochała maciejkę.

A teraz stała w zaparowanej łazience. Sama nie wiedziała, czy się już pozbierała. Nie wiedziała nawet, czy brakuje jej Artura. Wiedziała tylko, że denerwują ją współczujące spojrzenia koleżanek z pracy. Wkurzało ją, gdy matka dzwoniła i przedstawiała jej kolejne scenariusze, których głównym wątkiem było pogodzenie jej i Artura. Czasami miała wrażenie, że jej matka bardziej kochała Artura niż ją. Chciałaby uciec.

Wyciągnęła rękę, chcąc zetrzeć parę z lustra, i zupełnie bezwiednie napisała literę M. Przez chwilę patrzyła na nią bezmyślnie.

Maciejka.

Maciej.

Poczuła zapach. Tak intensywny, że odruchowo rozejrzała się, by się upewnić, że stoi we własnej łazience, a nie wychyla się wieczorem przez okno niskiego domku babuni, wdychając upojny zapach maciejki. I wypatrując piegowatego chłopaka o roziskrzonych zielonych oczach.

Maciej.

Szybko starła z lustra literę. Jest lipiec, a ona dawno nie brała urlopu. Nie pojedzie do Maroko. Pojedzie do babuni i poszuka maciejki. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Babunia załamie się jej wyglądem. Ziemista cera, podsiniałe oczy, wystające kości… Nawet jej jasne włosy wyglądały, jakby były pogrążone w rozpaczy. Jak cudnie będzie wpaść w opiekuńcze ramiona babuni i pozwolić się rozpieszczać – jak dawniej, gdy była chudą, pryszczatą nastolatką, marzącą o wielkiej miłości. Wtedy wydawało jej się, że ją znalazła. Aż uwiódł ją wielki świat i gdzieś tę miłość zgubiła.

Tak dawno nie była u babuni. Artur nie lubił tam jeździć. „Nudna wiocha” – mawiał. Był mieszczuchem w każdym calu. Wydawało jej się, że ona też. Ale wakacje u babuni były najpiękniejsze, beztroskie, swobodne, pełne ciepła i miłości.

Tęskniła.

Ubrała się. Wyjęła z szafy w pokoju walizkę, największą, jaką miała. Rzucała ubrania na łóżko, wygarniając je z półek. Zatrzymała się na chwilę. No tak, przecież musi złożyć podanie o urlop. Włączyła komputer. W pierwszym odruchu chciała wysłać maila z prośbą o wolne, ale pomyślała, że standardowe dwa tygodnie jej nie wystarczą, że potrzebuje co najmniej miesiąca. Wypisała podanie, wydrukowała. Chwyciła torebkę, kluczyki. Jazda autem do firmy zajęła jej pół godziny.

– Jest szef? – zapytała sekretarkę.

– Jest. – Dziewczyna spojrzała na nią ze zdziwieniem.

No tak. Zamiast eleganckiego kostiumu miała na sobie koszulkę i dżinsy, do tego zero makijażu, potargane włosy.

– Ale jest zajęty.

– Ja tylko na chwilę – powiedziała.

Nie czekając na pozwolenie sekretarki, lekko zastukała do drzwi gabinetu szefa i weszła do środka. Stanisław był zdziwiony wyglądem swojej ulubionej pracownicy tak samo jak sekretarka.

– To moje podanie o urlop – powiedziała, kładąc kartkę na biurku. Szef pokiwał głową.

– O długi urlop – dodała.

– Jak długi? – zapytał.

– Na razie miesiąc.

Stanisław popatrzył na podkrążone, pozbawione blasku oczy stojącej przed nim dziewczyny. Od ponad trzydziestu lat zarządzał tą firmą, wiedział, jak łatwo można spalić się w pracy i jak trudno o dobrego pracownika. A ona była dobra. I niebezpiecznie zbliżała się do ognia. Lubił tę dziewczynę. Przypominała mu jego wnuczkę. Kasia miałaby teraz tyle lat co ona. Gdyby żyła.

Pokiwał głową.

– Dobrze – powiedział – ale odezwij się czasem.

– Postaram się, ale wyjeżdżam na wieś. Nie mam pojęcia, jak będzie z internetem.

– Ale prąd chyba tam jest, a telefon posiadasz. – Stanisław się uśmiechnął.

Odwzajemniła uśmiech.

– Zadzwonię – obiecała. – Do widzenia.

– Do widzenia. – Wyciągnął do niej rękę. Mocno ją uścisnęła.

W drodze powrotnej zatankowała do pełna auto i podjęła z bankomatu nieco gotówki. Spakowała się szybko. Nie zadała sobie trudu i nie ułożyła starannie ubrań. Po dwóch godzinach była gotowa do wyjazdu. Sama zdumiała się tym, jak sprawnie jej poszło. Odłączyła od prądu wszystkie sprzęty. Na szczęście w lodówce nie było zbyt wiele jedzenia, więc nie żal było jej go wyrzucić.

Czekało ją kilka godzin w samochodzie. Dobrze, że lubiła prowadzić.

Było późne popołudnie, gdy wjechała na podwórko przed domkiem babci. Mały kundelek ze szczekaniem dopadł do jej auta. W jego jazgocie było więcej radości z wizyty gościa niż grożenia intruzowi, więc nie bała się wysiąść.

– Lilianka! – Babunia szła do niej szybkim krokiem od strony ogrodu, który był z tyłu domu.

Babcia wyglądała tak jak zawsze – a może młoda kobieta chciała, by tak było. Po chwili dała się zamknąć w ramionach pachnących dzieciństwem, ciastem drożdżowym, herbatą z mlekiem, lawendą. Maciejką. Babunia dotknęła dłonią jej twarzy.

– Dziecko, jak ty wyglądasz? Skóra i kości. – Babunia nie była zachwycona.

– Wiem, babuniu, miałam trochę problemów.

– Słyszałam. – Babunia spojrzała na nią uważnie.

– Mamunia? – zapytała.

– A któż by inny… – Wzruszyła ramionami babunia. – Chodź do domu, akurat dzisiaj upiekłam placek drożdżowy z wiśniami z naszego sadu. Na długo przyjechałaś?

– Na miesiąc, może dłużej – odpowiedziała.

– I bardzo dobrze, dziecko, bardzo dobrze. – Uśmiechnęła się starsza kobieta.

Jak cudnie było siedzieć w kuchni przy pokrytym kraciastym obrusem stole i patrzeć, jak babunia krząta się, szykując ciasto, jak nalewa do szklanki mleko od łaciatej krowy Cieślakowej, jak podgrzewa obiad. Nie dopytywała o nic, nie prawiła morałów, po prostu cieszyła się z obecności wnuczki. Wiedziała, że Liliana w końcu sama zacznie mówić.

– Babuniu, a jest maciejka? – zapytała Liliana.