Odrobina magii - Agnieszka Olejnik - ebook + audiobook + książka

Odrobina magii ebook i audiobook

Agnieszka Olejnik

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czerwone dachy powolutku przykrywa śnieg. Księżyc zagląda do okien mieszkańcom. Oto Zosia, która właśnie straciła miłość swego życia i pragnie ją odzyskać. Oto Klara, tkwiąca w nieudanym związku. Tu zaś śpi Kosma, marzący o debiucie literackim. Pani Jadzia krząta się jeszcze w kuchni i zerka na telefon. Może syn wreszcie zadzwoni, może zapowie się na święta. A syn? Syn, który po sześciu latach nadal nie pogodził się ze śmiercią żony, pragnie tylko, aby matka zostawiła go w spokoju.
Wszyscy czegoś pragną, czegoś szukają. I wszyscy znajdą, jeśli tylko pozwolą, aby w ich życiu pojawiła się Odrobina magii.
No tak, jest jeszcze kot. Kot też marzy. O czymś, co dałoby się zjeść, o ciepłym kąciku, gdzie mógłby po prostu spać i jeszcze… żeby to białe, mokre paskudztwo przestało wreszcie lecieć z nieba.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 36 min

Lektor: Agnieszka Olejnik

Oceny
4,5 (446 ocen)
280
130
26
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Oleza

Nie oderwiesz się od lektury

⭐⭐⭐⭐⭐
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka polecam serdecznie 😍
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Domanska1

Dobrze spędzony czas

przyjemnie się słuchało,do polecenia
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

fajna świąteczna opowieść
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Każdy przecież początek

to tylko ciąg dalszy,

a księga zdarzeń

zawsze otwarta w połowie

W. Szymborska

 

 

 

 

 

 

BOŻE NARODZENIE 2018

 

 

 

 

Szary kot przeciągnął się, wyginając grzbiet w wysoki łuk. Staruszek z brodą, który zwykle go dokarmiał, jeszcze nie wyszedł z domu. Zwykle skoro świt dreptał do sklepu, a po powrocie zawsze miał dla swego czworonożnego przyjaciela jakiś smakowity kąsek. Jednak od początku grudnia kot widywał go rzadziej – co kilka dni, a w ostatnim tygodniu ani razu.

Nie ufał ludziom. Odkąd parę lat temu dwie dziewczynki, młodsza z czarnym warkoczem i starsza z burzą rudych loków, wrzuciły go do rzeki, unikał tych dwunożnych stworzeń. Ale mężczyzna z brodą był zupełnie inny: nie miał długich włosów, nie był hałaśliwy – no i często przynosił kotu coś smacznego. Kiedy nastawały chłody, zostawiał też uchylone okienko do blokowej piwnicy. Kot rzadko korzystał z tego zaproszenia; tylko gdy robiło się naprawdę bardzo zimno i mokro. A w tym roku okienko pozostało zamknięte.

Wreszcie zapadł wczesny grudniowy wieczór. Ulice były puste, jakby ludzi gdzieś wymiotło. Mężczyzna się nie pojawił, więc zrezygnowany kot powlókł się na wędrówkę ulicami miasteczka o nazwie Kornaty. Zwiedził kilka przydomowych ogródków, zajrzał na dziedziniec szkolny, potem przemknął pod kościelnym murem. Wreszcie udało mu się znaleźć spory karton, który ktoś wyrzucił za sklepem meblowym. Tektura była sucha i wydawała się ciepła. Kot wpełzł do płaskiego pudła i zwinął się w ciasny precelek, aby schronić się przed chłodem.

 

W domach, mieszkaniach i wynajętych pokoikach ludzie siadali właśnie do stołu albo już przy nim siedzieli, świętując Boże Narodzenie. W pięknej, urządzonej ze smakiem willi na przedmieściach Kornat młody mężczyzna o imieniu Kosma patrzył ponuro na grubą kopertę z pieniędzmi, którą jak co roku znalazł pod choinką. Po stokroć wolałby skromny upominek – choćby parę skarpetek albo niedrogą wodę po goleniu – coś, co dowodziłoby, że rodzice chcieli sprawić mu przyjemność, a nie po prostu pozbyć się kłopotu, dając pieniądze, żeby sam sobie kupił prezent. Wolałby też, aby rozmawiali, przekomarzali się albo nawet kłócili, zamiast w zupełnej ciszy spożywać kolację wigilijną zamówioną w firmie cateringowej.

 

W zupełnie innej części miasta, w niewielkim mieszkaniu na pierwszym piętrze czteropiętrowego bloku, podobnego do dwunastu innych bloków na osiedlu Piastowskim, przy stole zgromadziły się trzy osoby: babcia, dziadek i ich wnuczka, dziewczyna o imieniu Klara. Dziadek był wyraźnie nie w sosie, Klara wydawała się onieśmielona, natomiast babcia za wszelką cenę starała się rozładować atmosferę.

– Cieszę się, Klaruś, że nas odwiedziłaś. Życzę wam, kochani, wszystkiego, co sobie wymarzycie – powiedziała uroczyście, biorąc w palce opłatek. – Każde z nas teraz pomyśli sobie życzenie. Albo dwa. Albo nawet trzy.

Życzenie? Klara nie była pewna, o czym marzy. Może o tym, aby móc w cudowny sposób cofnąć czas o kilka lat – do tamtego pięknego okresu, kiedy rodzice byli razem, kiedy się kochali. Nie wiedziałaby, co zrobić, aby zapobiec rozpadowi rodziny, ale przynajmniej jeszcze przez parę chwil poczułaby, jak to jest być beztroskim dzieckiem, które czuje się najważniejsze na świecie dla tych dwóch osób: mamy i taty.

Ale to było nierealne marzenie, a Klara należała do ludzi, którzy twardo stąpają po ziemi. Więc co poza tym? Żeby udało się zdobyć zawód i potem zarobić na siebie. Tak po prostu.

Co do dziadka, pomyślał tylko, że chciałby mieć wreszcie święty spokój. I jeszcze może kogoś, kto od czasu do czasu zagrałby z nim w szachy.

 

Zaledwie trzysta metrów dalej, w innym bloku, starsza pani o pięknym, królewskim imieniu Jadwiga nalewała właśnie barszcz do bulionówek z motywem śnieżynek. Jej mąż czekał cierpliwie, aż żona przysunie jego wózek do stołu i nałoży mu pierogów. Z całego wigilijnego menu najbardziej kochał pierogi.

– Dzwoniłam jeszcze raz, ale nie odbiera – oznajmiła z żalem Jadwiga. – Ja tego nie rozumiem. Przecież z nami byłoby mu lepiej. Nikt nie powinien być sam w Wigilię. I pojadłby swoich ulubionych smakołyków.

– Może się upił – podpowiedział mąż. – I teraz śpi.

– Bój się Boga, Stefan, co ty opowiadasz! Pijaka z naszego syna robisz? Porządny człowiek nie upija się w taki wieczór, nawet z rozpaczy. Co najwyżej wypił piwo albo dwa, zawsze się robił senny po piwie. Na pewno piwo, o!

– Pewnie tak – zgodził się Stefan, patrząc łakomie na zrumienionego pierożka, który leżał na brzegu talerza. – No, Jadzia, dajże już ten opłatek, bo jedzenie obsycha.

Jadwiga westchnęła ciężko. Zwlekała z rozpoczęciem wieczerzy, ponieważ przez cały czas miała nadzieję, że ich syn Marek stanie w progu i powie: „Jednak przyjechałem, mamo”. Od czterech lat – od śmierci jego młodziutkiej żony – nie chciał spędzać z nimi świąt, a Jadwidze kroiło się serce, gdy myślała o jego samotności.

 

Święta powinny być białe, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Tymczasem – kiedy już wszyscy, którzy zerknęli przez okno, ujrzeli swoją pierwszą gwiazdkę – na niebo nad Kornatami wypełzła wielka stalowa chmura. Zaczął z niej kropić lodowaty, drobny deszcz.

Szary kot miauknął żałośnie, usłyszawszy stukanie kropel o ścianki kartonu. Jeszcze tylko tego brakowało.

 

 

 

 

 

 

GRUDZIEŃ 2020

 

 

 

 

Śnieg zaczął sypać około pierwszej w nocy. Początkowo srebrzyste gwiazdki były drobne niczym pył, potem jednak stały się tak duże, jakby z nieba spadały płatki kwitnącej gruszy. Miasteczko Kornaty spało cicho pod coraz grubszą białą pierzyną. W niektórych witrynach sklepowych migotały już świąteczne dekoracje, choć był dopiero pierwszy grudnia.

Wychudzony szary kot o ciemnym pyszczku zeskoczył z niezadowolonym miauknięciem spod blaszanego daszka śmietnika przy ulicy Chrobrego. Tego dnia nie udało mu się znaleźć nic do jedzenia, było zimno – a teraz na dodatek mokro w łapki. Szybko przemknął przez ulicę i wreszcie dotarł do ogródków działkowych. Znał altankę, w której można było się schronić. Ogródki miały wiele zalet. Latem było tam wprawdzie trochę tłoczno, ale wystarczyło poczekać, aż ludzie zabiorą się do domów; potem zawsze trafiły się jakieś resztki po grillu, no i jakiś gryzoń do upolowania. Teraz jednak, zimą, gryzoni należałoby szukać w garażach i na poddaszach domów jednorodzinnych, a tam niełatwo było się dostać.

Kot miauknął ponownie. Może i nic nie zje w pustej, zaniedbanej altance, ale przynajmniej schowa się przed tym białym paskudztwem, które leci z nieba.

 

 

Następnego dnia śnieg nadal padał, a ponieważ temperatura utrzymywała się poniżej zera, nie było chlapy. Kornaty w zimowym ubraniu wydawały się uroczym miasteczkiem. Nawet ludzie wyglądali jakoś ładniej, z rumieńcami na policzkach i skrzącymi się drobinkami śniegu we włosach.

Zosia zwołała spotkanie sztabu kryzysowego. Umówiła się z przyjaciółkami na spacer po parku, ale tak szybko zmarzły im palce u nóg, że ostatecznie skryły się w kawiarni „Bombonierka”.

– Zaraz, chyba czegoś nie rozumiem! – zawołała wzburzona Ela, wysłuchawszy Zosinej relacji. – Zadzwonił do ciebie tylko po to, żeby ci powiedzieć, że idzie na wesele twojego brata z jakąś zołzą?

– Dlaczego zaraz „zołzą”? – zaoponowała Zosia, która poczuła się paskudnie. – Nie znamy jej. Może to fajna dziewczyna, która nie jest niczemu winna.

– Jeszcze jej bronisz? Według ciebie nie wiedziała o tym, że jest zajęty? Każdy głupi by się domyślił; takie ciacho musi kogoś mieć! Dałabyś sobie uciąć choćby koniuszek palca, że nie kręciła z nim, kiedy jeszcze byliście razem?

– Nic bym sobie nie dała uciąć.

– I bardzo słusznie – wtrąciła się Benia, która dotąd w milczeniu słuchała rozmowy przyjaciółek. – Ty sobie generalnie raczej nic nie ucinaj ani nie pozwalaj komukolwiek, aby to robił. Ale wiesz, z drugiej strony, nie sądzę, żeby Piotr cię zdradzał. Wydaje mi się, że jest na to za leniwy. Zdrada, i to tak przemyślna, żeby nikt się nie zorientował, wymaga jednak trochę kombinowania. A tymczasem on był jakiś taki…

– Jaki?! – zaperzyła się Zosia.

– Zblazowany. Znudzony. Jakby zwyczajnie nic mu się nie chciało. Nie gniewaj się, pewnie powinnam była ci to powiedzieć od razu, ale chyba sądziłam, że się facet rozkręci… Jemu po prostu nieszczególnie zależało na waszym związku.

Zosia zawahała się, niepewna, czy powinna się obrazić, czy też rozpłakać. Ostatecznie nie zrobiła ani jednego, ani drugiego, ponieważ w tym momencie rozdzwonił się jej telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się słowo „mama”.

– No cześć, kochanie – usłyszała, ledwie wcisnęła ikonkę zielonej słuchawki.

Przewróciła oczami, pokazując przyjaciółkom, że trochę to potrwa. Nie wyglądały na zmartwione – podniosły się od stolika i udały do baru, aby zamówić po drinku.

– Tatuś mówił, żebym jeszcze nie dzwoniła, bo to nic pewnego, ale ja tak sobie myślę, że lepiej wiedzieć zawczasu. Jak wiesz, Adaś z Olą robią wesele w tym górskim dworku, no wiesz, „Halszka” czy jakoś tak.

– Mamuś, przecież pamiętam. Byłam tam z nimi rezerwować…

– Ale zaczekaj, nie przerywaj mi! – Mama nie zwróciła uwagi na to, że właśnie sama przerywa w pół słowa. – Ola przedwczoraj wymyśliła, że ślub odbędzie się jednak nie w naszym kościele, tylko w tamtejszej kaplicy, takiej drewnianej, w lesie. I stamtąd przejdą do dworku. Czyli musiałabyś chyba do tej sukienki mieć jakieś bolerko, czy ja wiem? Płaszczyk jakiś albo nawet futro… Sztuczne oczywiście.

– A to nie jest za późno, żeby zmieniać ustalenia? Ta kaplica jest na pewno wolna?

– Tak, sprawdzili. Ksiądz się zgodził, oczywiście trzeba go będzie tam zawieźć i potem odstawić z powrotem na plebanię… W sumie to lepiej, bo nie będzie tego przejeżdżania z kościoła do sali weselnej. Z domu do kaplicy zawiezie nas wynajęty bus, a potem przejdziemy pieszo do dworku na wesele. Ale mówię ci o tym, żebyś zdążyła sobie dokupić jakąś etolę czy narzutkę. Bo jednak kawałek trzeba przejść, a może być bardzo zimno. I kaplica też nieogrzewana.

– Mamo…

– Żadne „mamo”, ja ci dobrze radzę! A sukienkę zamówiłaś? Tak jak było ustalone, błękitną, do koszuli Piotrusia?

– Zamówiłam, odebrałam i nawet dałam do skrócenia, bo była ciut przydługa.

– Więc sama widzisz. Bolerko czy etolę trzeba dobrać, jakiś taki szal niby-boa czy coś. Nie chcesz przecież na zdjęciach wyglądać na zmarzniętą. Bój się Boga, gęsia skórka i taki sinokoperkowy marmurek na ramionach, tylko nie to! Właścicielka „Halszki” twierdzi, że w górach jest po prostu murowany śnieg i na zewnątrz wyjdą piękne fotografie. Ta kaplica jest w lesie; wyobraź sobie takie gęste, górskie świerki… Ola będzie miała jakby biały futrzany żakiecik. Adaś i Piotruś nie zmarzną, bo w garniturach, ale kobiety trzeba uprzedzić, żeby się nie wybrały z odkrytymi ramionami. Bo wiesz, sportowych kurtek przecież nie założą. Jakby płaszczyk albo futro, to tak, ale dziś wszyscy chodzą w pikowanych skafandrach.

Zosia westchnęła ciężko i sięgnęła po szklankę z drinkiem przyniesionym przez Berenikę i Elę. Usiadły na powrót przy stoliku i patrzyły na przyjaciółkę, czekając cierpliwie. Mama mówiła bardzo głośno; zapewne każda z nich wyłapała w jej słowotoku imię „Piotruś”.

– Dobrze, mamo, rozejrzę się za czymś odpowiednim – obiecała Zosia, chcąc już zakończyć rozmowę. – A jeśli zmarznę, to przynajmniej będę się lepiej komponować z kolorem sukienki. Jestem teraz z dziewczynami w kawiarni, może one coś mi doradzą. No, pa!

Czym prędzej się rozłączyła – w obawie przed setką pozdrowień i pytań o to, co tam słychać u Beni, a czy Elunia już po przeprowadzce – i tak dalej. Zosia nie była w nastroju do takiej pogawędki.

– Czy ja dobrze słyszałam?! – Ela przybrała surowy wyraz twarzy. – Nic mamie nie powiedziałaś?

– No… nie – przyznała, rumieniąc się odrobinę. – Pomyślałam, że powiem jej, kiedy się do nich wybiorę. Przez telefon to tak jakoś nie bardzo… Ale od czasu naszego rozstania jeszcze nie byłam u rodziców.

Ela i Berenika popatrzyły po sobie i jak na komendę westchnęły. Znały Zośkę zbyt dobrze, by dać się oszukać. Obie wiedziały, o co chodzi – o to mianowicie, że ich naiwna przyjaciółka nadal miała nadzieję, że Piotr do niej wróci.

 

Właściwie od samego początku nikt poza Zosią nie wierzył w ten związek. Bo jak to w ogóle możliwe, żeby zakochać się u dentysty? Ona była pacjentką, on – początkującym, ale bardzo pewnym siebie stomatologiem. Ona przyszła tylko na przegląd, co niewątpliwie pomogło mu zwrócić na nią uwagę, ponieważ rzadko zdarzało mu się oglądać takie piękne, zdrowe zęby. W dodatku Zosia na wieść o tym, że wszystko w porządku i borowania nie będzie, obdarzyła młodego, przystojnego doktora tak olśniewającym uśmiechem, że został po prostu oczarowany.

– Sam nie wiem, czy wynik przeglądu mnie cieszy, czy martwi – powiedział wtedy.

– Dlaczego? – zapytała, szczerze zaintrygowana.

– Bo oczywiście zdrowe zęby u pacjenta zawsze radują jego dentystę… Ale z drugiej strony, gdybym znalazł choć maleńki ubytek, miałbym widoki na to, że jeszcze panią zobaczę…

Był wprawnym uwodzicielem. Aby zdobyć jej serce, wystarczyło mu kilka tygodni; właściwie już po pierwszej randce była – jak to określiły jej przyjaciółki – ugotowana. Mówiła o nim w samych superlatywach: jaki jest przystojny i inteligentny, jakie ma eleganckie, wąskie dłonie ze szczupłymi palcami, jak elegancko je, jaki ma świetny gust muzyczny i jaki potrafi być szarmancki.

Później nastąpił osobliwy etap, w którym Zosia nie mówiła o Piotrze wcale. Nie odczuwała potrzeby, by ubierać w słowa to, co działo się w jej duszy i sercu. A były to rzeczy przedziwne. Najpierw zalało ją całe morze czułości i tkliwej potrzeby, by się Piotrkiem zaopiekować. Chciała dla niego sprzątać, gotować i prasować. Chciała mu matkować i o niego dbać. Potem z kolei przyszedł czas, kiedy odczuwała dziwną chęć, by odgrywać przed nim słabą kobietkę. Wówczas stała się bezradna i zagubiona, a stanowczy i samodzielny Piotr imponował jej tak, jak małej dziewczynce imponuje ojciec. Wreszcie pojawiła się czwarta faza – nasycona erotyzmem, kiedy w Zosię wstąpił wamp. Godzinami buszowała po sklepach internetowych ze zmysłową bielizną i wybierała koronkowe body, kuse koszulki albo pończochy z fikuśnymi podwiązkami.

Na szczęście wszystko to powoli minęło, a związek z Piotrem znormalniał. Wprawdzie jeszcze nie było mowy o małżeństwie, ale młodzi spędzali razem każdą wolną chwilę i jakoś tak się stało, że przedstawili siebie nawzajem rodzicom. Od tego czasu wszyscy uważali, że ślub to tylko kwestia czasu. Piotrek z mety zaprzyjaźnił się z bratem Zosi – Adamem – i został niejako z automatu „zapisany” do rodziny.

Czas jednak mijał, byli razem już dwa lata, a Piotr się nie oświadczał. Zosia skończyła studia polonistyczne i podjęła pracę w szkole, z której jednak uciekła już po roku, zniechęcona i rozgoryczona rozziewem między teorią, której uczono jej na studiach, a realiami małej, osiedlowej placówki.

Gwoździem do trumny okazała się reforma Anny Zalewskiej, przez większość nauczycieli zwana deformą. Nagle okazało się, że materiał, dotąd realizowany przez trzy lata gimnazjum, nauczyciele podstawówek będą musieli upchnąć w dwóch latach: w klasie siódmej i ósmej.

Właśnie dlatego Zosia uznała, że nie chce mieć z polską szkołą nic wspólnego. Żal jej było uczniów, których szczerze polubiła. Żal było straconego czasu i ciężkiej pracy, jaką poświęciła na to, by wypracować sobie metody skutecznego dotarcia do niechętnych uczniowskich głów. Mimo to podjęła decyzję.

We wrześniu nie wróciła do szkoły. Znalazła pracę w sklepie z biżuterią i po pierwszych fatalnych tygodniach nawet jej się tam spodobało. Klienci byli kulturalni, na poziomie (jedynie z rzadka trafiał się jakiś nowobogacki prostak, który manifestował mniemanie, że skoro ma pieniądze, to wolno mu wszystko). Poza tym przyjemnie było obcować z ładnymi przedmiotami. Zosia codziennie patrzyła na pierścionki zaręczynowe i wyobrażała sobie, jak któryś z nich wyglądałby na jej palcu.

Aż wreszcie nadszedł ten dzień – w sierpniu, tuż po powrocie z Bułgarii (postanowili podczas urlopu nie szaleć z pieniędzmi, zrezygnowali więc z egzotycznych kierunków). Piotr poprosił o rozmowę, Zosia włożyła seksowną czerwoną sukienkę, poszli na piwo (zdziwiła się, że nie do jakiegoś eleganckiego lokalu, ale pomyślała, że skoro oboje lubią piwo, to właściwie czemu by nie). Piotr upił trochę, wytarł pianę z górnej wargi, po czym powiedział ciepło:

– Zosiu, myślę, że przyznasz mi rację… Formuła nam się wyczerpała. Niczego nowego już między nami nie będzie.

Zośka siedziała oniemiała, ściskając w dłoni ucho kufla. Ale że co? Co miałoby być nowego? Po co coś nowego?

– To wielka sztuka rozstać się w odpowiednim momencie – ciągnął Piotr, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony.

Podwinął rękawy śnieżnobiałej koszuli, ukazując opalone przedramiona. Był niewiarygodnie seksowny. Zosia pomyślała z rozpaczą, że jeszcze chwila i padnie przed nim na kolana, błagając, aby jej nie porzucał.

– No i moim zdaniem ten moment właśnie nadszedł – zakończył. – A właściwie stało się to jakiś czas temu, ale nie chciałem nam psuć zabawy w Bułgarii.

Miał w sobie tyle pogody, jego głos brzmiał tak radośnie i była w nim wyraźna ulga – Zosia nie mogła więc zrobić nic innego, jak tylko udawać, że całkiem nieźle się trzyma. Błaganie go, aby ją kochał, nie wchodziło w grę, skoro właśnie każdy jego gest, każda mina i każde słowo – dowodziły, że on nie czuje już do niej zupełnie nic. Siedziała więc sztywno i sączyła piwo, słuchając spokojnie i na pozór obojętnie, aby ukryć, że popękało w niej serce i popękała dusza, że krwawią jak głęboka rana – i że wszystko się dla niej skończyło.

 

Od tego czasu minęły cztery miesiące. Przez całą jesień niewiele było dni bez Zosinych łez. Nie było też ani jednego poranka, który po pierwszych błogich chwilach nieświadomości nie zamieniłby się w rozpaczliwą próbę trzymania fasonu na przekór temu, że dusza pogrążyła się w rozpaczy. Gdyby te cztery miesiące potraktować jako rozdział w księdze życia Zosi, niewątpliwie nosiłby on tytuł „Czekanie”.

Wreszcie pierwszego grudnia wydarzyło się coś, co sprawiło, że biedne, poranione serce podskoczyło w piersi dziewczyny i wykonało serię fikołków. Piotr do niej zadzwonił! Drżącymi dłońmi chwyciła telefon i usiłowała zebrać myśli, zanim odebrała. Miała nadzieję usłyszeć propozycję spotkania albo przeprosiny, a może wyznanie, że on tęskni… Albo coś w tym rodzaju.

Tymczasem Piotr bardzo uprzejmie i zarazem bardzo chłodno zapytał, co u niej słychać, a potem odezwał się w te słowa:

– Słuchaj, Zosiu, głupia sprawa z tym ślubem twojego brata. Dzwoniłem już do Adama… On oczywiście rozumie naszą sytuację, w końcu tak już bywa, że ludzie się rozstają. W każdym razie ja oczywiście nie chcę go wystawiać do wiatru; skoro zgodziłem się być świadkiem… czy też, jak to mówi Ola, „drużbą”, to oczywiście nim będę, ale głupio by było, gdybym nie zabrał na wesele swojej obecnej dziewczyny. Adam mówi, że nie ma sprawy, bo akurat jakaś ciotka ze strony Oli odwołała przyjazd, więc miejsce się znajdzie, nawet dwa, bo jak ciotka, to i wujek. Tak więc… Jeśli ty też chcesz zabrać osobę towarzyszącą, to miejsce przy stole jest. Bo wiesz, wszystkim by było przykro, gdybyś była sama na tym weselu.

Zosia milczała, ponieważ nie przyszło jej do głowy nic, co mogłaby odpowiedzieć. Przecież nie wolno jej rozszlochać się w słuchawkę! Była sama – od czasu rozstania ani razu nie spotkała się z nikim, z żadnym mężczyzną, zresztą nawet gdyby chciała, nie poznała nikogo nowego, nikt jej na randki nie zapraszał… Trudno kogoś poznać, gdy się po pracy wraca do domu i przegląda zdjęcia byłego faceta, czyta łzawe romanse albo ogląda filmy o miłości. A właśnie tak wyglądały Zosine wieczory od czasu rozstania z Piotrem.

Ostatecznie bąknęła coś w rodzaju: „Okej, dzięki za wiadomość”, po czym rozłączyła się prędko, aby móc się w spokoju wypłakać. Następnie zatelefonował do niej Adam – na szczęście już po tym, jak doszła do siebie.

– Gadałem z Piotrkiem – zaczął bez ceregieli. – Słuchaj, siostra, nie wiem, jak tam jest między wami, ale on podobno spotyka się teraz z jakąś nową dziewczyną. Klara Burczyk czy jakoś tak.

Zośce nic to nazwisko nie mówiło. Kornaty były niewielkim miastem – ale jednak nie tak małym, żeby wszyscy wszystkich znali.

– Niech się spotyka, z kim chce – powiedziała, bardzo się starając, by zabrzmiało to pogodnie. – Ale moim zdaniem to nie w porządku, że chce ją przyprowadzić na twoje wesele. Tak się nie robi. Lista gości jest zamknięta…

– No niby tak, ale z drugiej strony byłoby niezręcznie, gdyby miał być z tobą, jeżeli się rozstaliście – zauważył Adam, człowiek z natury bardzo pogodny. – Sztuczne uśmiechy, spięty kark i taniec bez przyjemności, sama wiesz, jak by to wyglądało. Więc skoro ta ciotka Oli akurat złamała nogę i odwołała przyjazd, to zwalniają nam się dwa miejsca, w sam raz dla waszych partnerów. Zależy mi, żeby wszyscy się dobrze bawili. A ty… Masz kogoś do tańca czy przyjdziesz sama?

– Mam kogoś! – palnęła Zosia. – Nie martw się o mnie, zamierzam szaleć do białego rana!

I dopiero kiedy się rozłączyła, zadała sobie pytanie – dlaczego, u licha, skłamałam?

 

 

Kosma westchnął i zamknął laptopa. Pisanie mu nie szło, każde słowo brzmiało jakby chropowato. Doskonale wiedział, dlaczego tak jest – nie mógł dojść do siebie po rozmowie z Jaśminą. Nie, nie po rozmowie, raczej po kłótni. Ostatnio każde ich spotkanie kończyło się kłótnią.

Nie znał się na kobietach, toteż nie miał pojęcia, co może robić nie tak. Jaśmina była jego pierwszą dziewczyną. Poznali się na kursie kreatywnego pisania w domu kultury, zakochali w sobie od pierwszego wejrzenia – i od tamtej pory wydawali się idealną parą. „Wydawali się” – to dobre słowo. W każdym razie wydawało się Kosmie. Wiele rzeczy. Na przykład, że są sobie przeznaczeni. Że jeśli chłopak spotyka dziewczynę na warsztatach pisarskich i tej dziewczynie rozładowuje się telefon, a on akurat zupełnie przypadkiem ma przy sobie ładowarkę i w dodatku oboje mają identyczny model telefonu – to jest to znak. Takich znaków znalazło się więcej: oboje ubierali się na czarno, słuchali muzyki, której diabelnie daleko było do list przebojów, lubili gotować oraz – co najważniejsze – mieli światu coś do powiedzenia. Coś, co pragnęli ubrać w formę powieści.

W każdym razie tak się Kosmie wydawało na początku: że ma z Jaśminą więcej wspólnego niż z kimkolwiek innym na świecie, włączając w to jego najbliższą rodzinę i otoczenie. Nigdy nie dogadywał się z matką, która była notariuszem i żyła w świecie aktów prawnych. Nie dogadywał się z ojcem, lekarzem okulistą, który widział w synu jedynie nieudaną kopię samego siebie. I wreszcie nie dogadywał się z rówieśnikami, zwłaszcza jako nastolatek – gdy okazało się, że bardzo się od nich różni, ponieważ zamiast chodzić na domówki, woli czytać książki, a jego największym marzeniem jest zostać pisarzem.

Czas mijał, związek z Jaśminą umacniał się coraz bardziej – w każdym razie tak sądził Kosma. Wprawdzie pojawiało się także więcej spraw, w których tych dwoje się od siebie różniło, jednak zakochanemu mężczyźnie wydawało się, że to naprawdę wzruszające i piękne – na przykład rozczulał go fakt, że ona starannie dobiera elementy odzieży, nazywając to „stylizacją”, podczas gdy on zarzuca na grzbiet byle co, żeby tylko było czarne, wygodne i żeby nie było mu zimno. Uwielbiał patrzeć, jak ona poprawia makijaż albo fryzurę (co jednak zdarzało się rzadko, bo na ogół nie było nic do poprawiania – Jaśmina była perfekcyjna). On sam stanowił przeciwieństwo perfekcji. Nie rozumiał, dlaczego nie mogą po prostu uznać tych różnic i ich szanować, bez dążenia do tego, by za wszelką cenę zmienić to drugie.

Tymczasem – podczas gdy Kosma akceptował i kochał swoją dziewczynę taką, jaką była – ona usiłowała go zmienić. Zaczęło się od brody, którą zapuścił i „wystylizował” na jej prośbę. Potem wymogła na nim zmianę fryzury i kupiła mu żel oraz lakier, żeby starannie układał grzywkę, która za nic nie chciała słuchać grzebienia. Następnie w jego szafie pojawiły się ubrania i dodatki, których sam nigdy by sobie nie kupił, buty zupełnie nie w jego stylu, skórzana listonoszka – i tak dalej. Jaśmina po prostu uznawała, że czegoś mu potrzeba, zabierała go na zakupy, wybierała coś, co według niej pasowało do jego nowego wizerunku, po czym wręczała mu to i kazała płacić. Na szczęście dobrze zarabiam, myślał w takich sytuacjach.

Znosił te jej fanaberie z pogodą ducha. W głębi serca był przekonany, że świadczą one o jej zaangażowaniu – skoro próbuje go sobie „przerobić” na faceta swoich marzeń, to widocznie wiąże z nim konkretne nadzieje i plany.

Wreszcie i on dojrzał do owych planów. Miał bogatych rodziców, którzy zamiast miłości dawali mu pieniądze. Do tego w czasie studenckich wakacji jeździł do Niemiec, gdzie dorabiał sobie w magazynie DHL. Udało mu się odłożyć niemałą sumkę, która miała stanowić wkład własny przy załatwianiu kredytu mieszkaniowego. Rozejrzał się na rynku nieruchomości i znalazł urocze dwa pokoje, wprawdzie do remontu, ale to akurat stanowiło dla niego zaletę, bo mógł je urządzić zgodnie ze swoją wizją.

W którąś wyjątkowo pogodną jak na listopad sobotę zabrał Jaśminę na osiedle, gdzie mieli – jak to sobie wymarzył – mieszkać przez następne kilka lat. Była to ładna, zadbana i bardzo zielona część miasta z terenami spacerowymi nad rzeką.

– Podoba ci się okolica? – zapytał.

Mruknęła coś, co brzmiało jak potwierdzenie. Nie rozumiała, po co Kosma ją tu przywiózł. Zwykle spotykali się w jego kawalerce, uprawiali seks, a potem wybierali się do galerii handlowej – do kina, na zakupy i ewentualnie coś zjeść. Spacer? Po co spacer, zwłaszcza w listopadzie?

– Spójrz na ten zielony budynek – ciągnął, pokazując ręką. – Ni to kamienica, ni to blok. Nie za wysoki, nie za niski. A na pierwszym piętrze dwa jasne, ustawne pokoje. Co byś powiedziała na to, żeby tam ze mną zamieszkać?

Jaśmina zatrzymała się i spojrzała na niego oczami okrągłymi jak dwuzłotówki.

– Co takiego?! – wykrztusiła.

Kosma próżno doszukiwał się w tonie jej głosu ekscytacji czy radości. Było tam jedynie niedowierzanie.

– Pomyślałem… że już czas.

– Na co?

– Żebyśmy razem zamieszkali. Chcę kupić to mieszkanie, wyremontować je, urządzić tak, jak nam się spodoba… Za jakieś pół roku moglibyśmy się wprowadzić.

– Daj spokój! – prychnęła. – Za pół roku? Nie mam pojęcia, gdzie będę za pół roku!

– Ale Jaśmina…

Nie chciała o tym rozmawiać. Konsekwentnie ucinała temat, aż w końcu zażyczyła sobie powrotu do domu, więc odwiózł ją, zły i smutny. Nie rozumiał, dlaczego tak zareagowała. Miała mu za złe, że szukał mieszkania bez niej? Że nie zapytał, w jakiej dzielnicy chciałaby mieszkać? A może marzył jej się dom? Wyglądała na osobę, która lubi luksus – ale przecież póki co nie było ich stać na budowę! Wprawdzie Kosma był projektantem wnętrz i zarabiał niemało, ale rozkręcali z kumplem własną pracownię „Archie”, dopiero wchodzili na rynek i póki co zleceń nie było tyle, ile by sobie życzyli.

 

Myślał o tym przez cały wieczór, nie doszedł jednak do żadnych sensownych wniosków. Żeby nabrać trochę dystansu, usiadł do pisania swojej debiutanckiej powieści, jednak zupełnie mu nie szło. Wreszcie sięgnął po telefon i wybrał numer Daniela, przyjaciela i wspólnika – jedynego człowieka, z którym mógł porozmawiać na tematy damsko-męskie.

– Słuchaj, stary, mówiłem ci o tym mieszkaniu… – zagaił. – No wiesz, na Pułaskiego.

– Pamiętam. I co? Kupujesz?

– Właśnie nie wiem.

– Chcesz, żebym tam z tobą pojechał na oględziny? – rzeczowo zaproponował Daniel. – Co dwie pary oczu, to nie jedna.

– Nie, ja już byłem, obejrzałem każdy centymetr ścian i podłogi.

– To jeszcze zostały sufity.

– Nie o to chodzi. – Kosma zignorował żart. – Problem w tym, że… Dzisiaj zabrałem tam Jaśminę i ona… jakoś tak dziwnie zareagowała.

– Dziwnie, czyli jak?

– Nie wiem. Obojętnie.

– Ale w sensie, że chata jej się nie podoba?

– Nie, nawet nie weszliśmy obejrzeć. Jakby wkurzyło ją, że proponuję wspólne mieszkanie.

Daniel milczał przez chwilę, najwyraźniej analizując to, co usłyszał.

– Ty, a ona jest religijna?

Kosmę zatkało. Co to miało do rzeczy?

– Dla niektórych kobiet najpierw musi być ślub – wyjaśnił przyjaciel. – A przynajmniej zaręczyny. Kto wie, czy nie o to chodzi. Jeśli jest tradycjonalistką, to może być dla niej ważne.

– Daj spokój, przecież nie poszłaby ze mną do łóżka, gdyby…

– Niekoniecznie. Mogła chcieć sprawdzić, czy jesteście dopasowani. Tyle się teraz mówi o tym, że seks to ważna sfera życia. Natomiast decyzja o wprowadzeniu się do ciebie, no wiesz, to już inna sprawa. I finansowo, i logistycznie… wszystko się zmienia.

 

Czy Daniel mógł mieć rację? Kosma zaczął rozkładać na czynniki pierwsze wszystkie sytuacje, w których rozmawiał z Jaśminą o wspólnej przyszłości. Po prawdzie nie było ich zbyt wiele, ale kilka jednak się znalazło. Na przykład kiedy strofowała go, że śpi w niewyprasowanej pościeli.

– Prasowanie jest nieekologiczne – bronił się wtedy. – A poza tym u mnie w domu nigdy się nie prasowało. Matka chyba specjalnie kupowała pościel z kory, żeby nie musieć jej prasować ani oddawać do magla. Więc to kwestia przyzwyczajenia.

– Może pora wyrobić sobie nowe nawyki – odparowała wówczas Jaśmina. – Bo ja sobie nie wyobrażam wymiętolonej pościeli w naszym wspólnym łóżku… gdybyśmy je mieli.

Czy to zdanie nie świadczyło o tym, że dziewczyna planowała życie u boku Kosmy? Czy nie było dowodem na to, że przynajmniej w owym czasie rozważała wspólne mieszkanie?

Kosma uchwycił się tego wspomnienia niczym koła ratunkowego. Nawet jeśli odbyli tę rozmowę przed prawie rokiem – to przecież dawała ona nadzieję, że Jaśmina wciąż czeka na jakąś poważną deklarację z jego strony. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym większego nabierał przekonania, że to by mogło tłumaczyć jej zachowanie: fakt, że bywała opryskliwa, zniecierpliwiona, że wciąż go strofowała, jakby chciała dać mu do zrozumienia, że nie spełnia jej oczekiwań.

Choć zrobiło się późno, ponownie chwycił telefon i wybrał numer przyjaciela.

– To co? Powinienem kupić bukiet kwiatów i się oświadczyć? – zapytał bez żadnych wstępów.

– A jesteś pewien, że chcesz się w to ładować? To jest ta jedyna?

– Innej nigdy nie było.

– To jeszcze o niczym nie świadczy, stary.

– No dobra, ale dajmy na to, że jestem pewien – zbył go Kosma, który nie chciał teraz wdawać się w dyskusję. – Jak to się robi? Jak w filmach? Czerwone róże i garnitur czy jak?

– Pytaj się mnie, a ja ciebie – zaśmiał się Daniel. – Przecież pojęcia nie mam, nigdy się nie oświadczałem. Ale gdyby przyszło mi do głowy to zrobić, chyba raczej celowałbym w pierścionek, a nie w kwiaty. Zresztą może w kwiaty też.

– Pierścionek i kwiaty. Okej. Dzięki.

 

 

Pani Jadwiga spojrzała z wyrzutem na telefon. Milczał i milczał. Obiecała sobie, że nie będzie codziennie wydzwaniać do Marka, jednak dotrzymanie tej obietnicy coraz więcej ją kosztowało. To on powinien do mnie telefonować, myślała. Kiedy ja to robię, zawsze trafiam nie w porę, zawsze słyszę w jego głosie zniecierpliwienie, że przeszkadzam. Jest zajęty, pracuje, akurat dokądś się spieszy. A powinno być tak, że wieczorem, kiedy ma chwilę oddechu, siada sobie z filiżanką herbaty i wybiera mój numer, żeby zapytać, jak mi minął dzień. Ot tak, jakby rozmawiał z przyjacielem.

Rzecz w tym, że syn nie dzwonił. Zabiegany, pochłonięty swoimi sprawami, zapominał o tym, że gdzieś tam jest samotna matka, która nie ma zupełnie nic do roboty. Kiedy żył Stefan, pod wieloma względami było gorzej, ale pod tym jednym – niebo a ziemia! Jadwiga wprawdzie miała mnóstwo obowiązków, bo to i ugotować trzeba było, i poprać, i wyprowadzić męża na wózku na spacer, i zadbać, żeby miał jakąś rozrywkę. Ale za to ona czuła się potrzebna. Nie to, co teraz. Stefan umarł w lutym, a wdowa została samiuteńka.

Nie byli dobrym małżeństwem. Szybko przestała go kochać, podobnie jak on nie kochał jej. Trwali przy sobie siłą przyzwyczajeń, trochę przez zasiedzenie, a trochę dlatego, że żadne z nich nie miałoby dokąd odejść. Dobrze im było ze sobą może przez pierwsze pięć lat, dopóki Mareczek był malutki. Potem różnili się coraz bardziej, coraz trudniej im było ze sobą rozmawiać, zaczynali się kłócić o każdy drobiazg. Dopiero przewlekła, nieuleczalna choroba Stefana sprawiła, że od nowa nauczyli się być dla siebie cierpliwi. Nie wróciła między nimi czułość, ale stali się dla siebie zwyczajnie dobrzy – może dlatego, że dotarło do nich, że są na siebie skazani, że mają tylko siebie.

Było wiele takich wieczorów, kiedy Jadwidze chciało się płakać ze zmęczenia – i wiele takich nocy, kiedy zrywała się co piętnaście minut, najpierw po to, by zaprowadzić go do toalety, potem, kiedy już nie wstawał – by zmienić pampersa, poprawić zmięte prześcieradło, podać szklankę z wodą. Gdy Stefana wzięli do szpitala i Jadwiga mogła po raz pierwszy od kilku lat przespać całą noc – niemal nie zmrużyła oka. Wciąż jej się wydawało, że słyszy wołanie męża. Po jego śmierci musiała od nowa nauczyć się wsłuchiwać we własne potrzeby. Przez ostatnie kilka lat zapomniała, że w ogóle jakieś ma.

Stopniowo, w miarę jak wielkie, nawarstwione przez lata zmęczenie mijało, zaczęło znikać także to uczucie ulgi, które wbijało ją w poczucie winy. Wreszcie pozostały tylko tęsknota i samotność. Syn już dawno poszedł na swoje i osiadł poza Kornatami. Jego narzeczona, Marzenka, wymarzyła sobie, że zamieszka u podnóży Beskidów. Dostała tam dobrą pracę. Naturalną koleją rzeczy po ślubie Marek przeprowadził się do niej, do Bielska-Białej. Kupili mieszkanie na kredyt i zaczęli się urządzać.

Niestety, ich szczęście nie trwało długo. Nie zdążyli nawet umeblować wszystkich pokojów, gdy zdarzył się straszny wypadek, w którym zginęła Marzena.

Od tamtej pory Marek trzymał się na dystans, zamknięty w swoim bólu i żalu do losu. Pani Jadwiga miała pod opieką coraz bardziej niesamodzielnego Stefana, była więc zbyt zajęta, aby zamartwiać się o syna. Jednak po śmierci męża została sama z okropnie brzydką suczką Drobinką i mnóstwem kwiatów doniczkowych. Czuła się zapomniana przez cały świat. Kiedy Stefan był chory i opieka nad nim zajmowała jej całe dnie – stawało się oczywiste, że nie ma już ani chwili na przyjemności. Gdy go zabrakło, okazało się, że wokół starszej pani powstała pustka. Nie miała nikogo, nawet koleżanek, z którymi mogłaby wymienić się przepisem na ciasto albo wzorem robótki.

Nikt jej nie chciał, nikt nie potrzebował jej rad, jej pomocy ani opieki. Nawet Mareczek. A może zwłaszcza on.

 

 

Marek wyszedł z domu i rozejrzał się z niesmakiem. Znowu świeży śnieg. Nie lubił zimy. Właściwie, jak się tak zastanowić, to w ogóle niczego nie lubił. Tego miasta, górzystego krajobrazu, swojego mieszkania – po prostu życia. Sześć lat temu, kiedy podjął decyzję, że przeniesie się do Bielska-Białej, nie myślał o tym, że znajdzie się w nowym, zupełnie obcym miejscu. Wówczas żyła Marzena, a z nią byłby szczęśliwy nawet w króliczej norze. Zrobiłby wszystko, czego zapragnęła – a że kochała góry i chciała codziennie patrzeć na nie z okna, zgodził się bez namysłu. Ona po studiach geodezyjnych dostała tu świetną pracę – a jemu, jako fotografowi ślubnemu, było nawet na rękę, że zamieszkają w malowniczej okolicy. Sesje ślubne w takich okolicznościach przyrody były po prostu czystą przyjemnością.

Kto mógł wiedzieć, że zaledwie kilka miesięcy potem, kiedy załatwią już kredyt i kupią mieszkanie (a Marek nawet wstawi do niego choinkę, bo święta za pasem), jego młodziutka żona zginie w wypadku?

Takie rzeczy po prostu się zdarzają. Każdy słyszał przynajmniej jedną podobną historię: że ktoś nie zdążył się pożegnać, pozałatwiać swoich spraw – po prostu wyszedł z domu i już nie wrócił. Marek także słyszał. Ktoś był poszukiwany, a potem jego ciało znajdowano w rzece, choć przecież poszedł tylko po zapałki. Ktoś znikał, a okazywało się, że powiesił się w lesie za domem. I tak dalej.

Sprawa Marzeny była znacznie prostsza i tak banalna, że trudno było uwierzyć, że to się naprawdę wydarzyło. Było ślisko; ostrożnie zaparkowała przed bankomatem, wyszła z auta, nadal ostrożnie – bo miała na nogach kozaczki na niebotycznych szpilkach – postąpiła parę kroków w stronę przejścia dla pieszych, poślizgnęła się i uderzyła głową w betonowy kwietnik stojący przy krawężniku, o tej porze roku oczywiście pusty. Tak po prostu i zwyczajnie. Upadek, uderzenie, obrzęk mózgu. Śmierć w szpitalu po zaledwie dwóch godzinach.

Marek setki razy potem myślał, że można było odwrócić zły los. Gdyby nie założyła tych cholernych szpilek, pewnie by się nie poślizgnęła. Gdyby nosiła grubą wełnianą czapkę, uderzenie w skroń by jej nie zabiło. Gdyby piaskarka przyjechała na czas i posypała oblodzony chodnik… I tak dalej.

Żadna z tych myśli ani trochę mu nie pomagała, z żadnej nic nie wynikało. Marek czuł się bezradny. Każda, najdrobniejsza nawet decyzja – jedna z dziesiątek decyzji, jakie podejmuje się codziennie – może zdeterminować to, co się z nami stanie – i nigdy się nie wie, czy wyjdzie na dobre, czy na złe. Pojadę tu czy tam, zaparkuję na tym czy na innym parkingu, zapnę kurtkę i włożę szalik czy właśnie pójdę rozchełstany…

Najgorsze wydawało mu się to, że nie umiał płakać. Od chwili, gdy dowiedział się o śmierci Marzeny, nie uronił ani jednej łzy. Nie był świadom, że to rodzaj szoku i że zapewne pomogłaby mu terapia. Po prostu uznał, że jest jakimś wybrakowanym egzemplarzem, pozbawionym zdolności do przeżywania żałoby. Matka martwiła się o niego, proponowała, aby wrócił do domu, lecz nie chciał tego zrobić. Mam tu nowe studio, w które włożyłem mnóstwo pieniędzy, mam mieszkanie, które zacząłem już spłacać, myślał. Jakie to ma znaczenie, czy wrócę do Kornat, czy zostanę tu, w otoczeniu gór, które tak lubiła Marzena. To nie ma znaczenia. Nic już nie ma znaczenia.

Żył siłą rozpędu, z niczego się nie ciesząc, ale też niczym nie martwiąc. Pracował od rana do wieczora, aby brakowało mu czasu na samotność; poza sezonem ślubów robił portrety i sesje dziecięce, nieźle zarabiał i odkładał te pieniądze, bo nie miał pojęcia, na co miałby je wydawać. Z poczucia obowiązku dzwonił czasem do rodziców. Kiedy ojcu się pogorszyło, obudziły się w nim wyrzuty sumienia, że nie pomaga matce, ale tym razem to ona przekonywała go, aby nie przyjeżdżał.

– Tu nie miałbyś tylu zleceń – mówiła. – Zostań lepiej w Bielsku, kochanieńki, tam już masz renomę. Zobaczysz, pewnego dnia wszystko się ułoży. Jeszcze poznasz kobietę, dla której znów żywiej zabije ci serce.

Nie poznał. Nie chciał poznać. Nie wierzył, że jego serce jest jeszcze zdolne do żywszego bicia. Skoro nie umiał nawet zapłakać na pogrzebie ukochanej żony?

Zresztą po śmierci ojca również nie uronił ani jednej łzy. Po prostu odebrał telefon od matki:

– Mareczku, tata po dwóch dniach w szpitalu umarł, nie zdążyłam się nawet pożegnać… Akurat poszłam do domu, bo wiesz, musiałam wyprowadzić Drobinkę.

Marek długo milczał, zanim wykrztusił jedyne, co przyszło mu do głowy:

– Ale on był przytomny? Wiedział, że umiera?

– Nie wiem, kochanie, mówię ci przecież, że wyszłam. Jak wychodziłam, to spał. Wyprowadziłam Drobinkę, zjadłam kanapkę i wróciłam, a tata już nie żył. Pogrzeb za trzy dni, synku.

Siedział potem długo, wpatrując się w gęstniejący za oknem mrok. To był wyjątkowo ciepły luty, jakby zimy w ogóle nie było. Pachniało mokrą ziemią i nadchodzącym przedwiośniem. Marek nie czuł i nie dostrzegał zupełnie nic. Nie płakał, nadal nie potrafił. Jestem niczym automat, stwierdził. Chyba też jestem już martwy.

 

Od początku grudnia cholerny śnieg sypał bez przerwy, a w dodatku zrobiło się mroźno. Marek skrobał szybę auta, psiocząc pod nosem, bo nie założył rękawiczek i dłonie miał już zupełnie zgrabiałe. Wreszcie wsiadł, uruchomił silnik i przez chwilę rozcierał palce, zanim ruszył. Pojechał do sklepu osiedlowego, gdzie kupił sobie słodką bułkę na śniadanie. Odkąd Marzena nie żyła, posilał się głównie słodkimi bułkami i kawą.

W sklepie pojawiły się już czekoladki w kształcie świętych mikołajów i dzwoneczków. Drażniło go to. Drażniła go sama myśl, że znów zbliża się ten idiotyczny okres kolęd i piosenek świątecznych, przed którymi nie dało się uciec, nawet jeśli nie słuchało się radia. Mama znów zacznie wydzwaniać, bo przed świętami stawała się szczególnie rozmowna: będzie się żalić, że jest samotna i że nie może zapomnieć o Marzence, opowie o chorobach Drobinki, ponarzeka na nudę, a na koniec zapewni, że Mareczek nic a nic nie musi się o nią martwić, tylko żeby zadbał o siebie.

No i jak zwykle zaprosi go na święta. Najchętniej odmówiłby, wymyślając jakiś pretekst, że niby pracuje w Wigilię do wieczora albo coś w tym rodzaju. Akurat w tym roku byłoby to kłamstwo, bo nie udało mu się zdobyć żadnego świątecznego zlecenia. Przez ostatnie dwa lata nie musiał zmyślać – naprawdę miał sesje świąteczne w domach klientów. Było to bardzo wygodne, ponieważ nie tylko pozwalało zabić czas, ale też napełnić żołądek. Rozochoceni i szczęśliwi gospodarze częstowali go smakołykami i jeszcze pakowali ciasto, żeby zabrał sobie na później.

Tak więc przez ostatnie lata spędzał święta samotnie w swoim mieszkaniu i było mu z tym dobrze. Tyle że w grudniu ubiegłego roku żył jeszcze ojciec i mama nie była zupełnie sama, a teraz – po raz pierwszy – mieli tylko siebie: matka i jej syn. Czasem Marek zastanawiał się, co sprawia, że ich relacje są tak napięte. Gdyby wybrał się do dobrego psychologa, zapewne usłyszałby bardzo proste wyjaśnienie: tym, co zniechęca go do kontaktów z mamą, jest zwyczajne, banalne poczucie winy. Podświadomie czuł, że zawiódł jako syn, jako opiekun. Zawiódł pół roku temu, tuż po śmierci ojca, podczas tej strasznej wiosny w cieniu koronawirusa, kiedy matka została sama w mieszkanku w Kornatach, kiedy szyła sobie maseczki ze starej sukienki, aby móc wychodzić z Drobinką i robić podstawowe zakupy…

To nie tak, że nie chciał wówczas do niej przyjechać. Chciał. Zadzwonił nawet i zaproponował, że wróci do domu – zakład i tak miał zamknięty, nikt przecież nie robi sobie sesji zdjęciowych w czasach zarazy. Ale matka stanowczo zaprotestowała.

– Zostań, synku, u ciebie tam zdrowe górskie powietrze… A ja sobie dam radę. Zresztą jestem już stara, i tak niedługo przyjdzie na mnie pora. A jak złapię wirusa, to przynajmniej w telewizji o mnie będzie – zażartowała.

 

Zawsze lubiła czarny humor. I zawsze była nieco ekscentryczna. Właściwie do pewnego momentu świetnie się dogadywali. To się zmieniło dopiero w ostatnich latach, szczególnie po śmierci Marzeny. Mama stała się sentymentalna i ckliwa, nadopiekuńcza, irytująca. A te jej cechy nasilały się zwłaszcza pod koniec grudnia.

Od paru lat Marek nie znosił Bożego Narodzenia. Nie potrafił zapomnieć tych jednych świąt, kiedy w pustym jeszcze salonie niedawno kupionego mieszkania osypywała się cholerna choinka, a on siedział sam na nowym łóżku w nowej sypialni, w której mieli się z Marzeną kochać, płodzić dzieci, a potem, gdy się urodzą – nie przesypiać nocy, tuląc je i śpiewając im kołysanki… Siedział i po prostu patrzył przed siebie.

Od tamtej pory nie znosił tego ckliwego czasu. Przez ostatnie kilka lat w Wigilię zamykał się w domu z kilkoma piwami i wędzoną makrelą (ze wszystkich tradycji świątecznych przestrzegał tylko tej jednej: w Wigilię nie jadał mięsa). Czytał trochę, pił piwo, po którym robił się senny, więc kładł się wcześnie i wysypiał za wszystkie czasy, unikając konieczności włączania telewizora, który atakowałby go łzawymi świątecznymi historyjkami i kolędami.

W tym roku jednak Marek wiedział, że nie może postąpić w ten sposób. Nie zniósłby myśli, że mama spędza wigilijny wieczór zupełnie sama, że nie ma z kim się przełamać opłatkiem, ogląda stare zdjęcia i szlocha. Więc trudno – jest dorosły, potrafi się zmusić, poświęcić: pojedzie do mamy i będzie udawał zadowolonego, choć w rzeczywistości jedynym, czego potrzebował, był święty spokój.

 

 

Klara rozejrzała się niepewnie po lokalu. Piotr najwyraźniej jeszcze nie przyszedł. Zdjęła kurtkę, na której skrzyły się płatki śniegu, a potem powiesiła ją na oparciu krzesła. Nie lubiła takich sytuacji, czuła się skrępowana. Była tradycjonalistką i uważała, że to chłopak powinien pierwszy przychodzić na randki.

Zamówiła herbatę oraz ciastko korzenne, po czym wyciągnęła telefon, aby sprawdzić, czy może Piotrek napisał i uprzedził o spóźnieniu. Niestety, nie było żadnej wiadomości. Z westchnieniem zabrała się do jedzenia.

Piotr pojawił się w jej życiu znienacka, wtargnął niczym huragan i narobił niezłego bałaganu. Klara nie szukała miłości, choć oczywiście gdzieś w głębi duszy o niej marzyła. Zawsze była bardzo poukładaną osobą i lubiła planować. Najpierw obowiązki, potem przyjemności, myślała. Najpierw to, co trzeba, a potem to, co można. Na przykład codziennie rano jogging, żeby móc sobie potem pozwolić na rogalika do kawy. W soboty basen – aby móc bezkarnie wypić drinka i zjeść coś okropnie tuczącego. Równie proste zasady obowiązywały w pozostałych sferach: najpierw trzeba zdobyć wykształcenie, potem rozkręcić gabinet kosmetyczny, a wtedy przyjdzie czas na miłość. Tak sobie postanowiła – i tak się właśnie stało.

Uczucie narodziło się w samą porę, choć niespodziewanie. Klara nigdy by nie pomyślała, że susząc włosy na basenie, napotka w lustrze spojrzenie pięknych, błękitnych oczu. Że właściciel owego spojrzenia powie:

– Taki pochmurny dzień, a teraz proszę, jeden uśmiech i człowiek ma wrażenie, jakby świeciło słońce.

Że nie przestanie wspominać tej sytuacji przez cały tydzień, a w następną sobotę na pływalni będzie się rozglądać w poszukiwaniu nieznajomego i gdy wreszcie go zobaczy, zaczerwieni się okropnie, bo on oznajmi:

– Nareszcie. Bałem się, że pani nie spotkam.

Tak to się zaczęło. Zaprosił ją na kawę, rozmawiali o wszystkim i o niczym – o tym, że on jest dentystą, a ona kosmetyczką, że oboje lubią sernik na zimno, że na urlop on wybiera się do Bułgarii, a ona zawsze jeździ nad Bałtyk…

Zaczęła o nim myśleć. Nie miała pewności, czy to prawdziwa miłość – nigdy nie była szczególnie sentymentalna, nie czytała romansów, nie oglądała melodramatów. Czasem rozmyślała o tym, jak to będzie, kiedy wreszcie spotka tego jednego, jedynego – czy go rozpozna? Nie przegapi wielkiego uczucia?

Zresztą w „jednego, jedynego”, tak po prawdzie, nie bardzo wierzyła. Przysięga wierności? Obietnice typu „i że cię nie opuszczę aż do śmierci”? Co za bzdury! Jej matka rozwiodła się z ojcem, kiedy Klara miała dwanaście lat. Oboje dość szybko znaleźli sobie nowych partnerów. Nastoletnia Klara bardzo przeżyła rozpad rodziny, zwłaszcza że rodzice nie mogli się dogadać, z kim właściwie ich córka powinna zamieszkać. Ostatecznie weekendy spędzała u ojca, a dni szkolne u mamy. Nie znosiła zarówno ojczyma, jak i macochy, toteż po ukończeniu gimnazjum z wielką ulgą wyjechała do liceum w Krakowie, bo to dawało jej możliwość zamieszkania w bursie. Kiedy skończyła studium kosmetyczne, przeniosła się do Kornat do dziadka, który w międzyczasie owdowiał – byle tylko być daleko od rodziców, z których żadne nie przejawiało zainteresowania córką.

Myślała praktycznie: wynajęła maleńki lokal, wzięła kredyt, otworzyła studio kosmetyczne i zamierzała poświęcić się pracy. Na przyjemności typu randki, kino i kawiarnie przyjdzie jeszcze czas, myślała.

Tymczasem jednak zdarzyła się owa sobota, zdarzyło się owo niebieskie spojrzenie – i ta sceptyczna dziewczyna, której obcy był wszelki sentymentalizm i romantyzm, spotkała przystojnego dentystę, o którym nie mogła przestać myśleć. Nie była tylko pewna, czy to właśnie ludzie nazywają miłością.

 

Piotr przyszedł wreszcie, spóźniony o całe siedem minut. Przeprosił, tłumacząc z tym swoim łobuzerskim uśmiechem, że musiał jeszcze zatankować, bo w przeciwnym razie dojechałby tu na oparach.

– Słuchaj, mam dla ciebie propozycję – powiedział, kiedy upewnił się, że dała się udobruchać. – Pamiętasz, jak cię pytałem, co robisz w święta?

– Pamiętam. Powiedziałam ci, że nic szczególnego. Nie obchodzimy z dziadkiem Bożego Narodzenia. No, poza lenistwem, bo to chyba wszyscy…

– Tak, tak – przerwał. Nigdy nie był specjalnie taktowny. – No więc pytałem nie bez powodu. Mój kumpel się żeni. Właściwie to jest brat mojej byłej, ale nieważne, zamierzchłe czasy. Tak czy siak, ja mam być drużbą. Świadkiem. Jak zwał, tak zwał. Ustaliliśmy to wieki temu. Nie chcę go wystawić do wiatru, zaprzyjaźniliśmy się i uznałem, że to, co było między mną a Zośką, nie powinno mieć wpływu na naszą relację.

– Po co mi to mówisz? – Klara nie rozumiała. – I co mają do tego moje plany na święta?

– Bo ten ślub jest właśnie w Boże Narodzenie… I wesele, rozumiesz. Chciałbym, żebyś tam ze mną pojechała.

– Tam, czyli gdzie konkretnie?

– W góry. Niedaleko, okolice Bielska-Białej. Rodzice Adama zamieszkali tam niedawno, wiesz, taka przeprowadzka w jesieni życia… Ślub ma być w klimatycznej drewnianej kaplicy, a potem hulanka do białego rana w jakimś dworze. Powiem ci szczerze, że nawet nie próbowałem tego zlokalizować na mapie… – Zaśmiał się beztrosko. – Adam ogarnia wszystko, nocleg jako drużba mam zapewniony, to znaczy mam na myśli nocleg między weselem a poprawinami. Czyli musielibyśmy wyjechać w pierwszy dzień świąt rano. No, co ty na to?

– Ale ja miałabym być druhną?

– Nie, oczywiście, że nie. Druhną jest Zośka, siostra Adama. Ale chodziło mi o to, że byłoby głupio, gdybym na weselu był z nią w parze… No wiesz. To już ładnych parę miesięcy, jak się rozstaliśmy.

– Parę miesięcy? – zapytała czujnie Klara. – Parę to znaczy ile? Gdy zacząłeś się ze mną spotykać, ona jeszcze była w twoim życiu?

– Nie, no coś ty! Daj spokój! – zawołał, ale chyba nieszczerze, bo odwrócił wzrok.

Nigdy nie rozmawiali o swoich poprzednich związkach. W przypadku Klary nie bardzo byłoby o czym opowiadać, bo dotąd nie nawiązała żadnej poważnej relacji, ot, kilka razy poszła z kimś na randkę, dała się pocałować, miała też na koncie wakacyjny seks. Ale nigdy z nikim nie spotykała się dłużej niż kilka tygodni. Natomiast co do Piotra nie miała wątpliwości, że miał za sobą wiele miłostek. Był przystojny, czarujący i uwodzicielski – z pewnością złamał niejedno serce. Klara nie widziała jednak powodu, by o to pytać. Może bała się, że jego zwierzenia zadałyby jej ból. A bólu instynktownie starała się unikać.

– Więc jak będzie? – podjął Piotrek. – Pojedziesz ze mną w góry, piękna Klaro?

– Nie wiem – odparła ostrożnie. – Wiesz, trochę to nagłe.

– Ale co jest nagłe? To jeszcze ponad dwadzieścia dni! W święta przecież nie pracujesz, prawda?

– Nie, oczywiście, że nie.

– Więc w czym problem? Mówiłaś, że nie spędzasz Wigilii w domu rodzinnym…

– Bo go nie mam. Mam tylko pokój u zgorzkniałego dziadka, który nie celebruje świąt. Nawet nie łamiemy się opłatkiem.

Piotr wzruszył ramionami, ta informacja go nie zainteresowała. Chciał po prostu osiągnąć cel.

– Sama widzisz. Skoro masz siedzieć z dziadkiem, to czy nie lepiej skorzystać z zaproszenia i dobrze siębawić?

– Ale nie mam odpowiedniej sukienki.

– To ją kupisz. – Znów wzruszył ramionami.

No tak, dla niego to z pewnością nie był żaden problem. Ale Klara nie miała pewności, czy chce wydawać ciężko zarobione pieniądze na sukienkę. Zresztą na sukience by się przecież nie skończyło, potrzebna byłaby też torebka. I buty…

– Pomyślę – powiedziała wreszcie. – Propozycja jest kusząca, muszę przyznać. Zwłaszcza jako alternatywa udawania, że w ogóle nie ma świąt.

– Zgódź się, kochanie – poprosił jeszcze raz Piotr. Nachylił się i nakrył swoją dłonią jej palce, po czym ścisnął leciutko. – Będziemy się cudownie bawić, zobaczysz.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

Copyright © by Agnieszka Olejnik, 2020

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden Z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2020

 

Zdjęcia na okładce: © Julia Sudnitskaya/Shutterstock

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Joanna Pawłowska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-359-7

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.