Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Wybitny astrofizyk podejmuje próbę odszukania sacrum w bezkresie kosmosu
Autor z wielką swobodą, a jednocześnie rzeczowo omawia różne tematy̶od prawdopodobieństwa chemicznej natury transcendencji, przez kreacjonizm, tak zwany inteligentny projekt, szanse istnieniażycia na innych planetach i ryzyko nuklearnej zagłady naszej planety, po nową koncepcję nauki jako „świadomego kultu”. Imponując niezwykle szerokimi horyzontami intelektualnymi, ilustruje swoje wyjaśnienia przykładami z kosmologii, fizyki, filozofii, literatury, psychologii, antropologii kulturowej, mitologii czy teologii. Pełne humoru, mądre, a czasami wręcz zdumiewająco prorocze obserwacje na temat największych tajemnic wszechświata pobudzają wyobraźnię i ukazują majestat życia w całej pełni.
Carl Sagan uchodzi za jeden z największych autorytetów naukowych naszych czasów. Odmiany doświadczenia naukowego to zbiór wykładów wygłoszonych na uniwersytecie w Glasgow, wydany w dziesiątą rocznicę śmierci autora przez jego żonę i wieloletnią współpracowniczkę Ann Druyan.
„Ann Druyan wykopała z ziemi prawdziwy skarb: skarb rozsądku, empatii i podziwu dla nauki. To powinna być lektura obowiązkowa dla wszystkich współczesnych”.
Sam Harris, autor książki Koniec wiary
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Carl Sagan był naukowcem, ale miał pewne cechy, które przywodzą na myśl skojarzenia ze Starym Testamentem. Kiedy napotykał na swojej drodze mur — na przykład mur żargonu, który mistyfikuje naukę i odgradza resztę z nas od jej skarbów, albo mur wokół naszych dusz, który nie pozwala nam brać sobie objawień nauki do serca — kiedy napotykał jeden z tych wznoszących się pod niebo starych murów, jak jakiś Jozue późniejszej doby wykorzystywał wszystkie swoje moce do jego zburzenia.
Jako dziecko, żyjąc na Brooklynie, recytował po nabożeństwach w świątyni hebrajską modlitwę V’ahavta z Księgi Powtórzonego Prawa: „Będziesz miłował twojego Pana Boga z całego swego serca, z całej swojej duszy, ze wszystkich sił swoich”. Znał ją na pamięć i być może to ona kazała mu najpierw zapytać: Czym jest miłość bez zrozumienia? I czy my, ludzie, dysponujemy większą mocą niż umiejętność zadawania pytań i uczenia się?
Im więcej Carl dowiadywał się o naturze, ogromie wszechświata i o gigantycznych skalach czasowych kosmicznej ewolucji, tym bardziej czuł się uwznioślony.
Starotestamentowy był pod jeszcze jednym względem: nie potrafił żyć zaszufladkowanym życiem, działać według jednego zestawu założeń w laboratorium i drugiego, sprzecznego z tym pierwszym, w szabat. Ideę Boga traktował tak poważnie, że musiała spełnić najbardziej rygorystyczne kryteria weryfikacji.
Jak to możliwe, zastanawiał się, że opisany w Biblii wiekuisty i wszechwiedzący Stwórca mógł z całą stanowczością wypowiedzieć tak wiele zasadniczo błędnych tez na temat stworzenia? Dlaczego Bóg Pisma Świętego miałby być znacznie gorzej poinformowany na temat natury niż my, nowi przybysze, którzy dopiero zaczęli badać wszechświat? Nie potrafił przejść do porządku dziennego nad zawartym w Biblii opisem płaskiej, liczącej sześć tysięcy lat Ziemi, a za szczególnie fatalną uznał koncepcję, że zostaliśmy stworzeni osobno od wszystkich innych żywych istot. Odkrycie naszego pokrewieństwa z całym życiem potwierdzały niezliczone odrębne i przekonujące linie dowodowe. Dla Carla teoria Darwina, że życie ewoluowało przez miliardy lat w drodze doboru naturalnego, nie tylko była lepsza od Księgi Rodzaju pod względem naukowym, ale również zapewniała głębsze, bardziej satysfakcjonujące doświadczenie duchowe.
Uważał, że skoro o naturze wiemy tak niewiele, to o Bogu wiemy jeszcze mniej. Dopiero co zdołaliśmy wyrobić sobie jakieś wyobrażenie o ogromie kosmosu i niezwykłych prawach rządzących ewolucją bilionów światów, a może nawet nieskończonej ich liczby. Ta nowa wizja sprawiła, że Bóg, który stworzył ten świat, zaczął się wydawać beznadziejnie lokalny i przestarzały, spętany ewidentnie ludzkimi pomyłkami i uroszczeniami z przeszłości.
Nie stawiał tej tezy w duchu prostackiego obrazoburstwa. Pilnie studiował religie świata zarówno żywe, jak i martwe, z tym samym głodem uczenia się, z którym podchodził do kwestii naukowych. Ich poezja i historia go fascynowały. Kiedy dyskutował z autorytetami religijnymi, często zaskakiwał rozmówców biegłą znajomością świętych tekstów. Niektóre z tych debat doprowadziły do trwałych przyjaźni i sojuszy na rzecz ochrony życia. Nigdy jednak nie rozumiał, dlaczego ktoś miałby chcieć oddzielić naukę, która jest po prostu sposobem poszukiwania prawdy, od tego, co uważamy za święte, czyli od prawd, które rodzą miłość i zachwyt połączony z grozą.
Carl nie był w sporze z Bogiem, lecz z tymi, którzy uważali, że nasze zrozumienie sacrum jest pełne. Rewolucyjne przekonanie nauki, że poszukiwanie prawdy nigdy się nie kończy, uważał za jedyne podejście dostatecznie pokorne, aby było godne objawianego przez siebie wszechświata. Metodologia nauki, z jej mechanizmem korekty błędów, dzięki któremu możemy zachować rzetelność na przekór naszym chronicznym skłonnościom do ekstrapolowania, błędnych interpretacji, oszukiwania samych siebie i tak dalej, uważał za ideał dyscypliny duchowej. Jeśli ktoś szuka świętej wiedzy, a nie tylko lekarstwa na własne lęki, to wyszkoli się na dobrego sceptyka.
Ideę, że metodę naukową należy stosować nawet do najgłębszych pytań, często potępia się jako scjentyzm. Zarzut ten stawiają zwolennicy poglądu, że wierzenia religijne powinny być wyłączone z analizy naukowej — że wierzenia (przekonania nieoparte na weryfikowalnych dowodach) zapewniają akceptowalną drogę do wiedzy. Carl rozumiał to poczucie, ale twierdził w ślad za Bertrandem Russellem, że potrzebna jest nie wola uwierzenia, lecz pragnienie dowiedzenia się, czyli coś dokładnie odwrotnego. I we wszelkich okolicznościach, nawet kiedy jemu samemu przyszło stawić czoło okrutnemu losowi — 20 grudnia 1996 roku zmarł na zapalenie płuc po trzech przeszczepach szpiku kostnego — Carl nie chciał po prostu wierzyć: chciał wiedzieć.
Jeszcze mniej więcej pięćset lat temu nie istniał mur oddzielający naukę od religii. W tamtych czasach obszary te były jednym i tym samym. Dopiero kiedy grupa religijnych ludzi, którzy pragnęli „czytać Bogu w myślach”, uświadomiła sobie, że najpotężniejszym narzędziem do tego celu jest nauka, powstała potrzeba budowy takiego muru. Ludzie ci — między innymi Galileusz, Kepler i Newton, a znacznie później Darwin — zaczęli formułować i stosować metodę naukową. Nauka wyruszyła w stronę gwiazd, a religia instytucjonalna, która wolała zanegować nowe odkrycia, mogła tylko obudować się murem ochronnym.
Nauka zaprowadziła nas pod bramy wszechświata. A jednak nasze wyobrażenie o tym, co mamy wokół siebie, przypomina nieproporcjonalną perspektywę małego dziecka. Jesteśmy duchowo i kulturowo sparaliżowani, nie potrafimy stawić czoła temu bezkresowi, pogodzić się z tym, że nie zajmujemy centralnej pozycji we wszechświecie, i odnaleźć naszego faktycznego miejsca w strukturze rzeczywistości. Niszczymy tę planetę, tak jak byśmy mieli możliwość się stąd ewakuować. To, że w ogóle uprawiamy naukę, jest dającym nadzieję przejawem zdrowia psychicznego. Nie wystarczy jednak zaakceptować odkrycia nauki na poziomie intelektualnym, skoro jednocześnie kurczowo trzymamy się ideologii duchowej, która nie tylko nie jest zakorzeniona w naturze, ale również na wielu polach pogardliwie odnosi się do tego, co naturalne. Carl uważał, że największą nadzieję na podtrzymanie istnienia niezwykłego zjawiska życia na naszej planecie daje nam wzięcie sobie odkryć nauki do serca.
I sam tak właśnie postąpił. „Z kosmicznej perspektywy każdy z nas jest cenny” — napisał w swojej książce Kosmos. „Jeśli istota ludzka wejdzie z nami w konflikt, pozwólmy jej żyć. Wśród setek miliardów galaktyk nie znajdziemy drugiej”1. Przez lata zabiegał o to, żeby NASA poleciła Voyagerowi 2 spojrzeć wstecz na Ziemię i zrobić zdjęcia z okolic Neptuna. Następnie poprosił nas, żebyśmy zadumali się nad tym obrazem i zobaczyli nasz dom w jego rzeczywistej postaci — zaledwie maleńka „błękitna kropka” unosząca się w bezmiarze wszechświata. Marzył o tym, że osiągniemy duchowe zrozumienie naszych rzeczywistych uwarunkowań. Jak prorok z dawnych czasów chciał nas obudzić z letargu, żebyśmy zaczęli działać na rzecz ochrony naszego domu.
Carl chciał, żebyśmy postrzegali siebie nie jako nieudany projekt garncarski Stwórcy, który nas ulepił, lecz jako materię gwiezdną, złożoną z atomów wykutych w ognistych sercach odległych gwiazd. Uważał nas za „gwiezdny pył rozmyślający nad gwiazdami; twory liczące po 10 miliardów miliardów miliardów atomów, śledzące długą podróż, na której końcu powstała świadomość, przynajmniej w tym miejscu wszechświata”2. Nauka po części była dla niego „dobrze poinformowaną adoracją”. Żadnego konkretnego kroku na drodze do oświecenia nie należy uważać za święty, w odróżnieniu od samych poszukiwań.
Imperatyw ten należał do powodów, dla których Carl narażał się na tak wiele nieprzyjemności ze strony kolegów za burzenie murów odgradzających większość z nas od koncepcji i wartości naukowych. Innym powodem była jego obawa, że nawet w ograniczonym zakresie nie zdołamy zachować wywalczonej w takich bólach demokracji. Nasze społeczeństwo jest oparte na nauce i zaawansowanej technologii, ale tylko niewielu spośród nas choćby powierzchownie rozumie ich działanie. Jak w tej sytuacji możemy być odpowiedzialnymi obywatelami demokratycznego społeczeństwa, jak mamy podejmować świadome decyzje dotyczące nieuchronnych wyzwań stwarzanych przez te nowo zdobyte moce?
Wizja krytycznego i myślącego społeczeństwa otwartego na naukę jako sposób myślenia skłoniła Carla do zabierania głosu w wielu miejscach, w których zazwyczaj nie spotyka się naukowców: w przedszkolach, w ośrodkach naturalizacji, w college’ach tylko dla czarnoskórych na Południu w okresie segregacji (1962), na demonstracjach nieposłuszeństwa obywatelskiego bez użycia przemocy, w programie telewizyjnym „Tonight”. A jednocześnie cały czas realizował pionierską, zdumiewająco płodną, nieustraszenie interdyscyplinarną karierę naukową.
Szczególnie się ucieszył, kiedy w 1985 roku Uniwersytet Glasgow zaprosił go jako prelegenta na Wykłady Gifforda z teologii naturalnej. Stanął tam, gdzie przed nim stali niektórzy z najwybitniejszych naukowców i filozofów ostatnich stu lat — między innymi James Frazer, Arthur Eddington, Werner Heisenberg, Niels Bohr, Alfred North Whitehead, Albert Schweitzer i Hannah Arendt.
Carl potraktował te wykłady jako okazję do szczegółowego omówienia swojej wizji relacji między religią i nauką, a także owoców własnych dążeń do zrozumienia natury sacrum. W wygłoszonych w Szkocji wykładach Carl poruszał wiele tematów, o których pisał gdzie indziej, ale potem przedstawiał w formie ostatecznej swoje osobiste — jak usilnie podkreślał — poglądy na ten niezmiernie fascynujący temat.
Na początku każdego wykładu wybitny przedstawiciel społeczności uniwersyteckiej przedstawiał Carla i rozwodził się nad tym, że sala nie pomieściła wszystkich chętnych i część słuchaczy trzeba było posadzić gdzie indziej. Starałam się nie zmieniać znaczenia niczego, co powiedział Carl, ale pozwoliłam sobie usunąć te kurtuazyjne prezentacje, a także setki adnotacji do transkrypcji, które mówiły po prostu: „[Śmiech]”.
Proszę czytelnika, aby cały czas miał na uwadze, że za wszelkie niedostatki tej książki odpowiedzialność ponoszę ja, a nie Carl. Mimo że niezredagowane zapisy audio ukazują człowieka, który mówił z pamięci prawie idealnymi akapitami, zbiór wykładów to nie całkiem to samo co książka, zwłaszcza że nagrodzony Pulitzerem autor, o którym mówimy, nigdy nie publikował niczego bez sprawdzenia dwadzieścia albo dwadzieścia pięć razy, czy w tekście nie ma jakichś błędów albo stylistycznych niezręczności.
Podczas tych wykładów było mnóstwo śmiechu, ale czasami zapadała absolutna cisza typowa dla chwil, kiedy publiczność i mówcę łączy głęboka zaduma nad jakąś ideą. Rozbudowane dialogi w trakcie niektórych sesji pytań ilustrują, jak wygląda analiza jakiejś kwestii z Carlem. Brałam udział w każdym wykładzie i po dwudziestu latach wciąż wyraźnie rysuje mi się w pamięci to niezwykłe połączenie nienagannej, rygorystycznej argumentacji z szacunkiem i sympatią do tych, którzy nie podzielali poglądów Carla. Pierwsze Wykłady Gifforda wygłosił na początku XX wieku amerykański psycholog i filozof William James. Później przekształcił je w niezwykle wpływową książkę zatytułowaną Odmiany doświadczenia religijnego, która do dziś jest wznawiana. Carl podziwiał sformułowaną przez Jamesa definicję religii jako „poczucie zadomowienia we wszechświecie”3 i zacytował ją w zakończeniu Błękitnej kropki, swojej wizji przyszłości człowieka w przestrzeni kosmicznej. Tytuł książki, którą trzymacie w rękach, jest ukłonem dla znamienitych tradycji Wykładów Gifforda. Parafrazując tytuł książki Jamesa, pragnę przekazać, że nauka otwiera drogę do poziomów świadomości, do których nie mamy innego dostępu; że na przekór naszym kulturowym uprzedzeniom jedyną gratyfikacją, której odmawia nam nauka, jest oszustwo. Mam również nadzieję, że tytuł odzwierciedla przenikliwość i szerokie horyzonty charakteryzujące nieoddzielne od siebie życie i pracę Carla Sagana. Różnorodność jego doświadczenia naukowego cechowały jedność, pokora, solidarność, podziw, miłość, odwaga, pamięć, otwartość i współczucie.
W tej samej szufladzie, w której znaleziono zapis tych wykładów, był stos notatek do książki, której Carl i ja nie zdążyliśmy napisać. Jej roboczy tytuł brzmiał Ethos i miała dotyczyć naszej próby syntezy duchowych perspektyw, które czerpaliśmy z objawień nauki. Zgromadziliśmy całe szafki notatek i odniesień bibliograficznych na ten temat. Był tam między innymi znaleziony przez Carla cytat z Gottfrieda Wilhelma Leibniza (1646–1716), geniusza matematyki i filozofii, który niezależnie od Isaaca Newtona stworzył rachunek różniczkowo-całkowy. W słynnym fragmencie Monadologii Leibniz dowodził, że Bóg powinien być murem, który powstrzymuje wszelkie dalsze kwestionowanie: „Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?Nic jest przecież prostsze i łatwiejsze niż coś. […] Racja dostateczna [istnienia wszechświata], która nie wymaga już innej racji, powinna [być] bytem koniecznym. […] W przeciwnym razie nie mielibyśmy nadal racji dostatecznej, na której moglibyśmy skończyć”4.
Tuż pod napisanym na maszynie cytatem widnieją zanotowane czerwonym długopisem trzy słowa, wiadomość od Carla do Leibniza i do nas: „Więc nie kończmy”.
Ann Druyan
Ithaca, Nowy Jork
21 marca 2006
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Carl Sagan, Kosmos, przeł. Maria Duch, Bronisław Rudak, Poznań: Zysk i S-ka Wydawnictwo, 1997, s. 305. Przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumacza.
2 Ibidem, s. 308.
3 Carl Sagan, Błękitna kropka, przeł. Marek Krośniak, Poznań: Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2018, s. 547.
4 Gottfried Wilhelm Leibniz, Zasady natury i łaski oparte na rozumie, w: Wyznanie wiary filozofa; Rozprawa metafizyczna; Monadologia; Zasady natury i łaski oraz inne pisma filozoficzne, przeł. Stanisław Cichowicz et al., Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1967, s. 99–100.
W tych wykładach, zgodnie ze sformułowaniem zawartym w statucie Fundacji Gifforda, chciałbym wam opowiedzieć o moich poglądach na coś, co kiedyś nazywało się teologią naturalną, która, tak jak ja to rozumiem, dotyczy wszystkiego na temat świata, czego nie dostarcza objawienie. To bardzo szeroka tematyka, w związku z czym będę zmuszony arbitralnie wybierać wątki. Pragnę podkreślić, że przedstawię swoje poglądy na ten graniczny obszar między nauką i religią. Liczba napisanych tekstów dotyczących tych kwestii jest ogromna, z pewnością przekracza dziesięć milionów stron, czyli 1011 bitów informacji. Jest to bardzo oszczędne oszacowanie, w związku z czym nikt nie może twierdzić, że przeczytał choćby mikroskopijny czy nawet reprezentatywny ułamek tego korpusu literatury. Do tego tematu można więc podejść tylko z nadzieją, że większości tego, co napisano, nie ma potrzeby czytać. Mam świadomość wielu ograniczeń zakresu i głębi mojego własnego zrozumienia obu tematów, proszę was zatem o wyrozumiałość. Na szczęście po każdym Wykładzie Gifforda była sesja pytań, dzięki czemu słuchacze mogli mi wytknąć najpoważniejsze błędy, i byłem szczerze zachwycony energiczną wymianą zdań podczas tych spotkań.
Nawet gdyby dało się sformułować definitywne tezy na omawiane zagadnienia, wcale do tego nie pretenduję. Mój cel jest znacznie skromniejszy. Pragnę tylko prześledzić własne myślenie i przedstawić moje zrozumienie tych kwestii w nadziei, że zainspiruję innych do pójścia dalej oraz że z moich błędów — mam nadzieję, iż nie popełniłem ich zbyt wiele, ale nie sposób ich uniknąć — wyłonią się nowe idee.
Carl Sagan
Glasgow
14 października 1985
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Prawdziwie pobożni muszą zmierzać trudną drogą
między otchłanią bezbożności a trzęsawiskiem zabobonu.
Plutarch
Z pewnością trzeba unikać obu skrajności — bezbożności i zabobonu — ale warto je doprecyzować. Co to jest bezbożność? Czy troska o to, żeby nie wpaść w „otchłań bezbożności”, nie oznacza przyjęcia pewnych założeń na temat tego, co dopiero zamierzamy ustalić? I co to jest zabobon? Czy to tylko — jak twierdzą niektórzy — religia innych? Czy też może istnieją jakieś kryteria, które pozwolą nam zdefiniować to zjawisko?
Ja bym powiedział, że zabobonu nie określa pretendowanie do wiedzy, lecz metoda poszukiwania prawdy. Zabobon można zdefiniować bardzo prosto: jest to przekonanie bez dowodów. Do kwestii, co można uznać za dowody w tym interesującym obszarze, powrócę przy omawianiu natury dowodów i potrzeby sceptycznego myślenia w dociekaniach teologicznych.
Słowo „religia” pochodzi od łacińskiego religare: związać ponownie, połączyć coś, co zostało rozerwane. Jest to bardzo interesujące pojęcie. Uważam, że w omawianym znaczeniu poszukiwania głębszych relacji między rzeczami, które z pozoru wydają się odrębne, cele religii i nauki są identyczne lub prawie identyczne. Kwestia ta dotyczy jednak wiarygodności prawd głoszonych przez obie dziedziny i stosowanych przez nie metod.
Zdecydowanie najlepszym ze znanych mi sposobów eksperymentowania z wrażliwością religijną, poczuciem zachwytu i grozy jest spojrzenie w górę w bezchmurną noc. Moim zdaniem bardzo trudno dociec, kim jesteśmy, dopóki nie zrozumiemy, gdzie i kiedy jesteśmy. Sądzę, że każda kultura zna poczucie zachwytu i grozy przy patrzeniu na niebo. Znajduje to odzwierciedlenie zarówno w religii, jak i w nauce. Thomas Carlyle powiedział, że zadziwienie jest podstawą kultu, a Albert Einstein orzekł: „Twierdzę, że kosmiczne przeżycie religijne stanowi najsilniejszą i najszlachetniejszą pobudkę do badań naukowych”, a jeśli Carlyle i Einstein zgadzają się ze sobą w jakiejś kwestii, to niewykluczone, że mają rację.
Zerknijmy zatem na obrazy wszechświata zaprezentowane na rycinach 13 i 14. Jak widzicie, nie pokazałem wam obrazów naszego maleńkiego świata, podobnie jak Thomas Wright, który napisał: „Na zarzut, że w moim schemacie wszechświata pominąłem moje własne miejsce zamieszkania, że zapuściłem się tak daleko w nieskończoność, że straciłem z oczu Ziemię, mogę chyba odpowiedzieć tak, jak Arystoteles odpowiedział Aleksandrowi, który patrząc na mapę świata, zapytał go o Macedonię. Filozof rzekł księciu, że szukane przez niego miejsce jest o wiele za małe, aby zostało tutaj zauważone i nie bez racji zostało pominięte. Systemy słoneczne — pisze dalej Wright — w porównaniu z choćby maleńką częścią widzialnego stworzenia zajmują tak mało miejsca w znanym wszechświecie, że w każdym skończonym widoku ogromu przestrzeni Ziemia ma moim zdaniem bardzo niewielkie znaczenie”.
Perspektywa ta daje nam pewne wyobrażenie o tym, gdzie jesteśmy. Nie uważam, że powinno nas to jakoś szczególnie przygnębiać. Taka jest rzeczywistość wszechświata, w którym żyjemy.
Wiele religii tworzy wielkie posągi swoich bogów, przypuszczalnie z zamiarem, żebyśmy się bardzo poczuli mali. Ale jeśli taki jest cel, to mogą sobie schować swoje mizerne ikony: jeśli chcemy poczuć się mali, wystarczy spojrzeć w górę. Po tego rodzaju ćwiczeniu wielu ludzi dochodzi do wniosku, że wrażliwość religijna jest nieunikniona. Edward Young napisał w XVIII wieku: „Niepobożny [undevout] astronom jest obłąkany”. Wszyscy koniecznie musimy zadeklarować naszą żarliwość5, żeby nie uznano nas za obłąkanych. Ale żarliwość ukierunkowaną na co?
To, co zobaczyliśmy na rycinach, stanowi część ogromnego, skomplikowanego i cudownego wszechświata. Z tego ćwiczenia nie płyną żadne konkretne wnioski teologiczne. Co więcej, kiedy w jakimś stopniu zrozumiemy astronomiczną dynamikę, ewolucję światów, uświadomimy sobie, że światy rodzą się i umierają, że tak jak ludzie mają swój czas życia, a zatem jeśli w kosmosie jest bardzo dużo życia, to jest w nim również bardzo dużo cierpienia i śmierci. Mówiliśmy na przykład o gwiazdach w późnych stadiach ich ewolucji. Mówiliśmy o wybuchach supernowych. Są jeszcze potężniejsze eksplozje. Są eksplozje tak zwanych kwazarów w centrach galaktyk. I jeszcze inne, na przykład małych kwazarów. W centrum samej Drogi Mlecznej, jakieś 30 tysięcy lat świetlnych od nas, dochodzi do wielu eksplozji. A jeśli — jak będę później spekulował — życie, a może nawet inteligencja, są w kosmosie zjawiskiem powszechnym, to wynika z tego, że w całym wszechświecie często dochodzi do ogromnej destrukcji, unicestwienia całych planet.
Wyłania się z tego ogląd zupełnie inny od tradycyjnego zachodniego obrazu bóstwa troszczącego się o dobro inteligentnych stworzeń. Współczesna astronomia podsuwa zupełnie inne konkluzje. Przychodzi mi do głowy fragment z Tennysona: „Znalazłem Go w blasku gwiazd, / Dostrzegłem w polu kwitnienia”. Na razie dosyć sztampowo. „Ale — kontynuuje Tennyson — w Jego obcowaniu z ludźmi Go nie znajduję. […] Dlaczego wszystko wokół nas wygląda tak, / Jakby świat stworzył jakiś pośledni Bóg, / ale nie miał siły ukształtować go zgodnie ze swoją wolą?”
Dla mnie osobiście pierwszy wers: „Znalazłem Go w blasku gwiazd” nie jest do końca oczywisty. To zależy, kto to jest On. Ale niebiosa z pewnością mają dla nas przesłanie, że skończoność dotyczy nie tylko życia, ale także całych światów czy wręcz całych galaktyk, cokolwiek na przekór konwencjonalnym poglądom teologicznym na Zachodzie, chociaż nie na Wschodzie. To z kolei prowadzi do szerszego wniosku o istnieniu nieśmiertelnego Stwórcy. Jak zwróciła uwagę Ann Druyan, nieśmiertelny Stwórca jest Bogiem okrutnym, ponieważ nigdy nie zaznał strachu przed śmiercią, a jednocześnie stwarza niepoliczone istoty, które doświadczają tego uczucia. Dlaczego miałby to robić? Jeśli jest wszechwiedzący, powinien być życzliwy i stwarzać istoty nieśmiertelne, wolne od groźby śmierci. Zabiera się do stwarzania wszechświata, którego wiele części, a może nawet całość umrze. W wielu mitach bogowie najbardziej boją się możliwości, że ludzie odkryją jakąś tajemnicę nieśmiertelności, a nawet, jak w micie o wieży Babel, że spróbują dotrzeć do nieba. W zachodnich religiach wyraźnie pojawia się imperatyw, że ludzie muszą pozostać istotami małymi i śmiertelnymi. Dlaczego? Trochę przypomina to sytuację, w której bogaci narzucają ubogim biedę, a potem każą im się za to kochać. Z tego bardzo pobieżnego obrazu kosmosu, który wam przedstawiłem, płyną również inne wyzwania dla konwencjonalnych religii.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
5 Słowo devout obejmuje dwa obszary znaczeniowe, co Sagan wykorzystał w swoim żarcie.
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Od redaktorki
Od autora
WYKŁADY GIFFORDA WYGŁOSZONE PRZEZ CARLA SAGANA W 1985 ROKU 1. Natura i zadziwienie: rekonesans nieba