Oczy dywizji - Helmut Gunther - ebook + książka

Oczy dywizji ebook

Gunther Helmut

3,0

Opis

Oczy dywizji to kontynuacja książki pt. Gorące silniki, zimne stopy.

Po wyleczeniu ran po odmrożeniach z grudnia 1941 roku Autor trafił do szkoły dla kandydatów na oficerów. Już w randze untersturmführera SS został przydzielony do Batalionu Rozpoznawczego 17. Dywizji Grenadierów Pancernych SS Götz von Berlichingen, która powstała w Normandii. Początkowo był dowódcą plutonu, a później kompanii.

Opisuje chaotyczne walki z aliantami w rejonie Carentan-Coustances-St.Lö, następnie paniczny odwrót Niemców w kierunku Paryża i walki obronne w rejonie Metzu. Tam Günther został ponownie ranny. Do zdrowia dochodził w Dreźnie, gdzie w lutym 1945 roku był świadkiem apokaliptycznego nalotu alianckiego na miasto. Potem trafił do niewoli amerykańskiej. Opisując końcowe losy macierzystego oddziału, korzy stał ze wspomnień towarzyszy broni. Pomimo nieskrywanych sympatii dla nazistów, potrafił bardzo realnie opisać wojnę jako mieszaninę tragedii i groteski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (5 ocen)
0
2
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pavi09

Całkiem niezła

Autor został dowódcą kompanii w batalionie rozpoznawczym i opisuje swój szlak bojowy od pierwszego dnia alianckiej inwazji w Normandii aż do kapitulacji Niemiec. Same walki są pokazane przez Gunthera interesująco, ale najciekawszymi wątkami jest pokazanie niemieckiego ordnungu w praktyce - problemy z zaopatrzeniem, rozbestwiona służba tyłowa, biurokracja. Został ranny i trafił do szpitala, był w Dreźnie podczas słynnego bombardowania, a potem trafił do amerykańskiej niewoli. No i zaczyna się najbardziej propagandowa część jego wspomnień. O ile podkreślanie rycerskości Niemców i barbarzyństwa Amerykanów w jakiś tam sposób przebija się przez całą książkę, to końcówka to już po prostu jazda bez trzymanki. Biedni Niemcy z SS trzymani w niewoli, mordowani na ulicach, okradani przez Amerykanów z zegarków. W każdym razie wspomnienia Gunthera nie są złe, tylko trzeba patrzeć przez palce na pewne kwestie.
00
Zolnierek

Nie polecam

bardzo słaba. dużo słów mało konkretów.
00

Popularność




Przedmowa

Przed­mowa

Ludzie po oby­dwóch stro­nach frontu, któ­rzy wal­czyli, wykrwa­wiali się i umie­rali na nie­zli­czo­nych polach bitew II wojny świa­to­wej, wie­rzyli, że ich wytrwa­łość i poświę­ce­nie mogą ochro­nić ich naj­bliż­szych i uko­cha­nych oraz zabez­pie­czyć trwałe i spra­wie­dliwe warunki pokoju.

Mimo usta­leń kon­fe­ren­cji w Jał­cie i Tehe­ra­nie byłaby to piękna sen­ten­cja, sta­no­wiąca sama w sobie wstęp do trak­tatu poko­jo­wego, szcze­gól­nie że wypo­wie­dział ją ame­ry­kań­ski gene­rał Wede­meyer.

Przed wami histo­ria kom­pa­nii dzia­ła­ją­cej pod­czas wiel­kich wyda­rzeń ostat­niej wojny, któ­rej człon­ko­wie ją prze­trwali. To były spe­cy­ficzne i okropne oko­licz­no­ści, pod­kre­śla­jące huma­nizm i pozy­tywne ele­menty walki o prze­trwa­nie tej tra­ge­dii. Wydaje się, że nie­złomna wytrwa­łość jest wymo­giem dla wyka­za­nia dobra w huma­nizmie. Tylko głę­bo­kie bra­ter­stwo broni umoż­li­wia prze­trwa­nie wojny i jest to fakt, który pod­kre­śla ta książka. To poję­cie zawiera wszyst­kie cnoty ludz­kie, takie jak lojal­ność, przy­zwo­itość i otwar­tość – wszyst­kie przy­mioty, które można opi­sać jed­nym angiel­skim sło­wem fair­ness – chę­cią do pomocy, entu­zja­zmem i odpo­wie­dzial­no­ścią, tro­ską o ludzi i uczci­wymi opi­niami wobec oto­cze­nia. Taki stały wysi­łek we wszyst­kich aspek­tach życia, który w rezul­ta­cie przy­nosi coś, co można opi­sać jako bra­ter­stwo krwi, poczu­cie wspól­noty albo „siłę wewnętrzną” oddziału. W końcu jest to naj­czyst­sza forma współ­ist­nie­nia ludzi. Mie­li­śmy zaszczyt doświad­czyć tego. Bez takiej więzi armia staje się bez­duszną orga­ni­za­cją, która kiedy dostrzeże, że mate­rialne zachęty zaczy­nają zawo­dzić, traci swoją sku­tecz­ność.

Hans Stöber

Rozdział 1. Na froncie inwazji alianckiej

1 Na fron­cie inwa­zji alianc­kiej

– Do cho­lery, uwa­żaj­cie – zawył Weyel i zaczął wyko­ny­wać taniec świę­tego Wita.

Nic dziw­nego. Pod­czas pod­no­sze­nia ciężka beczka ześli­zgnęła się z kra­wę­dzi schwim­m­wa­gena, nie zwa­ża­jąc na kciuk unterscharführera Weyla, który utkwił mię­dzy nią a ścianką pojazdu.

Wspól­nym wysił­kiem jesz­cze raz pod­par­li­śmy mon­strum, pod­nie­śli­śmy je i kciuk Weyla był wolny. Zgrzy­tał gło­śno zębami i zawo­dził.

– Mamo, jak boli – i wyma­chi­wał oka­le­czoną dło­nią.

Oczy­wi­ście, że go bolało, ale ja nie mogłem powstrzy­mać śmie­chu i byłem prze­ko­nany, że moi ludzie też się śmiali. To był zbyt komiczny widok: przy­sa­dzi­sty facet o postu­rze zabi­jaki pod­ska­ki­wał na pobo­czu drogi jak balet­nica. A wtedy, kiedy chmury roz­stą­piły się i poja­wiło się świa­tło księ­życa, dało się tro­chę łatwiej roz­po­znać oko­licę. Z ciem­no­ści wyło­nił się czło­wiek.

– Untersturmführer, jeste­śmy gotowi – zamel­do­wał cicho sturm­mann Schri­mer.

– Dobrze, jedziemy dalej do San­dera.

Ten wła­śnie roz­ma­wiał z war­tow­ni­kiem za zakrę­tem.

– Powiedz mu, że wymie­ni­li­śmy oponę.

To było usta­lone hasło do prze­rwa­nia roz­mowy dla sturm­manna San­dera, dowódcy mojego plu­tonu, który razem z Heinem miał za zada­nie odwró­cić uwagę war­tow­ni­ków, pod­czas kra­dzieży paliwa.

Naprawdę kra­dli­śmy to paliwo! Wyko­rzy­stu­jąc pięć schwim­m­na­ge­nów, odcią­ży­li­śmy skład paliwa o pięć 200-litro­wych beczek ben­zyny, nie­zbęd­nej dla jed­no­stek zmo­to­ry­zo­wa­nych.

Szef ogrom­nego składu paliw w pół­noc­nej czę­ści Forêt de Cerisy nie­mal dostał ataku szału dzi­siaj rano, kiedy zwró­ci­łem się do niego o tro­chę ben­zyny.

– Co ty sobie myślisz? Nie mogę wydać tak po pro­stu paliwa bez roz­kazu. Mój skład znaj­duje się bez­po­śred­nio pod dowódz­twem OB West (Obe­rbe­fe­fl­ha­ber West – Naczel­nego dowódz­twa na Zacho­dzie).

Nie, tu nie ma sensu dys­ku­to­wać z Biu­rem Admi­ni­stra­cyj­nym Armii (Heeres -Ver­wal­tungs­be­amt – wydział OKH) i tak my, 2 kom­pa­nia Bata­lionu Roz­po­znaw­czego Dywi­zji Götz von Ber­li­chin­gen, musie­li­śmy sami prze­jąć ini­cja­tywę.

To był począ­tek naszej pierw­szej misji roz­po­znaw­czej.

Po połu­dniu 6 czerwca 1944 roku, w dniu inwa­zji, byli­śmy pierw­szym oddzia­łem dywi­zji posta­wio­nym w stan alarmu. Wysłano nas od razu w drogę z rejonu odtwa­rza­nia bata­lionu nad Loarą. Trasa wio­dła z Vire przez Tessy i Bal­le­roy, a zatrzy­ma­li­śmy się w małej wio­sce Vau­bau­oun na dro­dze z St. Lô do Bay­eux. Zada­nie SS-Aufklärungsabteilung 17 Götz von Ber­li­chin­gen było jed­no­znaczne: zabez­pie­czyć drogi do St. Lö. Wyru­szy­łem z 2. Dru­żyną mojego plu­tonu, aby oce­nić, ile naszych wła­snych oddzia­łów na­dal wal­czyło na pół­noc od nas. Ame­ry­ka­nie zaata­ko­wali je ran­kiem 6 czerwca 1944 roku. Od tego momentu nasi towa­rzy­sze broni wal­czyli z prze­wa­ża­ją­cymi siłami prze­ciw­nika.

Mój dowódca odpra­wił mnie z takim roz­ka­zem:

– Poin­for­muj dowód­ców jed­no­stek, że mają pozo­stać na obec­nych pozy­cjach. Chciał­bym poroz­ma­wiać z nimi oso­bi­ście, więc musimy nawią­zać z nimi łącz­ność.

Z piskiem hamul­ców zatrzy­ma­li­śmy się w pół­noc­nej czę­ści Lasu Cerisy. Musia­łem spoj­rzeć dwa razy, ponie­waż na skraju drogi stał nie­miecki strze­lec z kara­bi­nem na ramie­niu. Wyglą­dał, jakby pil­no­wał armij­nego maga­zynu pasty do butów w środku Nie­miec.

– A co ty tutaj robisz? – pró­bo­wa­łem się dowie­dzieć.

Zacho­wy­wał się bar­dzo dys­kret­nie, ale za nim, po oby­dwóch stro­nach drogi, łatwo dało się zauwa­żyć kiep­sko zama­sko­wane beczki z pali­wem. Kiedy armijny gry­zi­pió­rek zauwa­żył nasz pojazd, natych­miast przy­biegł. Był kom­plet­nie zasko­czony, widząc nas w mun­du­rach masku­ją­cych.

– Nic mi nie wia­domo o Amies i Tom­mies. Do teraz pano­wała tu cisza! – nie­mal pisz­czał zanie­po­ko­jony.

Potem doszło do wspo­mnia­nej prośby o paliwo, która tak zde­ner­wo­wała urzę­dasa, że nas chciał wygo­nić. I cho­ciaż nie zosta­łem żoł­nie­rzem z dnia na dzień, to na­dal nie potra­fi­łem przy­zwy­czaić się do biu­ro­kra­tycz­nej hie­rar­chii Wehr­machtu z jej wszech­obecną jurys­dyk­cją w róż­nych dzie­dzi­nach dzia­ła­nia armii. Dla­tego nie rozu­mia­łem biu­ra­li­stów prze­rzu­ca­ją­cych sterty papie­rów. Sie­dzieli jak przy­kle­jeni na szczy­cie łań­cu­cha dostaw i dzie­lili się zapa­sami jedy­nie wtedy, kiedy prze­ciw­nik mógł je zdo­być w każ­dej chwili.

Krę­ci­li­śmy gło­wami, odjeż­dża­jąc stam­tąd. Krę­ci­li­śmy z nie­do­wie­rza­niem, ponie­waż nie­mieccy żoł­nie­rze pil­no­wali tego składu paliwa od mie­sięcy. W mię­dzy­cza­sie nasza kom­pa­nia zaj­mo­wała pozy­cje około 1000 metrów od niego z kara­bi­nami maszy­no­wymi goto­wymi do strzału i to nie­mal pozba­wiona paliwa! Po dwóch godzi­nach byłem nie­mal pewny, że na pół­noc od nas nie było żad­nego nie­miec­kiego oddziału, o któ­rym warto byłoby wspo­mi­nać. Skład paliw OB West cze­kał jak doj­rzały owoc na poja­wie­nie się alianc­kich oddzia­łów.

Skrę­ci­li­śmy szybko na drogę w kie­runku Trevièrs. Na prawo od nas, tam gdzie powinno znaj­do­wać się Bay­eux, roz­le­gało się dud­nie­nie arty­le­rii. Poza wiel­kimi kra­te­rami po poci­skach, które zmie­niły pole obok drogi w kra­jo­braz księ­ży­cowy, nic nad­zwy­czaj­nego się nie stało.

– Gdzie są chło­paki? – chciał się dowie­dzieć Weyel, kiedy zatrzy­ma­li­śmy się na krótki postój, aby zorien­to­wać się w tere­nie i sytu­acji.

Led­wie wypo­wie­dział te słowa a strasz­liwe wycie w powie­trzu zmu­siło nas pad­nię­cia na zie­mię. Zaraz potem nisz­czy­ciel­skie deto­na­cje jesz­cze moc­niej wci­snęły nas w wil­gotny grunt. Poci­ski z dział okrę­to­wych wiel­kiego kali­bru orały oko­licę wcale nie tak daleko od nas.

– No, i masz swoją odpo­wiedź, Weyel! – nie mogłem powstrzy­mać się sprzed zgryź­liwą odpo­wie­dzią.

A potem znowu musia­łem wci­skać głowę w zgię­cie ręki. Led­wie dym i pył się roz­wiały, nad­le­ciała kolejna seria poci­sków. Nie było wąt­pli­wo­ści, że była prze­zna­czona dla nas! Musie­li­śmy się stam­tąd wyno­sić, ina­czej prze­ciw­nik roz­nie­sie nas na kawałki.

– Wsia­dać! Jak naj­szyb­ciej ucie­kać stąd do zakrętu drogi przed nami!

Z wyją­cymi sil­ni­kami i piskiem opon odjeż­dża­li­śmy za zakręt drogi. Teren podobny do meta­lo­wej deski do pra­so­wa­nia pozo­stał za naszymi ple­cami.

Zatrzy­ma­li­śmy się pod osłoną żywo­płotu. Szyb­kie pyta­nia:

– Czy ktoś został tra­fiony? Wszystko w porządku?

Tylko Kugler miał roze­rwaną na ple­cach bluzę masku­jącą. Ale to można było zała­twić zwy­kłą nitką. W mię­dzy­cza­sie unterscharführer Weyel obej­rzał teren za pomocą lor­netki.

Nie ma się czemu dzi­wić. Przed nami znaj­do­wało się wybrzeże kanału La Man­che, a przy oka­zji w powie­trzu wisiało na uwięzi osiem balo­nów. Przy­naj­mniej jeden musiał być obser­wa­cyjny.

Z pew­no­ścią nie powin­ni­śmy się dzi­wić. Dzie­cinną zabawą było kie­ro­wa­nie ostrza­łem okrę­tów z takiego balonu.

Przed nami wzno­siła się wio­ska. Już gotowi byli­śmy popę­dzić wokół roz­wa­lo­nego muru, ale w ostat­niej chwili dostrze­głem dywi­zyjny pro­po­rzec. Zatrzy­ma­li­śmy się bez­po­śred­nio przed nie­wiel­kim dwor­kiem. Obe­rge­fre­iter patrzył na nas, jak­by­śmy spa­dli z księ­życa. A potem sta­ną­łem w piw­nicy przed gene­ra­łem majo­rem i zasa­lu­to­wa­łem. To, co usły­sza­łem, wpra­wiło mnie w głę­bo­kie osłu­pie­nie.

– Już nie mam dywi­zji! Nie mam łącz­no­ści z moimi puł­kami od wczo­raj­szego wie­czoru. Moja dywi­zja została starta z powierzchni ziemi. Wła­śnie wyco­fu­jemy się ze sta­no­wi­ska dowo­dze­nia!

Zna­leź­li­śmy się w nie­złych opa­łach. A co roz­ka­zał nasz dowódca, sturmbannführer Hol­zap­fel?

– … w celu nawią­za­nia łącz­no­ści …mów sobie! … pozo­stać tu, gdzie jesteś!

Co mia­łem w takim razie powie­dzieć dowódcy dywi­zji, już bez dywi­zji? Jeśli źle mnie zro­zu­mie, to wyrzuci mnie na zewnątrz. Z dru­giej strony, „Stary” urwie mi głowę, jeśli nie wyko­nam odpo­wied­nio naszego zada­nia.

W myślach prze­bie­ra­łem nogami i zapro­po­no­wa­łem gene­ra­łowi, sta­ran­nie dobie­ra­jąc ton głosu (przy­naj­mniej w mojej opi­nii), aby przy­naj­mniej pocze­kał, dopóki się nie zjawi nasz dowódca. Ale ten mruk­nął gbu­ro­wato:

– Tego nie mogę obie­cać. Wszystko zależy od dal­szego roz­woju sytu­acji!

Po tych sło­wach odpra­wił mnie. Takie były moje pierw­sze prze­ży­cia z frontu inwa­zji.

W Tor­teny, miej­sco­wo­ści na kli­fie nad Loarą, mie­li­śmy bar­dzo nudne zada­nia. Nasza kom­pa­nia pil­no­wała gra­na­tów, gło­wic bojo­wych i podob­nie nie­bez­piecz­nych przed­mio­tów. Nie­miecka Abwehra pozy­skała infor­ma­cje, że pla­no­wano atak na maga­zyn amu­ni­cyjny. Albo ktoś kogoś wpu­ścił w maliny w tej Abweh­rze, albo nasza obec­ność była nie do prze­łknię­cia dla jakichś „patrio­tów”. Do 6 czerwca 1944 roku kom­plet­nie nic się nie działo!

Ale tego wła­śnie ranka zda­rzyło się coś dużo bar­dziej poważ­nego niż gro­te­skowy, domnie­many atak na maga­zyn amu­ni­cyjny.

– Alianci wylą­do­wali na wybrzeżu Nor­man­dii – poin­for­mo­wał nas dowódca kom­pa­nii, untersturmführer Wal­zin­ger.

To, że inwa­zja roz­pocz­nie się któ­re­goś dnia, nie było tajem­nicą. Tym nie­mniej byli­śmy prze­jęci (ci z nas, któ­rzy poznali już wojnę) obawą, żeby te pamiętne słowa nie stały się wyro­kiem dla naszej kom­pa­nii. Rozu­mia­łem, dla­czego unterscharführer Westhaüser przy­dep­nął palce stopy chło­paka sto­ją­cego obok niego, kiedy ten w spon­ta­nicz­nej rado­ści otwo­rzył usta. Potem nade­szły pierw­sze raporty Fluko (Flug wach Kom­mando – komen­dan­tura obser­wa­cji lot­ni­czej) Anders, które docie­rały kana­łami łącz­no­ści do sta­no­wi­ska dowo­dze­nia dywi­zyj­nego bata­lionu obrony prze­ciw­lot­ni­czej w Samur, a one nie napa­wały opty­mi­zmem. Ale nikt się nie spo­dzie­wał, że te raporty radiowe zwia­sto­wały począ­tek końca. Radio­ope­ra­to­rzy prze­ka­zy­wali takiej tre­ści raporty do komen­dan­tury:

6 czerwca 1944:

05:47

Potężne zgru­po­wa­nie jed­no­stek mor­skich w oko­licy pół­wy­spu Cher­burg (na pół­noc od Caren­tan)

05:47

Duża liczba barek desan­to­wych zbliża się do TU4. Dodat­kowo zgru­po­wa­nie okrę­tów i stat­ków wszel­kich typów.

06:07

Około 200 szy­bow­ców w TT5

06:31

Pojazdy woj­skowe lądują w TG4

06:32

Dodat­kowy desant spa­do­chro­nowy w SS 215 WS. Dodat­kowe zgru­po­wa­nia w TU8 i TU5 (Calva­dos)

06:35

Bitwa powietrzna w TU8

06:37–06:40

Dal­sze jed­nostki mor­skie w TU3 (wybrzeże Calva­dos)

06:50

Kilka nisz­czy­cieli w rejo­nie TT8, dal­sze zgru­po­wa­nia jed­no­stek mor­skich wszel­kiej klasy.

Wraz z tym zaczęła się tra­ge­dia nie­miec­kiej obrony.

– Skła­daj­cie natych­miast namioty i przy­go­tuj­cie się do wyjazdu! – roz­ka­zał Wal­zin­ger, a po dzie­się­ciu minu­tach kom­pa­nia wra­cała do Brion, do regu­lar­nych kwa­ter.

Jed­nak myli­li­śmy się, kiedy myśle­li­śmy, że wyru­szymy natych­miast, aby wspo­móc jed­nostki bro­niące wybrzeża Kanału La Man­che. Skąd mie­li­śmy wie­dzieć, że OB West myl­nie uwa­żało, że praw­dziwa inwa­zja roz­pocz­nie się koło Calais, a desanty alianc­kich oddzia­łów na wybrzeżu mię­dzy Cher­bo­ur­giem a Caen były jedy­nie dzia­ła­niami pozo­ro­wa­nymi? Ta fał­szywa ocena sytu­acji nie była jed­nym powo­dem, dla któ­rego potężne jed­nostki pan­cerne były trzy­mane przez wiele dni i tygo­dni w rezer­wie i wpro­wa­dzono je do walki zbyt późno, cha­otycz­nie i stop­niowo. Dzi­siaj już dobrze wiemy, że kon­kretni gene­ra­ło­wie i wyso­kiej rangi ofi­ce­ro­wie szta­bowi maczali w tym palce. Pro­ściej mówiąc: zdra­dzili swo­ich towa­rzy­szy broni! Dzień inwa­zji rze­czy­wi­ście wyglą­dał tak, jak go przed­sta­wiała pro­pa­ganda wroga. Nie­miecka obrona została zmiaż­dżona, z pew­nymi wyjąt­kami zażar­cie wal­czą­cych resz­tek oddzia­łów obrony wybrzeża, przez alianc­kich spa­do­chro­nia­rzy i oddziały szy­bow­cowe, lądu­jące w ciem­no­ści w tyło­wych rejo­nach Nor­man­dii. Ponadto siły obronne we Fran­cji miały zbyt spo­kojne życie, więc zni­kło poczu­cie zagro­że­nia i goto­wość bojowa. A prze­cież nawet zwy­kły gefre­iter wie­dział, że brak doświad­cze­nia bojo­wego obni­żał spój­ność i żywot­ność jed­nostki woj­sko­wej. Do tego wielu żoł­nie­rzy nie nada­wało się nawet do aktyw­nej służby woj­sko­wej (Kriegsverwendungsfühlig – kv), tylko raczej do służby gar­ni­zo­no­wej. Nawet gene­rał dowo­dzący jedną z nich, któ­rego póź­niej spo­tka­łem, potwier­dził ten stan rze­czy.

To, że wyż­sze dowódz­two zde­cy­do­wało się 7 czerwca o 16:00 wpro­wa­dzić do walki nasz bata­lion roz­po­znaw­czy, było naszym oso­bi­stym pechem! Chce­cie wie­dzieć, dla­czego wła­śnie nasz bata­lion? To bar­dzo pro­ste: byli­śmy jedy­nym w pełni zmo­to­ry­zo­wa­nym oddzia­łem, który mógł pod­jąć jakie­kol­wiek dzia­ła­nia. Pod­czas gdy 37. i 38. Pułk Gre­na­die­rów Pan­cer­nych posia­dały czę­ściowo zare­kwi­ro­wane pojazdy, a 17. Pułk Arty­le­rii i 17. Dywi­zjon Prze­ciw­lot­ni­czy cze­kały z tęsk­notą na cią­gniki arty­le­ryj­skie, my już mie­li­śmy ukra­dzioną ben­zynę w Nor­man­dii i mogli­śmy prze­je­chać kilka dodat­ko­wych kilo­me­trów. Nie można zapo­mi­nać, że nasza dywi­zja posia­dała nawet bata­lion pan­cerny, któ­rego pod­od­działy poja­wiły się tydzień póź­niej dzięki trans­por­towi kole­jo­wemu. Dopiero wtedy można było ją nazwać dywi­zją gre­na­die­rów pan­cernych. Nie­stety działa sztur­mowe z 17. Dywi­zjonu Nisz­czy­cieli Czoł­gów pozo­sta­wały gdzieś w Niem­czech. Jed­nak póź­nej par­ty­zanci zazna­czyli swój udział w woj­nie i wysa­dzili w powie­trze część dział sztur­mo­wych na jakiejś sta­cji kole­jo­wej we Fran­cji. Jedyną rze­czą, która nie ule­gła znisz­cze­niu, był pamiętny napis Räder müssen rol­len für den Sieg, czyli koła muszą się toczyć do zwy­cię­stwa. Wresz­cie po mie­sią­cach przy­był kolejny trans­port, ale w tym cza­sie wielu wyszko­lo­nych arty­le­rzy­stów1 z dywi­zjonu pole­gło już w bitwach, wal­cząc jako pie­chota. O przy­by­ciu naszych puł­ków grenadierów16 czerwca do Nor­man­dii, kiedy speł­nia­li­śmy zada­nia roz­po­znaw­cze dla innych jed­no­stek, dowie­dzie­li­śmy się w alianc­kiej roz­gło­śni radio­wej „Calais”, która zako­mu­ni­ko­wała:

Kole­dzy z 17. Dywi­zji Gre­na­die­rów Pan­cer­nych SS ocho­czo prze­miesz­czają się na pół­noc. Część już dotarła w rejon walk, prze­pra­wiła się przez znisz­czone mosty i znisz­czone ulice miast. Do walk włą­czył się 38. Pułk Gre­na­die­rów i wyparł prze­ciw­nika z kilku lokal­nych miej­sco­wo­ści.

Czy to nie brzmiało dokład­nie tak, jak wia­do­mo­ści nada­wane przez roz­gło­śnie radiowe (Reichs­sen­der) ze Stut­t­gartu albo Lip­ska? To była sztuczka alianc­kiej pro­pa­gan­do­wej roz­gło­śni radio­wej! Pierw­sza część komu­ni­katu była praw­dziwa, a potem nastę­po­wały nie­wia­ry­godne bzdury typu:

Dom kre­isle­itera w mie­ście X został lekko uszko­dzony. Ale udało się ura­to­wać dużo bute­lek z wódką i winem itd…

Ale powróćmy do sta­no­wi­ska dowo­dze­nia 352. Dywi­zji Pie­choty. Pozo­sta­wi­li­śmy gene­rała z jego roz­ter­kami i wra­ca­li­śmy, pędząc na zła­ma­nie karku. Nie­bez­pieczny odci­nek drogi poko­na­li­śmy z raj­dową pręd­ko­ścią i głę­boko ode­tchnę­li­śmy, kiedy doje­cha­li­śmy do bez­piecz­nego skraju lasu, zanim kilka spóź­nio­nych poci­sków wysa­dziło w powie­trze kępy nie­win­nych kwia­tów i trawy.

Zda­łem raport dowódcy. Przy­jął do wia­do­mo­ści infor­ma­cję o skła­dzie paliwa pomię­dzy liniami fron­tów bez żad­nego komen­ta­rza.

Kiedy powró­ci­łem do kom­pa­nii, Jupp Wal­zin­ger popro­sił mnie o dotrzy­ma­nie towa­rzy­stwa. Ostroż­nie poru­szy­łem pod­czas roz­mowy temat składu paliwa.

– Czy masz coś prze­ciwko temu, żeby­śmy zabrali stam­tąd tro­chę paliwa?

– Jak możesz coś takiego gadać? – odpo­wie­dział pyta­niem na pyta­nie.

Potem wyja­śni­łem mu mój plan, a on odpo­wie­dział:

– Zwa­rio­wa­łeś?

– Powoli, powoli – uspo­ka­ja­łem go. – Dla­czego mia­łoby się nie udać? Nie­wiele może się zda­rzyć, jeśli coś pój­dzie źle. Sły­sza­łem w szta­bie, że jutro lub naj­da­lej poju­trze, można się tutaj spo­dzie­wać ataku wroga i kto może wtedy cokol­wiek zro­bić? Albo może myślisz, że tych dwóch war­tow­ni­ków zacznie wymianę ognia z Jan­ke­sami?

– Chłop­cze, to się musi dziać w two­jej gło­wie! – tymi sło­wami odpra­wił mnie.

Następ­nej nocy pod­ję­li­śmy „wyprawę zaopa­trze­niową” do wspo­mnia­nego składu paliw. Po roz­ła­dunku beczek, roz­dział cen­nego płynu pozo­sta­wi­li­śmy Kfz.-Staffelführerowi, unterscharführerowi Wey­lowi, który pozbył się bólu do tego stop­nia, że wyra­ził swoje zda­nie na temat całej wyprawy:

– Boki mi pękną ze śmie­chu, jeśli w tych becz­kach będzie paliwo do die­sli, a nie ben­zyna.

Ale w becz­kach była ben­zyna, co Wey­lowi oszczę­dziło defor­ma­cji ciała. Jeź­dzi­li­śmy dzięki niej przez całą noc. A potem odbyła się wyprawa roz­po­znaw­cza do wspo­mnia­nego wcze­śniej gene­rała i wresz­cie nocny epi­zod z pali­wem. Nic dziw­nego, że oczy powoli same mi się zamy­kały. Byłem nie bez powodu zmę­czony. Sturm­mann Hass, goniec w moim plu­to­nie (zug­mel­der), roz­ło­żył koc i przy­ję­li­śmy na nim pozy­cję hory­zon­talną, to zna­czy poło­ży­li­śmy się. Pod­czas zasy­pia­nia cały czas mia­łem przed oczami zda­rze­nie z pali­wem. Czy nie mogło to dopro­wa­dzić mnie do łez? Mie­li­śmy przy­dzie­lone zada­nie bojowe, ale cysterny z pali­wem dla naszych pojaz­dów utknęły gdzieś mię­dzy Le Mans a Tess. Było mocno dys­ku­syjne, czy doje­cha­łyby do nas bez ostrze­la­nia przez Jabosy (Jagd­bom­ber – myśli­wiec bom­bar­du­jący, samo­lot bli­skiego wspar­cia). Prze­cież obok nas znaj­do­wał się skład paliwa, który bez natych­mia­sto­wej ewa­ku­acji wpadłby w ręce alian­tów, czyli byłby bez­pow­rot­nie utra­cony dla Naczel­nego Dowódz­twa na Zacho­dzie. Szansa na prze­wie­zie­nie tak dużej ilo­ści paliwa pod­czas ataku prze­ciw­nika, przy całym zamie­sza­niu, była ilu­zo­ryczna. Jed­nak to nie była moja tro­ska. Wkrótce bra­łem udział w zawo­dach w chra­pa­niu z Haasem.

Następ­nego dnia około 9:00 rano skon­tro­lo­wa­łem pozy­cje poszcze­gól­nych plu­to­nów razem ze sturm­man­nem San­de­rem, ponie­waż dowódca kom­pa­nii poje­chał do sztabu bata­lionu. W zala­nej pro­mie­niami słońca oko­licy kró­lo­wała cudowna cisza. Nic nie wska­zy­wało, że lada chwila na naszych gło­wach może wylą­do­wać prze­ciw­nik. Chłopcy leżeli dobrze zama­sko­wani pomię­dzy drogą a doliną, z porząd­nie roz­sta­wio­nymi kara­bi­nami maszy­no­wymi. Wszystko było gotowe, pole obser­wa­cji, strefy ostrzału i masko­wa­nie! Zbli­żał się czas, kiedy będziemy musieli udo­wod­nić, że szko­le­nie przez poprzed­nie kilka mie­sięcy było sen­sowne, a wylany pot mógł oszczę­dzić krew. Z pew­no­ścią mię­dzy nami byli tacy, któ­rzy prze­kli­nali dzień, w któ­rym zna­leźli się wśród nas. Nie tylko ochot­nicy byli w naszym oddziale.

Plu­ton unterscharführera Pfef­fera był bez zarzutu. Po krót­kiej roz­mo­wie z nim prze­szli­śmy wyrę­bem przez połu­dniowy stok doliny. To był słaby punkt, pomy­śla­łem, mając nadzieję, że Hec­ken­schuh był czujny. Kara­biny maszy­nowe IV Plu­tonu stały na dobrych pozy­cjach i gotowe do uży­cia, Wybór sta­no­wisk strze­lec­kich dowo­dził, że unterscharführer Jasjart­schek był eks­per­tem w kwe­stii broni maszy­no­wej. Sto­czy­łem z nim w Brion wiele zacię­tych poje­dyn­ków sza­cho­wych. Obok niego leżał jego przy­ja­ciel, sturm­mann Hähnel. Cudow­nie się uzu­peł­niali. Hein­rich, wysoki bru­net z Nad­re­nii był strzel­cem, a Hähnel, krępy chło­pak z Bre­slau2 był jego dru­gim strzel­cem i zara­zem amu­ni­cyj­nym kara­binu maszy­no­wego.

To byli wspa­niali chłopcy, ci sie­dem­na­sto­letni albo osiem­na­sto­letni doro­śli już chłopcy! Nawet w 1944 roku, kiedy więk­szość z nich była z przy­mu­so­wego poboru, róż­nica mię­dzy nimi a ochot­ni­kami szybko się zacie­rała.

Przez sześć mie­sięcy rygo­ry­stycz­nego szko­le­nia bata­lion roz­po­znaw­czy zmie­nił się w zwarty oddział ludzi, któ­rego dowódca nie musiał się wsty­dzić. Świe­cąc przy­kła­dem i pozna­jąc ich oso­bi­ście, two­rzy­łem rela­cje oparte na zaufa­niu, które wza­jem­nie nas łączyły. Ter­min „bra­ter­stwo broni” naj­le­piej to opi­sy­wał. Tak, to było nawet coś wię­cej, to był duch oddziału, bez któ­rego nawet naj­le­piej wyszko­lona i wypo­sa­żona for­ma­cja mogła się roz­paść. Fakt, że żoł­nie­rze pocho­dzili z róż­nych regio­nów Nie­miec nada­wał oddzia­łowi euro­pej­ską atmos­ferę i trzeba było brać to pod uwagę. Z tego punktu widze­nia dowo­dze­nie nie było łatwe, ale wymu­szało indy­wi­du­alną ocenę każ­dego czło­wieka. Zaufa­nie w razie kry­zysu i posia­da­nie takich więzi były nagrodą dla dowódcy oddziału. Mia­łem dopiero spraw­dzić, czy taka więź może prze­trwać nad­cho­dzący test wytrzy­ma­ło­ści. Wraz z obiet­nicą roze­gra­nia kolej­nej par­tii sza­chów, poże­gna­łem dwóch żoł­nie­rzy i posze­dłem dalej. Obec­nie chcia­łem iść do plu­tonu Hec­ken­schuha, który roz­lo­ko­wał się naj­da­lej na wschód.

Czy dobrze sły­sza­łem?

To był bez wąt­pie­nia odgłos wystrza­łów naszych MG-42 i mogły one nale­żeć jedy­nie do III Plu­tonu. Hałas urósł do gło­śnego stac­cato. Pobie­gli­śmy w tam­tym kie­runku, aby spraw­dzić, co się działo. Ale obok szyb­kiego ognia broni maszy­no­wej sły­sze­li­śmy rów­nież suchy trzask wystrza­łów armat czoł­go­wych.

– A niech to, wła­śnie się zaczęło – wykrzyk­nął San­der.

Wszystko odby­wało się szybko i na dużą skalę. Przed nami, spoza zakrętu wybie­gali ludzie z III Plu­tonu z okrzy­kiem:

– Czołgi!

Nie było naprawdę czasu na pra­wie­nie kaza­nia ludziom, któ­rzy bie­gli wokół mnie jak głupcy i dopro­wa­dzali wszyst­kich innych do sza­leń­stwa. To, że bie­gli, nie było dziwne, gdyż za nimi poja­wiło się wolno i maje­sta­tycz­nie wiel­kie, sza­ro­brą­zowe, meta­lowe pudło. Nim zdo­łało nas wszyst­kich wziąć na celow­nik, krzyk­ną­łem:

– Ucie­kaj­cie na lewo!

I jed­nym wiel­kim sko­kiem wylą­do­wa­łem za następ­nym żywo­pło­tem.

Hol­land potrze­bo­wał pomocy. Co teraz? Ciężko dysząc, ukry­li­śmy się za wysoką stertą ziemi. Róż­nica pomię­dzy poprzed­nią, przy­ja­zną, let­nią atmos­ferą a twardą rze­czy­wi­sto­ścią tej chwili była przy­gnę­bia­jąca. W tam­tym cza­sie nie miało zna­cze­nia, dla­czego wszystko działo się tak gwał­tow­nie. Musie­li­śmy się stąd wyno­sić i to jak naj­szyb­ciej. Dowódca kom­pani prze­by­wał w szta­bie bata­lionu, nie było łącz­no­ści z III Plu­to­nem, a my byli­śmy przy­parci do ziemi. Zaczy­nało się robić inte­re­su­jąco!

Nie było zbyt dużo czasu na roz­wa­ża­nie sytu­acji. Pierw­szy czołg jechał dziar­sko przed sie­bie i był już na wyso­ko­ści naszego żywo­płotu. Wystar­czyło wysta­wić rękę przez gałę­zie i można było dotknąć tego mon­strum. Butelka wódki za Hafthohl­la­dung (magne­tyczny ładu­nek kumu­la­cyjny)! Z pew­no­ścią nie dużo było potrzeba, aby wysa­dzić w powie­trze ten czołg. Tyle tylko, że ładunki kumu­la­cyjne wyda­wano wtedy, kiedy było już po wszyst­kim. Oce­nia­łem dystans, jaki dzie­lił nas od pobli­skiego młyna, gdy­by­śmy chcieli biec skró­tem. Trudno będzie tam się dostać – przy­naj­mniej 80 metrów do poko­na­nia, aby uciec z miej­sca, w któ­rym utkwi­li­śmy. Angole w czołgu pew­nie sądzili, że już wszy­scy stąd dawno ucie­kli­śmy. Moi ludzie leżeli w bez­ru­chu na skar­pie, aby nie przy­cią­gać uwagi załogi czołgu. Ostroż­nie prze­czoł­ga­łem się na bok i usi­ło­wa­łem prze­ci­snąć głowę przez gałę­zie.

Do dia­bła, jesz­cze tego bra­ko­wało! Pie­chota bry­tyj­ska szła sze­ro­kim fron­tem przez pła­ską dolinę, mając za ple­cami kolejne czołgi. Nic innego nam nie zostało, jak zmia­tać stąd, bez względu na skutki. Szybko wyszep­ta­łem pole­ce­nia ludziom, a potem wszy­scy pode­rwa­li­śmy się na równe nogi i popę­dzi­li­śmy przed sie­bie. Udało nam się uciec przez otwarty teren bez straty choćby jed­nego czło­wieka. Przez to rów­nież oczy­ści­li­śmy pole ostrzału dla naszych kara­bi­nów maszy­no­wych, a potem ich strzelcy wzięli się do roboty. A jak wymia­tali! Począt­kowo pie­chota wroga wyha­mo­wała, a potem zaczęła ucie­kać. Czołgi rów­nież zawró­ciły, wyda­wało się, że bagni­sty teren im nie odpo­wia­dał. Tylko dwa z nich pozo­stały w bez­piecz­nej odle­gło­ści przy wyrę­bie lasu, zasy­pu­jąc teren poci­skami z armat i kara­bi­nów maszy­no­wych.

Ze skrzy­dła otwo­rzyły ogień kara­biny maszy­nowe IV Plu­tonu Jasjart­scheka. Posła­łem tam rottenführera Clau­sena, by się dowie­dzieć, co się tam działo. Chło­pak wysko­czył pro­sto na teren pozrę­bowy, mając przed sobą czołgi wroga. Ale nim celow­ni­czy w bry­tyj­skiej maszy­nie zdał sobie z tego sprawę, dzielny goniec już scho­wał się wśród żywo­pło­tów.

Obok mnie leżał Pfef­fer i wyda­wał roz­kazy po cichu i z kamien­nym spo­ko­jem. Pierw­sze minuty stra­chu już prze­mi­nęły. A prze­cież nie można zapo­mi­nać, że dla więk­szo­ści moich ludzi był to chrzest ogniowy. San­der wrę­czył mi notat­nik i szybko opi­sa­łem w nim sytu­ację, po czym wyrwa­łem kartkę i wci­sną­łem ją w ręce Haasa.

– Gdyby Wal­zin­gera nie było w dowódz­twie kom­pa­nii, leć natych­miast do sztabu bata­lionu.

Haas tylko popra­wił hełm na gło­wie, zamel­do­wał, że wyru­sza i wybiegł z kry­jówki. W szta­bie bata­lionu powinni być nie­źle zasko­czeni, kiedy się dowie­dzą, co się u nas działo.

Prze­ciw­nik, który zmu­sił do ucieczki nasz plu­ton broni cięż­kiej, prze­gru­po­wał się i pró­bo­wał zasto­so­wać nową tak­tykę w doli­nie. Pozwo­li­li­śmy mu, aby się zbli­żył do pra­wie tego tego samego miej­sca, co poprzed­nio i mie­li­śmy go tam, gdzie chcie­li­śmy. Stary lis, unterscharführer Graf, opa­no­wał momen­tal­nie sytu­ację i kazał strze­lać ogniem flan­ku­ją­cym swoim trzem kara­bi­nom maszy­no­wym ze skraju lasu.

Ale Tom­mies to byli uparci chłopcy i nie tak łatwo zawra­cali, lecz kiedy włą­czyły się do walki moź­dzie­rze Jasjart­scheka, szybko było po wszyst­kim (przy­naj­mniej tym razem). Bry­tyj­czycy wyco­fali się. Ich czoł­gi­ści chyba uznali, że mamy armaty prze­ciw­pan­cerne, a dodat­kowo nie lubili grzą­skiego gruntu, więc trzy­mali swe czołgi z daleka. Tylko te dwa, na­dal sto­jące przy wyrę­bie lasu, wspie­rały swo­ich towa­rzy­szy, ostrze­li­wu­jąc z armat młyn, gdzie scho­wa­li­śmy się za ruinami muru. Dowódca jed­nostki czoł­gów bry­tyj­skich cał­kiem słusz­nie uznał, że to młyn był prze­szkodą, którą koniecz­nie musiał wyeli­mi­no­wać.

Wysze­dłem z pozy­cji cięż­kiego plu­tonu, prze­sko­czy­łem przez wyręb i padłem na zie­mię obok Pfef­fera. Dys­ku­to­wa­li­śmy o sytu­acji, gdyż pomimo poprzed­nich suk­ce­sów w obro­nie, sytu­acja nie wyglą­dała zbyt różowo. Co by się zda­rzyło, gdyby Tom­mies zaata­ko­wali nas ze skrzy­deł? W mojej opi­nii naszym prze­ciw­ni­kiem była duża grupa roz­po­znaw­cza, bada­jąca drogę do dal­szego natar­cia. Skąd mia­łem wie­dzieć, że ata­ko­wała nas angiel­ska jed­nostka, która wła­śnie przy­go­to­wy­wała się do oto­cze­nia Bay­eux, aby przyjść z odsie­czą oddzia­łom ame­ry­kań­skim, zbli­ża­ją­cym się z pół­nocy.

W mię­dzy­cza­sie udało się usta­lić, że Hac­ken­schuh poległ, a część jego ciężko ran­nych pod­wład­nych wpa­dła w ręce Angli­ków. Nikt z oca­la­łych z III Plu­tonu nie potra­fił wyja­śnić, dla­czego stało się to tak szybko. Prze­ła­ma­nie angiel­skie prze­rwało ponadto łącz­ność mię­dzy 2 a 3 kom­pa­nią. Prze­ciw­nik poja­wił się z kie­runku, z któ­rego nikt się go nie spo­dzie­wał. Teraz ważne było, aby usta­lić, czy nasi „kuzyni” nie prze­ła­mali naszych linii.

Póź­niej oka­zało się, że pod­czas ataku angiel­skiego znik­nął gdzieś unterscharführer Kascha z 3 kom­pa­nii z kil­koma ludźmi ze swo­jego plu­tonu. Nikt nie wie­dział, co się stało, czyli innymi słowy, po pro­stu zagi­nęli! Póź­niej widziano Kaschę w bry­tyj­skim obo­zie jeniec­kim, gdzie dzia­łał na nerwy miej­scowy war­tow­ni­kom. Nie mógł pogo­dzić się z fak­tem, że wszystko odbyło się tak szybko. Ale począt­kowo po pro­stu zagi­nął.

Jak dawno temu, jadąc z Łotwy, zro­bi­li­śmy sobie prze­rwę w podróży w moim rodzin­nym mie­ście, zanim ruszy­li­śmy dalej do Fran­cji, w sze­regi dywi­zji Götz von Ber­li­chin­gen? Jak dawno temu bez­czel­nie i bogo­boj­nie prze­kra­da­li­śmy się za barier­kami na sta­cji kole­jo­wej obok groź­nie wyglą­da­ją­cych żan­dar­mów polo­wych i straż­ni­ków kolei do pocią­gów woj­sko­wych i trzę­śli­śmy się ze stra­chu przy każ­dej prze­siadce? A potem cie­szy­li­śmy się, kiedy znowu uszło nam to na sucho. Te kilka godzin, pod­czas któ­rych chcia­łem powie­dzieć w domu „dzień dobry”, prze­cią­gnęło się do trzech dni. To było cał­kiem sporo grze­chów, szcze­gól­nie że w moim roz­ka­zie wyjazdu nie było nic o prze­rwie w podróży.

W Mon­treuil po peł­nej przy­gód podróży powi­tał nas adiu­tant bata­lionu:

– Dla­czego przy­je­cha­li­ście tak szybko?

Jed­nak już nie wię­cej nie usły­sze­li­śmy o Hac­ken­schuhu. To był kiep­ski począ­tek wojny dla bata­lionu roz­po­znaw­czego.

Jupp Wal­zin­ger nad­je­chał z hukiem zza rogu sto­doły. Potknął się o oś pojazdu, wylą­do­wał obok mnie i powie­dział:

– Spo­tka­łem Haasa po dro­dze i posła­łem go dalej do sztabu bata­lionu, z nadzieją, że „Stary” pode­śle nam armatkę prze­ciw­pan­cerną. A jak tu sprawy wyglą­dają?

Huk­nęło i nad gło­wami prze­le­ciała resztka dachu sto­doły. Na pod­da­szu było pełno siana. Sporo czasu zajęło nam wygrze­ba­nie się spod niego i byli­śmy nim oble­pieni jak ser woskową sko­rupą.

– Nie spo­dzie­wa­łem się takiego powi­ta­nia, to było zupeł­nie nie­po­trzebne – maru­dził Jupp, a ja się z niego śmia­łem.

Zda­łem mu raport sytu­acyjny, jak już otrze­pał się ze źdźbeł. Musia­łem mówić cał­kiem gło­śno, ponie­waż dokład­nie przed nami, w naroż­niku budynku, Hel­bing strze­lał z kara­binu maszy­no­wego jak sza­lony. Tom­mies ponow­nie ata­ko­wali!

– Zabie­raj się stąd i leć do swo­jego plu­tonu. Ja tutaj zostaję – powie­dział Wal­zin­ger, kiedy już wybie­ga­łem na zewnątrz.

Ścieżka do mojego plu­tonu wyglą­dała teraz ina­czej niż wtedy, kiedy kro­czy­łem nią kilka godzin wcze­śniej. Musia­łem padać na zie­mię kilka razy, szu­ka­jąc osłony przed ostrza­łem. San­der podą­żał za mną jak cień. Ale wresz­cie udało się nam dostać do skraju lasu po dru­giej stro­nie doliny.

– Wresz­cie – ode­tchnął głę­boko z ulgą San­der. – Wydaje mi się, że na tej ścieżce stra­ci­łem kilka kilo­gra­mów.

Poło­ży­łem się za gru­bym drze­wem obok unterscharfürera Großa i mogłem od tej pory swo­bod­nie obser­wo­wać młyn i odci­nek lasu obsa­dzony przez mój plu­ton. San­der sta­rał się usta­lić, jak bar­dzo ucier­pieli Weyel i Graf.

– Panie porucz­niku, Hieke idzie z armatą prze­ciw­pan­cerną! – krzyk­nął Groß, wska­zu­jąc na drogę w miej­scu, gdzie koń­czył się zręb.

I rze­czy­wi­ście chło­paki z 5 kom­pa­nii broni cięż­kiej nad­jeż­dżali peł­nym gazem z armatą prze­ciw­pan­cerną, cią­gnąc za sobą chmurę pyłu. Zajęli pozy­cję na skraju wycinki. Cią­gnik gąsie­ni­cowy odje­chał, a arty­le­rzy­ści już odprzod­ko­wy­wali armatę. Obser­wo­wa­nie ich dzia­łało uspo­ka­ja­jąco. Po chwili roz­le­gły się komendy ogniowe – ostry huk wystrzału i załoga czołgu sto­ją­cego naj­bli­żej młyna drogo zapła­ciła za swoją bez­tro­skę. Czołg sta­czał się po skar­pie, a z jego wieży buch­nął ogień. To ode­brało Angli­kom zapał i ich atak stra­cił roz­mach.

– Hej, a co tam się dzieje?

Kilku strzel­ców wybie­gło z lasu naprze­ciwko nas.

– A niech to, to nasi ludzie! – krzyk­nął Groß. – Daj­cie im osłonę ogniową.

I natych­miast ode­zwały się dwa lek­kie kara­biny maszy­nowe z naszego plu­tonu. Led­wie łapiąc oddech, śmier­tel­nie zmę­czeni żoł­nie­rze padali na miękką ściółkę obok nas.

– No, Hähnel, z jakiej czę­ści świata przy­bie­gli­ście?

Strze­lec mel­do­wał jakby z waha­niem.

– Nagle poja­wiły się bry­tyj­skie czołgi i oddzie­liły nas od reszty plu­tonu. Obe­szli­śmy je i prze­kra­da­li­śmy się przez tamtą część lasu, w któ­rej przy oka­zji też byli Angole. Pod dro­dze widzie­li­śmy kilku ludzi z plu­tonu Hac­ken­schuha. Oni też tu idą.

I tak to było. W ciągu dnia wró­ciło jesz­cze tro­chę ludzi. Oka­zało się, że straty nie były tak wyso­kie, jak począt­kowo myśle­li­śmy. Tym nie­mniej pierw­szy kon­takt z wro­giem był gorzki i sma­ko­wał porażką.

Wzno­wiony ostrzał z kara­bi­nów i broni maszy­no­wej potwier­dzał, że Anglicy nie chcieli rezy­gno­wać z natar­cia. Roz­po­czął się kolejny atak. Czę­ści ludzi z IV Plu­tonu nie udało się powró­cić do macie­rzy­stego oddziału. W powie­trzu latało za dużo oło­wiu.

– Groß, zwróć uwagę na wyręb, a ty, Hähnel, pil­nuj, żeby nikt z tam­tego lasu nie dostał się do nas – takie były moje kolejne roz­kazy.

Ponow­nie udało się nam zaata­ko­wać z flanki nacie­ra­jące oddziały i zatrzy­mać je tuż przed linią pozy­cji plu­tonu Pfef­fera. Nie minęło nawet 15 minut i mia­łem wła­śnie ode­słać ludzi z IV Plu­tonu, kiedy zaczęła się strze­la­nina w dru­ży­nie Grafa. Usia­dłem za drze­wem i zwró­ci­łem na to uwagę, ponie­waż dru­żyna, w któ­rej prze­by­wa­łem, miała bro­nić zupeł­nie innego kie­runku i dla­tego chcia­łem odejść tro­chę dalej i zoba­czyć, co się działo z ludźmi Grafa.

Łatwiej powie­dzieć, niż zro­bić. Kule świsz­czały bli­sko drzewa, za któ­rym czu­łem się bez­pieczny. Dobrze wymie­rzony ostrzał kara­bi­nowy! Wsa­dzi­łam hełm na patyk i ostroż­nie wysu­ną­łem go na zewnątrz.

– Bang – zadzwo­niła o niego kula i mój piękny hełm spadł na zie­mię.

Będę potrze­bo­wać nowego kape­lu­sza do wiwa­to­wa­nia! Groß obser­wo­wał oko­licę przez lor­netę i krzyk­nął:

– Tam sie­dzą ci gau­czo­wie! W krza­kach na zakrę­cie!

– Widzę snaj­pera; mogę go sprząt­nąć? – zawo­łał Hähnel.

– Pocze­kaj­cie tro­chę i strze­laj­cie na mój roz­kaz.

U Grafa znowu zapa­no­wała cisza, mimo tego i tak chcia­łem wie­dzieć, co tam się stało. Ale naj­pierw musia­łem wydo­stać się zza tego prze­klę­tego i jed­no­cze­śnie zbaw­czego drzewa.

– Uwaga, Hähnel, otwórz ogień!

I już sta­ną­łem na pra­wej nodze, aby wysko­czyć wraz z pierw­szym wystrza­łem. Ale nic takiego się nie stało.

– Strze­laj, do cho­lery!

I znowu nic się nie działo, tylko upiorna cisza na sta­no­wi­sku Hähnela. Spoj­rza­łem na niego gniew­nie; leżał tak jak przed­tem i na­dal przy­ci­skał kolbę kara­binu maszy­no­wego do pra­wego barku.

– Co się dzieje, Hähnel? Zaciął ci się kara­bin?

Żad­nej odpo­wie­dzi, gorąco prze­bie­gło mi po ple­cach. Dopiero teraz zauwa­ży­łem, że głowę miał uło­żoną pod nie­na­tu­ral­nym kątem przy kol­bie broni. Poczu­łem ostry ból. Dopa­dli małego, bied­nego Hähnela!

– Groß powiedz swoim strzel­com, żeby wykoń­czyli snaj­pera w krza­kach przy zakrę­cie. Hähnel nie żyje!

Led­wie wypo­wie­dzia­łem te słowa, a Groß potwier­dził ruchem ręki, że zro­zu­miał pole­ce­nie. Wszę­dzie roz­pę­tało się pie­kło. Nasze moź­dzie­rze też włą­czyły się do walki. Hieke strze­lał z armaty prze­ciw­pan­cer­nej, a Groß wykrzy­ki­wał kolejne komendy:

– Uwaga, tro­chę na prawo 150… na gru­bość kciuka na lewo od młyna, przy zakolu żywo­płotu! Oby­dwa kara­biny maszy­nowe … – dalej już nie sły­sza­łem.

Wysko­czy­łem zza drzewa. Odła­mek ryko­sze­tem tra­fił w rękaw, a potem kilka sko­ków i już leża­łem obok Hähnela. Kula tra­fiła go dokład­nie mię­dzy oczy, led­wie było widać ślady krwi. Mały Ślą­zak odszedł z tego świata cicho i spo­koj­nie. Nie był pierw­szym mar­twym, któ­rego widzia­łem. W Rosji to był stan­dar­dowy widok. Tym nie­mniej musia­łem zaci­snąć szczęki. Ten chło­pak ganiał mię­dzy liniami wroga, napę­dzany tylko jed­nym pra­gnie­niem powrotu do kom­pa­nii. Na­dal dźwię­czał mi w uszach jego rado­sny, mło­dzień­czy śmiech, kiedy wydo­stał się z lasu i sta­nął przede mną. Wszystko na nic! Mocno zaszo­ko­wany zamkną­łem jego oczy na zawsze i pobie­głem do dru­żyny Grafa. Prze­ciw­nik pró­bo­wał prze­do­stać się przez łąkę leżącą mię­dzy jej pozy­cjami a lasem, ale Graf nie mógł do tego dopu­ścić za wszelką cenę. Kilka serii z broni maszy­no­wej i Tom­mies wyco­fali się.

Nad­szedł wie­czór, na linii frontu zapa­no­wała cisza. Pocho­wa­li­śmy naszych pole­głych pod sta­rym dębem przy skraju drogi. Poże­gna­li­śmy pierw­sze ofiary z 2 kom­pa­nii. Wal­zin­ger powie­dział kilka wznio­słych słów i było po wszyst­kim. Następ­nego dnia prze­ciw­nik oddał tu salwę hono­rową.

– Hel­mut, obudź się! Masz iść do szefa kom­pa­nii! – zawo­łał Graf.

Mówi­li­śmy sobie na „ty”. Byli­śmy razem w Ell­wan­gen jako unterscharführerowie w kom­pa­nii rekru­tów, w któ­rej usi­ło­wano zro­bić żoł­nie­rzy z cywi­lów. Graf był wspa­nia­łym kum­plem! Ale żeby wyko­rzy­sty­wać poufa­łość do pry­wat­nych celów było nie do pomy­śle­nia.

Tro­chę czasu mu zabrało, nim mnie dobu­dził. Nawet kiedy byłem rekru­tem, to była moja sła­bość. Nic mi nie prze­szka­dzało w szko­le­niu, ale ni­gdy nie potra­fi­łem wsta­wać z łóżka na komendę. Gwiz­dek pod­ofi­cera dyżur­nego był zawsze dla mnie tor­turą i wiele kar, które pono­si­łem, były wyni­kiem leni­stwa. To wła­śnie w Brion untersturmführer Seitz strze­lił z pisto­letu obok mojego łóżka, aby mnie obu­dzić. No, dobrze, każdy ma jakieś wady!

– Sia­daj i napij się tro­chę – powie­dział Wal­zin­ger i wrę­czył mi „tajną butelkę”. – Dowódca kazał zor­ga­ni­zo­wać grupę sztur­mową, która ma za wszelką cenę przy­pro­wa­dzić jeń­ców. Weź kilku ochot­ni­ków i ruszaj. Pro­po­nuję kie­ru­nek do młyna. Pfef­fer uważa, że sie­dzi tam kilku Tom­mies.

Kilka dni temu wyco­fa­li­śmy się stam­tąd. Był dla nas nie do utrzy­ma­nia bez ponie­sie­nia dużych strat i teraz trzy­ma­li­śmy tę pozy­cje w sza­chu za pomocą kara­bi­nów maszy­no­wych z I i IV Plu­tonu.

– Masz, weź jesz­cze łyk i niech ci szczę­ście sprzyja! Pfef­fer już wie, że wyru­sza­cie.

Jak węże, jak India­nie na ścieżce wojen­nej, pod­kra­da­li­śmy się do młyna. Mia­łem ze sobą trzech ludzi i dodat­kowo unterscharführera Wiehra. Osłonę ogniową zapew­niały nam kara­biny maszy­nowe ze skraju lasu po pra­wej stro­nie. Ale upa­try­wa­łem suk­cesu w cichym prze­biegu całego przed­się­wzię­cia, a nie poprzez krzyki i strzały. Weihr dobrze nada­wał się do tego celu. Zwinny jak kot i obda­rzony szó­stym zmy­słem wyczu­wa­nia zagro­że­nia; to był uro­dzony gość do oddziału roz­po­znaw­czego.

Z pło­mie­ni­ście rudymi wło­sami i pie­gami, przy­gar­bioną syl­wetką, trudno było sobie z nim pora­dzić. Ale na polu walki to był fan­ta­styczny chło­pak! Miał instynkt, aby zmu­sić ludzi do robie­nia słusz­nych rze­czy w decy­du­ją­cych momen­tach.

Zostało jesz­cze 20 metrów do młyna potwor­nie podziu­ra­wio­nego poci­skami. Leże­li­śmy spo­koj­nie i wpa­try­wa­li­śmy się upo­rczy­wie w dom, sto­dołę i staj­nię. Jak do tej pory wszystko szło dobrze. Pod­czoł­ga­li­śmy się bli­sko domu. Pozo­sta­wi­li­śmy wszystko, co mogłoby wywo­łać hałas. Mie­li­śmy tylko pisto­lety maszy­nowe. Czy uda się nasza zabawa w pod­chody? Czy ktoś był w budynku? Osła­nia­jąc się wza­jem­nie, powo­lutku skra­da­li­śmy się do domu, a Schim­mer był już nawet przy naroż­niku stajni. Trudno było uwie­rzyć, że Tom­mies nie zauwa­żyli nas do tej pory.

Jesz­cze raz rozej­rze­li­śmy się podejrz­li­wie we wszyst­kie strony. A potem Wiehr i ja wsko­czy­li­śmy jeden za dru­gim przez okno do środka i potknę­li­śmy się o ciała ludzi śpią­cych na pod­ło­dze. A ci nie wie­dzieli, jak bli­sko byli od kata­strofy. Wiehr zła­pał jed­nego ze śpią­cych i pocią­gnął go za sobą do okna. Potem wypchnę­li­śmy przez nie jeńca. Trzy­ma­łem go za nogę i tak jak przy­by­li­śmy, chcie­li­śmy się wyco­fać. Jeniec zawisł na naszych ramio­nach, ponie­waż Wiehr „stuk­nął” go w głowę.

Wtedy ktoś zawo­łał z głębi ciem­nego pokoju:

– Co jest?

– Nic – odpo­wie­dział Wiehr.

W pokoju zapa­no­wał zupełny chaos, kiedy roz­le­gły się strzały na zewnątrz. Wresz­cie wydo­sta­li­śmy się przez okno. War­tow­nicy strze­lali cha­otycz­nie we wszyst­kich kie­run­kach, nie zda­jąc sobie sprawy, co tak naprawdę się działo. Praw­do­po­dob­nie zasnęli na swo­ich sta­no­wi­skach i dla­tego nie­zau­wa­żeni dosta­li­śmy się do domu. Jeden z nich wybiegł zza rogu. „Bum” i już leżał na ziemi. San­der pod­sta­wił mu nogę i Anglik się prze­wró­cił. Wystar­czyło go tylko pod­nieść.

Naj­wyż­szy czas, aby stąd znik­nąć, gdyż wszystko zaczy­nało się dziać zbyt szybko. Ucie­ka­li­śmy spod młyna, popę­dza­jąc dwóch jeń­ców, aby nie tra­cić czasu. Schim­mer szybko ogar­nął sytu­ację i strze­lał w okna i drzwi domu. Bie­gli­śmy zyg­za­kiem, pada­jąc za każ­dym razem, kiedy któ­ryś z Bry­tyj­czy­ków pró­bo­wał sta­wiać opór i w ten spo­sób poko­na­li­śmy spory dystans. Wtedy ode­zwały się kara­biny maszy­nowe na skraju lasu, zapew­nia­jąc nam osłonę ogniową. Jed­nak ich ostrzał nie był zbyt celny, ponie­waż nie chcieli tra­fić kogoś z nas, a prze­cież byli­śmy na linii ognia!

Udało się! Spo­ceni, w podar­tych i postrzę­pio­nych mun­du­rach sta­nę­li­śmy przed dowódcą kom­pa­nii, który cze­kał na nas na pozy­cji naj­da­lej wysu­nię­tego plu­tonu. Przy oka­zji – jeńcy nale­żeli wcze­śniej do bry­tyj­skiej 7. Dywi­zji Pan­cer­nej. Wyczer­pani i zmę­czeni podrep­ta­li­śmy do I Plu­tonu, owi­nę­li­śmy się w koce i szybko zasnę­li­śmy. Ale nie dane mi było dłu­żej drze­mać, ponie­waż obu­dził mnie wielki hałas. Strze­lała cała broń naszej kom­pa­nii. Pano­wał przy­ćmiony mrok zni­ka­ją­cej nocy i budzą­cego się świtu, który cywile opi­sują jako „sza­rość poranka”. Stey­rer wró­cił ze sta­no­wi­ska dowo­dze­nia kom­pa­nii i przy­niósł nowy roz­kaz:

– Linia obrony musi być utrzy­mana za wszelką cenę.

Kilka waż­nych rze­czy wyda­rzyło się przez kolejne godziny. Anglicy zaczęli wyko­rzy­sty­wać moź­dzie­rze i lekką arty­le­rię, co spra­wiało nam kło­poty i wska­zy­wało, że poprzed­niej nocy spro­wa­dzili dodat­kowe oddziały na pole walki. Teraz strze­lano ze wszyst­kich kie­run­ków. Poja­wiło się nie­bez­pie­czeń­stwo, że prze­ciw­nik zagar­nie nasze schwim­m­wa­geny, więc Wal­zin­ger roz­ka­zał unterscharführerowi Westhäuserowi odpro­wa­dzić je w bez­pieczne miej­sce. Kie­rowcy zdą­żyli nimi odje­chać tuż przed tym, jak Anglicy ostrze­lali nasz poprzedni par­king.

Jed­nak jeden samo­chód tere­nowy pozo­stał z nami, ponie­waż jego kie­rowca poległ lub odniósł rany. Nie cze­ka­jąc dłu­żej, unterscharführer prze­biegł przez par­king, wsiadł do volks­wa­gena, włą­czył sil­nik i wśród świ­stu poci­sków poje­chał za resztą pojaz­dów.

Ci, któ­rzy widzieli to wyda­rze­nie, zanie­mó­wili. Tuż przed inwa­zją Abe­der został prze­nie­siony do nas ze sta­no­wi­ska biu­ro­wego. Miał sto­pień unterscharführera, ale nie miał poję­cia obo­wiąz­kach żoł­nie­rza.

Będąc ofi­ce­rem dyżur­nym w Brion, zamel­do­wał zgru­po­waną kom­pa­nię jej sze­fowi. Patrzy­łem z oddali i myśla­łem, że dostanę zawału serca. Abe­der w płasz­czu, z posta­wio­nym koł­nie­rzem, bez pasa, z połami płasz­cza trze­po­czą­cymi w lek­kim poran­nym wie­trze, czapką polową prze­krzy­wioną na gło­wie – w takiej postaci skła­dał mel­du­nek sze­fowi kom­pa­nii!

Twa­rze pod­ofi­ce­rów sto­ją­cych po pra­wej stro­nie wiele mówiły. Mogli prze­cież wcze­śniej zare­ago­wać, ale tego nie zro­bili, ponie­waż nie chcieli stra­cić wido­wi­ska. Zadzi­wiony szef kom­pa­nii unterscharführer Graf, pocho­dzący ze Ste­ier­mark, nie potra­fił wydo­być głosu ze zdzi­wie­nia. Cho­ciaż miał silny cha­rak­ter i zawsze był gotowy do żar­tów, to widok tak mało woj­sko­wej postaci, to było nawet dla niego zbyt dużo. Graf podra­pał się w głowę i nie­mal nadep­nął na stopy Abe­dera. A ten spoj­rzał na niego zasko­czony, wyszep­tał coś w rodzaju groźby, obró­cił się, oczy­wi­ście w prawo z roz­wia­nym płasz­czem jak kry­no­lina i znik­nął z pola widze­nia. A potem?

Teraz ten chło­pak bez namy­słu popę­dził do głu­piego samo­chodu i odje­chał nim, jak gdyby ni­gdy nic, nie zwa­ża­jąc na ostrzał ze strony Angli­ków. Tym razem ata­ku­jący rze­czy­wi­ście zwol­nili tempo natar­cia. W pierw­szym plu­to­nie sytu­acja była do znie­sie­nia, ale nad­zwy­czajna strze­la­nina odby­wała się na odcin­kach plu­to­nów Pfef­fera i Jasjart­scheka. Obok nas w lesie wyrósł gej­zer ognia i kilka eks­plo­zji wstrzą­snęło zie­mią, a armia nie­miecka mogła spi­sać na straty tysiące litrów paliwa. Taki idio­tyczny upór! Kilka dni wcze­śniej był czas, aby wywieźć paliwo naszymi samo­cho­dami. Można to było zro­bić nawet wczo­raj; ale nie, biuro kon­tro­lu­jące maga­zyn nie wydało odpo­wied­niej dys­po­zy­cji. To było dość, żeby rwać włosy z głowy. W ten spo­sób na pewno nie da się powstrzy­mać inwa­zji. Nie wygramy tej bitwy!

Nie było czasu na dal­sze bun­tow­ni­cze myśli, ponie­waż sytu­acja na odcinku plu­tonu szybko się zmie­niała. Strze­la­li­śmy ze wszyst­kich luf w prze­ciw­le­gły skraj lasu (skąd przy­szedł Hähnel poprzed­niego dnia), gdzie aż roiło się od Angli­ków. Z wywie­szo­nym ze zmę­cze­nia języ­kiem poja­wił się sturm­mann Stey­rer, poło­żył się na ziemi i wysa­pał:

– Roz­kaz od szefa: kom­pa­nia ma prze­rwać kon­takt z wro­giem. Pierw­szy plu­ton na osła­niać odwrót aż do dzie­wią­tej rano, a potem przejść do roz­wi­dle­nia dróg bez­po­śred­nio na połu­dnie od Vau­ba­don. Tam dodat­kowe roz­kazy. I po chwili już go nie było.

Nad­szedł czas, aby prze­gru­po­wać plu­ton do nowego zada­nia, czyli odwrotu. Nie było to łatwe, ponie­waż nie wolno było pozwo­lić prze­ciw­ni­kowi na zbyt wcze­sne odgad­nię­cie naszych zamia­rów. Na szczę­ście nasz ostrzał trzy­mał Tom­mies bli­sko ziemi.

Spoj­rza­łem na zega­rek, do dzie­wią­tej pozo­stały trzy minuty. Dowódcy dru­żyn już byli o wszyst­kim poin­for­mo­wani. Tylko dru­żyna Grafa pozo­stała na miej­scu.

Zadzia­łało! Dru­żyna Grafa rów­nież wyco­fała się bez trud­no­ści. A potem bie­gli­śmy dłu­gimi sze­re­gami przez teren prze­cinki. Nagle ktoś krzyk­nął:

– Lot­nik! Kryj się!

I z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy zaczę­li­śmy szu­kać schro­nie­nia. Tylko zadud­niło nad naszymi gło­wami, a ja wci­sną­łem głowę mię­dzy ramiona, spo­dzie­wa­jąc się świ­stu poci­sków. Ale samo­loty odle­ciały i byłem zasko­czony, że nic złego się nie stało. Widać nie byli­śmy inte­re­su­ją­cym celem. Z ulgą unio­słem głowę i zoba­czy­łem, gdzie piloci wyko­rzy­stali swoją strasz­li­wie nisz­czy­ciel­ską broń. Tam, gdzie była 4 kom­pa­nia. Zastępca jej dowódcy wła­śnie stra­cił życie. Było to tym bar­dziej tra­giczne, że tego dnia wró­cił z prze­pustki na ślub.

Wkrótce byli­śmy przy wyzna­czo­nym skrzy­żo­wa­niu. Wła­śnie prze­py­cha­łem się wokół naroż­nika muru poro­śnię­tego krza­kami, kiedy wpa­dłem na unterscharfürera Wiehra. Jego mel­du­nek był fra­pu­jący. Na wyzna­czo­nym dla nas jako punkt zbiórki skrzy­żo­wa­niu już byli alianci. Wokół krą­żyły czołgi wroga i nie było ni­gdzie widać naszych tere­no­wych volks­wa­ge­nów. Do tego nie było nawet śladu dowódcy kom­pa­nii ani jego ludzi. To było jakieś sza­leń­stwo. Pfef­fer i Jasjart­schek ze swo­imi plu­to­nami zor­ga­ni­zo­wali obronę okrężną i cze­kali tylko na nas. Mie­li­śmy tylko jedno wyj­ście – poru­szać się jak naj­szyb­ciej potra­fimy i nawią­zać kon­takt ze szta­bem bata­lionu. A ten nie mógł być daleko, ponie­waż tuż przed Bal­le­roy obok nas prze­je­chał pusty schwim­m­wa­gen z 4 kom­pa­nii.

Za nami zostało kilka godzin mar­szu. Sytu­acja robiła się bar­dziej zwa­rio­wana niż sądzi­łem na początku. Prze­my­ka­li­śmy przez wio­ski ostrze­li­wane przez arty­le­rię. Ni­gdzie nie było widać żywej duszy i nie wie­dzie­li­śmy, czy strze­lali Niemcy, czy też prze­ciw­nik. Osta­tecz­nie to nie miało zna­cze­nia, pocisk to pocisk, a sku­tek ten sam! Musie­li­śmy ucie­kać na boki, ponie­waż dosły­sze­li­śmy chrzęst gąsie­nic czoł­go­wych. Nie było wąt­pli­wo­ści, co do ich naro­do­wo­ści. Wyraź­nie było widać duże, białe gwiazdy U.S. Army! Masze­ro­wa­li­śmy wzdłuż styku mię­dzy oddzia­łami Jan­ke­sów i Tom­mies, ale dopiero póź­niej to sobie uświa­do­mi­li­śmy.

Musie­li­śmy prze­być jakieś 25 kilo­me­trów. Każdy, kto zna jed­nostki zmo­to­ry­zo­wane i „radość”, jaką im spra­wia marsz na piechtę, zro­zu­mie nasz nastrój. A do tego na­dal nie było nawet śladu naszego bata­lionu.

Budził się we mnie gniew. Jak mogli nas tak zosta­wić? Dokąd mógł zmie­rzać Jupp Wal­zin­ger i dru­żyna szta­bowa?

Ale przede wszyst­kim musie­li­śmy masze­ro­wać. Gdzieś wresz­cie wpad­niemy na nie­miec­kich żoł­nie­rzy. Nie było widać fran­cu­skiej lud­no­ści, oko­lica była jak wymie­ciona z cywi­lów.

Zmę­czeni, wle­kli­śmy się powoli wzdłuż drogi, kiedy Wiehr pocią­gnął mnie za rękaw i mil­cząco wska­zał kciu­kiem na prawo w dolinę.

– O mój Boże –wes­tchną­łem ze stra­chem.

Rów­no­le­gle do kie­runku naszego mar­szu toczyła się kolumna czoł­gów. Znik­nę­li­śmy jak bły­ska­wica i cze­ka­li­śmy, aż ostatni z nich wyje­dzie z pola widze­nia. Wdzięczni losowi, że nie zosta­li­śmy dostrze­żeni, szli­śmy dalej.

Szary samo­chód pod­je­chał do nas. Odbyła się krótka dys­ku­sja.

– Tak, widzia­łem oddział SS ze schwim­m­wa­ge­nami. Skrę­cili na pół­noc jakiś osiem kilo­me­trów stąd.

To musieli być nasi. Samo­chód zawró­cił, jak już zapew­ni­łem feld­fe­bla, który był kie­rowcą, że za nami nie ma już żad­nych nie­miec­kich oddzia­łów.

Doszli­śmy do małego mia­steczka. Roz­sie­dli­śmy się apa­tycz­nie na rynku. Nie­któ­rzy z naszych ludzi zdej­mo­wali buty i oglą­dali pęche­rze na sto­pach.

– Suge­ruję, aby­ście ponow­nie zało­żyli buty, ponie­waż na bosaka nie będzie mogli iść tak szybko – stwier­dzi­łem szy­der­czo.

– Zacho­wu­je­cie się jak żół­to­dzioby – burk­nął gniew­nie Groß. – Nie dotarło do was jesz­cze, że stopy wam napuchną, kiedy tyle masze­ro­wa­li­ście. Będzie faj­nie wyglą­dało, jak przede­fi­lu­je­cie w takim sta­nie przed dowódcą. Ludzie ze spo­co­nymi, śmier­dzą­cymi sto­pami i butami zawie­szo­nymi wokół szyi, to będzie zabawa!

Nie mia­łem ochoty na kon­ty­nu­ację mar­szu całym oddzia­łem w zapa­da­ją­cym mroku, więc naj­pierw posła­łem paru ludzi na roz­po­zna­nie. Powró­cili wszy­scy z wyjąt­kiem unterscharführera Weyla. Bez dobrych wie­ści! Nastrój spadł poni­żej zera.

– Miejmy nadzieję, że nie wpadł w ręce chłop­ców z innym „nume­rem poczty polo­wej” (to zna­czy wro­gów) – powie­dział Graf, wyma­chu­jąc laską spa­ce­rową, którą nie­dawno zna­lazł.

– Nie szu­kaj kło­po­tów. Jeśli naprawdę nie wróci, nie zosta­nie nam nic innego, jak tylko przy­go­to­wać się do obrony okręż­nej – powie­dzia­łem zre­zy­gno­wany.

Ale Weyel wresz­cie powró­cił i to zmo­to­ry­zo­wany. Roz­po­znaw­cza grupa łącz­no­ści z 4 kom­pa­nii prze­jęła jego ludzi. Byłem szczę­śliwy, kiedy zoba­czy­łem ich z pojaz­dami! W stylu pie­choty moto­cy­klo­wej, Weyel wysko­czył się ze schwim­m­wa­gena i wylą­do­wał ele­gancko przede mną.

– Musimy jesz­cze prze­je­chać tą drogą na pół­noc jakieś sie­dem kilo­me­trów, nim dosta­niemy się do sztabu bata­lionu.

– Wsta­wać, wy lenie, no już! – krzy­cza­łem.

Ponie­waż już wszy­scy ludzie sły­szeli ostat­nie wia­do­mo­ści, te kilka słów wystar­czyło, aby namó­wić ich do ruchu. Unterscharführer z 4 kom­pa­nii poże­gnał się z nami i odje­chał ze swo­imi ludźmi.

– Z tego, co ten pod­ofi­cer mówił, wynika, że porucz­nik Wal­zin­ger jest już z resztą kom­pa­nii razem z bata­lio­nem – mel­do­wał Weyel, kiedy masze­ro­wa­li­śmy na czele kolumny żoł­nie­rzy.

Za nami roz­le­gły się znowu śmie­chy i dow­cipy. Nastrój znacz­nie się popra­wił dzięki wie­dzy, że mie­li­śmy kon­takt z resztą jed­nostki. To było nawet lep­sze niż dobry posi­łek!

Wal­zin­ger cze­kał na nas na skraju wio­ski, ale zamiast zado­wo­le­nia, że znowu byli­śmy w obję­ciach bata­lionu, na jego twa­rzy widoczne było zakło­po­ta­nie.

– Czy wsta­łeś lewą nogą z łóżka? – dopy­ty­wa­łem się, pod­czas gdy oberscharführer Döbler popro­wa­dził moich ludzi do sto­doły, gdzie mogli zła­pać tro­chę snu, któ­rego tak im bra­ko­wało.

– Kiedy znowu zamel­du­jesz się u dowódcy, wtedy dowiesz się, dla­czego nie wyglą­dam na zado­wo­lo­nego. Zerwał mi nara­mien­niki, ponie­waż znik­nęły nasze pojazdy.

Byłem wstrzą­śnięty, to była naprawdę wpadka.

– Ale dla­czego, Jupp. Prze­cież roz­ka­za­łeś, aby odpro­wa­dzić pojazdy na tyły, co było cał­kiem słuszne! Dia­bli wie­dzą, gdzie one są, ale to nie twoja wina!

Wal­zin­ger zaśmiał się krótko.

– Po pierw­sze, idź do Sta­rego, a potem zoba­czymy, co się sta­nie.

Sturmbannführer Hol­zap­fel i jego sztab urzą­dzili się kom­for­towo w miej­sco­wym zameczku. Led­wie opu­ści­łem dłoń na szwy spodni po salu­cie powi­tal­nym, kiedy strze­lił we mnie pyta­niem:

– Gdzie są pojazdy?

Bywa tak cza­sami, że głu­pie pyta­nie zasłu­gują na jesz­cze głup­sze odpo­wie­dzi.

Mia­łem już na końcu języka, że „poszły na marne”, ale lata dobrego wycho­wa­nia kazały mi trzy­mać zaci­śnięte usta. Adiu­tant bata­lionu, obersturmführer Obert, powie­dział mi potem, że gapi­łem się na Sta­rego, jak na nowo naro­dzone cielę. Dobry Obert był tro­chę szorstki, ale wiele razy łago­dził kon­flikty i tłu­mił fale emo­cji. Dowódca nie dał mi czasu na odpo­wiedź, co może było naj­lep­sze w tym momen­cie. Wysze­dłem z sali z roz­ka­zem zebra­nia patrolu bojo­wego i odszu­ka­nia pojaz­dów.

Ponie­waż skóra mi stward­niała przez lata służby woj­sko­wej, zaci­sną­łem tylko zęby, pomy­śla­łem o patro­nie naszej dywi­zji, pomru­cza­łem chwilę i pobie­głem przez kory­tarz.

– Poszu­ki­wane pojaz­dów! I to w rejo­nie 10 na 40 kilo­me­trów! Jak Stary sobie wyobraża, że będzie się to działo w środku nocy?

– Od kiedy roz­ma­wiasz sam ze sobą? – tymi sło­wami obersturmführer Buck prze­rwał moje narze­ka­nia.

W kilku sło­wach wyja­śni­łem mu moje roz­kazy.

– Weź głę­boki oddech i policz do dzie­się­ciu. To zawsze mi poma­gało – powie­dział, co miało w jego mnie­ma­niu tro­chę mnie pocie­szyć.

To dobrze o nim świad­czyło, ale to ja mia­łem pro­ble­mów w bród.

W sto­dole, gdzie zmę­czeni ludzie spali do dłu­gim i wyczer­pu­ją­cym mar­szu, zapa­li­łem latarkę i pocią­ga­łem nie­któ­rych z nich za nogi. Pomy­śla­łem, że był to lep­szy spo­sób niż robie­nie hałasu i krzyki: „ochot­nicy na patrol bojowy”. Głupi pomysł, po co wywo­ły­wać chaos? Moi ludzie nie byli winni zaist­nia­łej sytu­acji. Poza tym ci, któ­rych zbu­dzi­łem, mogli być tak czy tak ochot­ni­kami. Dużo trud­niej było im wyja­śnić, że w nocy czar­nej jak smoła mie­li­śmy ganiać po nie­zna­nym tere­nie i szczę­śli­wym zbie­giem losu wpaść na 50 schwim­m­wa­ge­nów. To była zupełna bzdura. I na dobrą sprawę, czy to była moja wina? Gdyby odbyła się jakaś dys­ku­sja o winie, to kła­ma­liby ci, któ­rzy kazali 2 kom­pa­nii zbyt późno prze­rwać kon­takt z prze­ciw­ni­kiem. A prze­cież ten roz­kaz pocho­dził ze sztabu bata­lionu! Powinni dzia­łać szyb­ciej, a nie wtedy, kiedy prze­ciw­nik już krą­żył po dro­dze z Bay­eux do St. Lô. Oczy­wi­ście przez te pierw­sze kilka dni pano­wało duże zamie­sza­nie i było moż­liwe, że nawet nasz dowódca stra­cił ogląd sytu­acji. Ale wtedy to jego, a nie pod­wład­nych, powinno się trak­to­wać jak kozły ofiarne.

W wypra­wie powrot­nej minę­li­śmy sta­no­wi­sko armaty prze­ciw­pan­cer­nej Hie­kego, która bro­niła skraju wio­ski. Na wscho­dzie wsta­wało już słońce i budził się nowy dzień. Jak się spo­dzie­wa­li­śmy, po naszych pojaz­dach nie został nawet ślad. Tylko skrzynki amu­ni­cyjne mie­li­śmy lżej­sze, gdyż musie­li­śmy bro­nić się przed oddzia­łami zabez­pie­cza­ją­cymi wroga. Do tego chyba roz­gnie­wa­li­śmy ame­ry­kań­skie dowódz­two w nie­od­le­głym Château, co nie było naszym zamia­rem. Ale Ame­ry­ka­nie zablo­ko­wali nam trasę odwrotu i musie­li­śmy prze­ła­zić przez dwu­me­trowy mur. A ten na szczy­cie był ude­ko­ro­wany odłam­kami szkła i dru­tem kol­cza­stym, żeby­śmy mieli na czym poroz­dzie­rać spodnie. Ponie­waż Stary już zasnął, mia­łem szczę­ście i zda­wa­łem raport tylko adiu­tan­towi.

Jecha­li­śmy, ale jedy­nie jako ledwo tole­ro­wani pasa­że­ro­wie w pojaz­dach innych kom­pa­nii. Po pół godzi­nie jazdy, kolumna zatrzy­mała się. Sie­dzia­łem w ośmio­ko­ło­wym samo­cho­dzie pan­cer­nym 1 kom­pa­nii. Z jego wyso­ko­ści widzia­łem przed sobą samo­chód dowódcy, a obok niego jakie­goś pod­ofi­cera, który machał rękami, aby zdać rado­sny raport. To był Westhäuser, szef sek­cji napraw­czej z naszej kom­pa­nii (Kfz. Staffelführer)! Jed­nym sko­kiem poko­na­łem cienką burtę pan­cerną samo­chodu i pobie­głem drogą. Za żywo­pło­tem rosną­cym rów­no­le­gle do drogi dostrze­głem pięk­nie usta­wione w linii nasze vw-shwim­m­wa­geny! Obok mnie zaraz zna­lazł się Wal­zin­ger. Trudno w to uwie­rzyć, ale nie usły­sze­li­śmy jak Stary chwa­lił Wasthäusera. Zamiast tego zmie­szał go z bło­tem w obec­no­ści zebra­nych ludzi. Spoj­rze­li­śmy na sie­bie z Wal­zin­gerem, nie wie­dząc, co powie­dzieć!

Podróż odby­wała się jak poprzed­nio, tylko, że teraz sie­dzie­li­śmy we wła­snych wozach tere­no­wych. A wszystko wcze­śniej wyglą­dało tak: Westhäuser, który zgod­nie z roz­ka­zem doje­chał do wyzna­czo­nego na mapie rejonu, ukrył nasze pojazdy, aby nie dało się ich dostrzec z powie­trza i wysta­wił warty. Mój kie­rowca, sturm­mann Kric­khahn, chciał się umyć i pobiegł do pobli­skiego potoku. Zanim tam dobiegł, dostrzegł na dru­gim brzegu grupę ame­ry­kań­skich czoł­gów. Wró­cił z okrzy­kiem „czołgi!” i uciekł. W tym samym cza­sie jeden z war­tow­ni­ków zamel­do­wał, że z prze­ciw­nego kie­runku też nad­jeż­dżały czołgi wroga. Fakt, że Westhäuser zdo­łał zapo­biec panice, cały czas kon­tro­lu­jąc kie­row­ców i nie utra­cił ani jed­nego samo­chodu, wystar­czył, aby dać mu nagrodę. Oczy­wi­ste było, że nie miał nawet sekundy, aby zamel­do­wać o sytu­acji dowódcy kom­pa­nii. Dla niego naj­waż­niej­sze było rato­wa­nie pojaz­dów. To mu się cał­ko­wi­cie udało i to naprawdę było spore osią­gnię­cie. Kiedy się o tym dowie­dzie­li­śmy, a doszło do tego, że wczo­raj ofi­cer ze sztabu dywi­zji wydał mu na dro­dze kolejne idio­tyczne roz­kazy, krę­ci­li­śmy z Wal­zin­ge­rem ze zdzi­wie­nia gło­wami. Wyru­szy­li­śmy na patrol bojowy, aby odszu­kać coś, co było już wcze­śniej odna­le­zione. Oczy­wi­ście nikt ze sztabu dywi­zji albo bata­lionu nie pomy­ślał, że wystar­czy wysłać zwy­kłą wia­do­mość radiową o odna­le­zie­niu pojaz­dów. A jeśli nawet naka­zano ciszę radiową, to dla­czego nie posłano gońca na moto­cy­klu?

Jecha­li­śmy już przez kilka godzin, pozo­sta­wi­li­śmy za ple­cami Tessy, Le Men­sill-Raoult i Cerssy-la-Salle i prze­je­cha­li­śmy przez drogę Coun­tan­ces–St. Lô. Dwa kilo­me­try przed nami wyro­sła chmura żół­to­czar­nego dymu. Kiedy się zbli­ża­li­śmy, doszedł jesz­cze do tego prze­ni­kliwy smród, a potem obraz kata­strofy i cha­osu. Na pobo­czu drogi zale­gło sześć kom­plet­nie spa­lo­nych auto­bu­sów medycz­nych. Wokół nich stało apa­tycz­nie kilku żoł­nie­rzy. Led­wie reago­wali na nasze pyta­nia. Na dro­dze leżały resztki spa­lo­nych ciał. Kilku ran­nych, uty­ka­jąc, nie­udol­nie pró­bo­wało uciec od pło­ną­cych auto­bu­sów. Inni zwi­sali z pozba­wio­nych szyb okien. Biedni ludzie roz­rzu­ceni byli wokół w pro­mie­niu 50 metrów, liczyli pew­nie, że znajdą pomoc w szpi­talu. Chłopcy z naszych jed­no­stek tyło­wych poma­gali per­so­ne­lowi medycz­nemu grze­bać pole­głych.

Ten trans­port ran­nych był wyraź­nie ozna­czony, ale został cał­ko­wi­cie znisz­czony przez myśliwce bom­bar­du­jące. Jesz­cze dawało się roz­po­znać znak Czer­wo­nego Krzyża na wypa­lo­nym dachu auto­busu.

– Raz po raz ata­ko­wali, strze­la­jąc ze wszyst­kich luf, dopóki już nikt się nie ruszał – zamel­do­wał jeden z sani­ta­riu­szy.

– Zna­czące osią­gnię­cie lot­nic­twa ame­ry­kań­skiego – stwier­dził z gory­czą Graf.

To się wyda­rzyło 14 czerwca 1944 roku! To prze­ży­cie dało nam pogląd, w jaki spo­sób alianci mogli osią­gnąć zwy­cię­stwo w Nor­man­dii.

W nocy, kiedy prze­jeż­dża­li­śmy przez St. Sau­veur-Len­de­lin, leża­łem roz­cią­gnięty na sie­dze­niu samo­chodu i drze­ma­łem. Haas też się wygod­nie urzą­dził na tyl­nej kana­pie pomię­dzy skrzyn­kami amu­ni­cyj­nymi, pra­niem i kocami oraz śpie­wał cicho po raz dzie­siąty: „Salemy to naj­lep­sze papie­rosy na świe­cie, gdyż można je palić, tylko p………. się z kobietą w łóżku”.

– Na miłość boską – wark­ną­łem – zaśpie­waj coś innego albo wyrzucę cię z samo­chodu na ulicę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Arty­le­rzy­stów, nie pan­cer­nia­ków, ponie­waż działa sztur­mowe zali­czane były w armii nie­miec­kiej do arty­le­rii, a nie broni pan­cer­nej. Dla­tego dywi­zjon dział sztur­mo­wych nale­żał do arty­le­rii. [wróć]

2. Dziś Wro­cław. [wróć]