Odrodzone królestwo opr. mk - Elżbieta Cherezińska - ebook

Odrodzone królestwo opr. mk ebook

Elżbieta Cherezińska

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzy wrogie siły wypowiadają wojnę Królestwu

Rozpoczyna się starcie o przyszłość korony

Stary król rusza na swą największą wojnę

Władysław nie zdejmuje wojennej korony i nie daje się zwieść rozejmom. Przygotowuje się do wielkiej wojny z Zakonem. Jemioła walczy o życie Kazimierza z coraz mroczniejszymi siłami. Zawiera z królem sojusz przeciwko Krzyżakom i wojownikom Starców Siwobrodych.

W tym samym czasie w Malborku toczy się zażarta walka o wizję Zakonu. Wielki mistrz zostaje zamordowany, a jego następca kończy politykę ugody. Wystawia przeciw Polakom wielką armię.

Król Jan Luksemburski hołduje Śląsk, z rozmachem zdobywa północną Italię i wzmocniony sukcesami zwraca wzrok na Królestwo Polskie. Nowy mistrz proponuje mu coś więcej niż sojusz – rozbiór Królestwa. Rikissa decyduje się na ryzykowną grę.

Płoną miasta, wsie i katedry. Wojownicy Trzygłowa tańczą na ołtarzach kościołów. W wielkiej wojnie każdy dzień jest nieprzewidywalny, nawet ostateczna bitwa do której pod Płowcami stają Zakon i Królestwo.

Odrodzone Królestwo to finałowa część pięciotomowego cyklu pod tym samym tytułem. Powieść przeprowadza nas przez świat średniowiecznych intryg od północnej Italii przez litewską Wielką Puszczę, krzyżackie zamki i wawelskie zbrojownie. Świat chrześcijański i pogański splatają się ze sobą jeszcze silniej, niż wcześniej.

Walka z Zakonem wchodzi w decydującą fazę, a Elżbieta Cherezińska po raz kolejny udowadnia, że na polu bitwy czuje się równie dobrze, co w zamkowych komnatach.

Wracają wątki i bohaterowie, znani z poprzednich tomów. Wszystkie tajemnice zostaną rozwikłane, misterne intrygi ujrzą światło dzienne, a nawet przypadkowe zdarzenia sprzed lat odegrają zaskakująco ważną rolę w wielkim finale cyklu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1270

Oceny
4,8 (323 oceny)
274
42
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mormolyke
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka, nie mogłam się od niej oderwać, a zbliżając się do końca czytałam po parę stron żeby tylko przedłużyć przygodę z Władkiem, Borutką, Jemiołą i Rikissą.
10
jacekkowalczyk82

Nie oderwiesz się od lektury

zachwycająca, wciągająca, cala seria super. Łokietek to teraz moj ulubiony król, a Rikisa ulubiona królowa.
00
Szosti100

Nie oderwiesz się od lektury

Niewiele jest książek, od których nie mogłem się oderwać. W przypadku tej, od około 3/4 do końca siedziałem i czytałem, czytałem, czytałem… Wciąga i pasjonuje.
00
PiotrDominator1234

Nie oderwiesz się od lektury

dobra fajna książka ciekawe spojrzenie na historię
00
Aniolkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda, że tak szybko przeczytałam.
00

Popularność




Elżbieta Cherezińska Odrodzone królestwo ISBN Copyright © Elżbieta Cherezińska, 2020All rights reserved Redaktor prowadzący Filip Karpow Opieka redakcyjna Magdalena Wójcik Tadeusz Zysk Elżbieta Żukowska Ilustracja na okładce Michał Krawczyk Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Opracowanie map Mariusz Mamet Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1327

JEMIOŁA idzie po rosie. Ostrożnie stawia stopy na miękkich kępach mchu. Ciężki kraj sukni mokrym plaśnięciem dotyka nagich kostek nóg. Skrzydełka jej nosa drgają, gdy wciąga nocne, balsamiczne powietrze. Wyczuwa w nim nuty butwiejących liści, świeżych grzybni, sosnowych igieł i zmurszałej kory starzejących się drzew. Gdzieś, głęboko w ściółce, już wypełniają się sokami kłącza zaschniętych traw, czuje wyraźnie tę podziemną woń. Idzie w ciemności, ale nie po omacku. W oddali, między pniami drzew, majaczy wątłe światło, więc kieruje się ku niemu. Widzi, że światło przeskakuje, jak płomień poruszany podmuchem wiatru, choć noc jest całkowicie bezwietrzna. Otacza ją cisza. Żadnych ptasich głosów, trzaśnięć ułamanych gałązek, suchych liści ocierających się o siebie, jakby mrok wyssał z lasu wszelki dźwięk, poza tym, jaki wydaje mokra materia jej sukni. Ta cisza ją niepokoi.

Wtedy dostrzega mężczyznę. Idzie z naprzeciwka, kierując się jak ona ku światłu. Jest ostrożny, rozgląda się. Jemioła nie słyszy jego kroków, ale wyłapuje rytmiczne stukanie okutej pochwy noża zawieszonej u jego pasa. Wie, kim on jest, ale nie potrafi w tej chwili nazwać go żadnym imieniem. I jest zaskoczona, że go widzi, że nie jest tu sama, że ta nocna wędrówka nie jest przeznaczona tylko dla niej. On już ją dostrzegł, Jemiole wydaje się, że przyspieszył, choć ona zwolniła kroku.

Jej uwagę przyciąga światło. Teraz, z odległości kilkunastu kroków, widzi je wyraźnie. Na niewielkiej polanie, pod drzewem, stoi żelazny kosz. W nim siedem, może dziewięć pochodni. Płomień niespiesznie przeskakuje kolejno na każdą z nich, tak że pali się tylko jedna, a pozostałe gasną, nie zostawiając w powietrzu smugi dymu. Jemioła zachwyca się przez chwilę tym widowiskiem, nie czuje lęku.

Mężczyzna stanął, pochylił głowę i jak ona patrzy w krążący między głowniami płomień. W migotliwym blasku ożywa jego uroda. Na szerokie plecy spływają mu długie włosy zaplecione w dziesiątki cienkich warkoczy. Duże, wyraziste usta poruszają się, jakby coś szeptał. Ma mocne dłonie, takie, które potrafią przytrzymać, choć od razu przebiega Jemiole przez głowę, że nie wiadomo, czy mogą dom zbudować. Stoi pewnie, jak ktoś, kto wie, po co się zatrzymał. Uśmiecha się pokrzepiająco, unosi wolno twarz i Jemioła już wie, że uśmiecha się do niej. Dopiero teraz widzi jego oczy. Jedno z nich jest podzielone na pół i zieje otchłanią w kolorze butwiejących liści.

— Jarogniew Półtoraoki — wypowiada na głos jego imię i nie odwzajemnia uśmiechu.

— Matka Jemioła — odpowiada jej Jarogniew. I prosi miękko: — Cofnijmy się o krok.

Robią to jednocześnie i wtedy Jemioła zwraca uwagę na drzewo, pod którym stoi kosz z pochodniami. To stary jesion, zrośnięty z dwóch pni. Z konarów zwisają dwa pakunki. Jemioła wyciąga ręce po swój, Jarogniew chwyta ten, który wisi za jego plecami. On jest szybszy, rozrywa konopny sznurek przytrzymujący tobołek. Ona przyklęka, rozwiązuje swój drżącymi nagle rękami. Przeczuwa słusznie; już pod palcami czuje dotyk ptasich piór.

— Jeszcze możemy to zatrzymać — mówi nagle Jarogniew, i Jemioła patrzy na niego zaskoczona. Półtoraoki ma już na sobie pancerz z ptasich kości. Poprawia warkocze, które wkręciły mu się w zdobiony kruczymi pazurami napierśnik. — Tylko wrzuć ten płaszcz w ogień. Nie wahaj się, proszę.

Jemioła wstaje, przyciskając płaszcz Dębiny do piersi. I nie waha się ani trochę. Zakłada go na ramiona.

— Pożałujesz — mówi Jarogniew smutno. — Będziesz płakała.

Ona czuje ciepło ptasiego puchu na plecach i gorąco od ognia, który właśnie przeskoczył na najbliższą jej pochodnię. Widzi zwinny ruch Jarogniewa, ale jest szybsza niż on. I sprytniejsza. Półtoraoki chwyta płonącą pochodnię, Jemioła następną. W chwili gdy Jarogniew unosi swoją, płomień przeskakuje już na jej głownię. Jemioła porywa ją w mgnieniu oka.

— Nie panujesz nad ogniem, leśny wodzu! — rzuca mu w twarz.

— Poparzysz się, Matko! — odpowiada wściekle. W blasku lśnią jego białe, obnażone zęby.

Jemioła unosi wysoko płonącą żagiew i w jej świetle patrzy na niego.

Widzi płomienie skaczące z chaty na chatę, z dachu na dach. Kłęby czarnego dymu zasnuwające wszystko. Wysoki, świdrujący krzyk kobiety, wydaje się, że to Manna. Na obraz pożaru nakłada się las. Ściółka szeleści pod stopami uciekających. To dzieci. Idą za Jemiołą posłuszne, milczące, zatrwożone. I widzi Jarogniewa celującego do niej z łuku, prosto w pierś. Nie zdążyła zobaczyć, czy wystrzelił. Obraz przenosi się, jakby jakaś siła wyciągnęła Jemiołę wysoko nad ziemię. Ogień przy ogniu, jeden, drugi, trzeci. Nie nadąża ich liczyć. Rozumie, że zapłonęło Królestwo. Wraca, znów jest naprzeciw Półtoraokiego.

Wojownik w pancerzu z ptasich kości. Matka w płaszczu z ptasich piór. Odwraca się i rusza, skąd przyszła, zostawiając go w mroku. Teraz sama oświetla sobie drogę.

Las rozbrzmiał setkami ptasich głosów, jakby rozśpiewał się jej płaszcz. Kości pancerza pozostały nieme. Szła tu po rosie, wraca po szronie. Mokre krople zastygają na źdźbłach zeszłorocznej trawy, na suchych, wykręconych liściach i nagich gałęziach. Lśnią białym blaskiem w świetle niesionej przez nią pochodni. Chrzęszczą pod jej bosymi stopami. Kraj sukni pokrył szron, misterny jak haft. Z każdym krokiem robi się chłodniej, czuje, jak sztywnieją jej palce u stóp. Noc dobiega kresu, przechodząc w najmroźniejszą chwilę przed świtem. Nawet drapieżniki kończą nocne łowy i szukają ciepła, tuląc się do siebie w zaciszu nor. Ona idzie sama, światło pochodni wydaje się przytłumione w spowitym mroźną mgłą powietrzu. Ptaki zamilkły, ale słyszy odgłos swoich kroków, trzaśnięcie nadepniętych gałązek, głośny oddech i syk płomienia. Grzeje ją płaszcz Dębiny. Jej płaszcz.

Obudziła się zdrętwiała, ciężko łapiąc oddech. Potarła zapuchnięte powieki, próbując sobie przypomnieć, gdzie jest. W powietrzu unosiła się woń wypalonej świecy. Musiała zgasnąć przed chwilą, bo w półmroku snuła się jeszcze siwa smużka dymu, kopcąc na ustawiony obok krucyfiks, jakby palił się wiszący na nim srebrny Chrystus. Otrząsnęła się, pożary z jej snu skurczyły się do wypalonego knota.

Przed Jemiołą majaczyło potężne, osłonięte kotarami łoże.

— Królewicz Kazimierz — wyszeptała z trwogą, zerwała się z ławy i zachwiała. Opanowała się. Usiadła, wymusiła na sobie spokojny, równy oddech. Wstała dopiero, gdy przestało jej się kręcić w głowie. Odsłoniła kotarę i tej samej chwili usłyszała dzwony wawelskiej katedry. Zapadłe policzki Kazimierza były nieruchome, jak odlane z szarego wosku. Chwyciła jego chłodną dłoń, nie mogła wyczuć tętna. Pochyliła się do jego piersi.

— Przeżyliśmy kolejną noc — odetchnęła z ulgą. — Obudzisz się dzisiaj?

Położyła mu dłoń na czole i dopiero teraz poczuła pulsujące gorąco. Odwróciła rękę. Przez wnętrze jej dłoni biegła paląca rana.

— Miałeś rację, Półtoraoki. Poparzył mnie sen.

WŁADYSŁAW nie sypiał w nocy, udawało mu się zdrzemnąć przez krótką chwilę w dzień. Gdy odebrał raporty o stanie własnych wojsk, o ruchach Luksemburczyka, o oblodzonych przełęczach górskich, roztopach na traktach i brodach, które, jak mu mówiono, „nikną w błocie”. I innych, które z kolei ścięło przymrozkiem, jakby zachęcały, żeby na nie wejść. By zagłuszyć natrętnie powracającą wizję, że gdy on patrzy na południe, skąd przyjdzie Luksemburczyk, Krzyżacy podpalą mu północ, kazał odprawiać msze. Słuchał ich nieuważnie, nerwowo, nie potrafiąc powtórzyć „Bądź wola Twoja”, bo to zdanie stawało mu w gardle i nie chciało przez nie przejść. Co rano czekał na wiadomość, że z Kazimierzem lepiej, i co rano musiał się zadowolić lakonicznym „bez zmian”. Były dni, gdy „bez zmian” było nieznośne, zamieniało się w wyrok odroczony w nieskończoność, a on, jako król, nie miał czasu nieskończonego, miał niedokończone sprawy, do załatwienia natychmiast. Ale miał też chwile, gdy ze zmęczenia zapominał, że jest królem i był tylko ojcem, dla którego „bez zmian” było ulgą, obietnicą, że jego syn żyje i będzie żył. Ojciec mógł siedzieć przy łożu syna, trzymać chłodną, wychudzoną dłoń i cieszyć się lekkim, ale jednak oddechem, unoszącym jego pierś. Jednak za każdym razem ojciec musiał ustąpić królowi. „Bez zmian” było zatem nie do przyjęcia.

Odprawił urzędników i przysnął na chwilę, z głową wciśniętą w oparcie wysokiego krzesła, zwrócony twarzą do okna, jakby stamtąd mogły nadejść dobre nowiny. I uświadomił to sobie, zapadając w sen. Wiedział, że śni. Że senną zjawą jest Rulka, jego nieżyjąca od dawna klacz, i rozumiał, iż jej obecność oznacza wędrówkę. Poniewierkę — podpowiedział mu głos we śnie. Była osiodłana, gotowa do drogi. Unosiła kształtną głowę i z wawelskiego dziedzińca rżała w stronę okna komnaty, w której spał, jakby wzywała go. Na jej rżenie nałożyły się głosy bojowych rogów. Okrzyki, szczęk żelaza, jęki rannych. Władysław szukał wzrokiem bitwy, ale zamiast niej widział mgłę, z której raz po raz wyłaniał się skrwawiony jeździec, uderzająca w powietrze kopia, kawałek chorągwi. Koszmarny obraz śmiertelnych zmagań schowanych w oparach. Nie mógł rozpoznać ani jednego znaku na płachtach chorągwi. Mgła zgęstniała jeszcze bardziej, poczuł swąd i dopiero wtedy dotarło do niego, że to dym. Nie z ognisk, ale z płonących miast i wsi. Z owładniętych dzikim płomieniem kościołów. Dzwon opętańczo bił na trwogę i zwielokrotniał dźwięk, jakby o ratunek błagała nie jedna, a dziesiątki świątyń. Poczuł, jak szybko uderza mu serce, i usłyszał drapieżny krzyk. Orzeł Królestwa rozbijał powietrze potężnymi skrzydłami. Dym rozwiał się. A on znów był na Wawelu.

Przez podwórzec przebiegli dwaj chłopcy. Stefan i Władysław junior, on zaś świadom sennej ułudy, wiedział, iż obaj nie żyją, ale chciwie wsłuchał się w ich śmiech. Wypatrywał zmarłej Jadwini, ale nie mógł otworzyć oczu i był zdany tylko na obrazy, jakie podsuwał mu sen. Wreszcie dostrzegł ją. Drobna sylwetka szła w stronę katedry, wtedy wbrew rozumowi pomyślał, że ona wcale nie umarła, tylko uciekła od jego zaborczych planów, wybrała służbę Bogu i tylko udaje, że zabrała ją śmierć. Widział jeszcze plecy córki, aż rozpłynęła się w sennej mgle. Dziedziniec opustoszał, zniknęła nawet Rulka, wtedy poczuł, że musi się obudzić jak najszybciej, by w korowodzie zmarłych dzieci nie zobaczyć Kazimierza, bo jego syn żyje i rano było „bez zmian”. Stało się coś innego. Dziedziniec zapełnił się w mgnieniu oka. Służba, straż wawelska, wojewoda Spycimir ze swoją świtą, kasztelan Nawój z Morawicy, nawet pokraczny Grunhagen na kabłąkowatych nogach przechadzał się w ciżbie i pokrzykiwał do panien, jakby nigdy nic. Zagrał róg witający gości, zawtórował mu śmiech kuglarzy, tłum rozstąpił się, robiąc miejsce jeźdźcowi, niedużemu młodzieńcowi w czarno-czerwonym płaszczu. „Książę świdnicki Bolesław” — zawołał herold, a ludzie na dziedzińcu zastygli w bezruchu, wpatrując się w przybyłego. Mój wnuk — pomyślał Władysław — syn Kunegundy. I w jednej chwili olśniło go: jest w wieku Kazimierza, młody, silny, choć niski, jak on. Ma brata, który kiedyś dorośnie i może objąć księstwo, jest wolny i z jego krwi. Mój wnuk — podpowiadał mu rozwiązanie sen — zdrowy i silny.

Władysław obudził się równie nagle, jak zasnął. Szare, lutowe popołudnie przechodziło w szybki zmierzch. Za oknem, przed którym siedział, przetaczały się po niebie ciemniejące chmury.

— Najjaśniejszy panie? — usłyszał głos spod drzwi.

— Borutka? — Władysław poruszył zdrętwiałymi barkami.

— Nie, królu, jestem Jarota, zastępuję go. Borutkę najjaśniejszy pan posłał na Węgry, za panami Ligaszczem i Jałbrzykiem.

— Ach tak. — Władek potarł ciężkie powieki. W ustach poczuł nieprzyjemny, gorzki smak. — Daj wody, Jaroto.

— Jaśnie pan miał zły sen? — spytał sługa, podając mu kubek.

— Nie wiem. — Władysław napił się, wzruszył ramionami i wstał. — Kogo obchodzą sny?

JAN LUKSEMBURSKI kroczył dziedzińcem opawskiego zamku, otoczony świtą złożoną z dawnej Drużyny Lodu. Markwart, Zavis, Ulrik, Chval, Libos, tłusty Czabak i tępawy, ale za to jakże użyteczny Beneš, szli przy swym królu razem z Peterem z Rożemberka, równym krokiem, wzmacnianym metalicznym brzękiem ostróg. Miecze przy pasach, hełmy, których Jan nie pozwolił im zdjąć, i kolczugi pod pysznymi, ozdobnymi płaszczami, wzbudzały po równo lęk i podziw w prowadzącym ich do komnat gospodarzu, księciu Opawy, Mikołaju.

— Bądź łaskaw tędy, królu Janie — skłonił się po raz kolejny książę, wskazując nieco wąskie i strome schody.

— A gdybym nie był łaskaw? — zażartował Jan po francusku, zwracając się do swego poety, Wilhelma de Machaut.

— Wówczas książę zaniósłby cię na rękach, królu — odpowiedział Wilhelm z kamienną twarzą. — Ale zważywszy na jego brzuszysko, nie byłoby to wygodne ani dla ciebie, ani dla niego.

— Jak i cała ta sytuacja — skwitował Jan. — Nie sądziłem, że tak długo przyjdzie nam czekać na tę machinę wojenną. Roztopy uwięziły moją tajemną broń na przeprawie przez Łabę. Jestem wściekły.

— Zmienię temat, nim dojdziemy na ucztę — wtrącił Wilhelm szybko. — Czy to prawda, że nasz gospodarz jest zalegalizowanym bękartem Przemyślidów?

Jan zaśmiał się; pod nieobecność Henry’ego de Mortain poeta dotrzymywał mu towarzystwa, a jego wścibstwo i umiłowanie dworskich plotek nieodmiennie Jana bawiło.

— Umieściłeś to oszczerstwo w poemacie o mojej wyprawie wojennej? Strzeż się, książę Mikołaj wyzwie cię na Sąd Boży.

— Więc to nieprawda — zrozumiał zawiedziony Wilhelm.

— Półprawda — pocieszył go Jan. — Jest prawowitym synem bękarta. Przemyślidzi dbali o przyszłość bocznych gałązek swego rodu.

— Uff — odetchnął Machaut — wystarczy drobna poprawka. Jego ojciec był bratem twej żony?

— Jej stryjem, choć nigdy tak nie mów przy Elišce. Moja żona mawia o bękarcie „on”, a o naszym gospodarzu „syn wiadomo czyj”.

— Niezwykła kobieta — wyrwało się Wilhelmowi. — Oczywiście, w pewnym sensie.

Schody skończyły się, weszli do przedsionka sali biesiadnej. Na ścianach pyszniły się poroża jeleni i żubrów i czekała służba księcia Mikołaja ubrana w jednakowe zielono-złote kubraki.

— Królu — niepewnie spytał gospodarz — może twoi baronowie zechcą przed ucztą zostawić broń? Umyć dłonie?

— Prosimy o wodę — łaskawie zgodził się Jan.

Słudzy z miskami i ręcznikami podeszli najpierw do niego, Petera i Wilhelma, a potem do Beneša, Chvala i pozostałych. Mikołaj wymownie patrzył na miecze przy ich pasach.

— Jesteście moimi gośćmi — ośmielił się wreszcie upomnieć.

— Jesteśmy na wojnie — chłodno odpowiedział Jan, wchodząc do głównej komnaty.

Ostrogi zadźwięczały na posadzce z glazurowanych płytek. Jan zajął najwyższe miejsce i nie zważając na to, iż stół przykryto ozdobnym, haftowanym obrusem, zdjął z głowy hełm i położył przed swoim nakryciem. Tak samo zrobili jego baronowie. Książę Mikołaj zacisnął szczęki i nic nie powiedział. Poczekał, aż Jan usiądzie, i zajął miejsce obok niego.

— Wina, królu? — spytał, i Jan wyczuł w jego głosie wahanie. Odpowiedział pytaniem:

— Czy wytoczyłeś beczki dla moich rycerzy?

— Tak, panie. Służba wydaje im wieczerzę na dolnym dziedzińcu.

Jan uśmiechnął się szeroko i wskazał głową swój kielich. Książę Mikołaj odetchnął z ulgą i przywołał podczaszego. Rubinowy trunek popłynął do kielicha lśniącym, ciężkim strumieniem.

— Burgundzkie — powiedział z dumą gospodarz. — Trzymane w piwnicy na najprzedniejsze okazje.

— Opawa słynie z browarników — odrzekł Jan, nie podnosząc kielicha. — A moje wojska zdrożone.

— Twoim ludziom nie zabraknie naszego piwa, królu — zrozumiał Mikołaj. Skinął na sługę, szepnął mu coś do ucha i odesłał. — Ani gorącej strawy, ani chleba, ani…

Jan przerwał mu ruchem dłoni, uniósł kielich i krzyknął do gości:

— Zdrowie moich baronów! Zdrowie wojsk czeskich! Przeszliśmy Bramę Morawską w śnieżycy, nie cofając się ani na krok pod naporem wiatru, śniegu i zimna!

— Zdrowie króla! — zawołali Beneš, Czubaka, Ulrik i pozostali.

— Niech żyje król Jan Luksemburski! — dołączył się książę Mikołaj.

— Jesteście prawdziwą Drużyną Lodu! — przepił do swoich Jan. — Mam nadzieję, że pozostali dołączą do nas w czasie uczty. Mikołaju — zwrócił się do gospodarza — przy twym stole brakuje miejsc.

— Nie rozumiem. — Oczy księcia opawskiego zrobiły się niemal okrągłe.

— Czekamy jeszcze na walecznych gości, wodzów szpicy mych wojsk. — Jan uśmiechnął się do niego najpiękniej, jak umiał.

— Każę dostawić stół — odpowiedział książę.

— Bez zwłoki — odrzekł Jan, wciąż uśmiechając się do gospodarza i przeciągnął ten uśmiech tak długo, aż Mikołaj zawołał podstolego i cześnika. Gdy w ślad za rozkazami w komnacie pojawiła się służba z kozłami i blatami stołów, Jan upił kolejny łyk wina.

— Jesteśmy ci miłymi gośćmi? — spytał, patrząc, jak panny nakrywają dostawione stoły bielutkimi obrusami.

— Najmilszymi — odpowiedział Mikołaj, a Jan zaśmiał się w duchu i dodał:

— Tak samo radować się będą książęta Opola, Cieszyna, Raciborza i… Peterze? — przywołał niezawodnego Petera z Rożemberka.

— Bytomia, Oświęcimia i Niemodlina — tubalnym głosem podpowiedział Peter. Jan nie miał głowy do tych małych księstw śląskich. Bezbłędnie rozpoznawał tylko Wrocław, bo o jego bogactwie nasłuchał się, jakby to miał być jakiś Mediolan północy.

— Nie mogę ręczyć za piastowskich książąt — zachowawczo odpowiedział Mikołaj.

— Ty to co innego — poważnie potwierdził Jan — ćwierć krwi Przemyślida, jedyny w śląskim gronie. Ale czekaj, czy twoją żoną nie jest piastowska księżniczka? Dlaczego jej z nami nie ma?

— Księżna Anna jest w połogu — odpowiedział, czerwieniąc się.

— Gratuluję! — zawołał Jan. — Czyżbyś wreszcie doczekał się syna?

Dobrze wiedział, że nie; Mikołaj miał same córki i choć wciąż był w kwiecie wieku, lęk o dziedziczenie wpychał go w czeskie ramiona. Czuł się Przemyślidą, po tej kapce bękarciej krwi w żyłach? Czy też bał, że jako jedyny nie-Piast wśród śląskich książąt stanie się dla nich łatwym łupem, gdyby Bóg nie dał mu w przyszłości dziedziców?

— Nie lękaj się, Mikołaju z Opawy, jesteś moim lennikiem — odpowiedział na niezadane pytanie. — Otaczam cię królewską opieką.

— Twój majestat nie ma sobie równych — wymamrotał speszony Mikołaj.

— Rozmawiałeś osobiście z książętami Opola, Cieszyna, Raciborza i tej reszty? — przeszedł do konkretów Jan.

— Przez kanclerza, mój panie.

— Przez kanclerza — powtórzył za nim król. — Ja też lubię załatwiać sprawy pokojowo. Dyplomacja jest sztuką ponad sztukami, zgodzisz się, Mikołaju?

— Naturalnie — ochoczo potaknął gospodarz. — Ty, królu, słyniesz z dyplomatycznych talentów.

— I z wojennych — odezwał się Wilhelm de Machaut. — Jan Luksemburski wygrał dla Wittelsbacha bitwę dwóch królów. Nie na salonach, przypomnę, tylko w błocie pól nad rzeką Inn.

Mikołaj niepewnie spojrzał na Jana, potem na Wilhelma, potem po twarzach baronów i ich hełmach leżących na stole, między piękną zastawą, srebrnymi świecznikami i kielichami z zielonkawo połyskującego szkła.

— Podtrzymam swą sławę — powiedział Jan. — Wyślę moich baronów z drużynami zbrojnymi do wszystkich piastowskich książąt. Potwierdzą ustalenia twojego kanclerza i dopiszą to, czego w nich brakuje.

— Ależ, królu — jawnie zaniepokoił się Mikołaj. — Wcześniej mowy nie było o obecności wojsk, o przymuszaniu kogokolwiek. Ja… wszystko przecież zostało ustalone… nie ma potrzeby… ty, królu, spieszysz na wojnę…

— Czekam na ostatnią część mych wojsk — zimno przerwał mu Jan. — W twojej gościnie, Mikołaju. Beneš, pojedziesz do Raciborza. Ty, Chvale, do Oświęcimia. Markwart do Bytomia. Zavis do Opola, Ulrik do Cieszyna i Libos do Niemodlina. — Bezbłędnie wymienił wszystkie księstwa, o Wrocławiu nie wspomniał. Nie powierzyłby go nawet Peterowi z Rożemberka, Lipskiemu owszem, ale Lipskiego nie było z nimi.

— Król Jan ma olśniewającą pamięć! — Wilhelm de Machaut napił się wina. — A książę Mikołaj świetnego burgunda.

— To prawda — uniósł kielich Jan. — Mikołaju, wino jest wyborne. Przy okazji odwiedzin w śląskich księstwach moi baronowie poproszą mych przyszłych sojuszników o wsparcie dla ciebie.

— Nie rozumiem. — Książę opawski nie krył już, że jest skołowany.

— Moje wojsko jest potężne. Dawno żaden czeski król nie zebrał tak wielkiej armii. Wykarmienie jej może być kłopotliwe, nie pomyślałeś o tym, książę? — Jan uśmiechnął się do niego zza kielicha. — Nic nie szkodzi, ja to przewidziałem. Poprosimy książęta śląskie, by przysłały zaopatrzenie dla naszych wojsk. Nie chcę ogałacać do cna twoich spichrzy, gospodarzu.

W tej samej chwili służba zaczęła wnosić parujące półmiski. Jan ledwie musnął wzrokiem spiętrzone figury pasztetów, świńskie łby pieczone w całości, dzicze szynki, udźce saren i miski z tłuczonym grochem, ale widział, jak Mikołaj wodzi wzrokiem za każdą wniesioną na stół potrawą, jakby nagle zaczął przeliczać, czy stać go na wykarmienie króla, jego świty i wojsk, które, jak dowiedział się przed chwilą, mają zamiar czekać na jego wikcie na ostatnie hufce. Jan wyczuwał narastające przerażenie gospodarza, ba, rozumiał go świetnie, ale wiedział, że w prowadzeniu wojny aprowizacja jest równie ważna, co waleczność. Wraz z potrawami do komnaty biesiadnej weszli muzycy. Wilhelm de Machaut skrzywił się po pierwszych dźwiękach.

— Obawiam się, że tego jeść nie będę — powiedział do króla po francusku, wskazując na lśniący od tłuszczu świński ryj — a tych tam słuchać nie mogę. Jedno i drugie wydaje mi się dość prostackie, godne karczmy, nie królewskiego stołu.

— Poznawaj inne kultury — odpowiedział mu Jan. — Francja to pępek, ale nie koniec świata. Zwonimir! — zawołał, witając stającego w drzwiach barona. Był bez hełmu, ale za to w ostrogach, brudnym od błota płaszczu i z mieczem u pasa. Widać Baldryk, giermek Jana, zdążył mu szepnąć, jak się ma prezentować na opawskiej uczcie. — Mikołaju, poproś muzykantów, by umilkli. Chcemy wysłuchać naszego wodza.

Wilhelm przewrócił oczami i podziękował westchnieniem, Jan pogroził mu palcem. Zwonimir, kiedyś chłopak wiotki, choć zapalczywy, teraz stał się mężczyzną postawnym, brodatym i powściągliwym w słowach.

— Przywiozłem ci podarunek, mój królu. Ten, o który prosiłeś.

— Króla krakowskiego? — zażartował Wilhelm.

— Jego posłów — poważnie odpowiedział Zwonimir.

— W moim księstwie posłowie są nietykalni — wyszeptał Mikołaj i łapiąc się za serce, zwrócił do Jana. — Królu, królu…

— Posłowie zawsze są nietykalni — odpowiedział mu Jan i dodał zimno: — Chyba że jest wojna i są to posłowie wroga. Gdzie ich złapaliście?

— W dolinie Popradu.

— Odetchnij, książę. To nie na twojej ziemi. Mieli przy sobie listy?

— Owszem, ale tylko od królowej Jadwigi do królowej Elżbiety. Dla zmylenia, to pewne. Patrząc po podarkach na wozach, to musiało być poselstwo krakowskiego króla do jego zięcia, króla Węgier. Zapewne główne dyspozycje mieli przekazać ustnie.

— Pytałeś ich?

— Dyplomatycznie — odpowiedział Zwonimir.

— Słyszysz, książę? — Jan przekrzywił głowę ku gospodarzowi. — Mój wódz uszanował nawet posłów wroga jadących po pomoc. Cóż, król Władysław będzie siedział na Wawelu, patrzył na zamieć idącą z Czech ku swemu Królestwu i w śnieżycy nie zobaczy posiłków węgierskich, bo jego zięć nawet nie dowie się, że był wzywany na ratunek. Zwłaszcza że ów zięć, Carobert, pił ze mną wino, jak my dzisiaj, i przysięgaliśmy sobie sojusz. — Jan napił się burgunda i zwrócił do Zwonimira: — Znaczni jacyś?

— Toporowie i Lelewici. To pierwsi panowie przy królu — odpowiedział Zwonimir i jego wzrok zatrzymał się na dłużej na kielichu w ręku Jana.

— Gospodarzu — ponaglająco powiedział król. Mikołaj był tak zdenerwowany, że nie zrozumiał, ale jego podczaszy owszem. Podał pełen kielich baronowi, a ten wychylił go duszkiem.

— To burgund! — zaśmiał się poeta.

— Nie szkodzi. — Zwonimir otarł usta wierzchem dłoni.

— Tak piją Czesi! — zawołał król Jan. — Książę, może znajdzie się na tej uczcie opawskie piwo dla wodza mego zwiadu? Spieszył do nas z daleka.

— Garniec — dodał Zwonimir.

— Topór jest kasztelanem krakowskim, Lelewita wojewodą — odezwał się Chval z Drużyny Lodu. — Czy to nie dziwne, że król Władysław wysyła takich ludzi?

— Nie powiedziałem, że mam wojewodę i kasztelana — odpowiedział mu Zwonimir. — W poselstwie byli ich rodowcy.

— Wnosisz tylko po znakach na tarczach? — zakpił Chval.

Jan od dawna widział, że ci dwaj rywalizują ze sobą.

— Spokój — uciszył ich. — Jutro wezwiemy ich przed nasze oblicze i będziemy słuchać. Zwonimirze, usiądź, jedz i pij. Sprawiłeś się nadzwyczajnie. Odpoczniesz i znów ruszysz na pogranicze, skoro, jak słyszę, taki ruch w dolinie Popradu.

— Muzyka? — zapytał Mikołaj i już unosił rękę, by dać znak grajkom.

— Lepiej wino — westchnął Wilhelm de Machaut i znów w sukurs przyszli mu goście.

— Libos i Hynek! — zawołał siedzący najbliżej wejścia Beneš.

Ręka księcia Mikołaja opadła, muzycy wzięli to za znak, zadęli w piszczałki, gospodarz zamachał zniecierpliwiony i nierówno zamilkli. Podczaszy tym razem był szybki, czekał z dwoma kielichami w pogotowiu.

— Co przynosicie, druhowie moi? — zapytał ich wesoło Jan, z zadowoleniem patrząc na ich nieogolone twarze i ciężkie od błota płaszcze.

— Rozbiliśmy obóz i szykujemy się do oblężenia — oznajmił Hynek.

— Gdzie? — spytał Jan, łowiąc paniczne spojrzenie gospodarza.

— Miasto srebra i ołowiu — odpowiedział Libos i jego duże usta rozciągnęły się w uśmiechu.

To w niczym nie uspokoiło księcia Mikołaja. Na Śląsku niejedno takie — pomyślał rozbawiony Jan.

— Największy zamek w drodze do Krakowa — dorzucił Hynek, z trudem kryjąc tryumf. — Obóz, jak mówię, już gotowy. A piękny Sławków będzie twój, królu Janie!

— Potężna twierdza biskupów krakowskich — powiedział Libos z taką dumą, jakby sam ją budował.

— No to postawiliśmy czeską nogę w Małej Polsce — zarechotał Beneš.

Jan napił się wina, patrząc w oczy księcia Mikołaja. Do gospodarza dopiero w tej chwili dotarło, iż część wojsk Jana dawno przeszła przez jego księstwo, ba, przeszła i przez kolejne ziemie, księstw raciborskiego, cieszyńskiego, bytomskiego i jest już w granicach Małej Polski, że ten wielki obóz, jaki rozbili pod Opawą, miał odciągnąć uwagę wszystkich od szpicy, która poszła dalej. I, czego być może Mikołaj się jeszcze nie domyślał, manewr ten miał sprawdzić zachowanie przyszłych sojuszników, władców tychże księstw, których nazwy Jan z takąż łatwością zapamiętywał, co mylił.

— Czy napotkaliście w drodze jakieś przeszkody? — spytał Jan.

— Żadnych, królu — odpowiedział Libos i sięgnął po podany przez podczaszego kielich. — To będzie udana wojna.

— I szybka! — dorzucił Hynek, wychylając kielich równie prędko jak wcześniej Zwonimir.

— To na co czekamy? — rozochocił się Beneš.

— Na bombardę, która rozkruszy mury Wawelu, mój druhu — odpowiedział Jan i mruknął do Wilhelma de Machaut: — Idź spać albo zatkaj uszy. Moi Czesi muszą się dzisiaj zabawić. — Po czym dał znać księciu Mikołajowi, by pozwolił grać muzykantom. I jego podczaszemu, by do biesiadnej podano więcej opawskiego piwa.

— Wyważyliśmy wrota do Małej Polski! — wzniósł tryumfalny toast król.

JANISŁAW arcybiskup gnieźnieński nie uległ Jemiole, która chciała, by rozmowy odbyły się przy łożu chorego Kazimierza. Nie uległ także królowi, gdy ten życzył sobie prowadzić je w sali tronowej. Krążył po Wawelu przez całe przedpołudnie i wreszcie zdecydował, że spotkanie odbędzie się na zamkowej wieży. Jemioła olśniła go zieloną suknią uszytą na wzór dworski; takiej jej nigdy nie widział. Onieśmieliła wytworną bladością policzków, naszyjnikiem z jantarowych paciorków, które połyskiwały, niepokojąco odbijając płomienie pochodni. Król za to był jawnie udręczony, na jego czole i skroniach pogłębiły się zmarszczki i bruzdy. Siwe włosy przytrzymywała mu prosta, skórzana przepaska, ramiona mocno osłaniał wilczym futrem. Wydawał się nieobecny myślami i to był niedobry znak dla rozmów, które mieli odbyć.

Służba upewniła się, że niczego im nie brak, i zostawiła samych. Wiatr ustał, w powietrzu unosiły się obłoczki pary z ich oddechów.

— Królu, Matko Jemioło — zaczął arcybiskup.

— Co będzie z Kazimierzem? — nerwowo przerwał mu Władysław. — Leczysz go, pani, od trzech tygodni i ciągle „bez zmian”.

— Zatruwany był o wiele dłużej — odpowiedziała spokojnie Jemioła.

— Kto go truł? — natarł Władysław, z trudem panując nad emocjami.

Jemioła nie odpowiedziała, król zapalczywie zrobił krok w jej stronę.

— Krzyżacy? Czesi? Może Brandenburczycy? Albo któryś z piastowskich książąt, czy ty wiesz, ilu mam wrogów?

— Wiem o takim, którego nie znasz, królu — spokojnie odpowiedziała Jemioła.

— Mów! Nie igraj ze mną! — Władysław był gorączkowy, zapalczywy, takim go jeszcze Janisław nie widział.

— Zróbmy krok w tył — powiedziała miękko Jemioła i Władysław, o dziwo, posłuchał jej. Odsunął się, oparł plecami o wykusz okna strzelniczego. Janisław dał znać Jemiole, że on będzie mówił.

— Jemioła nie jest beginką, królu — zaczął.

— Wszystko mi jedno — wzruszył ramionami Władysław. — Byleby go uleczyła. Mam potęgę luksemburską w Małej Polsce, Krzyżaków na północy, wściekłą Brandenburgię na zachodzie i śmiertelnie chorego syna. Jedynego dziedzica. Innych miał już nie będę.

— Jemioła jest Matką Starej Krwi — ciągnął Janisław, próbując nadać swemu głosowi jak najbardziej naturalne brzmienie. — Przywódczynią ludzi, którzy, podobnie jak ona, nie są chrześcijanami.

Patrzył na króla. Władysław słysząc o Starej Krwi, odwrócił się od nich i stanął bokiem, jakby oglądał lśniące zakole Wisły.

— Ich istnienie w Królestwie odkrył świątobliwy Jakub Świnka i przed wielu laty zawiązał niepisane porozumienie z ówczesną Matką, Dębiną.

— Po co? — rzucił Władysław, nawet nie odwracając głowy.

— Dla dobra Królestwa, w którym żyją ludzie tak różni, ale połączeni ziemią, z której wyrośli, której nie chcą opuścić, jak domu… — Arcybiskup wahał się tylko chwilę, nim powiedział: — Jakub Świnka był człowiekiem Starej Krwi. W prostej linii potomkiem Bezpryma i kobiety zwanej Floryną.

Janisław zobaczył, że król drgnął, jakby układał sobie w głowie wiedzę, którą otrzymał. Mówił więc dalej:

— Jakub Świnka pokonał przyrodzone Piastom pragnienie noszenia korony. Nałożył ją na skronie Przemysła, myśląc, że łamie klątwę Wielkiego Rozbicia. Morderstwo króla omal nie zabiło odnowionego Królestwa. — Janisław przełknął ślinę, z emocji zaschło mu w ustach. — Wtedy, za Jakuba i Przemysła byliśmy blisko. W drodze do korony cichych bohaterów było wielu. Nie tylko arcybiskup Świnka, ale i Dębina oraz stojąca przed tobą Jemioła…

— Słyszałem o „Zielonych Grotach” — wszedł mu w zdanie król i Janisław wiedział, że to zmierza w złą stronę. Trudno było nie wychwycić nuty pogardy w jego tonie.

— A o wojownikach Jarogniewa słyszałeś, królu? — przejęła rozmowę Jemioła. — O Starcach Siwobrodych, kapłanach Trzygłowa, którzy ich wiodą przeciw tobie?

— Bzdura — prychnął król w stronę Wisły. — Posąg Trzygłowa porąbał książę Mieszko przed setkami lat i spalił.

— A jeśli tobie ktoś spali krucyfiks, zaprzesz się wiary w Chrysta? — odpowiedziała mu szybko. — Czy też będziesz szukał pomsty na tym, kto zbezcześcił znak wiary w twego Boga?

— Ja z nimi nie walczę — odpowiedział Władysław po chwili.

— Ale oni już są na wojnie z tobą. Powiesz, że to nieważne, bo ich nigdy nie widziałeś? Oni widzieli ciebie, królu Władysławie. I sięgnęli po twego syna. Tu, w najlepiej strzeżonym zamku Królestwa. Pod bokiem najdzielniejszych rycerzy, straży, która od dnia ślubu pilnowała go w dzień i w nocy. Nie ustrzegłeś go przed nimi. — To ostatnie zabrzmiało przerażająco. Oczy Jemioły lśniły w półmroku nadchodzącego wieczoru. Władysław nie mógł tego widzieć. Wciąż stał odwrócony bokiem, nieruchomy, wpatrzony w nurt Wisły. Milczał.

Janisław nie spodziewał się tak dziwnego zachowania króla. Przewidywał sprzeciw, drwinę, niedowierzanie, ale nie to, że odwróci się i nie będzie chciał spojrzeć im w oczy.

— Po śmierci króla Przemysła — podjęła Jemioła — jedna z naszych kapłanek przepowiedziała, że nadejdzie czas wojny tak strasznej, jakiej nie znał ten kraj. To był czas, gdy przez Starszą Polskę przetaczały się różne wojska. Głogowskie, brandenburskie…

— I moje — przerwał jej. — Pamiętam. O którym z wrogów mówiła ta kobieta?

— W głębi duszy znasz odpowiedź, królu — powiedziała Jemioła i Janisław poczuł, że z jego ciałem dzieje się coś dziwnego. Falą przeszło przez niego gorąco, nie rozumiał, dlaczego widzi wszystko z góry, jakby nagle uniósł się pod spiczasty dach wieży. Widział siebie, Jemiołę i króla połączonych, choć każde z nich stało osobno.

— To Krzyżacy — usłyszał z dołu głos Jemioły. — Żelaźni bracia. Wiesz o tym, królu.

WŁADYSŁAW chłonął każde słowo tej kobiety. Nie mógł patrzeć na nią, bo miała nad nim jakąś niewytłumaczalną władzę; wiedział o tym od tamtej chwili, gdy spotkał ją idącą do komnaty chorego Kazimierza. Nie potrafił tego wytłumaczyć, więc wolał nie marnować sił na walkę z czymś, czego nie rozumiał. I tak, gdy powiedziała: „To Krzyżacy”, wiedział, że kimkolwiek jest, ma rację. Bał się Luksemburczyka i czeskiej potęgi ciągnącej na jego Kraków, ale śmiertelne przerażenie czuł wyłącznie na myśl o wojnie z Zakonem. Żelaźni bracia, mroczny sekret jego nieprzespanych nocy.

— Dlaczego jednocześnie mówisz o Krzyżakach i wyznawcach Trzygłowa? — odezwał się, gdy udało mu się powstrzymać wewnętrzne drżenie. — To połączenie niemożliwe. Wykluczające się.

— Dwa lata temu tak samo nazywano twój sojusz z Giedyminem, królu — odpowiedział mu Janisław, nie ona.

— Macie dowody? — spytał, patrząc na ciemny niczym ołów nurt Wisły.

— Nic, co można by zawieźć papieżowi — odrzekł arcybiskup. — Krzyżacy są przewidujący.

— A wojownicy Jarogniewa potrafią zacierać ślady — dodała Jemioła. — Mogę cię jednak zapewnić, panie, że to ich ludzie przykuli do łoża twego syna. I sądzę, że to oni stoją za śmiercią twojej córki. Była przypadkową ofiarą, jak mniemam, bo celem zawsze był Kazimierz.

Władysław poczuł, jak po raz kolejny tego wieczoru krew krzepnie mu w żyłach. Tak samo myślał, gdy wrócił do Krakowa z wojny w Brandenburgii. Zatopił wzrok w rzece, ale nie widział jej toni, wszystko spowił brudny, lepki mrok.

— Są w zmowie? — zapytał, albo raczej stwierdził. Nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Lęk o syna potężniał w nim z chwili na chwilę. Natrętnie powracała twarz wnuka, widziana we śnie, nakładając się na blade, jakby już był martwy, oblicze Kazimierza.

— Wiele na to wskazuje — odpowiedziała Jemioła. — Jak i na to, że ty i ja, królu, znaleźliśmy się po jednej stronie. Nazwij to, jak chcesz: wspólny cel albo wspólni wrogowie.

— Kazimierz — tylko o nim chciał mówić. — Jak to widzisz?

Od zimnego wiatru załzawiły mu oczy. Przetarł je wierzchem dłoni. Jeśli usłyszy odpowiedź, której nie może przyjąć, to co? Skoczy z wieży i się utopi?

— Możesz, królu, sprowadzić do niego najlepszych medyków i usłyszysz różne prognostyki, ale nie uratują Kazimierza, bo to, co mu dolega, jest poza wiedzą medyczną, jakiej ich nauczono.

Wiem — pomyślał. — Odesłałem każdego z nich do diabła, jednego niemal udusiłem.

— To nie ich wina — powiedziała. — Znają tylko to, co zapisano w ich księgach. Ja sięgam do wiedzy, której nie spisywano, bo łacina dla mego ludu była językiem wrogów, nie mową rodzimą. Znam magię, której użyto wobec twego syna. Wiem, że część procesu, jaki zaszedł w jego ciele, jest nieodwracalna. Ale wciąż jeszcze czuję, że mogę ocalić mu życie.

Władysław przytrzymał się tego ostatniego zdania, tylko to słyszał. Oczy przestały mu łzawić i znów zobaczył lśniącą u stóp Wawelu Wisłę.

— Jednak — mówiła dalej Jemioła — ratując go, narażam się. Użyję za słabych środków, nie pomogę mu. Użyję mocnych, mogę sama przypłacić to życiem. I wreszcie, jestem tutaj, w twoim zamku, w otoczeniu tych wszystkich kościołów. W każdej chwili ktoś może powiedzieć na mnie „czarownica”, nie zastanawiając się, czy ratuję, czy marnuję życie. Dla twoich sędziów czy inkwizytorów Kościoła nie ma znaczenia, że nie ja go chciałam zabić, tylko moi wrogowie. W waszych oczach i oni, i ja jesteśmy jednym — poganami.

— Jesteś tutaj, by ratując Kazimierza, walczyć ze swoim wrogiem? — spytał zaskoczony.

— Nie. Chcę pokazać ci, że znaleźliśmy się po jednej stronie.

— Powiedziałaś mi to tamtej nocy, gdy spotkałem cię, jak szłaś do niego. — Głos z trudem przechodził mu przez gardło. — Że w wojnie, która nadciąga, każdy mieszkaniec Królestwa musi stanąć w jego obronie. Teraz rozumiem, że miałaś na myśli i swoich ludzi. I jak każdy władca wiem, że żadna pomoc nie jest udzielona darmo. Czego chcesz w zamian za swoją? — powiedział wreszcie to, od czego chciał zacząć tę rozmowę. Powiedział to. Co usłyszy? Coś bluźnierczego, czego spełnić nigdy nie będzie mógł? Jeśli tak, co robi z nimi arcybiskup?

— Wolności dla moich ludzi — usłyszał. — My nie wchodzimy wam w drogę, wy zostawcie nas w spokoju. Twoi Doliwowie karczują lasy, najstarsze lasy, takie, w których rosną drzewa pamiętające jeszcze…

— Wasze święte gaje — zrozumiał w jednej chwili. — To być może da się jeszcze zatrzymać. Nadam im inne ziemie. W zamian za to uratujesz mojego syna?

— To nie jest transakcja — przerwała mu twardo i pojął, że tak łatwo nie pójdzie. Milczała przez chwilę, nie, wciąż nie był gotów, żeby się odwrócić. Potem usłyszał: — Gdybyś nie miał syna, ale miał córki. Zdrowe, mądre, z twojej krwi i wychowane w twym duchu. Dlaczego im nie miałbyś przekazać tronu?

— Bo kobiety nie dziedziczą — odpowiedział.

— Nigdy nie myślałeś, królu, że twoja ukochana córka, Elżbieta, byłaby najlepszą następczynią tronu? — zadał mu celne pytanie Janisław.

Oczywiście, że myślał.

— Ona jest żoną króla, królową u jego boku — mówiąc, starał się zachować spokój. — Jak moja pani, Jadwiga. Królowe mają wpływ na męża…

— Albo nie mają — przerwała mu Jemioła. — Dlaczego nie przyszło ci do głowy najprostsze rozwiązanie?

— Bo tak jest świat zbudowany! — nie wytrzymał i krzyknął. — Kobieta jest podległa mężczyźnie i…

— Dopuść do dziedziczenia kobiety — weszła mu w zdanie. — Gdy tradycja nie może sprostać życiu, trzeba ją zmienić. Tak jak woda opływa przeszkodę…

— Chryste! — zawrzał w nim gniew. — Nie mów mi o wodzie, gdy rozmawiamy o koronie! Wiesz, ile mnie kosztowało zdobycie jej?

— Królestwo to więcej niż król — Janisław przypomniał dewizę arcybiskupa Świnki.

— Ja, jeśli mam swoje siostry włączyć do walki o Królestwo, też muszę złamać tradycję — powiedziała Jemioła i usłyszał, że i jej głos drży.

— Jaką? — spytał, badając wzrokiem nurt wody. Jakaś ciężka chmura powoli odsłoniła rąbek księżyca i na wiślanych falach zakołysał się chłodny blask.

— Nigdy nie walczyłyśmy, królu. Matka Dębina mówiła, że kobiety dają życie, więc nie powinny go odbierać. Wojna, w której staniemy obok ciebie, będzie prawdziwa. A to znaczy, że nieczysta, krwawa, pełna strat i bólu. Jak mam przekonać moje siostry, by stanęły w niej obok mnie, ciebie, Janisława i prześladujących nas Doliwów?

Milczał. Więc ta kobieta tak samo jak on czuje ciężar korony?

— Coś ci przypomnę, królu, ale proszę, nie myśl o sobie, tylko o Królestwie — odezwał się Janisław. Jego głos brzmiał poważnie, a mimo to koił wzburzenie Władysława. — Gdyby kobiety mogły dziedziczyć koronę, po śmierci Przemysła nie mielibyśmy chaosu w kraju. Na tron wstąpiłaby jego jedyna córka, Rikissa. Dziewczynka, która w wieku dziewięciu lat umiała czytać i pisać, która uczyła się sprawowania władzy przy boku ojca. Baronowie Starszej Polski wsparliby ją, pomogli wybrać męża. I to on musiałby być gwarantem pokoju, a nie ona jego zakładniczką. Czy mając takie prawo, wybraliby Václava Przemyślidę?…

Arcybiskup uprzejmie przemilczał wątek mego nieszczęsnego wyboru — przebiegło Władysławowi przez głowę, ale nie zatrzymywał się nad tym, słuchał.

— Czy raczej narzeczonego, którego wskazał jej ojciec? Młodego brandenburskiego margrabiego, chłopca, który przy niej nie mógłby występować z pozycji siły, ale zapewniłby pokój z Brandenburgią. Królestwo oparte na zachodnim sojuszu stałoby się dla Przemyślidów zbyt silne, by chcieli walczyć o jego tron. O księciu Głogowa nie wspomnę, Przemysł nie wiązałby się z nim układem, gdyby mogła dziedziczyć jego córka. Resztę znasz, królu. Nie mielibyśmy dzisiaj Luksemburczyka u bram Małej Polski.

Krew zaczęła krążyć w nim szybciej i szybciej. Władysław poczuł, jak przepływa przez opuszki jego palców, pulsuje w nadgarstkach, przechodzi rwącym strumieniem przez węzły barków, wpada niczym rwąca rzeka do serca i wypełnia je gęstą falą, jakby chciała rozerwać mu piersi. W głowie tętnił mu głos Jemioły: Odmień Królestwo. Złam tradycję. Dopuść do dziedziczenia córki. Zacisnął palce na kamiennej balustradzie wieży, aż zbielały mu kłykcie. Wychylił się, mocno wciągając zimne, nocne powietrze.

— Nic nie tracisz — powiedział Janisław. — Jeśli Kazimierz przeżyje, zmiana nastąpi dopiero w kolejnych pokoleniach. Jeśli umrze, i tak nie będziesz miał wyboru. Ale jeśli odważysz się zerwać z tradycją, możesz zyskać wieczność swego rodu.

Chryste, ratuj — pomyślał przyparty do muru Władysław. — Borutka już pewnie stoi przed Carobertem. Sam dałem mu najwyższe pełnomocnictwo.

Puścił balustradę i powoli odwrócił się ku Jemiole. Teraz musiał tylko spojrzeć jej w oczy.

I sprawić, by mu uwierzyła.

LIGASZCZ z rodu Pomianów czekał od wczesnego rana, aż ponownie przyjmie go król węgierski. Nie pierwszy raz posłował na Węgry, ale jeśli tak dalej pójdzie, pewnie już ostatni. Król Władysław dał mu do pomocy rodowca, Jałbrzyka, zwanego Gadułą, ale Jałbrzyk tylko po polsku był aż tak wymowny. Jako poseł sprawdzał się wyłącznie na biesiadach, popijawach i ucztach. A tych nie wyprawiono, odkąd przybyli do Wyszehradu. Królowa Elżbieta przez zaufaną dwórkę zapewniła ich, że pracuje nad swoim mężem, ale jej samej nie widzieli. Stali w sieni komnaty przyjęć; nie zeszli na śniadanie dla dworzan, bo Ligaszcz bał się, że Carobert przyjdzie, a ich nie zastanie. Jałbrzyk z nudów sam sobie opowiadał, co widzi.

— …tapiseria na ścianie w pięciu kolorach, czerwonym, złotym, niebieskim, niebieski się przybrudził i jak gdyby popruł…

Przedwczoraj przyjechali, król nie spotkał się z nimi, ale wtedy Ligaszcz nie wietrzył w tym nic złego. Monarchowie mają własne plany, nieoczekiwany poseł jest czasem niczym grad w letnie popołudnie. Wczoraj rano wezwał ich, kazał przyjść na mszę do zamkowej kaplicy. A wychodząc po nabożeństwie, zatrzymał się przy nich i zadał tylko jedno pytanie:

— Mój teść zerwał sojusz z poganami czy nadal gości litewskie zagony?

Nie czekał nawet na odpowiedź; znał ją. Potem zagarnął ich na swe pokoje Dionizy Héderváry, koniuszy królowej Elżbiety. Z pozoru ostatni z siedmiu najważniejszych urzędników jej dworu, ale dla Ligaszcza od lat prowadzącego sprawy węgierskie nie było tajemnicą, że najbardziej zaufany i wpływowy. To było dobrym znakiem, póki Dionizy nie powiedział:

— Trafiliście w zły czas. Palatyn Drugeth ciężko chory. Król bez jego rady nie chce podejmować decyzji.

— Nie mamy czasu, Dezso — odpowiedział mu Ligaszcz. — Luksemburczyk idzie na Kraków.

— Wiemy — potwierdził Dionizy. — Też mamy zwiadowców. I przed chwilą odebrałem od nich ciekawą wiadomość.

Służba podała soprońskie wino, ulubiony trunek Dionizego. Ligaszcz napiłby się i odwaru z piołunu, byleby to mogło pomóc jego misji.

— Mów — poprosił, chwytając kielich jak ostatnią deskę ratunku.

— Król wysłał za wami jeszcze jedno poselstwo, Czesi je przechwycili.

— Jezu. To zła wiadomość.

— Ciekawa. Nie przechwycili wszystkich.

— A zatem — zrozumiał Ligaszcz — jedzie do nas ktoś, kto ma lepszą ofertę niż nasza.

— Kto ma ofertę! — zaśmiał się Dezso i stuknął kielichem w kielich Ligaszcza. — Wy macie jedynie prośbę o natychmiastową wojenną pomoc, przyjacielu. Ja jestem stary Węgier. Król mówi na mnie „Dionizy”, a ja wolę, jak moi i ty mówicie „Dezso”. I ja bym tych Litwinów nie widział, tylko wsiadał na nasze szybkie konie i wam pomógł. Ale król, inna rzecz. On z Neapolu, a Neapol papieża podporą…

Ligaszcz zrobił, co wczoraj podpowiedział Dezso. Stanął w sieni pokoju przyjęć i się stamtąd nie ruszał. Nieustannie myślał, kogo wysłał za nimi król. Pewnie któregoś z Lisów albo nawet z Toporów. Niech będzie ktokolwiek, byle był szybki, bo z godziny na godzinę poczekalnia zapełniała się ludźmi. Ban Slawonii, dwóch żupanów, sędzia nadworny. Wreszcie Jan Drugeth, nestor neapolitańskiego rodu Drugethów świeżo przybyły z Italii na wieść o chorobie brata, palatyna Filipa Drugetha. Ta choroba naprawdę była im nie na rękę. Cztery lata temu to palatyn Filip dowodził wojskami węgierskimi podczas wyprawy na Ruś, kiedy na tamtejszym tronie osadzali młodego księcia Bolesława Jerzego. Od tej pory Filip Drugeth był ich najmocniejszym stronnikiem na tutejszym dworze. No i proszę, rozchorował się.

Jan Drugeth nie stał w poczekalni długo; wszedł do komnaty jako pierwszy, gdy tylko dano znać, że Carobert przybył, wchodząc znajdującym się po przeciwnej stronie specjalnym wejściem królewskim. Drzwi za nim zamknęły się i czekanie stało się coraz bardziej nieznośne. Jałbrzyk przechodził sam siebie, mamrocząc:

— …żupan Vasvár jest pół raza grubszy od żupana Sopronia, ale ten z Sopronia jest wyższy o głowę od tego z Vasvár i…

— Przestań — syknął na niego Ligaszcz. — Bo oszaleję od twojego gadania.

— A ja wariuję, milcząc — postawił mu się Jałbrzyk. — Co zamknę gębę, to się duszę. Co mi bronisz? Węgrzy i tak nas nie rozumieją.

Żebyś wiedział, jak bardzo — pomyślał przerażony Ligaszcz. Do tej pory potrafił wypełniać zadania Władysława, a służył mu, gdy ten jeszcze nie był królem, tylko księciem, razem byli na banicji, na każdej z wojen i w krótkich latach pokoju. Ale nigdy zadanie nie było tak wymagające jak teraz, stawka tak wysoka i nigdy jeszcze nie był tak daleko od celu.

— …kotara na drzwiach od sieni — monotonnie gadał Jałbrzyk — w andegaweńskie lilie na tle niebieskim, rusza się, rusza i kogo to widzimy? Borutka! O rety, jak żywy…

Ligaszcz skamieniał. Osobisty giermek króla, Borutka ze złotym wrończykiem na piersi, wszedł do poczekalni prowadzony przez samego Wilhelma Drugetha, żupana Spiszu, wodza wojsk węgierskich, bratanka chorego palatyna. Borutka ledwie zdążył szepnąć:

— Uciekłem Czechom… już są w Małej Polsce.

Ligaszczowi pociemniało w oczach. Stało się. Dobry Boże. Gdy drzwi komnaty przyjęć zostały otwarte, Wilhelm Drugeth wszedł przez nie pewnym krokiem, a oni za nim.

Carobert siedział na tronowym krześle, „małym tronie”, jak mawiali Węgrzy, choć to było nieprawdą, bo oparcie było potężne, zwieńczone wizerunkiem końskich łbów zwróconych ku sobie. Jałbrzyk tego nie skomentował, zamilkł, gdy tylko przekroczyli próg. Obok króla siedział stary Jan Drugeth i arcybiskup Ostrzyhomia, Bolesław.

Na jego widok Ligaszcz w myślach wyrecytował litanię pochwalną dla królowej Elżbiety. Bolesław, książę bytomski, za jej czasów został prymasem węgierskiego kościoła, drugim po Drugethach doradcą króla. Bytom, rodzinne księstwo prymasa, ma Luksemburczyka pod murami. Dobra nasza, mogę działać — odetchnął.

Pokłonili się królowi, sekretarz przedstawił ich oficjalnie, a stary Drugeth zapytał młodszego, wskazując złotego wrończyka na piersi Borutki.

— To nasz herbowy?

— Więcej, stryju — odpowiedział Wilhelm. — Opowiem ci, gdy czas będzie bardziej sprzyjał. Posłowie z Polski nie mają go wiele.

— Król Jan Luksemburski opacznie zrozumiał wasze porozumienie z Trnawy — głębokim głosem zwrócił się do króla prymas. — Obiecałeś, że jego córka poślubi twego najstarszego syna, a on dośpiewał sobie resztę. Ma sławę takiego, co kocha pieśni. Najbardziej te o sobie.

— Pozycja Luksemburczyka znacznie wzrosła — dodał Jan Drugeth. — Nawet w papieskiej kurii, gdzie do niedawna cieszył się przyjemną niełaską. Jeśli teraz zdobędzie Kraków, któż go zawróci?

— Podeprze się swymi wątpliwymi, ale jednak prawami do tronu, po Elišce Premyslovnej — powiedział prymas. — Póki używał ich w wyścigu z królem Władysławem, by zdobyć polską koronę, były słabe. Ale jeśli wyciągnie je, by usankcjonować podbitą przez siebie Małą Polskę, mogą okazać się wystarczające. Znasz cynizm papieża, Carobercie. Nasz drogi Jan XXII sprzedałby duszę diabłu, by pokonać króla Wittelsbacha. A Jan Luksemburski na tronie polskim i czeskim, wzmocniony wspomnieniem ojca, cesarza, ho, ho! Wiedziałby, jak skakać Wittelsbachowi do gardła, a król Niemiec mógłby się przed nim nie obronić.

Ligaszcz spijał słowa z ust prymasa Piasta, ale wciąż widział nieodgadnione, zamknięte oblicze króla Węgier. Na jego twarzy nie drgnął nawet mięsień.

— Przyznasz, panie — przyszedł w sukurs Wilhelm Drugeth — że potrzebujemy króla Władysława w Krakowie.

Carobert głośno wciągnął powietrze i Ligaszcz wstrzymał oddech.

— Mój teść związał się sojuszem z poganami — powiedział król. — Nie był łaskaw zawiadomić mnie o swym zamiarze wcześniej, wystawił mnie na pośmiewisko.

— Wybacz, najjaśniejszy królu. — Ligaszcz uznał, iż może i musi się odezwać. — Król Władysław ma śmiertelnego wroga nie tylko w Janie Luksemburskim, ale przede wszystkim w Zakonie Krzyżackim. Tylko sojusz z księciem Giedyminem mógł w tamtej chwili powstrzymać Krzyżaków. Gdybyś był na jego miejscu, zrobiłbyś to samo, bo wyborny z ciebie dyplomata. A w kwestii dyskrecji, o sprawie nie wiedziała nawet królowa Jadwiga.

Carobert uniósł brwi.

— Mojej Elżbiecie serce by pękło, gdybym coś takiego ukrył przed nią — powiedział.

— Królowa Jadwiga do dzisiaj się nie otrząsnęła jako żona i matka, ale jako królowa musiała uznać słuszność decyzji męża.

Zapadła krótka cisza. Ligaszcz usłyszał, jak Jałbrzyk zaczyna nerwowo szeptać pod nosem.

— Dam wojska — oświadczył Carobert — ale mój teść musi zerwać z Giedyminem.

Ligaszcz poczuł, jak uginają mu się nogi. Układał w głowie odpowiedź, gdy usłyszał dźwięczny głos Borutki.

— Król Władysław ma dla króla Caroberta inną propozycję. Stokroć cenniejszą niż Litwa.

Ligaszcz spojrzał w bok na Wrończyka. Borutka stał prosto. Czarny strój podkreślał jego nadzwyczaj szczupłą sylwetkę. Był blady, a w zimowym słońcu wpadającym do komnaty jego białe włosy zdawały się lśnić jak srebro.

— Mów, młodzieńcze — zachęcił go prymas, ale Borutka wciąż milczał. W pierwszej chwili Ligaszcz wystraszył się, że Wrończyk skłamał, przeszarżował, ale w drugiej zrozumiał, że król nie wysłałby go za nimi z pustymi rękami.

— Mów! — ponaglił go sam Carobert.

— W imieniu króla Władysława proszę o obecność jego córki, królowej Elżbiety — odpowiedział Borutka.

Matko Boska — jęknął w duchu Ligaszcz, a gdy po chwili wszedł Dionizy Héderváry wraz z kilkorgiem najważniejszych dworzan Elżbiety i ona sama za nimi, zrozumiał, że „pracuję nad mężem” miało głębszy sens, niż dzień wcześniej przypuszczał, i nad wszystkim musieli czuwać cisi ludzie królowej. Carobert wstał i wyszedł naprzeciw niej. Dziewczyna, którą Ligaszcz znał od dnia narodzin, którą odwoził na węgierską granicę przed ślubem, dawno przestała być Elżunią. Wciąż była drobna, przy Carobercie, który ujął jej dłoń i ucałował palce, wydawała się niemal kruchą, ale była niczym maleńka złota brosza spinająca płaszcz — sto razy od niego mniejsza, a wszystkie oczy kierowały się na nią. Drugeth i prymas ustąpili jej swoich miejsc, ale odmówiła grzecznie, jak córka. Przysiadła na szerokim podłokietniku królewskiego krzesła, po lewej stronie Caroberta.

— Nie chcieli mówić bez ciebie — wyjaśnił król.

Pół roku temu urodziła Ludwika — przyjrzał się jej Ligaszcz. — Kwitnie.

— Przynoszę smutne wieści, królowo — podjął Borutka. — Twój brat, królewicz Kazimierz, jest ciężko chory.

Zbladła, chwyciła męża za rękę.

— Dlaczego panowie Ligaszcz i Jałbrzyk nam tego nie powiedzieli? — spytała.

— Twój ojciec im zabronił.

— Dlaczego tobie pozwolił?

Ligaszcz widział, jak Borutka patrzy Elżbiecie w oczy, przenosi wzrok na Caroberta i mówi:

— Kazimierz może nie przeżyć.

Zapadła cisza. Elżbieta odchyliła głowę i oparła o rzeźbiony koński łeb zdobiący tron jej męża. Przymknęła oczy.

— Czy to nie podstęp, królu, by przez litość wymóc twą pomoc? — spytał stary Drugeth.

— Było nam wiadomym o chorobie królewicza, ale nie o tym, że może być śmiertelna — odpowiedział Carobert, a Ligaszcz wstrzymał oddech. Król zwrócił się wprost do Borutki. — Co jest cenniejsze według mego teścia niż zerwanie sojuszu z Litwą?

Elżbieta otworzyła oczy.

— Następstwo tronu — odpowiedział Wrończyk.

Prymas cmoknął, nie wiadomo, czy z podziwu, czy z zaskoczenia. Carobert poczerwieniał, Jan Drugeth poruszył się nerwowo. Tylko twarz Elżbiety była niewzruszona. Wpatrywała się w Borutkę, jakby chciała wyczytać z jego oczu, czego nie powiedział.

— Mam rozumieć, że mój teść, król Władysław, obiecuje mi następstwo tronu w razie śmierci Kazimierza? — Carobert nadaremnie starał się panować nad głosem.

— Król wierzy, że Kazimierz wyzdrowieje — odpowiedział Borutka. — Ale nie może się opierać tylko na ojcowskich przeczuciach, więc gdyby go zawiodły, gotów jest podjąć negocjacje zmierzające do przekazania polskiego tronu w ręce waszych synów.

Carobert poruszył się, odwrócił ku żonie.

— Słyszysz, moja droga? — spytał tak tkliwie, jakby byli tam sami. — Tron polski mógłby przypaść naszemu Ludwikowi, bo pierworodny, Władysław odziedziczy węgierski, słyszysz to? Słyszysz? — niemal westchnął.

Wydawało się, że Elżbieta wpatrzona w Borutkę jest myślami zupełnie gdzie indziej. Prawym ramieniem objęła męża, lewe, które trzymała przyciśnięte do piersi, położyła na łonie.

— Słyszę, Carobert — odpowiedziała czule, choć wyraz jej twarzy wciąż był nieporuszony i zdawał się niemal kamienny.

OSTRZYCA pewnym krokiem pokonywała zawieszone między gałęziami drzew kładki. Dostrzegła nowe mocowania, wymienione liny i kilka dodatkowych zejść.

Nie próżnowali — pomyślała.

Wartownicy pozdrowili ją i próbowali zatrzymać.

— Mów, co w świecie!

— Słońce wstaje na wschodzie — roześmiała się i spytała: — Zaremba w jesionie?

Popatrzyli po sobie, Bieluń wymijająco spojrzał w bok.

— Myśleliśmy, że ty ujeżdżasz smoka — odpowiedział.

— Dawno mnie tu nie było — powiedziała pod nosem, bardziej do siebie niż do nich, i weszła do wnętrza drzewnej warowni. Pokręciła się chwilę przed warownym jesionem, pogadała z chłopakami, którzy właśnie wrócili ze służby, potem przysiadła w kuchni. Dostała gęstej polewki z twarogiem i przyznała, że jedzenie poprawiło się od czasu, gdy zamieszkało z nimi kilka dziewczyn, które uciekły od Jemioły.

— Co u Wierzbki i Dziewanki? — usłyszała cichutkie pytanie bladej, rudowłosej kobiety. Ostrzyca nie mogła przypomnieć sobie, jak jej na imię.

— Dlaczego szepczesz?

— Bo to, że wracasz z Krakowa, jest tajemnicą — odpowiedziała ruda i mrugnęła do niej.

Ostrzyca otarła usta wierzchem dłoni i uśmiechnęła się, oddając miskę.

— Dobrze, że mi przypomniałaś. Zapominam o wszystkim. Jak ci na imię? — spytała.

— Kostrzewa — przypomniała się rudowłosa.

— Kostrzewa… — szukała w pamięci Ostrzyca. — Przyszłaś do nas z matecznika razem z Wierzbką i Dziewanną? — upewniła się.

— Tak było — odpowiedziała dziewczyna i umyła miskę Ostrzycy w wodzie z cebrzyka. — To masz jakieś wieści od nich? — podjęła i wytarła miskę do czysta. — Martwię się, sporo czasu minęło, jak Jarogniew je posłał, sama wiesz gdzie, a gdy pytam o którąś, każe siedzieć cicho.

— Lepiej, żebyś go posłuchała, jeśli nie chcesz stąd wylecieć — poradziła Ostrzyca. — A o panny krakowskie się nie martw, radzą sobie. Tobie w kuchni nikt nie pomaga? — Rozejrzała się nerwowo. — Nie widzę tych dwóch, matki z córką. Bylicy i Lebiodki — skrzywiła się mimowolnie, wymawiając ich imiona.

Wiadomość, że smoka nie ma w jesionie, wkurzyła ją, ale z każdą chwilą coraz większą irytację budziła w niej równoczesna nieobecność Lebiodki i Bylicy. Nie mogła przestać o tym myśleć, zbyt dobrze pamiętała, jak łasiły się do Zaremby. Polazły za nim? Dokąd?

— Nie lubisz ich? — spytała rudowłosa.

— Ja? Skądże! Przepadam za obiema. Masz piwo?

Kostrzewa spojrzała na nią przeciągle i zniknęła za plecioną z traw zasłoną. Po chwili wyszła z dzbanem i kubkiem. Nalała do pełna.

— To gdzie te ślicznotki? — spytała Ostrzyca, pociągając łyk piwa. — Przed moim wyjściem z warowni ciągle się tu kręciły. Swoją drogą, nigdy nie byłam pewna, która z nich jest matką, a która córką.

Za Zarembą włóczyły się obie — dodała w myślach. — Nie ja jedna to widziałam.

— Nie umiem odpowiedzieć na twoje pytanie — cicho i wolno odrzekła Kostrzewa.

— Boisz się mnie?

— Trochę.

Ostrzyca roześmiała się, jednym haustem dokończyła piwo i odstawiła kubek. A potem chwyciła Kostrzewę za głowę, przyciągnęła do siebie i pocałowała w blade czoło.

— I słusznie — szepnęła, nie puszczając jej głowy. — Lepiej się mnie bać bez powodu, niż mi się narazić. Gdzie one są?

Jasne oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe.

— Nie wiem. Zniknęły jakiś czas temu.

— Wtedy gdy ulotnił się smok? — pytając, wpatrywała się w nią intensywnie.

— Chyba wcześniej — przełknęła ślinę Kostrzewa. — Jarogniew nic nam nie mówi.

Ostrzyca puściła twarz dziewczyny, klepnęła ją w policzek.

— Nie przejmuj się. Mnie powie. Podoba ci się tutaj? — mówiąc to, wstała, odwróciła się od Kostrzewy. Potarła czoło i zganiła się w myślach: Rozsadza mnie zazdrość. Muszę zapanować nad sobą.

— Jest w porządku — bez przekonania odpowiedziała rudowłosa i strzepnęła ścierkę.

— To wspaniale — skłamała Ostrzyca i usłyszała, jak źle brzmi jej głos. — Wspaniale — powtórzyła, chcąc, by zabrzmiało szczerze. — Wpadnę wieczorem, pogadamy jeszcze.

— Nie wypytuj mnie. — Kostrzewa chwyciła ją za rękę i puściła, jakby dłoń Ostrzycy parzyła. — Ja naprawdę nic nie wiem, nie powinnam była nawet pytać o Wierzbkę, wybacz.

Ostrzyca odwróciła się do niej i położyła palec na ustach.

— Ja szybko zapominam — mrugnęła do rudowłosej. — Jak ci na imię?

Uśmiechnęła się do Kostrzewy i ruszyła w stronę jesionu. Na schodach zawieszonych na linach wewnątrz wielkiego pnia nie spotkała nikogo. Zeszła nimi do prywatnych, zamykanych cel, ale tam też było pusto. Zerknęła w górę, w stronę wspólnej sali, zwanej jesionką, lecz i tam nie zobaczyła nikogo. Za to z dołu usłyszała jakiś dźwięk, którego nie mogła w pierwszej chwili zrozumieć. Instynktownie ruszyła w tamtą stronę. Minęła ostatnią z małych, osobnych izb, a dźwięk wciąż był niżej.

Loch? — zrozumiała. Od dawna nikt z niego nie korzystał. Był jamą wykopaną między korzeniami jesionu, zamykaną od góry potężną klapą, przez którą wrzucano więźnia. Obok miał jeszcze drugą, niewielką zasuwę, którą obsługiwać mógł bez trudu jeden człowiek; tamtędy podawano jedzenie i wodę.

Nawet nie pamiętam, kto i kiedy ostatnio tam siedział — przeszło jej przez głowę, gdy dotarła do ostatniego poziomu; niżej, do klapy schodziło się już drabiną. Tu zawsze było ciemno, w jesionie ostrożnie obchodzono się z ogniem, światło znosił tylko ten, kto karmił więźnia. Znów usłyszała dźwięk i zrozumiała, że to szloch. Cichy, bezradny szloch. Pochyliła się, chcąc zejść po drabinie, i wtedy zrozumiała, że jej nie ma. Pusto. Rozejrzała się, może ktoś wciągnął ją i odstawił z boku? Nie. Szloch na chwilę umilkł i z dołu doszedł głos:

— Jesteś tam? Bieluń? To ty?

Zrobiło jej się gorąco, bo w pierwszym momencie zdziwiła się, że to jest głos kobiety, a w drugim zrozumiała, że to Bylica, o którą przed chwilą pytała rudowłosą.

— Bieluń… — zaszlochała Bylica — odezwij się, błagam. Moja córka umiera z głodu…

— To ja — powiedziała, mocniej wychylając się w dół. — Ostrzyca.

— Kto? — Głos w lochu był niespokojny. — Nie usłyszałam, kto…

— Ostrzyca — powtórzyła.

— Ach! — Bylica westchnęła z przerażeniem. Przez chwilę słychać było tylko jej przyspieszony oddech. — Ostrzyca… ratuj nas…

— Dlaczego tu siedzisz?

— Nie mam pojęcia — zapłakała. — Zrobiłam, co kazał Półtoraoki. Ja tego nie chciałam, on kazał… Lebiodki nawet ze mną nie było, a on nas… przecież ja nie wiedziałam, co…

Ostrzyca poczuła, jak zazdrość falą żółci podchodzi jej do gardła. Odwróciła się na pięcie i pobiegła w górę. Schody zawieszone pośrodku jesionu poruszyły się pod jej ciężarem i pędem. Minęła dolne izby, dobiegała do jesionki, oczy przesłaniała jej wściekła mgła, oddech rwał się.

— Moja bratanica! — Jarogniew wyrósł za kolejnym zakrętem schodów i złapał ją w ramiona z całej siły. — Przez chwilę myślałem, że jesion runie, pęknie drzewo, którego nie pokonał krzyżacki ogień! — Śmiał się. — A to tylko ty! Tęskniłem za tobą, Ostrzyco! Potrafisz wpaść z hukiem, nic się nie zmieniło!

Wyrwała się z jego uścisku bez trudu.

— Zrobiłeś to? — syknęła, aż ślina poleciała jej z ust.

— Co? — Półtoraoki otarł ją i zlizał z dłoni.

— Nie udawaj! — warknęła. Mogłaby go teraz udusić gołymi rękami. — Wsadziłeś Bylicę do łóżka Zaremby? Samą czy razem z córką? Starcy ci kazali? Teraz one mają urodzić smocze dzieci? Gadaj!

Jarogniew pokręcił głową i zaniósł się śmiechem.

— Ciągle ten sam ogień! Zazdroszczę smokowi, gdziekolwiek tam jest!

— Mów!

— Zwariowałaś? — wzruszył ramionami. — Czy jemu da się cokolwiek rozkazać? No, Ostrzyco, ukłoń się ładnie i pomachaj, zwołałaś sobie sporą widownię.

Uniosła głowę. Z jesionki patrzyło na nich przynajmniej tuzin zaskoczonych ludzi.

— Nie macie co robić? — prychnęła do nich. — To czyśćcie broń, dziewczynki i chłopcy!

Jarogniew uśmiechnął się do patrzących i rzucił:

— Posłuchajcie, ona wie, co mówi! Zmiatać stąd.

Zabrał ją ze schodów do swojej prywatnej izby, tej ponad jesionką. Zamknął drzwi, pokazał, by usiadła. Nie posłuchała.

— Mów, bo się wścieknę — warknęła.

— Liczyłem na raport od mojej wojowniczki wracającej z misji, ale widzę, że najpierw sam muszę go złożyć. — W jego głosie wciąż była drwiąca nuta i to ją wyprowadzało z równowagi. — Melduję, że nie wiem, gdzie jest Zaremba. Powiedział, że musi załatwić starą rodzinną waśń, poszedł i po dziś dzień do nas nie wrócił. Nie szukaliśmy go, bo mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie.

— A Bylica z córką w lochu? — spytała wciąż jeszcze nieufnie.

— Wróciła dziewczyna, przed którą nic się nie ukryje — gwizdnął z podziwem. — To właśnie ta ważniejsza sprawa. I powtórzę, nie ma ani jednego punktu wspólnego z Zarembą. Przysiąc? — Spojrzał na nią całkowicie poważnie swymi dwubarwnymi oczami.

— Nie — spuściła z tonu i usiadła na jego pryczy. — Teraz ci wierzę.

— Starcy najmocniej przeżyli jego odejście — powiedział Jarogniew po chwili. — Wybacz, ja za nim nie tęskniłem, coraz częściej mieliśmy ze sobą na pieńku. Ale oni szukali smoka i nie znaleźli.

— Wilki nie podjęły tropu?

— Nie — pokręcił głową. — Co nie znaczy, że ty go nie znajdziesz. Chcesz miodu?

— Napiję się — powiedziała i potarła czoło.

— Nie zapytasz, co u Żmija? — Spojrzał na nią z ukosa, szukając kubków. — Nie interesuje cię syn?

— To nie mój syn, tylko Starców — wzruszyła ramionami. — Nie udawaj, że jest inaczej. Byłam dla nich wyłącznie…

— Dobra, dobra — przerwał jej. — Pytania nie było. Mów, co na Wawelu?

— W porządku. Dziewanna i Wierzbka to dobre dziewczyny. Przywarowały po wykonaniu zadania.

— Paniczyk nie żyje? — Postawił kubki na wąskim blacie przy pryczy.

— Ledwo dycha — powiedziała bezbarwnie. — Medycy rozkładają ręce, królowa się modli, dzwony biją i tak dalej.

— Na pewno się z tego nie wyliże? — spytał uważnie.

— Musiałby stać się cud — prychnęła i przypomniała się: — Po co trzymasz te dwie w lochu i głodzisz?

— Bez przesady. — Jarogniew sięgnął po dzban. Powąchał jego zawartość i odstawił. — Dostają jeść raz dziennie. Wiesz, co? Na taką okazję trzymałem coś lepszego.

Z kufra wyjął dzbanek z zielonym liściem na smukłej szyjce.

— Zielony miód? — zdziwiła się i zerwała z pryczy. — Pokaż. — Wyrwała mu dzban. — Od Matki Jemioły?

— Nie zaprzeczę, że z matecznika wychodzą najlepsze miody — rozciągnął usta w uśmiechu i otworzył dzban.

— Skąd?

— Pszczółki — zaśmiał się, nalewając do kubków. Po izbie rozniósł się zapach, którego Ostrzyca nie pomyliłaby z żadnym innym. — Moje grzeczne pszczółki. Dziewczyny, które przeszły do nas, z matecznika wynosiły po dzbanie miodu. Taki dar powitalny. — Podał jej kubek.

Pochyliła się i zajrzała do kufra.

— Widzę, że dawno żadna nowa pszczółka do ciebie nie przyleciała — stwierdziła, patrząc na puste wnętrze. — Co to za okazja, że wypijemy ostatni zielony miód Jarogniewa? — Spojrzała mu w oczy.

— Tęskniłem — odpowiedział. — Smok zabrał mi ciebie na zbyt długo.

Zmarszczyła brwi czujnie, on natychmiast zaprzeczył:

— Nie, powtarzam, nie mam nic wspólnego z jego zniknięciem. Stwierdzam fakt, tęskniłem za moją najlepszą wojowniczką. Gra się zaczęła, więc dobrze, że jesteś.

Wciąż był piękny, dwubarwne oczy, którym zawdzięczał przydomek, lśniły jak kiedyś, niepokojąco. Szeroka twarz, mocna szczęka, te warkoczyki niemożliwie cienkie. Patrzyła na niego z bliska i jednego mogła być pewna: nie pociągał jej. Stracił dla niej moc uwodzenia, smycz, na której trzymał ją tak długo.

— Jestem — odpowiedziała, uśmiechając się lekko.

Nagle poczuła się wolna. To nie on trzymał mnie na smyczy — zrozumiała — ale moje pożądanie. Tylko Zaremba miał nade mną większą władzę niż on. Czy to znaczy, że przejmuję kontrolę nad swoim życiem?

— Mów — poprosiła. — Chcę się już napić zielonego, ale warto wiedzieć, za co się pije.

— Za zemstę — powiedział i uniósł kubek.

— Do wyboru było jeszcze zwycięstwo — zadrwiła i podniosła swój.

— Wypijemy za nie po wojnie. Za zemstę! — Stuknęli się i wychylili kubki.

— Nigdy nie zapomniałam, jakie to dobre — powiedziała, oblizując usta.

— Zemsta czy miód? — spytał lekko.

Napili się jeszcze. Ostrzyca delektowała się słodyczą zaprawioną cierpkością leśnej spadzi.

— Kto oberwał? — zapytała leniwie.

— Niewierny sojusznik — odpowiedział Jarogniew.

— Wszystko mi jedno, kogo masz na myśli — zaśmiała się.

— Giedymina — powiedział Półtoraoki.

— O, zrobiło się poważnie — zażartowała. — A było tak słodko. Mogę się wyciągnąć? — spytała, wskazując na jego pryczę.

— Pewnie, po to cię ściągnąłem do prywatnej izby. Upiję cię, rozbiorę, zniewolę… — Przysunął stołek spod ściany i usiadł bliżej.

— Nie zapomnij o nożu, który noszę w cholewce buta — przeciągnęła się.

— O tym wiedzą nawet młodzi chłopcy z wartowni — wypomniał. — Ja pamiętam o ostrzu między twoimi piersiami, dwóch ukrytych w pasie i jednym na plecach.

— Nie starzejesz się, Półtoraoki — pochwaliła go. — Mów, co z Giedyminem.

Poruszył barkami, warkoczyki rozsypały się po jego ramionach.

— Miałem dla niego prezent. Właściwie dla jego wojewody Dawida, ale obdarować Dawida to tak, jak uczcić wielkiego kniazia. To miał być dar, docenienie wyjątkowego sojusznika.

Ostrzyca ziewnęła i upiła łyk. Wolała być oszczędna, dzban nie był bez dna.

— Szczegóły, bo ci tu usnę uzbrojona i trzeźwa — mrugnęła do niego.

Zebrał w garść warkoczyki i zawinął w węzeł z tyłu głowy.

— On miał żonę, ten Dawid. Wołali ją „Jurate”, Krzyżacy mu ją spalili razem z dworzyskiem i wojewoda szukał podobnych do niej kobiet. Znalazłem mu taką, przygotowałem wcześniej…

— Jak? — zaciekawiła się.

— Rdest siedział u Giedymina dość długo, by wypytać, jak wyglądała, jak się ubierała — zaśmiał się i potarł długim palcem kubek. — Ustalił nawet, że używała jakiegoś pachnidła z jałowca.

— Sprytne — pochwaliła go. — Zapach przemawia do zmysłów najszybciej. Kto stał się nową Jurate? Lebiodka?

— Taki był plan, ale jak Rdest dorzucił, że wojewodzina urodziła Dawidowi dzieci, wziąłem jej matkę. Wiesz, my, mężczyźni, czujemy takie rzeczy.

Tak wam się wydaje — zaśmiała się w myślach — dlatego nietrudno was oszukać.

— Co było dalej, wiesz — spochmurniał. — Wielki Litwin wybrał małego króla. I Jemiołę.

Zamyśliła się. Jarogniew chyba nie pamiętał, że to Jemioła i Woran pomogli Giedyminowi dopaść komtura von Plötzkau. Nie zamierzała mu o tym przypominać. Chciała tylko poznać prawdę, zrozumieć, co tu się wydarzyło, gdy siedziała w Krakowie.

— Do sojuszu z Litwą ciągnął Symonius — powiedział. — Ja nie byłem go tak pewny, ale, przyznaję, nie protestowałem. W Litwie jest siła. Poszło, jak poszło, można było puścić w niepamięć…

— Ale nie puściłeś.

— Nienawidzę, gdy ktoś mnie poucza, nawet jeśli to książę Pskowa i wojewoda Grodna. — Oczy Jarogniewa pociemniały i Ostrzyca domyśliła się bez trudu, że Dawid musiał mu zaleźć za skórę. — Obraził mnie — przyznał Półtoraoki. — Potraktował jak chłopca, któremu może rozkazywać w imieniu Giedymina.

— Żartujesz?

— Był butny, pyszałkowaty, straszył mnie litewskim wojskiem i nazwał „chłopcem” — wycedził Jarogniew przez zęby. — Nie docenił mnie, za to znacznie przecenił Jemiołę.

Tu cię boli — wreszcie pojęła Ostrzyca. — Masz gdzieś, że Litwini nie weszli w sojusz z nami, ale nie wybaczysz im, że postawili na Matkę. Na Jemiołę, której na każdym kroku okazujesz wyższość.

— Dawid miał dostać dar wkupny, ale skoro do sojuszu nie doszło, dostał prezent pożegnalny. Podsunąłem mu podrabianą Jurate, jak zatruty miód — uśmiechnął się Półtoraoki szeroko — a on, ten postrach wrogów, ukochany wódz Giedymina, okazał się sentymentalny jak młodziak. Zadurzył się. Mój plan okazał się genialny.

Jest sobą — pomyślała — już się chwali.

— Bylica go zabiła?

— Ty też mnie nie doceniasz? — Prostując plecy, spojrzał na nią uwodzicielsko. Ostrzyca nie okazała, jak ją mierzi. — W oczach litewskiego wojska piękna Jurate pozostała czysta jak łza. Zabił go rzekomy zdradzony mąż. No co? Za Dawidem ciągnie się sława jebaki. Męża posiekali Litwini i ślad się urywa. Motyw był, zabójca nie żyje, Giedymin płacze po druhu, a powtarzając sobie, dlaczego musiał zginąć, będzie pamiętał, że zdradzeni zawsze się mszczą.

— Dlaczego je uwięziłeś?

— Żal ci ich? — Jarogniew naprawdę się zdziwił.

— Nie — odpowiedziała twardo. — To dziwki. Obie łaziły za Zarembą, mam dobrą pamięć. Ale, dla ciebie, jak rozumiem, sprawiły się nieźle, więc ciekawi mnie, po co trzymasz je w lochu?

— Szczerze? — spytał. — Sam nie wiem. Chciałem im łby ukręcić, żeby zemsta pozostała doskonałą, ale najpierw musiałem je schować, a potem jakoś tak się złożyło. — Rozłożył ręce, jakby mówił o zeszłorocznym śniegu. — Słuchaj, może ty to zrobisz?

— Nie będę po tobie sprzątać — wyprowadziła go z błędu. — Dolej miodu.

— A poprosisz? — Uwodził ją już nazbyt wyraźnie. Widziała, jak wpatruje się w jej piersi opięte skórzanym kaftanem.

— Miałeś tak wiele kobiet, że zapomniałeś, iż ta jedna nie prosi — podjęła jego ton z premedytacją.

— Racja, rozpieściły mnie. — Nozdrza mu drgnęły.

— Dawaj miód i kończ opowieść. — Usiadła na pryczy, podwijając nogi.

Zaśmiał się, dolał im obojgu i przysunął jeszcze bliżej. Położył rękę na cholewie jej wysokiego, skórzanego buta.

— Ładne — pochwalił, przesuwając dłoń po nowiutkiej skórze.

— W tej drugiej — uśmiechnęła się i pokazała ostrze, a potem czubkiem palca wsunęła je głębiej.

— Szelma — zmrużył oczy Jarogniew i mruknął: — Jak tu cię nie lubić?

Nie odpowiedziała, on zapytał głosem wciąż jeszcze roznamiętnionym:

— Widziałaś w Krakowie Grunhagena?

— Podnieca cię karzeł zielonooki? — zakpiła.

— Ciekawi — fuknął.

— To nie masz po co wybierać się na Wawel — odpowiedziała bez złośliwości. — Jest mały, ale raczej bym go przyuważyła. Przy okazji, co robi Symonius?

— Czaruje psy, wiesz które — powiedział drwiąco. — Jak dla mnie to bzdura, ale kto mu zabroni? Uparł się, jak wtedy, na sojusz z Giedyminem.

Jarogniew objął długimi palcami kolano Ostrzycy.

— Prześpię się i rano ruszę do Moren — powiedziała. — Chcę odwiedzić matkę.

— Nie spytasz dowódcy o zgodę? — Zaczął gładzić jej kolano.

— Właśnie spytałam. — Chwyciła go za rękę i wbiła mu palce w nadgarstek. On mocno złapał jej kolano i przysunął się do samej pryczy. Pochyliła się szybko i ugryzła go w usta. Jęknął i oblizał jej wargi. Odsunęła się i zaczęła unosić kolano, za które ją trzymał. Siłowali się chwilę, aż rozwarła nogi.

Gdy mężczyzna mnie nie pociąga, robię się przekonująca — pomyślała, rozpinając pas.

JAN LUKSEMBURSKI potrzebował potężnej bombardy, by rozbić mury Wawelu, ale machina wojenna ugrzęzła gdzieś po drodze, podczas gdy większość jego wojsk dawno przeszła góry, pokonała Bramę Morawską i wkroczyła na Śląsk. Póki był gościem swego lennika, księcia opawskiego, był jak u siebie, lecz nie po to zwoływał wielkie czeskie wojsko, by poić je opawskim piwem. Jan żył w przyszłości; mawiał, że sam ją tworzy, a to znaczyło, iż bezruch i czekanie są wbrew jego naturze. Puścił wodzów, każdego z przesłaniem i ciężkozbrojną drużyną, do sześciu najbliższych książąt śląskich. Oznajmiał ich ustami, iż król czeski prowadzi wojnę z królem krakowskim, a ich ziemie tymczasowo są polem tej wojny. Mogą zachować neutralność, mogą przyłączyć się do którejkolwiek ze stron, wybór jeszcze należy do nich. I pozwolił im patrzeć na potęgę swych wojsk maszerujących ich ziemiami na Kraków. Tak, Kraków wymagał spektakularnej siły, bo Jan nie miał zamiaru stać pod bramami tego miasta do wiosny. Ale na pyszniący się w drodze do Wawelu zamek biskupów krakowskich, słynny Sławków, wystarczą machiny, które ciągnęli na pięćdziesięciu wozach z Czech. Libos mówił mu, ile piast w kołach pękło, ile wołów połamało nogi, nim dotarli tu, na tę śląską wyżynę będącą wrotami Małej Polski.