Gorące silniki zimne stopy - Helmut Gunther - ebook

Gorące silniki zimne stopy ebook

Gunther Helmut

4,1

Opis

Autor książki przypadkowo trafił do batalionu motocyklowego dywizji SS Das Reich. Przeszedł twardą szkołę życia, nim stał się pełnoprawnym żołnierzem. Nie ukrywał własnych słabości i kłopotów związanych z trudnym charakterem dowódców. Choć dyplomatycznie unikał wypowiadania się na temat sytuacji politycznej III Rzeszy, to od początku okazywał, że służba w SS była dla niego jedynie wypełnieniem obowiązku odbycia służby wojskowej, a nie realizacją jakieś obłąkanej idei. Po prostu służba w SS była łatwiejsza niż w Wehrmachcie. Starał się być realistą i nie pociągało go bezsensowne bohaterstwo. Wojna jednak weryfikowała wszelkie koncepcje życiowe i czasami walcząc o życie, trzeba było dokonywać nadludzkich wysiłków. Nie ukrywał, że wojna w Rosji od początku budziła obawy w nim i jego kolegach. Nie zastanawiali się, czy walczą u słuszną sprawę - nie mieli na to czasu. Po prostu chcieli przeżyć. Chociaż wmawiano im, że walczyli o Wielkie Niemcy, bardziej bali się o własną skórę.

To opowieść o chłopcach, którzy chcąc przetrwać na wojnie, musieli stać się mężczyznami. Dzięki niej poznamy wielu oficerów, którzy potem okazali się świetnymi dowódcami, takich jak Klingenberg i Tychsen. To nie byli bohaterowie z naszej bajki, ale znali się na swojej robocie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 355

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (9 ocen)
4
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JacekWojtowicz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka. Bez żadnych politycznych podtekstów. Czyste żołnierskie rzemiosło, ale widać jak rzeczywiście bezsensowna była ta wojna
00

Popularność




Rozdział 1. Urlop rekruta

1 Urlop rekruta

Podmu­chy lodo­wa­tego wia­tru sma­gały peron kole­jowy. Pod­nio­słem wyżej koł­nierz płasz­cza i zatar­łem ręce. Hans, który wpa­try­wał się w zegar na sta­cji kole­jo­wej tylko jęk­nął:

— Już dwa­dzie­ścia minut spóź­nie­nia. Jak długo mamy tu zamiar jesz­cze cze­kać?

Nie byli­śmy jedy­nymi, któ­rzy chcieli jechać pocią­giem urlo­po­wym do Nie­miec. Razem z naszym 11. Puł­kiem Pie­choty SS, pod­od­działy SS Stan­darte „Ger­ma­nia” na­dal sta­cjo­no­wały w Arn­hem. Cały tłum woja­ków1 cze­kał na pociąg, który miał nas zabrać do kraju. Led­wie mogli­śmy wytrzy­mać, aby zamie­nić zimny, wietrzny peron na cie­pły i suchy prze­dział w wago­nie. Nawet jeśli by było tylko miej­sce do sta­nia… co to był za pro­blem? Był­bym w domu w ciągu 24 godzin! Wtedy mógł­bym spać tyle, ile dusza zapra­gnie i nie musiał­bym wyska­ki­wać z sien­nika, gdy gwiz­dek pod­ofi­cera roz­le­gnie się nagle, jak dia­beł z pudełka. Do tej chwili poświę­ci­łem sporo wysił­ków, aby nauczyć się alfa­betu życia woj­sko­wego. Ale ten prze­ni­kliwy poranny gwizd dopro­wa­dzał mnie do pasji. Czy ktoś inny go polu­bił? Wąt­pię! Dobrze w takim razie!

— Do cho­lery, do podwój­nej cho­lery z tym cze­ka­niem!

Led­wie Hans wypo­wie­dział te słowa, kiedy gło­śnik na sta­cji zatrzesz­czał, a głos spi­kera prze­le­ciał przez peron. Jak tylko zorien­to­wa­łem się, że nie nale­żał do zwy­kłego nie­miec­kiego czy holen­der­skiego pra­cow­nika kolei, lecz był to szorstki głos nie­miec­kiego komen­danta sta­cji, wyczu­łem, że zbli­żały się kło­poty:

— Uwaga, uwaga, wszy­scy żoł­nie­rze 11. Pułku SS zamel­dują się na placu przed sta­cją kole­jową. Uwaga, uwaga…

Kolejny trzask w gło­śniku, a potem cisza

— Co za kupa gówna, a niech to! — burzył się Hans. — Czy ty rozu­miesz, o co tu cho­dzi?

Co to zna­czy, czy rozu­miem? Mia­łem prze­czu­cie, że nasza prze­pustka została odwo­łana, wszystko na darmo, pociąg może odje­chać bez nas. Gdy bie­gli­śmy ku scho­dom, ści­śnięci jak stado mułów, nasz pociąg wto­czył się na sta­cję, dud­niąc i sapiąc. Zapisz­czały hamulce, drzwi zazgrzy­tały i kon­duk­tor krzyk­nął:

— Arn­hem, Arn­hem…

I to był koniec marzeń… przy­naj­mniej dla nas z „Jede­nastki”.

— Ruszać się, ruszać się! I to szybko — wydzie­rał się oberscharführer (star­szy sier­żant). — Wsia­dać!

I nim się zorien­to­wa­li­śmy, cała nasza gro­mada sie­działa w cię­ża­rówce. Sil­nik zasko­czył i powró­cił do życia i byli­śmy obok Café Ron­dell, przy zna­jo­mej tra­sie do koszar. Zawo­ła­łem sar­ka­stycz­nie z naroż­nika, w któ­rym sie­dzia­łem:

— Śpie­wamy!

Nie­mal wsz­czą­łem roz­ru­chy. To dobrze, że nie było z nami kape­lana i jesz­cze lepiej, że sier­żant zajął miej­sce w szo­ferce, obok kie­rowcy. Kape­lan zatkałby uszy dłońmi z powodu obelg rzu­ca­nych przez nas, zaś oberscharführer zdarłby skórę na pal­cach, spi­su­jąc nazwi­ska bun­tow­ni­ków do kar­nego raportu. Skargi i prze­kleń­stwa padały zadzi­wia­jące.

Po łagod­nym skrę­cie cię­ża­rówka prze­je­chała przez bramę koszar i zamiast podró­żo­wać do gra­nicy Nie­miec, 22 pecho­wych urlo­po­wi­czów prze­ła­ziło przez burtę cię­ża­rówki, obju­czo­nych pacz­kami, waliz­kami i toboł­kami. Hans i ja zamel­do­wa­li­śmy się u szefa kom­pa­nii2, któ­rego za jego ple­cami nazy­wa­li­śmy „Jupp”.

— Przy­kro mi chłopcy, ale nic nie mogę zro­bić, aby to zmie­nić. Prze­pustki zostały zawie­szone ze skut­kiem natych­mia­sto­wym. Pułk jest w sta­nie pogo­to­wia.

Zgorzk­niali, z mor­der­czą wście­kło­ścią szar­piącą w brzu­chach podrep­ta­li­śmy dłu­gim kory­ta­rzem do naszych otwar­tych na oścież kwa­ter.

Było jak w ulu! Wszy­scy się pako­wali. Nikt nie znał szcze­gó­łów co do przy­szło­ści. Wie­czo­rem untersturmführer Dre­xler kazał żoł­nie­rzom kom­pa­nii kłaść się spać i przy­po­mi­nał ponow­nie, że nikt nie może opusz­czać koszar. Mie­li­śmy być gotowi do wyjazdu w każ­dej chwili. Rze­czy oso­bi­ste miały być gotowe do wysyłki do domu. Ci, któ­rym udało się wyje­chać na urlopy, mieli naprawdę szczę­ście. Jed­nak dla nas, tych z powro­tem ścią­gnię­tych z dworca kole­jo­wego, ter­mo­metr poka­zy­wał tem­pe­ra­turę dużo poni­żej zera.

***

Długa kolumna pojaz­dów pułku prze­je­chała przez nie­miecką gra­nicę. Szczę­ka­li­śmy z zimna gło­śno zębami w otwar­tych cię­ża­rów­kach. Śnieg na prze­mian z desz­czem uroz­ma­icał „radość z prze­jażdżki”. Doje­cha­li­śmy do Wessel, prze­to­czy­li­śmy się przez Duis­burg, obok hut, sta­lowni i fabryk Zagłę­bia Ruhry. W Düsseldorfie mały Fran­ken­busch pod­sko­czył z pod­nie­ce­nia:

— Patrz­cie. Tam miesz­ka­łem!

Zaczął machać rękami jak wariat.

— Trzy­maj­cie mnie, miesz­kać tu, teraz!

Unterscharführer Geyer, dowódca naszej dru­żyny wcią­gnął go z powro­tem za pasek.

Popo­łu­dniu słońce na krótką chwilę prze­biło się przez war­stwę chmur. Kate­dra w Kolo­nii stała w peł­nej kra­sie. Bata­lion doje­chał do Königswinter.

— Wysia­dać! — padł roz­kaz.

Tłum miesz­kań­ców szybko zebrał się na placu małego, ślicz­nego mia­steczka. Kiedy untersturmführer Dre­xler poin­for­mo­wał zebraną kom­pa­nię, że spę­dzimy noc na kwa­te­rach pry­wat­nych, Hans kop­nął mnie kola­nem tak, że nie­mal wypu­ści­łem kara­bin z ręki. Co za drań! Ale ja też byłem szczę­śliwy. Słowa „kwa­tery pry­watne” były jak muzyka dla naszych uszu. Na komendę „bacz­ność” nasze buty zadud­niły jak jeden grzmot. Nie­długo potem jakiś sta­ru­szek pro­wa­dził mnie na kwa­terę.

Mała winiar­nia ożyła. Śpie­wa­li­śmy i koły­sa­li­śmy się, trzy­ma­jąc się za ramiona, aż trzę­sły się stare, zady­mione kro­kwie. I wtedy Toni wycią­gnął akor­deon — pomimo zakazu posia­da­nia rze­czy oso­bi­stych, ta bez­kształtna skrzynka przy­je­chała z nami, ukryta mię­dzy skrzy­niami z amu­ni­cją — nastrój osią­gnął apo­geum. Zaśpie­wa­li­śmy:

— Tyrol­czyk poszedł na polo­wa­nie… Wysoko nad alpej­ską łąką…

Toni zaczął jodło­wać:

— Gdzie Eisack3 się toczy…

Zgiełk ścią­gał wię­cej i wię­cej gości z ulicy oraz naszych zwierzch­ni­ków. Mała winiar­nia była pełna wybu­chów śmie­chu. Mój gospo­darz, który mnie tu przy­cią­gnął, klep­nął mnie w ramię z entu­zja­zmem:

— Wy na pewno jeste­ście sza­loną bandą!

Wkrótce przed dwu­dzie­stą drugą drzwi otwo­rzyły się na oścież i nasz „Stary” wszedł do środka. Pokrę­cił głową dookoła i z wysoko unie­sio­nymi brwiami, pró­bo­wał wzro­kiem prze­bić zasłonę dymu tyto­nio­wego. Wresz­cie rado­sny uśmiech poja­wił się na jego twa­rzy i burk­nął:

— Dalej, nie prze­ry­wać!

Palce Toniego ponow­nie spo­częły na kla­wi­szach. Szybko nimi prze­bie­rał i znowu śpie­wał pieśń o Eisack. Wie­dzie­li­śmy, że był to chwy­ta­jący za duszę i serce ulu­biony utwór naszego dowódcy. Toni po raz ostatni gło­śno zajo­dło­wał, a potem wsta­li­śmy jed­no­cze­śnie. Nad­szedł czas na nas! „Stary” roze­śmiał się. Wie­dzie­li­śmy, dla­czego poja­wił się w sali tuż przed dzie­siątą wie­czo­rem. Chciał nas spraw­dzić! Biada tym, któ­rzy pozo­stali na sie­dząco, kiedy on wszedł. Przy pierw­szej oka­zji dałby nam tak mocno w tyłek, że nie byłoby na co zało­żyć spodni. Oczy­wi­ście nie miał poję­cia, że mru­ga­li­śmy i szep­ta­li­śmy poro­zu­mie­waw­czo w cza­sie śpiewu. Był wyraź­nie poru­szony i gdy już się­ga­li­śmy po czapki i pasy, zawo­łał:

— Gasić świa­tła o godzi­nie 24:00!

Toni wycią­gnął głę­bo­kie wes­tchnie­nie z instru­mentu i wtedy naprawdę zebra­li­śmy się do wyj­ścia. To był burz­liwy i cudowny wie­czór. Dowódca kom­pa­nii został do końca i z zapa­łem śpie­wał z nami. Po raz pierw­szy, jak długo był dowódcą kom­pa­nii, „Stary” czuł się tak roz­luź­niony. Lata póź­niej dowie­dzia­łem się, że zgi­nął jako dowódca bata­lionu i kawa­ler Krzyża Rycer­skiego.

Kiedy następ­nego dnia wła­zi­li­śmy na cię­ża­rówki, nikt nie był w sta­nie potwier­dzić, że kom­pa­nia była „w for­mie”. Alko­hol i krótka noc spo­wo­do­wały, że byli­śmy dwa razy bar­dziej zmę­czeni niż nor­mal­nie. Z bla­dymi twa­rzami, spuch­nię­tymi oczami, znu­żone grupki chło­pa­ków sia­dały w cię­ża­rów­kach.

Sil­niki zagrzmiały, zebra­li­śmy się w sobie, aby poma­chać na poże­gna­nie tym wszyst­kim miesz­kań­com, któ­rzy zgro­ma­dzili się na placu, aby nas zoba­czyć po raz ostatni.

W jaw­nym kon­tra­ście do poprzed­niego dnia, kie­ro­wa­li­śmy się na połu­dnie auto­stradą w olśnie­wa­ją­cych pro­mie­niach słońca. Gzie nas nio­sło? Toni stwier­dził:

— To się dzieje… jedziemy do Austrii! To rzut kamie­niem od domu!

Gdy tylko poja­wił się jakiś zjazd z auto­strady, spo­glą­da­li­śmy na pojazd na czele naszej kolumny. Frank­furt pozo­stał za nami, a teraz mija­li­śmy Man­n­heim.

Zapa­dły decy­zje! Nic nie wyszło z szyb­kiej podróży Toniego do Tyrolu. Jesz­cze raz przy­jaź­nie nasta­wiona lud­ność przy­go­to­wała pry­watne kwa­tery w małej mie­ści­nie nad gór­nym Renem. A potem prze­kro­czy­li­śmy rzekę i zaczęła się Alza­cja. Samo­chody mozol­nie poko­ny­wały kręte drogi, a nasi kie­rowcy nie mogli zwol­nić, aby unik­nąć zje­cha­nia z pokry­tej śnie­giem i lodem trasy. Nie­je­den raz włosy sta­wały nam dęba, gdy led­wie prze­śli­zgi­wa­li­śmy się bli­sko kra­wę­dzi głę­bo­kich dolin. Te Wogezy to było naprawdę coś!

Przed pół­nocą doje­cha­li­śmy wresz­cie do miej­sca zakwa­te­ro­wa­nia. Mała wio­ska Ouges stała się na kilka tygo­dni naszym nowym domem. Dopiero póź­niej dowie­dzie­li­śmy się, dla­czego nas prze­nie­siono. Nie­miec­kie dywi­zje prze­miesz­czały się dalej do cen­trum Fran­cji, a my mie­li­śmy wypeł­nić powstałą po nich lukę.

W wigi­lię Bożego Naro­dze­nia sta­li­śmy na war­cie przed kan­ce­la­rią kom­pa­nii, koło małego kościoła. Dla mnie, czło­wieka pocho­dzą­cego z mia­sta, taki zimowy wie­czór był spe­cjal­nym prze­ży­ciem pomimo przy­działu do służby war­tow­ni­czej, a może wła­śnie dla­tego. Głę­boka cisza zale­gła nad zasy­paną śnie­giem wio­ską. Kole­dzy, któ­rzy kwa­te­ro­wali w pustych domach, poszli już do łóżek. Jedyne świa­tło poły­ski­wało słabo z okna war­towni. Prze­by­wali tam nie peł­niący służby war­townicy. Może koń­czyli ostatni poncz, który dostar­czył szef kom­pa­nii. Spoj­rze­nie na jasne, gwiaź­dzi­ste niebo wska­zy­wało, że jutro z pew­no­ścią będzie znowu bar­dzo zimno.

Około pół­nocy wiej­skie uliczki oży­wiły się. Ze wszyst­kich stron do kościoła scho­dzili się Fran­cuzi — kobiety i męż­czyźni. Jak duchy zni­kali w małych, bocz­nych drzwiach. Grube mury nie prze­pusz­czały żad­nego dźwięku, więc pano­wała cisza jak przed­tem. Tylko świa­tło świec, prze­do­sta­jące się przez kolo­rowe witraże okienne, rzu­cało odblask na śnieg pod kościo­łem.

Potem jed­nak pod­nio­sły się potężne tony orga­nów i śpiewu zgro­ma­dzo­nych, a mury już nie były prze­szkodą. Ocza­ro­wany słu­cha­łem pie­śni świą­tecz­nych, a w myślach wędro­wa­łem do stron rodzin­nych. W tej chwili moi rodzice i brat praw­do­po­dob­nie sie­dzieli w salo­nie. Mia­łem nadzieję, że otrzy­mali paczkę świą­teczną z Holan­dii!

Muzyka orga­nowa skoń­czyła się. Ludzie opu­ścili kościół i wkrótce ponow­nie zna­leźli się w małych domach ze spa­dzi­stymi dachami. Wszystko trwało zale­d­wie godzinę, teraz ponow­nie zapa­no­wała cisza. Tro­chę śniegu spa­dło z nieba i tylko chrzęst butów na twardo udep­ta­nym grun­cie prze­ry­wał ciszę.

Za mną zaskrzy­piały drzwi. To Hans przy­szedł mnie zmie­nić.

***

Zakaz wyda­wa­nia prze­pu­stek został cof­nięty! To była naj­waż­niej­sza rzecz, jaką szef kom­pa­nii miał do zako­mu­ni­ko­wa­nia oddzia­łowi. Je też zna­la­złem się na liście urlo­po­wej. Mie­li­śmy się spa­ko­wać natych­miast. O dzie­więt­na­stej cię­ża­rówka miała nas zawieźć do Vesoul. A potem usły­sza­łem:

— Rozejść się!

Pogna­łem jak łasica z powro­tem do kwa­tery. Hans też nale­żał do grupy szczę­śliw­ców. Ale nie mógł powstrzy­mać się od narze­ka­nia:

— Mam nadzieję, że tym razem będziemy mieli wię­cej szczę­ścia!

— Ty stara sowo, nie bądź takim pesy­mi­stą! — odpar­łem.

Czas pły­nął powoli do dzie­więt­na­stej i punk­tu­al­nie sta­wi­li­śmy się przed kan­ce­la­rią. Jupp wrę­czył nam papiery. Zazgrzy­tały hamulce cię­ża­rówki i ośmiu żoł­nie­rzy, chęt­nych do wyjazdu, wsko­czyło na skrzy­nię ładun­kową.

Jakieś dzie­sięć kilo­me­trów od Vesoul sil­nik zaczął zaci­nać się i wkrótce zgasł zupeł­nie. Kie­rowca pró­bo­wał wszel­kich sztu­czek, aby przy­wró­cić go do życia. Nic nie dzia­łało. Sil­nik nie chciał zapa­lić.

— Widzisz, co mówi­łem! Teraz spóź­nimy się na pociąg i stra­cimy cały dzień — narze­kał Hans.

— Chodź­cie tu, wie­śniaki i pchaj­cie — krzy­czał kie­rowca.

Nie mie­li­śmy innego wyboru. Poplu­li­śmy w dło­nie i pcha­li­śmy pojazd ze wszel­kich sił. Raz po raz prze­wra­ca­li­śmy się na oblo­dzo­nej i śli­skiej dro­dze. Kie­rowca, stary kapral, zafun­do­wał nam nie­złą mękę.

— Jeśli wam się nie uda, to wasza wina.

Od razu mu odpo­wie­dzia­łem.

— Ty cym­bale! Dla­czego musia­łeś wybrać to stare pudło? Jeśli nie potra­fisz wpra­wić w ruch tego gru­chota, to co będzie, jeśli sytu­acja sta­nie się naprawdę poważna.

Byli­śmy wście­kli. Gdy wresz­cie dosta­li­śmy prze­pustki, ten stary złom popsuł wszystko.

— Nędzna kupa złomu! Ruszaj!

Sil­nik jakby usły­szał groźby i zawar­czał, po czym wszedł na wyso­kie obroty. To stare pudło sko­czyło do przodu, a my padli­śmy na śnieg. Ale to nas już nie obcho­dziło. Zerwa­li­śmy się na równe nogi, łapiąc oddech — udało się! Byli­śmy szczę­śliwi. Dzie­sięć minut przed odjaz­dem pociągu bie­gli­śmy przez bramę sta­cji.

Rozdział 2. Jak zostaje się kurierem motocyklowym

2 Jak zostaje się kurie­rem moto­cy­klo­wym

Hans, Hein­rich i ja otrzy­ma­li­śmy roz­kaz zamel­do­wa­nia się w kan­ce­la­rii bata­lionu. Dzień wcze­śniej wró­ci­li­śmy z prze­pu­stek — cudowne dni spę­dzone w domu teraz nale­żały do prze­szło­ści. To było po pro­stu nie­sa­mo­wite obu­dzić się „bez gwizdka” sier­żanta… pić leni­wie kawę z mamą… spę­dzać cale dnie na robie­niu tego, na co ma się ochotę. Sie­dzia­łem z ojcem w cie­płym salo­nie i słu­cha­łem, jak opo­wia­dał o pracy albo bawi­łem się z bra­tem minia­tu­ro­wymi pocią­gami.

— W sercu jesteś dziec­kiem — powie­działa mama. — Twoi kole­dzy powinni cię teraz zoba­czyć.

— A co, gdyby zoba­czyli? Byliby szczę­śliwi, gdyby mogli w naszym cie­plut­kim salo­nie leżeć na pod­ło­dze, zamiast peł­nić nudną służbę gdzieś na mro­zie.

W kan­ce­la­rii szef kom­pa­nii oznaj­mił nam, że ze skut­kiem natych­mia­sto­wym zosta­niemy prze­nie­sieni do bata­lionu moto­cy­klo­wego [SS-Kradschützen Bat­ta­il­lon „Reich”]. Mamy tam się zamel­do­wać o ósmej rano. Wydu­si­li­śmy z sie­bie słabe „Jawohl” i wkrótce potem sta­li­śmy na wiej­skiej ulicy. Prze­nie­sie­nie nie było czymś, co mogli­śmy prze­wi­dzieć. Ale co do gada­nia miał zwy­kły żoł­nierz? Jest prze­py­chany w kółko, w tę i z powro­tem, jak dyk­to­wała ogólna sytu­acja. Smutno musieć opusz­czać bli­ski krąg przy­ja­ciół, z któ­rymi spę­dzi­li­śmy pra­wie rok rado­ści i cier­pień. Wra­ca­li­śmy do kwa­ter zała­mani.

Ale była sobota! Unterscharführer Geyer kie­ro­wał pra­cami porząd­ko­wymi na kom­pa­nii. Zamel­do­wa­li­śmy mu o naszych prze­no­si­nach. Nasi kole­dzy nad­sta­wiali uszu i usły­szeli o tym. Geyer był dowódcą naszej dru­żyny przez około sześć mie­sięcy — porządny i uczciwy chło­pak. Uwa­ża­li­śmy go za wzo­rzec pod­ofi­cera. Nie dla­tego, że dzięki niemu mie­li­śmy „lek­kie życie”, albo że pozwa­lał nam czę­sto ucie­kać przed obo­wiąz­kami. O, nie! Wiele razy dawał nam nie­źle popa­lić. To był spo­sób, aby wyszko­lić nas na żoł­nie­rza, jakim on sam był. Pocho­dził gdzieś z Bawa­rii, a był z zawodu cel­ni­kiem.

Byli­śmy zbie­ra­niną chło­pa­ków, pocho­dzą­cych z całych Nie­miec. Naj­star­szy był Willy Balz. Minęły mie­siące, nim dowie­dzie­li­śmy się, że był feld­me­isterm w RAD4. Feld­me­ister był naj­wyż­szym stop­niem pod­ofi­cer­skim w tej orga­ni­za­cji. Na ochot­nika wstą­pił do Waf­fen-SS i tak jak my wszy­scy musiał zaczy­nać karierę jako pro­sty strze­lec. Przy­jął to spo­koj­nie i zno­sił ze sto­icką obo­jęt­no­ścią, która oddzia­ły­wała rów­nież na nas. Kiedy sytu­acja sta­wała się nie­mal bez­na­dziejna, wtedy zer­ka­li­śmy na Wil­liego i to poma­gało. Spo­tka­łem go póź­niej gdzieś pod Moskwą, gdy był już untersturmführerem, gdzie rów­nież zna­lazł swój grób. Pocho­dził ze Schwarz­waldu.

Naj­spo­koj­niej­szy spo­śród nas był praw­do­po­dob­nie Bren­ner, młody Nie­miec etniczny z Tran­syl­wa­nii. Peł­nił służbę w ciszy i bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi. Rich­ter był ber­liń­czy­kiem, jego dokładną prze­ciw­no­ścią. Nazwa­nie jego ust „jadaczką” to deli­katne okre­śle­nie. Pomimo hała­śli­wego stylu, miał złote serce.

Hein­rich Plec­ker został maskotką naszej grupy. Miał wszyst­kiego szes­na­ście lat, ale był uro­dzo­nym żoł­nie­rzem. Nikt nie był lep­szy od niego w kroku defi­la­do­wym. Pocho­dził z Dol­nej Nad­re­nii.

Fran­ken­bush z Zagłę­bia Ruhry zda­wał się być ocię­żały umy­słowo. Geyer zawsze wyja­śniał mu każdy roz­kaz dwu­krot­nie. Ale gdy już pojął coś, wyko­ny­wał to dobrze. Czego nie zawsze można powie­dzieć o naszej resz­cie!

Wspo­mniany wcze­śniej Toni, pocho­dził z Połu­dnio­wego Tyrolu i maczał palce we wszyst­kich dra­kach. Był wir­tu­ozem gry na akor­de­onie, czym uprzy­jem­niał wiele wie­czo­rów. Inne kom­pa­nie nam go zazdro­ściły. Kiedy 3 kom­pa­nia masze­ro­wała przez Arn­hem i śpie­wała pio­senkę o rzece Eisack, Toni jodło­wał tak, że miej­scowi Holen­drzy zaczęli się mimo­wol­nie uśmie­chać.

Hans Fuerer był dostar­czy­cie­lem „racji cywil­nych”. Jego rodzice pro­wa­dzili wiel­kie gospo­dar­stwo rolne w Goł­dapi w Pru­sach Wschod­nich i regu­lar­nie przy­sy­łali mu ogromne paczki z żyw­no­ścią.

Zastępcą dowódcy dru­żyny był stur­mann Waid. Cichy typ, chęt­nie prze­ka­zu­jący nam dobre rady. Nie potra­fiłby skrzyw­dzić muchy. Uro­dził się na wybrzeżu Morza Pół­noc­nego.

Pocho­dząc z cen­tral­nej czę­ści Nie­miec, dopeł­nia­łem ten obraz. Wszy­scy z naszej dru­żyny uwiel­biali sport. A teraz zapa­dła decy­zja że mamy odejść z tej grupy! Jesz­cze raz Geyer pocie­szał nas, jak potra­fił:

— Jak myśli­cie, w ilu oddzia­łach byłem, nim dołą­czy­łem do was? To nie będą wasze ostat­nie prze­no­siny. Waf­fen-SS jest nowe i roz­ra­sta się, więc należy spo­dzie­wać się prze­su­nięć. Wszę­dzie są dobrzy kum­ple. Znam was, chłopcy i wiem, że szybko doga­da­cie z się z nimi i to bez pro­ble­mów.

Willy wycza­ro­wał butelkę wódki, opo­wie­dział kilka histo­rii z RAD i pomógł odzy­skać dobry nastrój.

Zamel­do­wa­li­śmy się w kan­ce­la­rii i obła­do­wani jak muły powle­kli­śmy się przez sie­dem kilo­me­trów do Vitrey. Na­dal czu­li­śmy drże­nie kolan. Poże­gnalne spo­tka­nie poprzed­niego wie­czora ze starą drużną był mocno zakra­piane. Stop­niowo dowia­dy­wa­li­śmy się, że Vitrey było tylko począt­kiem wędrówki. Dowódca naszego plu­tonu, untersturmführer Schädlich, rów­nież poka­zał się w bata­lio­nie moto­cy­klo­wym. Kilku chło­pa­ków zna­la­zło się w 4 kom­pa­nii moto­cy­klo­wej [4./SS-Kradschützen Bata­il­lon „Reich”], a reszta tra­fiła do nowo stwo­rzo­nego bata­lionu dział sztur­mo­wych [SS-Sturmgeschütz-Abte­ilung „Reich”].

Zgod­nie z regu­la­mi­nem zamel­do­wa­li­śmy się w kan­ce­la­rii sztabu bata­lionu, a tam dowie­dzie­li­śmy się, że ja i Hans zosta­li­śmy przy­dzie­leni do dru­żyny kurie­rów moto­cy­klo­wych, zaś Hein­rich miał przy­dział do 4 kom­pa­nii. Spo­tka­łem go kil­ka­krot­nie w Rosji i Ser­bii, a ostatni raz wpa­dłem na niego w 1944 roku, gdy był sier­żan­tem szta­bo­wym [Hauptscharführerem] pod­czas walk w Zagłę­biu Saary.

Jak udało mi się póź­niej usta­lić, my dwaj i wysoki Arm­bu­ster, który został czoł­gi­stą, jako jedyni z całego sta­rego plu­tonu prze­ży­li­śmy wojnę. Tak było, jeśli przyj­miemy, że nie zgi­nęli w koń­co­wych wal­kach 1945 roku. To sporo mówiło o histo­rii 30 chło­pa­ków, któ­rzy mieli śred­nio po 18 lat!

— Czło­wieku, co my tutaj robimy? — jęczał Hans. — Czy umiesz jeź­dzić na moto­cy­klu?

— Ja? W żad­nym razie! Wiem tylko, że wygląda jak… dwa koła z rurą wyde­chową z tylu, z przodu kie­row­nica, a przede wszyst­kim robi dużo hałasu… i nic wię­cej!

Jak dotąd mie­li­śmy tylko blade poję­cie, czym była „dru­żyna kurier­ska”, a reszta tej służby była dla nas zupełną tajem­nicą. Ale jak już się nauczy­li­śmy, woj­skowe okre­śle­nie „ja tego nie potra­fię” w zasa­dzie dla nas nie ist­niało. Na służ­bie można nawet nauczyć mysz śpie­wać, to dla­czego nie można nauczyć prze­cięt­nego strzelca jeź­dzić na moto­cy­klu?

Dru­żyna kurie­rów moto­cy­klo­wych kwa­te­ro­wała w dwu­po­zio­mo­wym budynku. Kilku ludzi wyle­gi­wało się na łóz­kach polo­wych i led­wie rzu­ciło na nas okiem. Upcha­li­śmy nasze rze­czy w dwóch pustych szaf­kach i cze­ka­li­śmy na to, co nam zgo­to­wał los. Gdy roz­ma­wia­li­śmy z naszymi nowymi towa­rzy­szami broni, dowie­dzie­li­śmy się, że przy­byli tu zaled­wie kilka dni przed nami, cho­ciaż mieli tę prze­wagę, że już szko­lili się w jeź­dzie na moto­cy­klach.

— Wy macie dobrze… my nie mamy poję­cia o jeź­dzie na moto­rach — przy­znał Hans z waha­niem.

— No, cóż, moi przy­ja­ciele, czego macie nadzieję się tutaj nauczyć? — uśmiech­nął się kpiąco pie­go­waty mło­dzie­nia­szek.

Wście­kłem się.

— Patrz, dupku, czy myślisz, że zgło­si­li­śmy się tutaj na ochot­nika do waszego cudow­nego oddziału? Z pew­no­ścią wole­li­by­śmy pozo­stać ze sta­rymi kum­plami.

— Dobrze, dobrze — powie­dział pojed­naw­czo stur­mann — opa­nuj się i pocze­kaj. My też przy­szli­śmy tu z róż­nych oddzia­łów i też wolimy sta­rych kum­pli.

Wtedy drzwi się otwo­rzyły i sta­nął w nich smu­kły plu­to­nowy [unterscharführer], choć raczej śred­niej budowy ciała.

— Nazy­wam się Bach­meyer i mam nadzieję, że się doga­damy. Mamy stwo­rzyć dru­żynę kurie­rów w nowo powsta­łym bata­lio­nie moto­cy­klo­wym naszej dywi­zji i od jutra rana zaczy­namy służbę.

Potem przed­sta­wi­li­śmy się, poda­jąc nazwi­ska, numery poprzed­nich jed­no­stek i z jakiego zakątka Nie­miec pocho­dzimy. Bach­meyer ni­gdy nie posta­wił zasad­ni­czego pyta­nia, czy potra­fimy jeź­dzić na moto­cy­klach. Wie­dział, że byli­śmy przy­pad­kową zbie­ra­niną i po pro­stu brał to, co mu dawano.

Sta­no­wi­li­śmy mie­szaną grupę, jak to było wszę­dzie indziej w Waf­fen-SS. Sze­re­go­wiec [stur­mann] mający już dobre 25 lat, był stary w porów­na­niu z nami osiem­na­sto- albo dzie­więt­na­sto­lat­kami. Nazy­wał się Wolf i pocho­dził z Turyn­gii. Jak się wkrótce oka­zało, był pierw­sza klasa. Pie­go­waty chło­pa­czek nazy­wał się Bela i pocho­dził z Pomo­rza. Zipp i Huber byli Szwa­bami z oko­lic Stut­t­gartu i posłu­gi­wali się chro­pa­wym akcen­tem. Schwenk pocho­dził z Man­n­heim, a Wagner z wybrzeża Morza Pół­noc­nego. A do tego jesz­cze Hans i ja.

Przy jedze­niu już byli­śmy opa­no­wani. Co miało się jed­nak zda­rzyć ran­kiem, kiedy będziemy zaj­mo­wać się moto­cy­klami?

— Tak, tak, wy żało­sne bękarty, jeste­ście bli­scy utraty tył­ków!

Oczy­wi­ście to mógł być tylko Bela. Grał mi na ner­wach i chcia­łem mu dać odpo­wied­nią ripo­stę.

— Zamknij jadaczkę i chodź ze mną. Zor­ga­ni­zuj nam odpo­wiedni kurs nauki jazdy!

Powie­dziane i zro­bione! Zszedł z nami na par­ter budynku.

W swoim cza­sie to musiał być duży maga­zyn. Teraz to był park moto­cy­klowy. Sześć błysz­czą­cych NSU stało wzdłuż dłuż­szej ściany hali. Bela wypro­wa­dził jeden z nich, włą­czył sil­nik i prze­je­chał peł­nymi łukami w tę i z powro­tem. Szczęki opa­dły nam ze zdzi­wie­nia, kiedy ujrze­li­śmy mistrzow­ską łatwość Beli w jeź­dzie na traj­ko­czą­cej maszy­nie. Naprawdę wie­dział, do czego słu­żyła. Pomy­śla­łem, że ni­gdy nie osią­gnę takiego mistrzo­stwa. A potem zaczą­łem prze­kli­nać daw­nego dowódcę za to, że prze­niósł mnie do tego oddziału.

Bela zatrzy­mał motor i obja­śnił jak go włą­czyć, gdzie jest pokrę­tło gazu, zapłon oraz prze­zna­cze­nie wszyst­kich innych mane­tek i peda­łów.

— A teraz, twoja kolej na jazdę!

Pchnął maszynę w moje ręce. Roz­ruch poszedł cał­kiem dobrze, poza tym, że pedał roz­rusz­nika odsko­czył i ude­rzył mnie w goleń.

— Tak… teraz… wsia­daj… pusz­czaj powoli sprzę­gło i dodaj gazu.

Puści­łem sprzę­gło naprawdę powoli, ale doda­łem za dużo gazu. Gdyby Bela mnie nie przy­trzy­mał, prze­wró­cił­bym się razem z moto­rem.

— Nie ma się co mar­twić… spró­buj jesz­cze raz — zaśmiał się z wyż­szo­ścią nauczy­ciela. — Nie musisz dawać od razu całego gazu.

Tym razem robi­łem wszystko bar­dzo ostroż­nie, dokład­nie jak wyja­śniał. Cud nie­by­wały, ale maszyna ruszyła. Ale niech to dia­bli, jak ją zatrzy­mać? Bela wyja­śnił wszystko poza tym, gdzie znaj­do­wały się hamulce — albo może zapo­mnia­łem tę część lek­cji. Drzwi pro­wa­dzące na ulicę były bli­żej i bli­żej. Ale były zamknięte. Kole­dzy darli się:

— Hamu­lec! Hamu­lec!

Ale na Boga, gdzie on był? Przez czy­sty przy­pa­dek naci­sną­łem czub­kiem buta na jakiś pedał i z pod­nie­ce­nia „zabi­łem maszynę”, jak nazwał to Bela. Hans był następny w kolejce. Dzięki tej lek­cji każdy z nas przy­naj­mniej wie­dział, jak włą­czyć sil­nik moto­cy­kla, a gdy­by­śmy nie za bar­dzo wario­wali, to potra­fi­li­by­śmy już na nim porząd­nie pojeź­dzić.

W końcu Bela wyra­ził coś w rodzaju pochwały:

— Może na­dal wyglą­da­cie jak małpy sie­dzące na gru­cho­cie, ale coś już poj­mu­je­cie.

Można uznać, że był to owocny wie­czór. Dowie­dzie­li­śmy się, że Bela miał 19 lat i naprawdę znał się na moto­cy­klach. Jego rodzice na tar­gach i jar­mar­kach poka­zy­wali sztuczki zwią­zane z jazdą na pio­no­wych ścia­nach spe­cjal­nych beczek. Począt­kowo Bela sia­dał z nami na sie­dze­niu dla pasa­żera jako instruk­tor. Potem to już sami robi­li­śmy dia­bel­skie sztuczki na drew­nia­nej ścia­nie. Pozna­wa­li­śmy się coraz lepiej, a on oka­zał się być solid­nym kum­plem, jakiego gdzie indziej trudno naprawdę zna­leźć. Inni kum­ple oka­zali się rów­nie sym­pa­tyczni. Wie­dzia­łem już, że mimo wszystko nie wysze­dłem źle na zmia­nie jed­nostki.

Następ­nego dnia wypchnę­li­śmy moto­cy­kle na ulicę i cze­ka­li­śmy na Bach­mey­era. Wolf zło­żył mel­du­nek, a nasz sier­żant zaczął dzień służby sło­wami:

— Już umie­cie jeź­dzić. Zro­bimy sobie prze­jażdżkę, a na koniec sfor­mu­jemy kon­wój.

Mie­li­śmy jesz­cze szansę, aby przy­znać, że nie potra­fimy pew­nie jeź­dzić na moto­cy­klach. Może jazda po hali była tylko zabawą albo byli­śmy zbyt tchórz­liwi — w każ­dym razie trzy­ma­li­śmy gęby zamknięte na kłódkę.

— Wolf, ty zaczy­nasz!

Wolf ruszył na maszy­nie i skrę­cił. Szybko znik­nął za rogiem hali. Patrzy­li­śmy z Han­sem, jak inni robili to samo, a my mie­li­śmy jechać jako ostatni.

Począt­kowo sil­nik mojej maszyny dła­wił się. Nie pomy­śla­łem, że trzeba włą­czyć ssa­nie, ale potem zaczął pra­co­wać cicho i mia­rowo. Tro­chę nie­uf­nie wdra­pa­łem się na sio­dełko i uzna­łem, że nie było tak źle. Jadę! Na pro­stym odcinku szło mi lepiej niż dzień wcze­śniej w wąskiej hali.

Co ty wiesz o sobie — pomy­śla­łem w dro­dze do Ouge. Jecha­łem bez żad­nych pro­ble­mów To był odu­rza­jący pęd powie­trza, więc doda­łem wię­cej gazu. Wkrótce byłem przy wjeź­dzie do mia­sta i nie mogłem docze­kać się widoku zadzi­wio­nych twa­rzy kum­pli z mojej sta­rej kom­pa­nii. Tak jest, chłopcy, teraz może­cie mi zazdro­ścić!

Chło­paki ze sta­rej kom­pa­nii stali przed drzwiami kan­ce­la­rii. Przy­ło­ży­łem palec do klak­sonu, naci­sną­łem go i wyprę­ży­łem dum­nie pierś. Jak na roz­kaz, wszy­scy gapili się na mnie. Szef kom­pa­nii patrzył ze zło­ścią, gdyż chyba pomie­sza­łem mu tym klak­so­nem jakieś plany. Dał znak, abym zje­chał na bok i zatrzy­mał się. Ja też tego chcia­łem, ale naj­zu­peł­niej zapo­mnia­łem, jak to zro­bić. Naprawdę to była moja pierw­sza, samo­dzielna jazda w tere­nie. Oberscharführer Straub odsko­czył dla bez­pie­czeń­stwa kilka kro­ków i wresz­cie się zatrzy­małem. W zasa­dzie leża­łem razem z moto­cy­klem na jezdni.

Uży­łem tylko przed­niego hamulca ręcz­nego i prze­le­cia­łem przez koło. Sądzi­łem do tej pory, że hamu­lec to hamu­lec. Skąd mogłem wie­dzieć o róż­nych skut­kach dzia­ła­nia hamul­ców ręcz­nego i noż­nego, przed­niego i tyl­nego. Wokół mnie roz­legł się nie­po­wstrzy­many śmiech wszyst­kich chło­pa­ków z kom­pa­nii. Nawet szef kom­pa­nii ryczał ze śmie­chu. A jakby tego jesz­cze było mało, poja­wił się w tym momen­cie mój stary dowódca, obersturmführer Dre­xler, pokrę­cił głową i zapy­tał z tro­ską w gło­sie:

— A poza tym wszystko z tobą w porządku?

Wyda­wało mi się, że moi sta­rzy kum­ple umie­rali ze śmie­chu. Ze zde­ner­wo­wa­nia nie wyczu­łem sensu pyta­nia. Kolejna salwa śmie­chu była rów­nie bole­sna. Zro­bi­łem się czer­wony jak burak, mru­cza­łem coś o „wred­nym towa­rzy­stwie” sta­wia­jąc motor na koła, a w tym cza­sie szef kom­pa­nii pró­bo­wał przy­wró­cić porzą­dek w sze­re­gach, aby zdać dowódcy raport. Kuś­ty­ka­jąc, pcha­łem maszynę na bok, aby znik­nąć z pola widze­nia tej bandy.

Jeśli cho­dzi o moto­cykl, to tylko jeden pod­nó­żek był lekko zgięty. Bałem się na nim opie­rać, więc odbi­łem się nogą od ziemi i odje­cha­łem. W Vitrey jakimś cudem nie zauwa­żyli mojej prze­dłu­ża­ją­cej się nie­obec­no­ści. Tylko Bela, stary lis, dostrzegł, że pod­nó­żek zwi­sał bez­wład­nie z ramy moto­cykla i puścił do mnie oko.

Wyje­cha­li­śmy grupą w kie­runku Lan­ges, które z daleka wyglą­dało cudow­nie, usy­tu­owane na skraju wyso­kiego pła­sko­wyżu. Tym razem wszystko obyło się bez kło­po­tów.

Kolejne dni wypeł­niała nauka czy­ta­nia map, korzy­sta­nia z kom­pa­sów i zapa­mię­ty­wa­nie sym­boli tak­tycz­nych róż­nych jed­no­stek. Bach­meyer wysy­łał nas w nocy, aby­śmy nauczyli się orien­ta­cji w tere­nie na pod­sta­wie poło­że­nia gwiazd. Nie pozwa­lał, aby­śmy szko­lili się po łeb­kach, więc było ono cho­ler­nie podobne do pod­sta­wo­wego tre­ningu rekru­tów.

Bata­lion powoli nabie­rał kształtu. W dużej mie­rze skła­dał się z kom­bi­no­wa­nych kom­pa­nii z poszcze­gól­nych puł­ków. Więk­szość z nas była w armii już od ponad roku, a kilku nawet brało udział w kam­pa­niach w Pol­sce i Fran­cji. Byli­śmy bez wyjątku z ochot­ni­czego poboru z 1939 i 1940 roku, a sturmbannführer Zehen­der two­rzył bata­lion we wła­snym, autor­skim stylu. Zaję­cia polowe odby­wały się na szcze­blu kom­pa­nii i bata­lionu. A ich uko­ro­no­wa­niem były ćwi­cze­nia we współ­dzia­ła­niu wszyst­kich jed­no­stek dywi­zji. Jej dowódca, gruppenführer SS Hau­ser mógł być zado­wo­lony z tego, co widział.

Pew­nego dnia unik­ną­łem dosłow­nie o włos trzech dni aresztu. Wszystko zaczęło się wcze­śnie rano. Jak zawsze, każ­dego dnia porząd­ko­wa­li­śmy naszą salę, czyli ście­li­li­śmy łóżka i cze­ka­li­śmy na pod­ofi­cera dyżur­nego. Wtedy zja­wił się, stu­ka­jąc butami na scho­dach, kapral [rottenführer] Bauer, szewc bata­lio­nowy.

Wolf zdał mu raport. Bauer zro­bił gniewną minę i łaził od szafki do szafki. Ewi­dent­nie szu­kał cze­goś, do czego mógłby się przy­cze­pić. Rzadko się zda­rzało, aby pod­ofi­ce­rem dyżur­nym był kapral, ale tak wła­śnie było tego dnia z Bau­erem. Nie zna­lazł niczego god­nego uwagi w szaf­kach. Prze­niósł spoj­rze­nie na łóżka polowe, przy­glą­dał się im dokład­nie, jakby porów­ny­wał je z regu­la­mi­nem. Gapił się i gapił. Już zaczy­na­li­śmy się śmiać. Pod­szedł do okna i wtedy stało się!

Bela, który był zbyt leniwy, aby wypa­sto­wać buty poprzed­niego wie­czora, zde­cy­do­wał w pośpie­chu, że wywiesi je za oknem, gdy tylko usły­szał kroki na scho­dach. Myślał, że będą poza zasię­giem wzroku pod­ofi­cera dyżur­nego. Mylił się okrut­nie. Bauer wychy­lił się przez okno. Szarp­nął ręką tylko raz i „dowód zbrodni” spadł z pierw­szego pię­tra na ulicę. Na szczę­ście nie było nikogo poni­żej i nikt nie dostał butami w głowę! Wście­kły Bauer obró­cił się i prze­le­ciał przez salę jak tor­nado, odpy­cha­jąc łóżka i wyrzu­ca­jąc zawar­tość sza­fek. Sza­lał jak furiat, prze­wra­ca­jąc wszystko do góry nogami. Goto­wa­li­śmy się z wście­kło­ści.

— Głupi sukin­syn — wyrwało mi się bez­wied­nie z ust.

Chcia­łem powstrzy­mać się, ale było już za późno.

— Kto to powie­dział? — wrza­snął Bauer.

— Ja, rottenführer — powie­dzia­łem, pod­kre­śla­jąc iro­nicz­nie jego sto­pień. Było mi już wszystko obo­jętne.

— Doigra­łeś się. Opi­szę to wszystko w rapor­cie.

Pięt­na­ście minut sta­łem przed sze­fem kom­pa­nii. Wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom nie miał dużo do powie­dze­nia, jedy­nie, abym zamel­do­wał się o jede­na­stej u adiu­tanta bata­lionu. Unterscharführer Bach­meyer dobrze wyko­rzy­stał czas, jaki miał do dys­po­zy­cji, dając mi nie­zły wycisk. Mia­łem zruj­no­wany cały dzień, ponie­waż wie­dzia­łem, że nie mia­łem racji w całej afe­rze. Dyżurny pod­ofi­cer to dyżurny pod­ofi­cer i nie­ważne, kto peł­nił tę funk­cję. Mogli­śmy jedy­nie potem zamel­do­wać o jego zacho­wa­niu sze­fowi kom­pa­nii, ponie­waż zabro­nione było ruj­no­wa­nie łóżek i wyrzu­ca­nie rze­czy z sza­fek. Teraz jed­nak sprawy bie­gły już wła­snym torem.

Dokładne o jede­na­stej sta­łem przed adiu­tan­tem w wypo­le­ro­wa­nym heł­mie, butach wypa­sto­wa­nych na glanc, w nie­ska­zi­tel­nym mun­du­rze, ale serce ze stra­chu pod­cho­dziło mi do gar­dła. Wie­dzia­łem, że skoń­czyć mogę jedy­nie w aresz­cie kosza­ro­wym albo z zaka­zem opusz­czana rejonu zakwa­te­ro­wa­nia

Zaczął sło­wami:

— Czy wiesz, dla­czego tu jesteś?

— Tak jest, untersturmführer.

— Czego się spo­dzie­wasz?

— Zakazu opusz­cza­nia koszar.

— To już skoń­czy­li­śmy dys­ku­sję, prawda?

Szu­ka­łem jakiejś sen­sow­nej odpo­wie­dzi.

— Jest coś, co musisz wie­dzieć, porucz­niku — tylko tyle zdo­ła­łem wydu­sić z gar­dła.

— Po wie­czor­nym apelu masz godzinę ćwi­czeń gim­na­stycz­nych, a teraz wynoś się!

Zna­la­złem się pio­ru­nem za drzwiami. Unik­ną­łem zakazu opusz­cza­nia miej­sca zakwa­te­ro­wa­nia.

Jed­nak potem unterscharführer kazał mi się czoł­gać po oko­licy przez błoto, a póź­niej ska­kać z kara­bi­nem trzy­ma­nym w wycią­gnię­tych pro­sto przed sie­bie rękach i śpie­wać „Hop, hop, jeźdźcu, jak spad­niesz, to wtedy zapła­czesz…” i wtedy zaczą­łem się zasta­na­wiać, czy trzy dni zakazu opusz­cza­nia koszar, nie byłyby lep­szym wyj­ściem. Na koniec tej męki kom­plet­nie wyczer­pany powlo­kłem się do koszar. Wdra­pa­łem się na schody, doczła­pa­łem do sali i padłem na łóżko jak worek ziem­nia­ków. Przy­naj­mniej Bauer nie był już u nas wię­cej pod­ofi­ce­rem dyżur­nym.

***

Stło­czeni w cię­ża­rówce jecha­li­śmy do Vesoul. Kilka dni przed­tem zda­li­śmy nasze NSU 250. Mie­li­śmy wró­cić z nowymi maszy­nami. Już sama podróż do mia­sta była przy­jemną sprawą, gdyż ozna­czała przede wszyst­kim zmianę rytmu życia. Dzień w dzień nudzi­li­śmy się, sto­jąc po wie­czor­nym apelu na maleń­kiej sta­cji kole­jo­wej w Vitrey i przy­glą­da­jąc się prze­jeż­dża­ją­cym pocią­gom.

Zatrzy­ma­li­śmy się przed nowymi maszy­nami. Mój Boże, co to były za cuda! Miały naj­mod­niej­szą i naj­bar­dziej szy­kowną syl­wetkę w tam­tym cza­sie. To były BMW 600! Ze zdzi­wie­nia opa­dły nam szczęki. Tele­sko­powe amor­ty­za­tory z przodu i z tyłu, prze­ciw­stawne, poziome cylin­dry, czyli typu bok­ser, manetki zmiany bie­gów nożne i ręczne, w sumie — czego chcieć wię­cej!

Mia­łem tro­chę obaw, jak pro­wa­dzić maszynę po wąskim tra­pie zjaz­do­wym z wagonu kole­jo­wego. Prawda, że mia­łem kilka godzin prak­tyki jazdy na NSU, ale daleko mi było jesz­cze do doświad­czo­nego kie­rowcy! Wszystko jed­nak poszło dobrze i tro­chę póź­niej dum­nie sta­li­śmy na skwe­rze przy­dwor­co­wym obok nowych, błysz­czą­cych moto­cy­kli. Żoł­nie­rze, któ­rzy prze­cho­dzili obok i znali się tro­chę na moto­rach, nie mogli uwie­rzyć, że widzieli takie cuda. Ewi­dent­nie nam zazdro­ścili.

Kiedy już Bach­meyer i dwóch jesz­cze kie­row­ców zje­chało z plat­form kole­jo­wych z nowymi Zündappami 750, poje­cha­li­śmy do koszar! Nie mia­łem jesz­cze doświad­cze­nia, ale już czu­łem dumę z posia­da­nia takiego cuda tech­no­lo­gii. Z zadzi­wia­jącą pręd­ko­ścią prze­mknę­li­śmy przez Vesoul do Vitrey. Wie­dzie­li­śmy już, że te maszyny nie poka­zały jesz­cze gra­nic swo­ich moż­li­wo­ści. Bela śmi­gnął obok mnie. Wyda­wało się, że uśmiech zaj­mo­wał całą jego twarz. Był w swoim żywiole!

Gdy przy­je­cha­li­śmy do Vitrey, zdzi­wi­li­śmy się, że Huber i jego moto­cykl z boczną przy­czepką gdzieś znik­nęli. Nikt nie wie­dział, co się z nimi stało. Bach­meyer wsiadł ponow­nie na motor i zabrał ze sobą Belę. Dwie godziny póź­niej wró­cili, holu­jąc maszynę Hubera. Ten ostatni sie­dział w przy­czepce, ale jesz­cze nie był przy­tomny. Jak się oka­zało, zje­chał z drogi na zakrę­cie, ześli­zgnął się z nasypu, a potem znik­nął razem z moto­cyklem w zaro­ślach i zakoń­czył jazdę na pniu jakie­goś drzewa. Zipp, który jechał za nim, poja­wił się nie­długo potem na feral­nym zakrę­cie, ale Huber już znik­nął w zaro­ślach. Szczę­ście w nie­szczę­ściu, że maszyna miała tylko kilka rys, a Huber spę­dził następne dwa dni w izbie cho­rych. I to był koniec tej histo­rii.

Rozdział 3. Marsz

3 Marsz

Na wie­czor­nym apelu szef kom­pa­nii oznaj­mił

— Jutro o dzie­sią­tej rano wszyst­kie pojazdy bata­lionu mają być gotowe do wyjazdu. Prze­no­simy się. Rozejść się!

Zaczę­li­śmy gorącz­kowo dys­ku­to­wać, gdzie jedziemy? Jeden mówił to, drugi coś innego. Pełno bzdur­nych plo­tek. Razem z Han­sem na­dal mie­li­śmy obawy co do naszych umie­jęt­no­ści jako kie­rowcy. Cho­ciaż już sporo się nauczy­li­śmy i zro­bi­li­śmy kilka dłuż­szych prze­jaż­dżek na NSU, to musie­li­śmy teraz spraw­dzić, czy potra­fimy jeź­dzić w kolum­nie na cięż­kich BMW. Do tej pory jeź­dzi­li­śmy na nich zale­d­wie kilka razy.

Szko­le­nie kurie­rów skoń­czyło się. W zasa­dzie potra­fi­li­śmy nazwać każdą gwiazdę na nie­bie. Orien­ta­cja w nocy bez pomocy kom­pasu nie sta­no­wiła pro­blemu — przy­naj­mniej jak niebo było bez­chmurne. W innym przy­padku poja­wiały się kło­poty. Z kom­pa­sem byli­śmy tak samo zazna­jo­mieni jak z kara­bi­nem, czy­ta­nie map był dzie­cinną zabawą i potra­fi­li­śmy recy­to­wać we śnie ozna­cze­nia tak­tyczne wszyst­kich jed­no­stek armii i rodza­jów służb tyło­wych. Bach­meyer wbi­jał nam do głów wszystko, co powi­nien wie­dzieć goniec moto­cy­klowy. Adiu­tant bata­lionu był zado­wo­lony z wyryw­kowo prze­pro­wa­dza­nych testów i nie było wię­cej wąt­pli­wo­ści, co do naszego poziomu wyszko­le­nia. Chyba jedy­nie poza samą jazdą na moto­cy­klu.

Hans zamknął wie­czorną dys­ku­sję stwier­dze­niem:

— Uspo­kój się, Hel­mut. Jakoś doga­damy się z tymi pie­kiel­nymi maszy­nami!

Dokład­nie o dzie­sią­tej rano bata­lion pre­zen­to­wał się przed dowódcą. Pojazdy jed­no­stek bojo­wych stały na głów­nej dro­dze do Vitrey. Samo­chód Sta­rego zna­lazł się na czele kolumny, potem nasze moto­cy­kle, wozy plu­tonu łącz­no­ści radio­wej, samo­chody bata­lionowego chi­rurga, a na końcu pod­od­działy tyłowe z plu­to­nów remon­to­wego, kwa­ter­mi­strzow­skiego oraz wozy amu­ni­cyjne.

Po jed­nej stro­nie drogi stały cię­ża­rówki Krupp-Protze5 kom­pa­nii cięż­kich kara­bi­nów maszy­no­wych [4./SS Kradschützen-Bata­il­lon „Reich”] oraz działa pie­choty z 5. Kom­pa­nii. To samo musiał dziać się w sąsied­nich wio­skach, gdzie sta­cjo­no­wały pozo­stałe kom­pa­nie moto­cy­klowe. Wszy­scy cze­kali na roz­kaz wyjazdu. Ale komendy „włą­czać sil­niki” i „moto­cy­kle, ruszać” jesz­cze nie padły.

Powie­dze­nie wete­ra­nów, że żoł­nie­rze spę­dzają więk­szość czasu na darem­nym cze­ka­niu — nie stra­ciło zna­cze­nia. Po pół­go­dzin­nym szwen­da­niu się wokół pojaz­dów, powie­dziano nam, że mamy się rozejść. Zawie­dziony Zipp zarzu­cił kara­bin na plecy. Miał jako pierw­szy pil­no­wać maszyn. Reszta poroz­ła­ziła się po uli­cach.

Na rogu, gdzie boczna uliczka skrę­cała do sta­cji kole­jo­wej, spo­tka­li­śmy Jeana. Opróż­ni­li­śmy z nim już wcze­śniej sporo szkla­nek wina w małej tawer­nie przy głów­nej ulicy. Pierw­szy raz go zoba­czy­li­śmy, gdy sie­dział przy sąsied­nim sto­liku i ogrze­wał w dło­niach kie­li­szek z konia­kiem. Po kilku minu­tach roz­my­ślań pochy­lił tro­chę głowę i wypił tro­chę płynu. Sie­dział tam jak mysz pod mio­tłą Nie mogli­śmy powstrzy­mać się od śmie­chu. Natu­ral­nie zauwa­żył to i zmarsz­czył czoło w poło­wie zakryte czar­nym bere­tem. Pomy­śle­li­śmy, że musiał być bied­nym czło­wie­kiem, któ­rego stać było tylko na koniak. Bela usi­ło­wał go zapro­sić do naszego sto­lika gestem, który uznał za „świa­towy” i zamie­rzał kupić mu lampkę wina. Jean pod­szedł i pra­wie pospa­da­li­śmy ze stoł­ków, gdy powie­dział dobrą niem­czy­zną, że dosko­nale wie, dla­czego się śmia­li­śmy.

— Wy, Niemcy, jeste­ście bar­ba­rzyń­cami. Nie macie poję­cia, jak pić takiego „pocie­szy­ciela w smut­kach”.

— Dalej — wtrą­cił się Bela — nie prze­sa­dzaj!

— Zupeł­nie nie prze­sa­dzam. Ty bie­rzesz kie­li­szek i wle­wasz od razu całą zawar­tość do gar­dła.

Wie­dzie­li­śmy, że ktoś może delek­to­wać się winem albo ina­czej je sączyć, ale koniak! Jean wyja­śnił nam w całej roz­cią­gło­ści, że można w dło­niach pod­nieść tem­pe­ra­turę napitku i dopiero wtedy odczu­wać przy­jem­ność nie w piciu go, tylko we wdy­cha­niu aro­matu. Tam­tego wie­czoru dowie­dzie­li­śmy się dużo wię­cej o wyra­fi­no­wa­nym spo­so­bie picia i w końcu to Jean oka­zał się naszym mistrzem.

Potem dość czę­sto na niego wpa­da­li­śmy. Dowie­dzie­li­śmy się, że pod­czas I wojny świa­to­wej dostał się do nie­miec­kiej nie­woli i na­dal odczu­wał wdzięcz­ność dla „patrona”, u któ­rego pra­co­wał. Z cza­sem coraz wię­cej Fran­cu­zów przy­sia­dało się do naszego sto­lika, a w Jeanie mie­li­śmy wia­ry­god­nego tłu­ma­cza.

Dla nas, mło­dych pęta­ków, te wie­czory były nie­zwy­kle inte­re­su­jące. Nie dla­tego, że Fran­cuzi zga­dzali się ze wszyst­kim, co mówi­li­śmy. Nie­zu­peł­nie. Byli patrio­tami i kochali swój kraj. Tak wyni­kało z tego, co mówili. Ale czu­li­śmy w jakiś nie­wy­po­wie­dziany spo­sób, że nam zazdro­ścili. Impo­no­wało im, że Niemcy odbiły się eko­no­micz­nie w tak krót­kim cza­sie, że nie było bez­ro­bo­cia, a przede wszyst­kim, że mie­li­śmy armię, która pod­biła ich kraj w tak szyb­kiej kam­pa­nii. Mówili z gory­czą, że zmienne reżimy dopro­wa­dziły ich kraj na skraj prze­pa­ści i nie­trudno było Niem­com poko­nać w takiej sytu­acji ich armię.

Z tych roz­mów wyni­kał jasny wnio­sek. Nie było nie­na­wi­ści mię­dzy mło­dymi nie­miec­kimi żoł­nie­rzami a fran­cu­skimi chło­pami. Z tego, co widzie­li­śmy, Fran­cuzi pra­co­wali rów­nie ciężko, jak ich prze­ciw­nicy z dru­giej strony Renu.

Maquis, fran­cu­scy par­ty­zanci z póź­niej­szych lat nie byli następ­stwem cze­goś, co można by nazwać, grą pozo­rów ze strony Fran­cu­zów. Fak­tycz­nie więk­szość z nich miała poprawne rela­cje z nami, żoł­nie­rzami oku­panta. Dzia­ła­nia dywer­syjne poja­wiły się w koń­co­wej fazie oku­pa­cji. Według mnie to zewnętrzne siły ani­mo­wały ruch oporu we Fran­cji; począt­ków wro­gich dzia­łań nie powinno się doszu­ki­wać po stro­nie nie­miec­kiej ani fran­cu­skiej6.

Wra­ca­jąc do wio­sny 1941 roku, Jean powi­tał nas nad­zwy­czaj wylew­nie. Wie­dział, że wyjeż­dżamy z Vitrey. Robił wszystko, co w jego mocy, aby zacią­gnąć nas do tawerny na ostat­nią kolejkę wina. Z wiel­kim tru­dem wyja­śni­li­śmy mu, że to nie­moż­liwe, gdyż byli­śmy na służ­bie.

— Dla nas, Fran­cu­zów, to już koniec wojny, ale życzę wam z całego serca, aby­ście wró­cili kie­dyś do swo­jego kraju!

Jean nie był jasno­wi­dzem. A może tak było lepiej. Gdyby wie­dział, co nas cze­kało w przy­szło­ści w krwa­wych bitwach, przez jakie pie­kło musie­li­śmy jesz­cze przejść, nie potra­fiłby wtedy tego prze­wi­dzieć.

Było już połu­dnie. Dosta­li­śmy jedze­nie z kuchni polo­wej i sie­dząc na moto­rach opróż­nia­li­śmy menażki.

Według Bach­mey­era dzi­siaj jesz­cze powinno coś się wyda­rzyć, więc powin­ni­śmy być w pogo­to­wiu. Około szes­na­stej spoj­rza­łem przy­pad­kiem na tylne koło mojego moto­cy­kla. Oczy zro­biły mi się okrą­głe jak spodki — flak w opo­nie! Od razu wzię­li­śmy się do naprawy. Teraz tylko jesz­cze bra­ko­wało roz­kazu wymar­szu, a ja pozo­stał­bym na miej­scu. Z pomocą Beli i Hansa zała­ta­łem dętkę w rekor­dowo krót­kim cza­sie. Aby upew­nić się, czy wszystko w porządku, zro­bi­łem małą rundkę moto­rem. Łata trzy­mała i dziu­rawa dętka spraw­dzała się, a ponadto wie­dzia­łem od tej chwili, jak pora­dzić sobie z takim pro­ble­mem. Nikt nie pomy­ślał wcze­śniej o prze­szko­le­niu nas w tej kwe­stii.

Wresz­cie dosta­li­śmy roz­kazy. Zaczy­nało się robić ciemno jak w gro­bie.

— Do maszyn… włą­czać sil­niki!

Od razu roz­le­gły się dud­nie­nia i war­kot.

— Wsia­dać, wsia­dać!

Kolumna pojaz­dów ruszyła z miej­sca. Przy naszym braku doświad­cze­nia, jazda po nocy w cia­snym szyku wyma­gała ogrom­nego sku­pie­nia. Migo­ta­nie świa­tła pocho­dzą­cego z wąskich szcze­lin, jakie pozo­stały po zama­lo­wa­niu reflek­to­rów, bar­dziej prze­szka­dzało, niż poma­gało. Inne pod­od­działy dołą­czały na głów­nej dro­dze do kolumny mar­szo­wej. Z naszym bata­lio­nem na czele dywi­zja SS „Reich” zaczy­nała pamiętną wędrówkę przez Niemcy, Austrię, Węgry i Rumu­nię do Jugo­sła­wii. Ale o tym dowia­dy­wa­li­śmy się stop­niowo — wszystko było tajem­nicą ope­ra­cyjną.

Gigan­tyczna kawal­kada pojaz­dów wspi­nała się krę­tymi dro­gami Woge­zów. Jak dotąd moja maszyna dobrze się spi­sy­wała. Sil­nik mru­czał nie­mal usy­pia­jąco. Taka jazda spra­wiała radość i coraz bar­dziej dumny byłem, że znaj­do­wa­łem się wśród strzel­ców moto­cy­klo­wych.

Wszystko było wspa­niałe, aż do chwili, gdy sil­nik zaczął dła­wić się. Prze­krę­ci­łem manetkę gazu — ale nada­rem­nie. Jeden po dru­gim wyprze­dzali mnie kole­dzy. Nawet samo­chód szta­bowy był już przede mną. Krę­ci­łem manetką i krę­ci­łem, pogrze­ba­łem w zapło­nie, ale wszystko bez rezul­tatu. Z sze­roko otwartą prze­pust­nicą moto­cykl led­wie jechał 40 kilo­me­trów na godzinę. Obok mnie prze­je­chała 1 kom­pa­nia, potem druga, trze­cia i czwarta, a na końcu 5 kom­pa­nia. Za nimi nie było w zasa­dzie już nikogo. Zatrzy­ma­łem się. A niech to, o co do dia­bła w tym wszyst­kim cho­dziło?

Gdy sil­nik wresz­cie ostygł, pró­bo­wa­łem go włą­czyć. I znowu zaczęła się ta sama zabawa. Prze­je­chały obok mnie cię­ża­rówki pułku Deutsch­land. Ich ciemne syl­wetki zle­wały się w oddali w jedną plamę. Ich widok popra­wił mi na chwilę samo­po­czu­cie, które było już na niskim pozio­mie. Ale potem byłem już sam w otwar­tym tere­nie i zro­biło się tak ciemno, że led­wie widzia­łem wła­sną dłoń przed twa­rzą. Nie­źle się zała­twi­łem! Prze­to­czy­łem motor na pobo­cze i poło­ży­łem obok niego, owi­nięty w ciężki płaszcz do jazdy. Mono­tonny szum sil­ników prze­jeż­dża­ją­cych samo­cho­dów uko­ły­sał mnie do snu.

Kiedy otwo­rzy­łem oczy, było już jasno. Jak się­gnąć okiem nie było nikogo widać. Poczu­łem bur­cze­nie w brzu­chu. Sta­łem z moto­cy­klem w środku Woge­zów i nie mia­łem żad­nego pomy­słu, co dalej robić. Tylko spo­koj­nie, tylko spo­koj­nie, mówi­łem do sie­bie. Jakiś pojazd wresz­cie przy­je­dzie. Usia­dłem na skraju drogi, wycią­gną­łem mar­szowy pakiet żyw­no­ści i zaczą­łem jeść. Prze­jeż­dżały poje­dyn­cze pojazdy szta­bowe i ku mojej rado­ści poja­wił się sier­żant z sek­cji kon­ser­wa­cji sprzętu naszego sztabu. Roz­po­znał moto­cykl BMW. Nie było żad­nego innego oddziału w dywi­zji, który posia­dałby podobny sprzęt, a poza tym na błot­niku maszyny widać było wyraź­nie tak­tyczny sym­bol mojego bata­lionu.

— Co stało się z tą maszyną? — zapy­tał od razu.

— Gdy­bym tylko wie­dział, oberscharführer. Jakiś pro­blem z sil­ni­kiem. Na peł­nym gazie robi zale­d­wie czter­dzie­ści na godzinę.

Spoj­rzał na mnie zdzi­wiony.

— Odpal sil­nik!

Led­wie sil­nik zawar­czał, a sier­żant od razu wybuch­nął śmie­chem:

— Na miłość Boską, czło­wieku, nie sły­szysz… prze­cież on działa tylko na jed­nym cylin­drze. Czy spraw­dza­łeś już świece?

— Nie!

— O, rany, czło­wieku! Jak to moż­liwe? Dla­czego pozwo­lili komuś takiemu jak ty, być kurie­rem moto­cy­klo­wym? Dać taką maszynę w takie ręce!

Nie potra­fił tego zro­zu­mieć, ale ja też nie. Wró­cił do samo­chodu, przy­niósł kilka świec zapło­no­wych i oso­bi­ście je wymie­nił w moim moto­rze.

— Tutaj, popatrz na to! — trzy­mał starą świecę przed moim nosem. — Ta jest bez­na­dziej­nie zalana pali­wem i wypa­lona.

Sta­łem, jak­bym prze­grał cały mają­tek w karty. Nauczony doświad­cze­niem, sta­łem się ostrożny w kon­tak­tach z ludźmi, szcze­gól­nie z wyż­szymi rangą.

— Jawohl! — to zawsze dobrze brzmiało.

Kiedy sil­nik BMW już pra­co­wał, sam sły­sza­łem, że wyda­wał inne odgłosy.

— Teraz kie­ruj się na Col­mar, Fre­iburg i Donau­sch­gin­gen. Zoba­czysz, że wkrótce dogo­nisz bata­lion.

Ruszy­łem w drogę, obie­cu­jąc sobie, że przy pierw­szej oka­zji zdo­będę garść świec zapło­no­wych.

Byłem w kiep­skiej sytu­acji. Jeśli opo­wiem o swo­ich kło­po­tach kum­plom, to nie będzie końca szy­derstw ze mnie. Prze­cież pro­blem ze świe­cami powi­nie­nem zała­twić w pięć minut. Pozwo­li­łem wyprze­dzić się prak­tycz­nie całej dywi­zji. Łatwo wam się śmiać, ale jak już wspo­mi­na­łem, byłem na­dal począt­ku­ją­cym kie­rowcą moto­cy­kla. A do tego dopiero nie­dawno dosta­łem BMW i nie było w zasa­dzie oka­zji, abym lepiej poznał jego kon­struk­cję.

Poły­ka­łem kilo­metr po kilo­metrze — było już zupeł­nie jasno — i poczu­łem się znacz­nie raź­niej. Zaraz za Renem, prze­mkną­łem obok bata­lionu zaopa­trze­nio­wego dywi­zji. W Höllental przed fron­tem gospody stał BMW. Zatrzy­ma­łem się tam z piskiem opon. W drzwiach sta­nął zasko­czony Bela.

— Skąd tu się wzią­łeś?

Coś mu wybą­ka­łem o dziu­ra­wej dętce.

Prze­chy­lił głowę na jedną stronę i spy­tał z nie­do­wie­rza­niem:

— A może sam ją napra­wi­łeś?

Zbyt dobrze wie­dział, że zawsze mia­łem z tym pro­blemy.

— No pew­nie. W któ­rymś momen­cie musisz sobie sam radzić. Ale co cie­bie tu spro­wa­dza?

— Flak w opo­nie — par­sk­nął śmie­chem, a potem dodał. — Czy ty uwa­żasz, że jestem głupi? Tylko mam jechać i jechać? Ty też musisz nacie­szyć się tro­chę oko­licą i mieć choć chwilę wytchnie­nia.

Na­dal musia­łem nauczyć się sztu­czek przy­dat­nych goń­com moto­cy­klo­wym, aby „urwać się na chwilę”, uda­jąc tylko awa­rię sprzętu.

O jede­na­stej w nocy doje­cha­li­śmy do Donau­eschin­gen, a Bach­meyer przy­jął nasz raport bez żad­nych podej­rzeń. Był po pro­stu zado­wo­lony, że wró­ci­li­śmy. Pod­czas tego dłu­giego prze­mar­szu nie było nic nie­zwy­kłego, że jeden czy drugi z nas gdzieś zni­kał. Moto­cy­klom zda­rzały się auten­tyczne usterki, ale więk­szość uda­wało się napra­wić we wła­snym zakre­sie. Ważne było, aby z sze­ściu goń­ców moto­cy­klo­wych, kilku było do dys­po­zy­cji dowódcy.

To, co stało się mię­dzy Mem­min­gen a Mona­chium, było zupełną nie­spo­dzianką. Jecha­łem z powro­tem, aby ode­brać roz­kaz dla szefa kom­pa­nii. Wyko­na­łem zada­nie i peł­nym gazem pędzi­łem, aby dołą­czyć do czoła kolumny. Tego dnia było bar­dzo gorąco, więc zaschło mi w gar­dle. Widok gospody na pobo­czu drogi zachę­cał do zro­bie­nia prze­rwy w jeź­dzie. Kiedy otwo­rzy­łem drzwi, powi­tało mnie grom­kie „Cześć!”. Sie­dzieli tam jak wcza­so­wi­cze Zipp, Bela, Hans i Schwenk!

— Czy zwa­rio­wa­li­ście, pano­wie? Co się sta­nie, jeśli jakiś ofi­cer prze­je­dzie tędy i zoba­czy, jak dobrze się tu bawi­cie?

— To ty jesteś waria­tem — ode­zwał się Schwenk. — Tylko ty zosta­wi­łeś moto­cykl przed gospodą, aby wszy­scy go zoba­czyli, a nasze stoją z tyłu. Spójrz i zobacz, jaki mamy zna­ko­mity widok na drogę. Uwierz, że szybko znik­niemy przez drzwi od zaple­cza, jeśli wej­dzie ktoś, kto nam się nie spodoba.

— O rany, ile jesz­cze muszę się od was nauczyć!

Dru­giej nocy bata­lion kwa­te­ro­wał na przed­mie­ściach Mona­chium. Śmier­tel­nie zmę­czeni zwa­la­li­śmy się na słomę, roz­rzu­coną na pod­ło­dze sal lek­cyj­nych miej­sco­wego gim­na­zjum. W nocy Bela i Zipp miel poje­chać do sztabu dywi­zji, aby dostar­czyć sto­sowne raporty. Dla reszty nas także zna­la­zło się coś do roboty. Pospa­li­śmy na sło­mie naj­wy­żej trzy godziny, kiedy dosta­li­śmy roz­kaz wyjazdu. Zawyły ponow­nie sil­niki i kolumna maszyn ruszyła z miej­sca. W Mona­chium na­dal pano­wał mrok. Dud­nie­nie sil­ni­ków odbi­jało się gło­śnym echem od ścian wie­ko­wych budyn­ków. Jestem pewny, że miesz­kańcy mia­sta wsta­wali z łóżek i prze­kli­nali nas za ten hałas. Prze­cież 500 pojaz­dów naszego bata­lionu musiało robić nie­zły har­mi­der. Cię­ża­rówki puł­ków pie­choty, cią­gniki arty­le­ryj­skie, ciężki sprzęt mostowy i pojazdy sape­rów oraz cała reszta dywi­zyj­nego taboru na pewno nie była cich­sza. Godzi­nami musiało trwać prze­ta­cza­nie się tej rzeki pojaz­dów przez sto­licę Bawa­rii.

Poja­wiła się tablica infor­ma­cyjna: Brau­nau! W mię­dzy­cza­sie dopro­wa­dzi­li­śmy do per­fek­cji sys­tem „awa­rii”. Poja­wił się dobry moment, aby urwać się na chwilę. Dałem znać Zip­powi, który jechał obok mnie i skrę­ci­łem w prawo. Począt­kowo grze­ba­łem przy gaź­niku, kiedy prze­jeż­dżały obok nas pojazdy dywi­zyjne i krę­ci­łem z rezy­gna­cją głową. A kiedy poja­wiła się prze­rwa w koro­wo­dzie, ucie­kłem z moto­cy­klem jak bły­ska­wica w boczną uliczkę.

Jecha­li­śmy przez całą poprzed­nią noc. Z Han­sem otrzy­ma­li­śmy roz­kazy, aby uprze­dzić miej­scową poli­cję, wyzna­czoną do blo­ko­wa­nia bocz­nych dróg, że zbliża się nasza dywi­zja. To było dosko­nałe zada­nie. Nie oglą­da­jąc się na czoło naszej kolumny, pogna­li­śmy przed sie­bie, prze­ka­za­li­śmy nie­zbędne infor­ma­cje na poste­runku poli­cji, a potem mie­li­śmy czas dla sie­bie, dopóki nie usły­szymy, że zbli­żają się pojazdy straży przed­niej dywi­zji. Wtedy musie­li­śmy wró­cić do bata­lionu.

Już ostat­nie pro­mie­nie słońca odbi­jały się od dachów dłu­giej kolumny sza­rych pojaz­dów, a potem zapadł zmierzch. Melk z impo­nu­ją­cym baro­ko­wym opac­twem bene­dyk­ty­nów został za ple­cami. Naprzód, naprzód, cały czas naprzód! Doje­cha­li­śmy pra­wie do Wied­nia. Zmę­cze­nie zwią­zane z nie­prze­rwaną jazdą sta­wało się coraz bar­dziej dokucz­liwe. Byłem tak wyczer­pany, że oczy same zamy­kały mi się ze zmę­cze­nia.

Pomimo pod­ję­cia nad­zwy­czaj­nych środ­ków bez­pie­czeń­stwa — cały plu­ton moto­cy­klowy z 3 kom­pa­nii miał oświe­tlać latar­kami nie­wi­doczne z daleka skrzy­żo­wa­nia i zakręty — prze­wró­cone cię­ża­rówki i wraki samo­cho­dów zna­czyły trasę prze­jazdu dywi­zji. Jeśli jakiś pojazd ude­rzył w drzewo, zje­chał do rowu, albo w inny spo­sób blo­ko­wał drogę — był natych­miast spy­chany na bok. Droga musiała być prze­jezdna. Dywi­zja prze­miesz­czała się i nic, abso­lut­nie nic, nie mogło tego zakłó­cać. Ofi­cer przy­dzie­lony ze sztabu gene­ral­nego dokład­nie wyzna­czał eta­powe punkty doce­lowe. Desz­cze, upał, ciem­ność i temu podobne pro­blemy nie mogły być powo­dem, aby poja­wiły się jakie­kol­wiek opóź­nie­nia.

Jeśli jakiś pojazd miał awa­rię, pasa­że­ro­wie prze­sia­dali się do innych. Gdy zda­rzały się wypadki, to bata­lion medyczny, jadący na końcu kolumny, zbie­rał ran­nych. Warto w tym miej­scu wspo­mnieć, że po prze­je­cha­niu Austrii, zda­rzyło się całemu plu­to­nowi z 3 kom­pa­nii, włącz­nie z dowódcą, że moto­cy­kle „popsuły” się w Buda­pesz­cie. Wszy­scy jego żoł­nierz musieli spę­dzić noc w tym mie­ście. Dołą­czyli do dywi­zji dopiero przy gra­nicy Rumu­nii. Nie trzeba doda­wać, że cały bata­lion zazdro­ścił tym chło­pa­kom, że udało im się mieć „awa­rię” w Buda­pesz­cie.

Sta­cjo­no­wa­li­śmy na połu­dnie od Wied­nia. Stop­niowo doświad­cza­li­śmy coraz bar­dziej nie­pew­nego losu kuriera moto­cy­klo­wego. Pod­czas gdy kum­ple z kom­pa­nii linio­wych już zaj­mo­wali kwa­tery, nasza jazda jesz­cze się nie koń­czyła. Jeden z nas musiał poje­chać do sie­dziby sztabu dywi­zji, a to czę­sto było 30 do 40 kilo­me­trów drogi powrot­nej; ktoś inny musiał coś zawieźć do sztabu pułku, a ktoś jesz­cze do jed­no­stek zaopa­trze­nio­wych. I tak było każ­dej nocy. Cie­szy­li­śmy się, jeśli udało nam się w tym zamę­cie pospać choć przez chwilę. Trudno nas w takiej sytu­acji winić, że cza­sami uda­wa­li­śmy „awa­rie”, aby choć tro­chę odpo­cząć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. W ory­gi­nale „land­se­rów” jak popu­lar­nie w Niem­czech nazy­wano żoł­nie­rzy pie­choty. [wróć]

2. W ory­gi­nale Spieß (pika) — szef kom­pa­nii, to popu­larne okre­śle­nie naj­star­szego rangą pod­ofi­cera; w XVII i XVIII wieku nosił on pikę, jako oznakę funk­cji. [wróć]

3. Eisack — rzeka w połu­dnio­wym Tyrolu. [wróć]

4. Reichar­be­it­dienst — Służba Pracy Rze­szy; masowa orga­ni­za­cja dla mło­dzieży wspie­ra­jąca Wehr­macht. [wróć]

5. Sze­ścio­ko­łowa cię­ża­rówka o nośno­ści 1,5 tony, z mocno ściętą maską. [wróć]

6. Oczy­wi­sta nie­prawda, gdyż Niemcy sami spro­wo­ko­wali powsta­nie ruchu oporu cho­ciażby poprzez prze­śla­do­wa­nia Żydów i emi­gran­tów, któ­rzy schro­nili się wcze­śniej we Fran­cji oraz wpro­wa­dze­nie przez hitle­row­ców obo­wiązku pracy dla Fran­cu­zów. [wróć]