Oczekiwanie. A życie szło swoim torem - Izabela Januszkiewicz - ebook

Oczekiwanie. A życie szło swoim torem ebook

Izabela Januszkiewicz

4,8

Opis

Wilno, rok 1939. Marysia żegna na dworcu wyruszających na front brata i narzeczonego. Obiecuje, że będzie się opiekować żoną brata i jego nienarodzonym jeszcze dzieckiem. Nie wie, że naturalna w tych okolicznościach obietnica zadecyduje o całym jej przyszłym życiu. Czy nienawykła do borykania się z codziennością panna z dobrego domu zdoła ochronić najbliższych na okupowanej Wileńszczyźnie? Jak potoczy się jej życie na Ziemiach Odzyskanych, gdzie rzuci ją los, gdy będzie musiała opuścić rodzinne Wilno?

Autorka, urodzona w Nowogródku, lata dzieciństwa spędziła na zesłaniu w Kazachstanie, a później na Ukrainie. W roku 1946 przyjechała do Polski i osiadła na ziemi lubuskiej, gdzie umieściła akcję swojej powieści. Śledząc koleje życia głównej bohaterki, w nieśpiesznej, bogatej w szczegóły narracji kreśli obraz codziennego bytowania przedwojennej polskiej inteligencji w niełatwych realiach PRL.


Izabela Januszkiewicz urodziła się 23 marca 1932 roku w Nowogródku. W latach 1940–1946 przebywała wraz z rodziną na zesłaniu, najpierw w Kazachstanie, a później na Ukrainie. Do Polski wróciła w marcu 1946 roku. Mieszkała początkowo w Smardzewie, a następnie od 1953 roku w Świebodzinie na Ziemi Lubuskiej. W latach 1952–1955 studiowała na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Do przejścia w 1987 na emeryturę pracowała w księgowości. W 2004 roku wydała pierwszą książkę zatytułowaną „Pamiętam” przedstawiającą losy dziecka wywiezionego w 1940 roku do Kazachstanu. Dalsza część wspomnień zebrana w tomie p.t. „Nareszcie w Polsce”, wydana w 2007 roku, przedstawia życie powojenne rodziny po przyjeździe do kraju. Opowieść jest także opisem beztroskiego dzieciństwa na Ziemi Nowogródzkiej – hołdem złożonym rodzicom i jednocześnie historią pokolenia, które przeżyło obie wojny. Obecnie autorka mieszka wraz z mężem w Sulechowie w województwie Lubuskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autorki

 

Po wydaniu dwóch moich autobiograficznych książek zebrałam siły, by przedstawić losy bohaterek ofiar drugiej wojny światowej. Moja powieść jest fikcją osadzoną w historycznych realiach. Przedstawiłam w niej losy młodych kobiet, które przed rozpoczęciem wojny wiodły wspaniałe, udane życie. Należały do pokolenia, które najbardziej odczuwało skutki ostatniej wojny. Ich młodość i radość życia zostały bezpowrotnie przerwane.

Losy obu moich bohaterek, chociaż inne, obfitowały w cierpienia i upokorzenie. Powojenna rzeczywistość w kraju nie sprzyjała zagubionym istotom. Główna bohaterka, Marysia, ze swoją subtelnością i taktem nie potrafiła w powojennych realiach normalnie egzystować. Cel w życiu odnalazła, wychowując sierotę wojenną, bratanicę o imieniu Kamila. Relacje między nimi układały się nie najlepiej, co jeszcze bardziej pogłębiało jej smutek. Druga postać, o tym samym imieniu, po przeżyciach w sowieckich więzieniach dopiero pod koniec swego krótkiego życia złapała promyk szczęścia.

Postaci, które spotyka Marysia na swojej drodze, mają swoje pierwowzory w rzeczywistości. Nadałam im fikcyjne nazwiska, fikcyjne są również nazwy miejscowe. Bezwzględne parcie do kariery niektórych postaci opisałam na podstawie własnych obserwacji i analizy ich zachowań. Powieść nie jest pasmem smutku. Są w niej również momenty humorystyczne.

 

Izabela Januszkiewicz

Czurhuny

 

Wóz kołysał się lekko, a konie parskały i uderzały kopytami o mokrą ziemię. Były to głuche uderzenia o zwilżoną po nocnej ulewie polną drogę. Mijane drzewa miały jeszcze na sobie pożółkłe liście, a stojące w polu jarzębiny czerwieniły się obfitymi kiśćmi jagód. Powietrze było rześkie, ale jeszcze nie mroźne.

Rozalia otulona w ciepły pled, mająca za oparcie nieduży kufer, rozmyślała nad swoją przeszłością. Za jej długiego życia zaszło na świecie i w bliskim otoczeniu wiele zmian.

Urodziła się w polskiej rodzinie, jeszcze w carskiej Rosji, w majątku rodzinnym na Ukrainie. Skończyła szkołę „Biełych Manaszek” – Białych Zakonnic. Przebywały tam dziewczęta z bogatych i arystokratycznych rodzin. Uczono je nie tylko przedmiotów należących do programu ogólnego nauczania w Rosji, ale również języków obcych, dobrych manier i gry na fortepianie. Wcześnie wydano ją za mąż za Bogusława Cisłę, współwłaściciela dużej cukrowni niedaleko Odessy. Mieszkało tam wielu Polaków, którzy trzymali się razem, więc życie towarzyskie kwitło. Ich małżeństwo było udane. W roku 1910 przyszedł na świat syn, któremu dano na imię Leopold, a w 1918, już na wygnaniu, urodziła im się Marysia. Z początkiem rewolucji nastały ciężkie czasy. Rodzina musiała uciekać z dworu przylegającego do cukrowni. Bogusław, dając łapówki wielu ówczesnym funkcjonariuszom, wystarał się o powrót do Polski.

W tę trudną podróż wyruszyli w 1924 roku. Jazda koleją była wówczas bardzo niebezpieczna. Na pociągi napadali bolszewicy, anarchiści i wszelkiego rodzaju rozbójnicy podszywający się pod nową władzę. Musieli więc udawać ubogich, skromnie ubranych podróżnych, a ona miała na sobie biżuterię o niskiej wartości, przeznaczoną na łapówki dla kolejarzy. Kosztowna biżuteria i złote monety były wszyte w palto Marysi, a akcjami amerykańskich kolei zawinięte zostały kanapki na drogę.

Po długiej podróży znaleźli się w Wilnie, gdzie siostra matki Bogusława miała duże, ładne mieszkanie na pierwszym piętrze luksusowej kamienicy, które przepisała swojemu siostrzeńcowi zaraz po ich przyjeździe. Sama zaś, już bardzo leciwa i mająca wiele dolegliwości zdrowotnych, zamieszkała u sióstr zakonnych, ofiarowując im spory majątek w gotówce.

Mieszkanie, które dostał Bogusław od ciotki Hortensji (tak miała na imię), było całkowicie urządzone. Przesycało je wiele zapachów, głównie lawendy, waleriany i naftaliny, a meble, bibeloty, obrazy i dywany świadczyły o zamożności byłej mieszkanki. Rozalia i Bogusław, którzy przyjechali bez żadnych rzeczy, zachowując życie i mając świadomość, że wielu Polakom to się nie udało, byli szczęśliwi.

Wilno oczarowało ich swoim pięknem. Bogusław, jako specjalista od rolnictwa, dostał posadę w banku rolnym. Pensja była skromna, więc musieli się pozbywać amerykańskich akcji, a nawet biżuterii, by utrzymywać dom na przyzwoitym poziomie. Rozalia w prowadzeniu domu miała dwie osoby do pomocy. Najbardziej zżyła się z Litwinką mieszkającą w suterenie tej samej kamienicy – Grażyną, zwaną przez domowników Graźką. Do rąbania oraz przynoszenia drewna i węgla na opał był jeszcze dorywczo zatrudniany starszy mężczyzna. Dużo pieniędzy pochłaniały korepetycje z języków obcych, a później czesne w prywatnym gimnazjum, do którego uczęszczał Leopold. Wydatki na kształcenie Marysi również były pokaźne. Korepetycje z języków obcych, nauka gry na fortepianie i czesne w szkole sióstr nazaretanek wymagały sporych nakładów.

Mimo trudności finansowych był to najszczęśliwszy okres w ich życiu. Często chodzili z Bogusławem na koncerty i spektakle w Reducie. W domu rozlegał się wesoły gwar dzieci i przychodzących do nich rówieśników. Ta sielanka skończyła się nagłą śmiercią Bogusława. W 1935 roku został pochowany obok ciotki Hortensji w rodzinnym grobowcu na Rossie.

Świat dla niej nagle się zawalił. Myślała, że tego nie przeżyje. Wiedziała, że musi wziąć się w garść, gdyż dzieci potrzebowały jej wsparcia i troski. W tym też roku Leopold zrobił dyplom lekarza. Został zatrudniony w klinice na Antokolu i wyprowadził się z domu. Rozalia mogła wynająć jego pokój, co dawało dodatek do skromnej wdowiej renty. Oddaliła kucharkę i sama zajęła się gotowaniem posiłków dla siebie i Marysi. Zaczęły żyć bardzo skromnie.

W 1937 roku Marysia zrobiła maturę. Wstąpiła na filologię na Uniwersytecie Wileńskim, zaczęła udzielać korepetycji z języka francuskiego i angielskiego. Dobre i wczesne podstawy, które otrzymała w domu, teraz bardzo się jej przydały.

Rozmyślania Rozalii przerwał cieniutki głosik siedzącej przy jej nogach Kamilki.

– Babciu, chce mi się pić.

Patrzyły na nią dwie niezapominajki wielkich oczu wnuczki, w których była prośba i zarazem filuterność zmuszająca babcię do zwrócenia na nią uwagi. Tak naprawdę nie chciało jej się pić, tylko była znudzona długą jazdą i pragnęła, by ktoś się nią zajął.

Wnuczka była jedyną radością rozświetlającą smutne życie Rozalii. Patrząc w oczy Kamili, widziała jej wielkie podobieństwo do Leopolda. Wnuczka urodziła się w styczniu 1940 roku. Było to już po śmierci jej ojca, który zginął w pierwszych tygodniach wojny, pełniąc funkcję lekarza wojskowego. W namiot sanitarny uderzyła bomba, zabijając rannych i personel medyczny. Rozalia i ten cios przeżyła, ale uśmiech zniknął z jej twarzy. Pojawiał się tylko wtedy, kiedy miała koło siebie wnuczkę.

Wjechali w las, który jarzył się kolorami jesieni, a promienie słońca igrały na różnobarwnych liściach. Ten zachwycający widok nie poruszył zbolałego serca Rozalii. Wyjeżdżała z Wilna w nieznane, by jak się miało później okazać, nigdy do niego nie wrócić.

Obok woźnicy siedziała Marysia. Ona też miała o czym rozmyślać, ale jej młode oczy dostrzegały piękno jesiennego lasu i tliła się w niej iskierka nadziei doczekania lepszych czasów. W pewnej chwili dostrzegła stojących przy skraju lasu dwóch uzbrojonych mężczyzn. Woźnica, widząc przerażenie dziewczyny, odezwał się półgłosem:

– Panienka niech się nie boi, to nasze ludzie.

Po jakimś czasie powtórzył się podobny incydent i tym razem woźnica powiedział:

– Panienka ma być spokojna, bo te ludzie nas chronio.

Tak dojechali do jakiejś małej miejscowości. Woźnica zatrzymał konie i wskazując batem w kierunku zabudowań, rzekł:

– To Czurhuny i wam przyjdzie tu mieszkać.

Podjechał pod jeden z drewnianych domów, mający ganek i przybudówki gospodarcze. Naprzeciwko domostwa stała duża stodoła. Pies ujadał zawzięcie, ale do wozu nie podchodził. Na próg wyszli uśmiechnięci gospodarze, zachęcając podróżniczki, by zsiadły z wozu i weszły do domu.

Marysia pierwsza zeskoczyła na ziemię, pomogła matce odwinąć się z pledu i zejść z wozu, po czym wzięła na ręce Kamilkę i tak we trzy zbliżały się do drzwi domostwa. Woźnica tymczasem zdejmował ich rzeczy i stawiał je na podwórku.

Gospodarzami domu byli Emilia i Antoni Jusiewiczowie. Za nimi stała trójka ich dzieci, oglądając z uwagą przybyłe kobiety. Dziewczynki, Antosia i Katarzyna, jak się później przedstawiły, patrzyły na kobiety z wielką ciekawością, a ich starszy brat Janek na widok Marysi osłupiał z wrażenia. Zobaczył cudowne zjawisko, jakiego nigdy przedtem nie widział.

Marysia, mając dwadzieścia pięć lat, była u szczytu swej urody. Miała piękną śniadą cerę, kruczoczarne włosy i nieco skośne, wielkie, błyszczące, błękitne oczy w oprawie gęstych i długich rzęs, a poruszała się z taką gracją, jak gdyby płynęła. Ciężar niesionej Kamilki wcale jej nie przeszkadzał w płynnych ruchach.

Janek zaniemówił. Przedtem widywał podobnie twarze tylko na świętych obrazach. Całe szczęście, że nikt jego zachwytu nie zauważył. Wszyscy bowiem byli w tym czasie zajęci powitaniami. Rozalia, odwinięta z dużego pledu, stąpała ciężko za Marysią. Gospodarze zakomunikowali, że są na ich przyjazd przygotowani i miejsca do spania już czekają. Ktoś to wszystko zorganizował, o czym Rozalia nie została poinformowana.

Weszły do domu. Z sieni wchodziło się do kuchni, gdzie z prawej strony stał olbrzymi piec, z którego dużego prostokątnego otworu buchał ogień. Przy drzwiach od strony pieca stały lub wisiały dziwne przedmioty z żeliwa i drewna, których przydatność obie nowe mieszkanki miały dopiero poznać. Po lewej stronie drzwi stały na długiej ławie wiadra i skopki na mleko, a po prawej szafka kuchenna, nad którą ustawiono na półkach gliniane naczynia. Z kuchni wchodziło się do obszernej izby. Pomieszczenie było starannie wysprzątane, a niemalowana podłoga i duży drewniany stół aż lśniły czystością. Na ścianach wisiały reprodukcje przedstawiające świętych. Pod oknami stały dwie duże ławy, a z drugiej strony porozstawiane były taborety. Róg pokoju zajmowało olbrzymie drewniane łóżko, na którym piętrzyły się poduszki ułożone według wielkości. Łoże zasłane było piękną kapą, jak się później okazało, utkaną przez gospodynię. Z prawej strony izby, za przepierzeniem, znajdowało się pomieszczenie, do którego gospodarze zaprowadzili obie kobiety, mówiąc, że tu będą mieszkały.

W niedużym pokoju zobaczyły takie samo olbrzymie łóżko, kołyskę i dwie szafy. Wszystkie meble w mieszkaniu były ręcznie wykonane. Gospodarz tego domu poza prowadzeniem gospodarstwa rolnego zajmował się również stolarką. Pod oknem stało duże drewniane krzesło przypominające z wyglądu fotel, na którym leżała pięknie haftowana poduszka. Było to miejsce do siedzenia dla starszej pani.

Rozalia, domyślając się jego przeznaczenia, podeszła do okna i ciężko usiadła w fotelu. Gospodarze opuścili dyskretnie pokoik, zostawiając jego nowe mieszkanki same. Po kilku minutach Janek z panem Antonim przynieśli ich rzeczy i wychodząc, zasunęli kotarę łączącą oba pokoje.

Kobiety zostały same. Długą chwilę milczały. Kamilka, zmęczona wielogodzinną podróżą, poczuła się senna. Widząc, że dziecku zamykają się oczy, Marysia zdjęła mu butki, położyła je do kołyski i przykryła przywiezionym pledem. Po tych czynnościach dziecko natychmiast usnęło.

Rozalia skierowała zapłakane oczy na Marysię i zapytała:

– Dlaczego tu jesteśmy? Ja przecież nie zdołam w tych warunkach przetrwać. Nie widzę siebie w tej chacie, z dala od mojego ukochanego Wilna.

Marysia z czułością ucałowała matczyne ręce i głęboko patrząc jej w oczy, powiedziała:

– Mamusiu, musiałyśmy natychmiast wyjechać z Wilna dla własnego, a przede wszystkim Kamilki bezpieczeństwa.

– To dlaczego Maria mogła tam zostać? – zapytała Rozalia z żalem w głosie.

Maria była synową Rozalii, wdową po Leopoldzie.

– To ze względu na nią musiałyśmy opuścić Wilno – odpowiedziała półgłosem Marysia po chwili namysłu – ale dla mamy bezpieczeństwa nie mogę podać powodu tej decyzji.

Temat został wyczerpany. Rozalia postanowiła się położyć, by trochę rozprostować swoje stare kości nadwerężone długą podróżą. Marysia w tym czasie rozpakowywała ich rzeczy.

Przed wieczorem gospodarze poprosili obie panie na posiłek. Na stole stały gliniane miski napełnione kaszą, a w dużym dzbanku parowało gorące mleko. W tym czasie Kamilka otworzyła oczy i zapytała:

– Gdzie ja jestem?

Miała dopiero trzy i pół roku, a wypowiadała się całymi zdaniami. Była to zasługa Rozalii, która dużo z wnuczką rozmawiała.

– Jesteśmy w gościnie u państwa Jusiewiczów – odpowiedziała Marysia.

– Ja chcę do domu, do mamy i moich lalek! – krzyczało dziecko. Trudno je było uspokoić.

Na szczęście do ich pokoju wszedł duży łaciaty kot, co rozładowało ciężką atmosferę. Kamilka podbiegła do zwierzęcia, zaczęła je głaskać i przemawiać pieszczotliwie. Kot dalej nieświadomie odgrywał swoją rolę, bo czując zapach mleka, miękkimi ruchami skierował się do dużego pokoju. Kamilka biegła za nim i tak wszystkie trzy znalazły się koło dużego stołu, na którym stał posiłek. Widząc zastawiony stół, dziecko poczuło głód i nie czekając na zaproszenie, usiadło na ławie. Lody zostały przełamane.

Kiedy wszyscy znaleźli się przy stole, gospodyni zapowiedziała, że obie panie i dziecko będą jadały razem z nimi. Pani Emilia była kobietą słusznego wzrostu. Młodość i urodę miała już za sobą. Widać było, że w tym domu to ona wszystkim rządzi, a jej mąż pozostaje w cieniu. Odzywał się rzadko, a rządy żony widocznie były mu na rękę, bo jak się później okazało, nie lubił podejmować decyzji ani brać na siebie ich konsekwencji.

Po posiłku dziewczynki zajęły się Kamilką, a Rozalia z Marysią poszły do swego pokoiku, by wybrać dla gospodarzy przywiezione przez siebie prezenty. Zaradność i dar przewidywania Graźki, która pomagała przy pakowaniu rzeczy, sprawiły, że obie kobiety wzięły bardzo przydatne części garderoby, potrzebne do ich egzystencji, ewentualnej sprzedaży lub na prezenty.

Obdarowani okazali wielką radość, a przybyszki miały z tego satysfakcję. Po kolacji Marysia przywołała panią Emilię i zakomunikowała, że one nie chcą być ciężarem. Dlatego wymienią odzież ojca na żywność, a ponadto będą pomagały, o ile tylko potrafią, w prowadzeniu gospodarstwa. To drugie się nie spełniło, ale o tym napiszę później.

Pierwszy raz wszystkie położyły się spać bez wieczornej toalety. Kamilka była nawet z tego zadowolona, bo nie zawsze chciała się wieczorem myć, a ponadto cieszyła się nowym spaniem i błagała, by ją kołysać. Rozalia z Marysią miały wspólne łóżko. Było to dla nich kłopotliwe, ale nie miały innego wyjścia. Marysia, siedząc na krześle, czekała, kiedy matka uśnie. Przez zasłonę z cieniutkiego mereżkowanego lnu przeświecał księżyc. Zatopiona we wspomnieniach, wróciła pamięcią do czasów dzieciństwa, kiedy to z mamą lub z Graźką chodziły w Wilnie na targ i kupowały obwarzanki oraz inne cudeńka „na Kaziuka”, kiedy nauczycielki języków obcych uczyły ją poprzez zabawę, a mama złośliwie zwracała się w którymś z tych języków wówczas, gdy ona miała jakąś prośbę. Nie dostawała pożądanej rzeczy lub łakoci, jeśli nie wypowiedziała prośby poprawnie. Piękne lata spędzone na nauce u sióstr nazaretanek. Wspominała dumę z noszenia granatowego kapelusza z dużym rondem i mundurka w tym samym kolorze. Potem nagła śmierć ojca, z którym mogła w każdej chwili podzielić się swoimi smutkami i radościami, poraziła ją do tego stopnia, że przestała się uczyć muzyki, mówiąc, że już nigdy nie siądzie do pianina. Psychika młodej dziewczynki szybko uporała się ze smutkiem. Program nauczania u sióstr wypełniał czas, a wysoki poziom wychowania fizycznego w wielu dziedzinach nie pozwolił jej na rozmyślanie o osobistej tragedii. Nie wiedziała, że matka i Leopold też rozpaczają. Zrozumiała to znacznie później.

Obowiązki w szkole i zbliżająca się matura złagodziły ból, a resztę zrobił czas. Jesienią 1937 roku została studentką filologii na Uniwersytecie Wileńskim. W styczniu następnego roku Leopold zawarł związek małżeński z koleżanką ze studiów, również pracującą w klinice na Antokolu. Wesele odbyło się w eleganckiej restauracji. Maria dostała od Rozalii w prezencie ślubnym pierścionek z brylantem, który sama otrzymała od swojej teściowej. Żona Leopolda w bardzo krótkim czasie podbiła serca całej rodziny. Marysia traktowała ją jak starszą siostrę.

To wesele szczególnie zapadło jej w serce. Na ślubie była świadkiem z Andrzejem, kolegą brata, który razem z nim kończył medycynę. Marysia, będąc podlotkiem, często spoglądała na kolegów Leopolda i niektórzy jej się nawet podobali, ale oni nie zwracali w ogóle uwagi na smarkulę z warkoczykami i o nieprzeciętnie długich nogach. Andrzej też był częstym gościem w ich domu. Niekiedy brat urządzał potańcówki przy patefonie, ale Marysi nikt na nie nie zapraszał. Czasami podglądała te imprezy przez dziurkę od klucza. Nie mogła się doczekać dnia, kiedy wreszcie dorośnie i będzie wyglądała tak jak koleżanki brata. Mówiła wówczas do siebie mściwie: „Jak ja dorosnę, to im wszystkim pokażę, kto tu będzie łamał serca”. To określenie wyczytała w jednym z romansów, które Leopold pieczołowicie przed nią chował, nie wiedząc, że pod jego nieobecność mała siostrzyczka wszystkie je czyta. W szkole, opowiadając koleżankom o miłosnych scenach wyczytanych w książkach brata, stała się klasową bohaterką, a dziewczynki z wypiekami na twarzach prosiły, by mówiła, co się stało dalej z zakochaną parą. Teraz, siedząc pod rozświetlonym blaskiem księżyca oknem, sama z siebie zaczęła się śmiać.

Jednym z kolegów brata niezauważających jej skromnej osoby był właśnie Andrzej. Jej też się nie podobał. Jeszcze jako gimnazjalista był pryszczaty i zarozumiały. Do niej mówił: „Mała, jest twój brat w domu?”. Ten zwrot ją oburzał. Odpowiadała mruknięciem: „Sam zobacz” i wychodziła z przedpokoju. Potem Andrzej pozbył się pryszczy i stawał się coraz grzeczniejszy, ale ona była pamiętliwa i traktowała go jak powietrze. Na ślubie Leopolda zmuszeni byli siebie znosić, gdyż jako świadkowie mieli pewne wspólne obowiązki. Marysia wyrosła na piękną młodą kobietę mającą dopiero dziewiętnaście lat. Była świadoma swojej urody, miała bowiem okazję przeglądać się w zachwyconych oczach młodych mężczyzn. Fakt ten nie wbijał jej w dumę, ale sprawiał wielką przyjemność. W czasie wesela miała perłowo-złotą sukienkę i narzucone na nią białe futerko z kapturem, a we włosy wpięła bukiecik niezapominajek. Panna młoda w bieli i kapeluszu z woalką wyglądała jak bogini. Panowie w smokingach, z kwiatami w butonierkach dodawali elegancji uroczystości. To wszystko Marysia przypomniała sobie jak piękny sen. Najważniejsze wspomnienie miało ją dopiero osaczyć. Wzajemna niechęć z Andrzejem gdzieś się ulotniła i niemal w jednej chwili zaczęła się wzajemna fascynacja. Andrzej nie odrywał od niej wzroku, a Marysia, jakby pierwszy raz go zobaczyła, straciła rezon i nie miała nic do powiedzenia. Opanowała ją złość na samą siebie. Zrobiła chyba nadąsaną minę, bo Andrzej zaczął się tłumaczyć, myśląc, że popełnił jakieś niewybaczalne głupstwo. Przestraszył się, że ona nie zechce na niego spojrzeć i po skończonych obowiązkach weselnych straci z nią kontakt. Tego bał się najbardziej. Wiele tygodni później opowiedział jej o tym. To już była miłość, ale ona jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy. Kiedy zaczęły się tańce i świadkowie z obowiązku musieli zatańczyć, świat zawirował razem z nimi. Marysia nie zapamiętała, co się dalej działo, bo nieustannie tańczyli wpatrzeni w siebie, a świat przestał dla nich istnieć. Co jakiś czas przyzywano ich do weselnych obowiązków. Robili automatycznie, co do nich należało, a później zajmowali się swoim towarzystwem. Tańcząc lub przechadzając się po sali, widzieli tylko siebie.

Następne dni składały się z zajęć na uczelni, a wieczory należały do nich. Chodzili do kina, na studenckie potańcówki, spektakle teatralne, spacerowali po parkach, a najczęściej siedzieli w salonie jej mieszkania i milczeli.

Wieczory należały do nich pod warunkiem, że Andrzej nie miał dyżuru w szpitalu. Ten stracony czas Marysia poświęcała nauce, co było dobrodziejstwem dla pozytywnych wyników na egzaminach. Część wakacji spędzili w czwórkę z Leopoldem i Marią. Pływali kajakami, kąpali się w rzece i zagłębiali w gąszczu sosnowych lasów. Minęły wakacje, zaczął się rok akademicki, a oni nadal się spotykali. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia 1938 roku, jak się później okazało ostatnie, które mieli spędzić razem. Jako że Andrzej nie miał rodziny, został zaproszony przez Rozalię na Wigilię i święta do ich domu. Leopold z Marią wyjeżdżali do jej rodziców. Mieli wrócić dopiero w drugi dzień świąt. Po wigilii i odśpiewaniu kolędAndrzej wyjął schowany uprzednio przez Marysię duży bukiet kwiatów i uroczyście poprosił Rozalię o rękę jej córki. Został przyjęty, w pełni zaakceptowany i od tej pory jeszcze częściej bywał w ich domu. Marysia cieszyła się skromnym, ale gustownym pierścionkiem z szafirowym oczkiem, który Andrzej tego wieczora włożył jej na palec. Ustalili, że ślub wezmą za rok, w Boże Narodzenie. Do tej pory Andrzej przyszykuje dla nich mieszkanie, pozbywając się równocześnie swojej kawalerki. Teraz ich spotkania jeszcze bardziej obfitowały w przyjemne okazje. Andrzej został przedstawiony koleżankom i kolegom z uczelni. Ci ostatni mieli kwaśne miny, ale dobre wychowanie nie pozwoliło im źle się zachować w stosunku do Andrzeja. Rozalia zamówiła w pracowni krawieckiej bieliznę pościelową i stołową z monogramami. W tym celu musiała sięgnąć do przywiezionych z Ukrainy złotych monet, ale robiła to z wielką radością, widząc, jaka Marysia jest szczęśliwa w narzeczeństwie. Nadszedł pamiętny rok 1939. Oboje szaleli na balach karnawałowych.

Jakże była wówczas radosna. Nie wiedziała, że przeżywa najszczęśliwszy okres swojego życia. Nie miała pojęcia o ogromie nieszczęść, które niebawem się wydarzą, ani o tym, że szczęście opuści ją na zawsze.

Tymczasem Leopold z Marią oznajmili radosną nowinę, że spodziewają się dziecka. Nadeszło lato 1939 roku, nastroje Polaków mieszkających w Wilnie uległy wyciszeniu. Podświadomie zaczęto się obawiać katastrofy. Bano się hitlerowskich Niemiec, ale polskie środki przekazu uspokajały społeczeństwo, mówiąc i pisząc o sojuszach zawartych z Anglią, Francją, a nawet sowiecką Rosją, które to sojusze zapewniały państwu bezpieczeństwo. Marysia nie przejmowała się wcale sytuacją Polski ani nastrojami społeczeństwa. Planowała swój ślub i to było dla niej najważniejsze. Z Andrzejem spotykali się prawie codziennie, uzgadniali szczegóły dotyczące wesela. Mimo wyjątkowo upalnego lata nie wyjechali na wakacje, ponieważ on, jako lekarz, brał udział w szkoleniach, o których tematyce Marysi nie informował. Teraz, siedząc pod oknem w czurhunowskiej chacie, domyśliła się, że to były przygotowania na wypadek wojny.

Lato chyliło się ku końcowi. Zaklejanie szyb w oknach paskami papieru i rozdawanie masek przeciwgazowych nie zaniepokoiło Marysi. Była szczęśliwą narzeczoną i napawało ją to radością. Któregoś wieczoru podczas ich wspólnego spaceru w parku Andrzej był małomówny; widać było, że jest czymś podenerwowany. Marysia natychmiast to zauważyła i chcąc go rozchmurzyć, przytuliła się do niego, a on ją przygarnął i zaczął całować, przyciskając tak mocno, że nie mogła złapać tchu. Powstała między nimi jakaś nieznana jej dotąd więź, a nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Wychodząc z parku, Andrzej skierował ich kroki w inną stronę miasta niż zwykle, a po pewnym czasie Marysia się zorientowała, że stoją pod jego domem. Tam się zatrzymali. Jego twarz oświetlała stojąca niedaleko latarnia, a twarz Marysi była osłonięta cieniem rozłożystego drzewa. Spojrzała na Andrzeja. W jego oczach ujrzała zachwyt i jednocześnie prośbę, której nie sprecyzował, ale ona wiedziała, że prosi, by weszła do jego mieszkania. Biedne jej serce trzepotało tak mocno, że gdyby ją wówczas przytulił, wiedziałby, że też tego pragnie. Nazaretańskie wychowanie nie pozwoliło jej zrobić kroku na schody prowadzące do jego mieszkania. Czuła, że głos jej drży, ale starała się nad nim zapanować.

– Andrzejku, kochanie, nie mogę. To tylko cztery miesiące i będziemy należeli do siebie.

– To tylko cztery miesiące – powtórzył cicho – ale Bóg jeden wie, co wówczas z nami będzie.

Po tych słowach wziął ją czule pod rękę i zawrócili do dzielnicy, w której mieszkała Marysia. Jakże później żałowała swego niezdecydowania. Nie można już było tego odwrócić. Teraz, w środku wojny, gdy działo się tyle smutnych i tragicznych wydarzeń, ten incydent niestosownego zachowania stracił na znaczeniu. Nastąpiło przeszacowanie wartości i wiele poprzednich zachowań zmieniło swój ciężar gatunkowy.

W parę dni po ich spotkaniu, pierwszego września, rozpoczęła się druga wojna światowa. Później wiele razy odtwarzała w pamięci przytłumiony głos Andrzeja w słuchawce. Jego słowa prześladowały ją przez cały okres wojny.

– Kochanie, przyjedź zaraz na dworzec. Jestem zmobilizowany i wyjeżdżam razem z wojskiem.

Słowa te poraziły ją do tego stopnia, że nie pamiętała, czy położyła słuchawkę na widełki. Zaczęła biegać po mieszkaniu, szukając matki, ale właściwie nie wiedziała, co ma jej powiedzieć. Przecież Leopold też zapewne został wcielony do wojska. Łzy leciały jej po twarzy dwoma strumieniami, a ona ich nawet nie wycierała.

Na dworcu zastała tłumy zmobilizowanych i odprowadzających ich rodzin. Nie wiedziała, gdzie ma szukać Andrzeja. Rozglądając się, zobaczyła Marię z Leopoldem, którzy stali objęci, a w tle za nimi widniał znak czerwonego krzyża z napisem „Ambulatorium”. Podbiegła do nich i w tym momencie zobaczyła wypatrującego jej Andrzeja. Postawiła na peronie plecak turystyczny z rzeczami oraz prowiantem przygotowanym przez matkę i Graźkę. One wiedziały, że Andrzej nie ma nikogo, kto by mu naszykował coś na drogę.

On patrzył na Marysię takim wzrokiem, jakby już nigdy więcej nie mieli się zobaczyć. Ona, płacząc, przypadła do niego i tak stali spleceni w uścisku, nie mogąc się od siebie oderwać. Wyglądało to jak scena z sentymentalnego filmu, ale tragizm sytuacji wcale go nie przypominał. Kiedy wyczerpały ich pocałunki, Marysia zdjęła z szyi złoty łańcuszek z medalikiem przedstawiającym wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej i zawiesiła mu go na szyi, mówiąc:

– Matka Boska cię uchroni, a ja będę czekała.

Po chwili podeszli do nich Maria z Leopoldem. Żegnając się z nią, brat powierzył jej opiekę nad matką, Marią i ich nienarodzonym dzieckiem. Wówczas nikt z nich nie wiedział, jak wielkie znaczenie będą miały w przyszłości jego słowa.

 

Na dworze zaczęło szarzeć, a kogut obwieścił swoim pianiem nadchodzący nowy dzień. Zatopiona we wspomnieniach Marysia nie zauważyła, jak bardzo jest zmarznięta. Wszedłszy pod pierzynę, poczuła ciepło i natychmiast usnęła. Obudził ją hałas otwieranych drzwi, odgłosy wybierania popiołu z pieca i głos gospodyni, nakazujący rodzinie, żeby wstawać. Przez zasłonę ich pokoiku wszystko było dobrze słychać.

Obudziwszy się, Marysia nie mogła zrozumieć, po co mieszkańcy domu mają tak rano wstawać. Wkrótce musiała się do tego przystosować, a z biegiem czasu przyzwyczaiła się do wczesnego wstawania.

Kiedy Rozalia i Kamilka się obudziły, w kuchni buchał już z pieca ogień, a nad stołem w dużym pokoju unosiła się para ze stojącego na nim dużego garnka. Rzędem stały te same miseczki i leżały drewniane łyżki.

Marysia już wcześniej była na nogach, by się rozejrzeć w możliwościach porannej toalety. Zobaczyła w kuchni wiszący metalowy pojemnik z wodą, a pod nim stało wiadro. Chcąc umyć również twarz i ręce, należało podnieść do góry umieszczony w dole pojemnika zaworek, a wówczas woda lała się na ręce i w ten sposób można było umyć twarz. Przebywając na wielu obozach harcerskich, spotykała się z takimi urządzeniami, ale wiedziała, że matka sobie z nim nie poradzi. Poprosiła więc panią Emilię o ciepłą wodę. Przewidująca Graźka włożyła do zabieranych przez nie rzeczy niedużą miedniczkę, która w obecnych warunkach okazała się niezbędna. Marysia zaniosła do ich pokoiku dzbanek z ciepłą wodą i to uratowało sytuację.

W miarę upływu czasu starały się jakoś sobie radzić z higieną osobistą. Rozalia, przyzwyczajona do wszelkich wygód, czuła się nieszczęśliwa, a warunki bytowania pogłębiły jeszcze jej smutek. Czuła się jak na wygnaniu. Marysia pocieszała matkę, jak tylko potrafiła. Nie mogła jej powiedzieć, dlaczego się tu znalazły.

Prawda przedstawiała się następująco: Maria zaraz po wkroczeniu Niemców wstąpiła do AK. Jako lekarz pracujący w klinice miała dostęp do medykamentów i opatrunków potrzebnych partyzantom. Okupanci byli podejrzliwi, ale traf chciał, że Maria miała pod opieką synka jednej z ważnych osobistości niemieckich władz. Dzieciak wymagał częstych wizyt lekarskich w domu dygnitarza. Maria nieraz była wzywana do chorego dziecka nawet w nocy. Posiadała więc specjalną przepustkę, ważną niezależnie od pory dnia, ponadto w klinice cieszyła się też pewnymi względami. Była dla władz szpitalnych nietykalna. Dawało jej to duże pole do działania. Otrzymała zezwolenie na prywatną praktykę. W ich domu znajdowała się więc niewzbudzająca podejrzeń skrzynka kontaktowa AK. Było to niebezpieczne, gdyż w razie wpadki poważne konsekwencje groziłyby nie tylko Marii, ale i całej rodzinie.

Domowniczki nie miały o niczym pojęcia do chwili, kiedy ktoś doniósł, a może Niemcy natrafili przypadkowo na radiostację, i zaczęły się aresztowania. Maria, bojąc się, że ktoś może ją wydać, zorganizowała pospieszny wyjazd rodziny na wieś, a sama została, by nie wzbudzać podejrzeń niemieckich władz. Pytającym mówiła, że jej teściowej i córce miejski klimat szkodzi na zdrowie. W tym czasie wiele rodzin tak robiło, bo w Wilnie warunki aprowizacyjne były trudne. Nikogo więc nie mógł dziwić wyjazd z miasta dwóch kobiet z dzieckiem.

Maria zorganizowała ich podróż i pobyt w Czurhunach przy pomocy organizacji AK.

Tych informacji dla bezpieczeństwa ich wszystkich Marysia nie mogła przekazać matce. Najlepiej czuła się w nowych warunkach Kamilka. Miała ulubionego kota i towarzystwo dwóch starszych dziewczynek, które otoczyły ją troskliwą opieką. Marysia przystosowała się do nowych warunków, ale Rozalia była zdruzgotana. Widząc rozpacz matki, dziewczyna starała się stworzyć jej namiastkę komfortu, do jakiego była przyzwyczajona. W czasie posiłków nakrywała serwetką stół w miejscu, gdzie jadała Rozalia, i stawiała nakrycie przywiezione z domu. Obie z Kamilką jadały z glinianych misek, posługując się drewnianymi łyżkami. Wcale im to nie przeszkadzało. Antoni wystrugał specjalnie dla Kamilki małą łyżkę, którą dziewczynka świetnie się posługiwała.

Marysia chciała pomagać w gospodarstwie, żeby nie być ciężarem, ale kiepsko jej to wychodziło. Kiedyś, manipulując metalowym narzędziem przy piecu, rozlała sagan zupy. Innym razem wysypała żarzące się węgle na podłogę. Obie z Emilią doszły do wniosku, że nie powinna się zbliżać do pieca. Mogła obierać ziemniaki i jarzyny albo sprzątać w chacie. Z tym jakoś sobie radziła. Zwracano się do niej w trzeciej osobie. Rozalia zaś była nazywana starszą panią. Marysia podziwiała panią Emilię za pracowitość, sprawną organizację w czynnościach domowych i w całym gospodarstwie. Jej życie ograniczało się dotąd do dbania o siebie, gry na pianinie, a w czasie okupacji – pracy w piekarni w charakterze ekspedientki. Zasadniczo prowadziła beztroskie życie. Tu, w Czurhunach, zobaczyła na własne oczy, jak bardzo zapracowane są kobiety na wsi. Emilia obrządzała inwentarz, obsługiwała piec, gotując na nim potrawy dla rodziny i ziemniaki dla zwierząt domowych, piekła chleb, prała w rzece bieliznę, uderzając w nią drewnianą kijanką dla usunięcia brudu, a wieczorami przędła na kołowrotku len i wełnę, później zaś tkała z nich na krosnach lniane płótno i szaraczek. Marysia nie mogła więc pozwolić sobie na nieróbstwo w obecności tej dzielnej kobiety. Antoni z Jankiem przez całe dnie młócili cepami w stodole zboże oraz wykonywali prace polowe. Przed zasiewem żyta na zimę wykopali dół, do którego wstawili dużą drewnianą skrzynię. Wsypawszy do niej ziarno i szczelnie zakrywszy, zasypali ją ziemią, a na wierzchu zasiali żyto. W ten sposób chowali zboże przed niemieckim kontyngentem i rosyjską partyzantką. Z polską byli w kontakcie, ale rosyjskiej bardzo się bali, bo nigdy nie wiedzieli, czy to prawdziwi partyzanci, czy też podszywający się pod nią rabusie.

Któregoś jesiennego dnia, kiedy słońce postanowiło ogrzać swymi promieniami powietrze, większość mieszkańców wyszła z domu, by się nacieszyć słoneczną pogodą. W środku została Marysia z Antonim, który odezwał się w te słowa:

– Niech Marysia przyjdzie do pokoju, ja coś pokażę.

Marysia podążyła za nim. Po chwili Antoni otworzył jedne drzwi szafy i pokazał urządzoną w środku skrytkę. Było to pomieszczenie dla jednej osoby, z ławką do siedzenia. Góra szafy nie była osłonięta, co pozwalało siedzącej w niej osobie normalnie oddychać. Marysia nie znała powodu, dla którego Antoni pokazuje jej tę skrytkę.

– Niech Marysia pamięta, że kiedy pojawią się w domu obcy ludzie, musi się tu schować. Tak będzie bezpiecznie. Niemcy tu nie zaglądają. Boją się partyzantów, ale na początku okupacji zdarzało im się przychodzić do domów. Jednego dnia, kiedy Janek był jeszcze prawie dzieckiem, było takie oto wydarzenie: Na oknie leżał podręcznik do niemieckiego z wizerunkiem Stalina i napisem „Es lebe genosse Stalin”. Do mieszkania wszedł niemiecki oficer z tłumaczem i na widok tej książki ryknął strasznym głosem, pytając, do kogo należy. Janek struchlały, trzęsąc się ze strachu, powiedział, że do niego. Wtedy Niemiec odbezpieczył broń i wymierzył w głowę Janka. Na szczęście tłumacz powiedział, że władze sowieckie kazały dzieciom uczyć się po niemiecku o Stalinie. Oficer opuścił broń, a Janek ze strachu się zmoczył. Tłumacz na rozkaz Niemca wrzucił książkę do rozpalonego pieca i tak Janek uszedł z życiem. Żona dała im koszyk jaj i wszyscy my odżyli po wyjściu nieproszonych gości.

Nadeszła zima, a z nią przymrozki. Drzewa stały ogołocone z liści. Ptaki dawno przestały śpiewać, tylko wrony obwieszczały krakaniem objęcie we władanie okolicy. Antoni przywiózł z plebanii od organisty artykuły spożywcze za sprzedany garnitur i płaszcz ojca Marysi. Był to spory wkład kobiet do wspólnego wyżywienia. Najbardziej cieszono się z masła i miodu. Rozalia z Kamilką i dziewczynkami Jusiewiczów piły słodką kawę zbożową, a reszta domowników musiała pić gorzką.

Któregoś ranka Marysia, odsłoniwszy firankę, zobaczyła wkoło biel. Bajkowy widok za oknem nasunął jej wspomnienie ostatniego karnawału z Andrzejem. Cieszyła się wówczas śniegiem jak dziecko. Przejażdżki saniami w kuligu dawały niezapomniane przeżycia. Jak dawno to było? Teraz siedzi w tej głuszy, a Andrzej jest gdzieś w świecie, i ta beznadziejna wojna! Nie była już beztroską dziewczyną. Opiekując się matką i Kamilką, przestała myśleć o sobie. Liczyła się o tyle, o ile mogła pomóc dwóm bezbronnym istotom. Nie spoglądała do lustra. To, jak wyglądała, nie miało teraz dla niej żadnego znaczenia. Nie dostrzegała zachwyconego spojrzenia Janka, który ukradkiem ją podpatrywał. Nie uszło to uwagi jego matki. Kiedyś Emilia zrobiła mu awanturę.

– Janek, ty nie wytrzeszczaj oczów na Marysię. Ona nie tobie. To pani z miasta, zaręczona, i na takiego jak ty nawet nie spojrzy. Po wojnie wróci narzeczony i wezmo ślub, a tobie nic do niej.

– Co mama, ja tak sobie, bo jest ładna. Wiem, że nie dla mnie, ale miło jest popatrzeć!

– To nie patrz, bo nieszczęście tobie może z tego być.

Marysia nie słyszała na szczęście tego sporu. W przeciwnym razie wytworzyłaby się niezręczna sytuacja w czasie jej pobytu w tym domu.

W gospodarstwie powstał pewien kłopot. Koń Kasztan złamał tylną nogę. Jusiewiczowie mieli go jednego. Krótko przed wojną odkupili od wojska pięknego wierzchowca, ale on nie potrafił ciągnąć wozu, a nadawał się tylko do konnej jazdy. Zaprzężony z Kasztanem jakoś sobie radził z ciężarem wozu. Na początku okupacji zabrali go rosyjscy partyzanci. Kasztan był więc całą ostoją gospodarstwa, a teraz nie mógł chodzić. Emilia z Antonim uradzili, że podwieszą konia na rzemieniach, tak by nogami ledwie dotykał ziemi, a do obroku będą mu dodawali spiłowane wiórki miedzi. Kuracja trwała dosyć długo. Biedny Kasztan prawie wisiał w powietrzu, ale nie był samotny. Siedział z nim w stajni pies, również Kasztan, który się z nim przyjaźnił. Pies był zawsze tam, gdzie był koń. Odbywał z nim nawet dalekie podróże.

W miejscu złamania powstało zgrubienie, ale noga była wyleczona. Jusiewiczowie nie mieli środków na zakup nowego konia. Leczenie Kasztana było więc jedynym ratunkiem, by gospodarstwo normalnie funkcjonowało.

Tymczasem przyjezdne zżyły się z domem. Marysia, mając podręczniki Janka, uczyła dziewczynki różnych przedmiotów, a jemu podrzucała do czytania książki przywiezione przez Rozalię. Sprzątając mieszkanie, obierając ziemniaki i jarzyny, a teraz ucząc dziewczynki, nie czuła się pasożytem wobec ciężko pracujących gospodarzy. Nawet Rozalia chciała być pożyteczna i przebierała pszenicę na wiosenny zasiew.

Antoni uszył Kamilce butki z owczej skóry, żeby dziecku było ciepło w nóżki. Nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Emilia zaprzestała tkania, a Antoni na czas świąt rozmontował krosna i wyniósł je z izby. Cały dom żył przygotowaniami do świąt.

Parę dni przed Wigilią ktoś zapukał do drzwi. Otworzywszy je, Antoni zobaczył leżącą na progu sporych rozmiarów paczkę. Rozejrzał się po podwórku, ale nikogo tam nie było. Nie mógł sobie poradzić z ciężarem paczki, więc poprosił o pomoc Janka. Wszyscy się zastanawiali, skąd się wzięła i co jest w środku.

Antoni powoli uwalniał pakunek ze sznurka, potem rozwinął papier i otworzył karton. Na samym wierzchu leżały zabawki. Wiedział już, że zawartość jest przeznaczona dla przyjezdnych pań. Całe szczęście, że Kamilka i dziewczynki Jusiewiczów już spały. Przed dziećmi należało utrzymać paczkę w tajemnicy.

Marysia rozpakowywała jej zawartość w małym pokoiku. Robiła to po cichu, by nie obudzić dziecka. Po wyłożeniu prezentów pilnie szukała listu od Marii. Odłożyła parę tabliczek czekolady, puszkę kakao i spory woreczek rodzynków. Wzięła do ręki paczkę z herbatą i coś ją tknęło. W opakowaniu odchylony był róg naklejki niemieckiej firmy produkującej herbatę. Ostrożnie odlepiła etykietę i na jej drugiej stronie odczytała: „Wszystko w porządku, niedługo się zobaczymy, M.”.

W tym miejscu należy czytelnikowi przypomnieć, że w powieści są dwie Marie Cisło. Jedna z nich, Marysia, która obecnie przebywa w Czurhunach, jest córką Rozalii. Druga zaś, zwana w rodzinie Marią, jest żoną Leopolda, synową Rozalii, i to jej córeczka Kamilka przebywa teraz na wsi. Zbieżność imion i nazwisk obu kobiet będzie sprawiała kłopoty, ale też przynosiła ułatwienia w różnych sprawach życiowych i wzajemnych relacjach obu kobiet przedstawionych w dalszych rozdziałach.

Marysia odetchnęła z ulgą i poinformowała matkę, że w domu nic się nie wydarzyło. Więcej nie mogła jej powiedzieć. Lalka i miś zostały schowane, bo Kamilka miała je dostać dopiero pod choinkę. Organista, przynosząc opłatki w ramach rozliczeń za kupione ubrania, dostarczył na święta świeżą rybę. Emilia wypiekała drożdżowe bułki z rodzynkami, słodząc je pochodzącym z paczki cukrem. Wędzoną szynkę oblepiła ciastem chlebowym i wstawiła ją w brytfance do gorącego pieca. Święta zapowiadały się więc obfite.

Marysia wysprzątała całe mieszkanie. Dla nieprzyzwyczajonej do pracy dziewczyny nie było to łatwe, ale sprawiło ulgę, bo nie musiała patrzeć na rozpacz matki, która z nadchodzącymi świętami rozdrapywała w sercu ranę po stracie Leopolda. Nie łagodziła bólu podawana przez córkę mocna herbata z prawdziwym cukrem, którą Rozalia bardzo lubiła. Starsza pani wciąż popłakiwała, ale skrzętnie ukradkiem ocierała łzy, by Marysia się nie martwiła.

Stół wigilijny był imponujący. Pojawiły się na nim pierogi z grzybami, barszcz, kutia, ryba, kisiel owsiany, paluszki z makiem i kompot z suszonych owoców. W rogu pokoju stała świeżo ścięta, pachnąca żywicą choinka. Wisiały na niej małe jabłuszka i łańcuchy zrobione z bibuły i ze słomy. Pod drzewkiem leżały prezenty. Kamilka dostała lalkę, misia i małą czekoladkę. Dziewczynki otrzymały po dużej czekoladzie, Emilia dużą błyszczącą chustkę, Antoni paczkę papierosów, a Janek wełniany szalik. Rozalia i Marysia nie dostały prezentów, bo w domu Jusiewiczów nie było takiego zwyczaju. Po przełamaniu się opłatkiem i wyrażeniu życzeń o rychłym końcu wojny wszyscy ochoczo zabrali się do jedzenia.

Najszczęśliwszą istotą w tym gronie była Kamilka. Opowiadała wszem i wobec, że to Święty Mikołaj, brnąc w śniegu aż z Wilna, przyniósł jej ukochane zabawki. Miś nie miał uszka, ale i tak wciąż go obcałowywała. Na pasterkę nikt się nie wybrał. Do ich parafii należało iść pięć kilometrów, a czasy były niepewne i nocne przebywanie poza domem nie było bezpieczne. Po odśpiewaniu kolęd dziewczynki poprosiły, by je zaprowadzono do stajni. Chciały koniecznie usłyszeć, co mówią ludzkim głosem zwierzęta. Kamilka błagalnie spojrzała na Marysię, prosząc, by poszła z nimi. Antoni podał latarnię Jankowi i polecił mu iść z resztą, bo Kasztan może dziecko przestraszyć. Zwierzęta jak na złość nie chciały nic mówić. Dzieci były zawiedzione, a pies Kasztan dał przedstawienie, przystępując na tylnych łapach do Kamilki i dokładnie oblizując jej buzię. Dziewczynka była tym zachwycona, a później w domu wciąż opowiadała, że Kasztan do niej przemówił. Wyszedłszy ze stajni, wszyscy podziwiali rozgwieżdżone niebo. Stojąc w progu domu, dziewczynki pokazywały palcami gwiazdy i mówiły, która jest czyja.

Marysia bała się dotąd wracać do wspomnień z ostatnich świąt spędzonych z Andrzejem. Nie robiła tego od początku wojny. Tak było bezpieczniej i mniej bolało. Stojąc tu pod niebem obsypanym gwiazdami, pomyślała, że być może teraz on też patrzy w niebo i myśli o niej. Wiedziała, że jeśli żyje, to w tym dniu z pewnością myślami są razem.

Zaraz po Bożym Narodzeniu, a jeszcze przed Nowym Rokiem 1944 wydarzył się tragiczny wypadek. Jednego dnia przyszedł rosyjski jeniec, prosząc o coś do jedzenia. Emilia, mając dobre serce, ulitowała się nad biedakiem. Dostał gotowane ziemniaki w mundurkach i kubek zsiadłego mleka. Podczas kiedy on posilał się z wielkim apetytem, do domu wpadło niespodziewanie trzech rosyjskich partyzantów. Jeden z nich, wyzywając jeńca od zdrajców, przyłożył mu do głowy pistolet. Biedak tłumaczył, że przyszedł się tylko posilić, a później miał do nich dołączyć. Po chwili wszyscy wyszli z mieszkania. Jeniec usiłował uciec partyzantom i wówczas padł strzał. Działo się to pod oknem domu Jusiewiczów. Partyzanci się oddalili, a zabity leżał na śniegu w kałuży krwi.

Po odejściu partyzantów Marysia wyszła ze swojej kryjówki i dostrzegła przerażenie domowników. To przecież na ich posesji zabito człowieka, a ponadto bano się rekcji zarówno Niemców, jak i rosyjskich partyzantów. Pod wieczór Antoni z sąsiadem położyli ciało na sanie, przykryli je słomą, wywieźli z podwórka i wykopawszy dół w lesie, pochowali biedaka. Krew na śniegu dokładnie zasypali białym puchem. Na wiosnę, gdy ruszyły roztopy, pod samym oknem utworzyła się krwawa strużka. Przypomniało to domownikom o tragedii tamtego człowieka.

 

Któregoś popołudnia Kasztan zaczął dziwnie szczekać. Robił to w pewnych odstępach czasu, co informowało mieszkańców o zbliżających się partyzantach. W domu powstał popłoch. Marysia schowała się pospiesznie do swojej kryjówki. Przedtem domownicy odwrócili uwagę Kamilki, bo dziecko mogło w każdej chwili zdradzić ukrytą Marysię. Pies zaczął zawzięcie ujadać i prawie w tym samym momencie otworzyły się drzwi. W progu stanęła kobieta w średnim wieku, a za nią weszło trzech uzbrojonych mężczyzn. Widząc strach w oczach mieszkańców, przybyła odezwała się po rosyjsku:

– Wy nie bojties’, my choczem tolko pakuszat’ i pajdiom dalsze. (Wy się nas nie bójcie, chcemy tylko zjeść i pójdziemy dalej).

Emilia odetchnęła z ulgą i zaproponowała przybyłym ziemniaki ze zsiadłym mlekiem. Kobieta wyraziła zadowolenie. Spożywając posiłek, przybysze usłyszeli z małego pokoiku suchy kaszel Rozalii. Wtedy kobieta zapytała, kto tak mocno kaszle. Dowiedziawszy się, że to staruszka, która od pewnego czasu niedomaga, postanowiła ją zbadać. Okazało się bowiem, że była lekarką opiekującą się rosyjskimi partyzantami.

Skończywszy posiłek, lekarka weszła za przepierzenie i łagodnym głosem poprosiła Rozalię, by zdjęła górną część odzieży. Po dosyć długim badaniu stwierdziła ze smutkiem, że pacjentka ma bardzo słabe serce i to jest przyczyną kaszlu. Nic więcej nie powiedziała, dała buteleczkę kropli i poinstruowała, jak chora ma je zażywać. Potem, podziękowawszy za jedzenie, wraz z towarzyszami opuściła dom. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Wychodząc, lekarka poleciła Antoniemu, by zaprzągł konia do sań i zawiózł ich w pewne miejsce. Partyzanci mieli jakiś bagaż, który położyli na sanie, i odjechali wraz z Jusiewiczem. Okazało się później, że to były miny, które po jakimś czasie podłożyli na tory kolejowe. O wybuchu domownicy Jusiewiczów dowiedzieli się po kilkunastu godzinach.

Marysia, siedząc w swojej kryjówce, wszystko słyszała. Ogarnął ją niepokój. Wiedziała, że matka powinna być leczona, a tu nie było takich możliwości. W tym momencie poczuła żal do Marii, że nic nie robi w sprawie ich powrotu do domu.

 

Pewnego dnia Janek z innym chłopakiem z sąsiedztwa postanowili założyć w lesie wnyki na zwierzęta. Z rana pogoda sprzyjała, a narty ułatwiały pokonywanie głębokiego śniegu. W drodze powrotnej, kiedy byli blisko Czurhunów, otoczyła ich mgła. Nie widzieli, gdzie są. Kilka razy natrafiali na gęsty, oszroniony las i wciąż kręcili się w tej samej okolicy. Później okazało się, że to nie był las, tylko duży stóg słomy. Opanowani strachem stracili resztki orientacji i wciąż kręcili się w miejscu. Choć byli w ruchu, posuwając się na nartach, zaczęli odczuwać dojmujący chłód. Tak zastała ich noc. Byli przerażeni. Po pewnym czasie usłyszeli gdzieś w pobliżu pianie koguta. To ich uratowało. Kierując się tym głosem, dojechali do jakiejś chaty. Długo pukali, nim wreszcie otworzono drzwi i wpuszczono ich do środka. Mieszkańcy tego domostwa dopiero wstawali. Gospodyni rozpaliła w piecu, by zrobić im coś gorącego do picia, a gospodarz wniósł do chaty dwa snopy słomy, rozesłał je na podłodze i nakrył derką. W tym czasie chłopcy pili podane przez gospodynię gorące mleko. Oczy kleiły im się ze zmęczenia, ale łapczywie pochłaniali zawartość kubków. Podziękowawszy gospodarzom, niemal padli na posłanie i nakryci przez nich drugą derką, natychmiast usnęli. Spali kamiennym snem do południa.

Tymczasem Jusiewiczowie i ich sąsiedzi niepokoili się o los chłopaków. Po południu Janek zjawił się w domu. Reakcja rodziców była odmienna. Podczas kiedy Antoni gromił syna za lekkomyślność, Emilia tuliła go do serca i wylewała łzy szczęścia.

Ta przygoda miała swój ponury finał. Następnego dnia rano Janek nie mógł zejść z posłania. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Był bezwładny od pasa w dół. Emilia znowu wylewała nad nim łzy. Sytuacja stawała się beznadziejna. W pobliżu nie było żadnego lekarza. Drogą okrężną zawiadomiono dalekiego kuzyna, lekarza mieszkającego w Mińsku, który podczas okupacji kilka razy ich odwiedzał. Był to leciwy mężczyzna posiadający dużą wiedzę medyczną. Obchodził okoliczne miejscowości na prowincji, diagnozując i lecząc mieszkających po wsiach ludzi. Za to otrzymywał żywność, o którą w dużych miastach było ciężko. W plecaku nosił zioła, maści i różne leki, za które dostawał artykuły spożywcze. Wezwany przez Jusiewiczów, po dwóch dniach dotarł do Czurhunów.

W drzwiach stanął starszy mężczyzna słusznego wzrostu, którego twarz obrośnięta była mlecznobiałym zarostem. Mógł z powodzeniem uchodzić za Świętego Mikołaja.

Na widok gościa Jusiewiczowie bardzo się ucieszyli. Z jego przybyciem wstąpiła w nich nadzieja na wyleczenie Janka. Rozebrawszy się, lekarz natychmiast zajął się chorym. Długo badał jego nogi, nakłuwając je w różnych miejscach, i zawyrokował, że chłopiec będzie chodził, o ile rodzice zastosują się do jego poleceń. Mówił po polsku z naleciałościami rusycyzmów, ale Jusiewiczowie doskonale go rozumieli. Polecił, by wniesiono do domu dużą beczkę. Kazał napełnić ją do połowy gorącą wodą, po czym wlał do niej zaparzone zioła. Kazał też wrzucić do wody nagrzane w piecu kamienie. Rozległ się syk, a w powietrze uniosła się para. Sprawdziwszy temperaturę naparu, wsadził Janka do beczki i kazał mu w niej siedzieć, póki woda nie wystygnie. Po tej kąpieli zawinął go w lniane prześcieradło i nagrzaną na piecu derkę. Gdy ciało chłopaka wyschło, wysmarował Janka od pasa w dół jakąś maścią. Później dokładnie ją wcierał. Tę czynność polecił wykonywać codziennie, aż do chwili, kiedy nogi chorego odzyskają czucie i sprawność.

Po przenocowaniu, obdarowany żywnością i podziękowaniami, lekarz z pełnym plecakiem wyruszył do domu.

Emilia codziennie robiła Jankowi zalecone kąpiele, a w całym mieszkaniu unosiła się para i ostry zapach ziół. Rozalia ciężko to znosiła, ale nie miała wyboru. Nie mogła bowiem protestować. Chodziło przecież o uratowanie chłopca od kalectwa.

Kuracja trwała kilka tygodni. Poświęcenie Emilii pokazywało jej wielką miłość do syna, a oddanie i troska, z jaką go pielęgnowała, wzbudzały uznanie domowników. Przenosząc chłopca z łóżka i wsadzając do beczki, a później wyjmując, musiała w to włożyć dużo siły. Robiła to bez żadnego zniecierpliwienia, udając jednocześnie, że wcale nie jest jej ciężko.

Po paru tygodniach Janek mógł już zejść z łóżka i prowadzony przez matkę podejść do beczki. Później sam już do niej wchodził i z niej wychodził. Pewnego dnia rankiem wstał o własnych siłach i wiedział, że jest już zdrów. Rodzice odetchnęli z ulgą. Wniesiono wówczas do mieszkania krosna i Emilia znów zaczęła tkać, nadrabiając czas, gdy opiekowała się Jankiem. Rytmiczny stukot krosien źle wpływał na spokój, tak potrzebny Rozalii, ale i teraz nie protestowała. Wtulała głowę w poduszkę, a drugie ucho przykrywała jaśkiem.

Marysia tymczasem, korzystając z podręczników Janka, uczyła dziewczynki wszystkich przedmiotów, a w wolnych chwilach robiła całej rodzinie swetry z owczej wełny. Zdobyła tę umiejętność jeszcze w szkole sióstr nazaretanek. Ta rozpieszczona dziewczyna przechodziła szkołę życia, na którą nie była przygotowana. Już nie myślała o własnych potrzebach i przyjemnościach; wzięła na siebie odpowiedzialność za chorą matkę i małą bratanicę. O sobie już dawno przestała myśleć. Gdzieś w jej podświadomości tliła się iskierka nadziei na powojenne spotkanie z Andrzejem i to dodawało jej sił do pokonywania codziennych czynności, których w tym domu musiała się nauczyć.

Dalsze zimowe miesiące przechodziły bez żadnych niespodzianek, tylko Rozalia wciąż niedomagała. Przestała już wychodzić na codzienne krótkie spacery wokół podwórka. Gasła. Od Marii nie było żadnych wieści.

Wiosna tego roku przyszła nagle. Śniegi topniały błyskawicznie, a podwórka i drogi zalewały strugi wody. Z frontu nadchodziły wieści o rychłym przyjściu Rosjan na Kresy. Okoliczna rosyjska partyzantka przystąpiła do akcji, a Niemcy unikali z nią starcia. Słyszało się o niszczeniu torów kolejowych i wysadzaniu pociągów.

Na prośbę Marysi Antoni chciał nawiązać kontakt z polską partyzantką, by się dowiedzieć, czy mogą już wracać do Wilna. Okazało się, że partyzantka zmieniła teren i oddziały AK gdzieś zniknęły.

Po paru tygodniach w oddali słychać było odgłosy wybuchów. To nieuchronnie zbliżał się front.

Niezależnie od działań wojennych wiosna na dobre się rozgościła. Drzewa przybrały się w młodziutkie listki, na których siadały chmary ptaków, wesoło szczebiocząc i pogwizdując. Rozalia leżała przy otwartym oknie i podziwiała ten cud natury, przeczuwając, że niewiele już takich doznań ma przed sobą. Marysia widziała bledszą każdego dnia twarz matki i modliła się w ciszy, prosząc gorąco Boga, by pozwolił jej doczekać powrotu do domu. Same nie mogły wyjechać, gdyż nie było w pobliżu polskiej partyzantki, która je ochraniała w czasie wyjazdu z Wilna, a rosyjscy partyzanci i wszelkiego rodzaju rozbójnicy stanowili duże niebezpieczeństwo. Trzeba było czekać, aż przewali się front.

Zaczęły się upały, powietrze było parne. Na niebie gromadziły się chmury, które zwiastowały deszcz lub nawet burzę. Rozalia czuła się tego dnia wyjątkowo źle. Pod wieczór przyszła nawałnica. Zdawało się, że niebo się rozpadnie pod działaniem błyskawic, a pioruny biły jeden za drugim. Emilia zapaliła gromnicę i modliła się przed obrazem Matki Boskiej. Dziewczynki powtarzały za nią słowa modlitwy. Bardzo przejęta Kamilka chowała główkę na kolanach Marysi. Nagle grzmoty ustały i w tej chwili ruszyła ulewa. Deszcz padał parę godzin, a gdy ustał, Marysia otworzyła okno i wychyliła głowę na zewnątrz. Poczuła powiew świeżego, bogatego w ozon powietrza.

Rozalia powiedziała, że jest śpiąca i nie będzie jadła kolacji. Prosiła, by jej nie przeszkadzano, bo chce usnąć.

Rano Marysia jak zwykle wstała przed matką i Kamilką. Chciała się umyć, przynieść im ciepłej wody i przygotować Rozalii śniadanie. Pomyślała, że matka musi być głodna, bo poprzedniego wieczoru nie jadła kolacji.

Jusiewiczowie byli już na nogach, tylko ich dzieci jeszcze spały. Antoni wyprowadził konia ze stajni i starał się zaprząc go do wozu. W ich pobliżu kręcił się Kasztan. Pies wychodził ze stajni i do niej wchodził, kiedy przyszła mu na to ochota, bo w drzwiach stajni wycięty był otwór, zasłonięty przybitym nad nim kawałkiem skóry, która wisiała swobodnie, mogąc się odchylać w obie strony. Koń zdążył już wyzdrowieć po złamaniu nogi i był całkiem sprawny. Antoni go poklepywał, łagodnie do niego przemawiając. W tym czasie Emilia doiła krowę.

Marysia umyła twarz i ręce, nalała do miednicy ciepłej wody i wziąwszy ręcznik, weszła do małego pokoiku. Postawiła wodę na stołku, zastanawiając się, czy ma budzić matkę, czy też dać jej jeszcze pospać. Wybrała to drugie. Wyszła na dwór i z lubością wchłaniała poranne, świeże po deszczu powietrze. Chciała usiąść na ławce, ale ta była wciąż mokra, więc zrezygnowała. Trawa na podwórku też była wilgotna, a z nagrzanej poprzedniego dnia ziemi unosiła się para. Podeszła do Antoniego.

– Dzień dobry, panie Antoni – powiedziała. – Dokąd pan się wybiera?

– Wczorajszy deszcz zmoczył siano. Po śniadaniu jedziemy z Jankiem przewrócić skoszoną trawę, żeby ją uratować od zgnicia. W drodze powrotnej przywieziemy trochę chrustu na opał. Marysia widzi, jaki Kasztan zdrowy? Nasza kuracja mu pomogła. W miejscu złamania na nodze zrobiło się zgrubienie. Marysia widzi? Gdyby nie to leczenie, to trzeba by się było konia pozbyć. Strach pomyśleć, co byśmy bez niego zrobili.

Marysia była pełna uznania dla tego człowieka. Był pracowity, zaradny, a przy tym rozważny i cichy.

Po tej rozmowie weszła do chaty, myśląc, że matka z pewnością już się obudziła. Rozalia spała dalej. Było to do niej niepodobne. Zawołała cichutko, ale matka się nie poruszyła. Spała odwrócona do ściany, tak że Marysia nie mogła widzieć jej twarzy. Lekko dotknęła ramienia matki i nagle ogarnął ją niepokój. Ramię było zimne. Chwyciła za rękę, by zbadać puls, i stwierdziła, że też jest zimna. Wtedy zrozumiała, że matka nie żyje. Szukając jakiejś nadziei, zaczęła dotykać innych części jej ciała, a nawet przyłożyła do ust lusterko. Nie pojawiła się na nim para. To był koniec. Wybiegła z domu, szlochając, i przekazała Emilii tę straszną wiadomość.

Jusiewiczowa zostawiła wiadro z mlekiem na podwórku i pobiegła co sił do domu. Czule objęła Marysię i zapowiedziała, że dalsze czynności związane z odejściem starszej pani bierze na siebie. Marysia osunęła się na podłogę. Siedząc oparta o ścianę, wodziła błędnym wzrokiem za ruchami Emilii. W tym czasie obudziła się Kamilka, a z dużego pokoju słychać było pacierz odmawiany przez dziewczynki Jusiewiczów. One jeszcze o niczym nie wiedziały; odmawianie w głos porannej modlitwy należało do ich obowiązków.

Emilia szybko wyniosła Kamilkę do dużego pokoju, mówiąc, że babcia śpi i nie należy jej przeszkadzać. O wydarzeniu uprzedziła córki, prosząc, by nie informowały dziecka o śmierci babci.

Marysia wciąż siedziała bez ruchu. Nic do niej nie docierało. Słyszała natarczywy głos gospodyni, która upominała się o ubrania dla matki, ale nie ruszyła się z podłogi. Dopiero gdy poczuła, że ktoś ją potrąca, wróciła do świadomości.

Dzieci wysłano do sąsiadów, a wtedy Emilia z kobietami z sąsiedztwa zajęły się zmarłą. Marysia jak w transie podawała odzież, o którą prosiła Emilia, ale dalej nic do niej nie docierało.

Przyprowadzono ją dopiero wówczas, gdy Rozalia, umyta i ubrana, leżała na ławie pośrodku dużego pokoju. Na stoliku obok paliła się gromnica, a wokół zmarłej siedziały kobiety, odmawiając różaniec. Marysia uklękła i w takiej pozycji zastał ją wieczór.

Antoni pojechał załatwić księdza. Wrócił zdenerwowany, mówiąc, że ubiegłej nocy jacyś ludzie zabrali proboszcza i gdzieś powieźli. Załatwił grabarza, a księdza nadal nie było.

Późnym wieczorem podniesiono Marysię z kolan i usiłowano z nią nawiązać kontakt. Próbowano ją zmusić do jedzenia. Oba te starania spełzły na niczym. Ożywiła się tylko, kiedy jej powiedziano, że może przesłać wiadomość o pogrzebie matki do Wilna. Mieszkająca w tej samej miejscowości kobieta i jej piętnastoletni syn wybierali się odwiedzić krewną w Wilnie. Zmusiła się do logicznego myślenia i poszła z Antonim do tych ludzi, by ich poprosić o zawiadomienie Marii o terminie pogrzebu teściowej. Syn tej kobiety musiał zapamiętać wileński adres, gdyż wszystkie informacje pisemne były zakazane.

Tymczasem trzeba było znaleźć kapłana, żeby urządzić chrześcijański pochówek. W tym celu Marysia wybrała się do cerkwi, prosić popa, żeby spełnił chrześcijański obowiązek, gdyż w Kątach nie ma księdza. Pop nie chciał się zgodzić. Jego olbrzymia postać i tubalny głos ją przestraszyły, ale nie dała za wygraną. Oburzony pop powtórzył odmowę, tłumacząc, że zmarła była katoliczką, więc on nie jest zobowiązany uczestniczyć w pogrzebie. Wówczas Marysia wyjęła z kieszeni złotą carską monetę, na widok której pop natychmiast zmienił zdanie.

W domu Jusiewiczów przez całą dobę siedziały przy zmarłej kobiety, modląc się i śpiewając nabożne pieśni. Na wiadomość o odejściu babci należało przygotować Kamilkę. Dziecko było do niej bardzo przywiązane. Trzeba było w miarę możności złagodzić jego smutek. Marysia przestała rozpamiętywać swoją rozpacz, bo musiała zająć się dzieckiem. Poszła do sadu, gdzie bawiły się dziewczynki, i wywołała z ich grona Kamilkę. Usiadły na trawie, a wówczas Marysia spokojnym głosem oznajmiła dziecku, że babcia usnęła i już się nie obudzi, bo aniołki zabierają ją do nieba.

– Ona teraz jest szczęśliwa i my nie musimy być smutne.

Dziecko ze zdumienia otworzyło szeroko oczy.

– Babcia odeszła i się ze mną nie pożegnała? Czemu?

– Widzisz, czasem tak bywa. Zawołano ją niespodziewanie i dlatego się z nami nie zdążyła pożegnać.

– Ale ona wróci, prawda?

– Nie, Kamilko, nie wróci, a my musimy się z tym pogodzić.

– To gdzie ona teraz jest?

– Śpi w domu, a później ją wywiozą i spotka się z aniołami w niebie.

– Muszę ją zobaczyć! – zawołała dziewczynka i szybko pobiegła do domu.

Marysia biegła za nią pełna obaw, jak mała zareaguje, widząc babcię na katafalku.

Kamilka stanęła w progu dużego pokoju i zamarła. Długą chwilę nie mogła się odezwać. Słysząc modlitwy kobiet i widząc palące się świece, instynktownie poczuła, że dzieje się coś ważnego i doniosłego. Wzięła za rękę Marysię i obie podeszły do zmarłej. Babcia leżała w kwiatach, a na jej srebrnych włosach igrały dostające się przez okno promienie słońca. Patrząc intensywnie na zmarłą, dziecko zaczęło w niej zauważać coś obcego. To nie była już ta babcia, z którą razem się bawiły i wymyślały nowe bajki. Kamilka poczuła, że bije od niej jakiś majestat i zapytała z przejęciem:

– Czy mogę babcię pocałować?

– Nie, Kamilko, ponieważ mogłabyś ją obudzić. Pogłaskaj ją po włosach. To wystarczy.

Kamilka pobiegła do ich pokoiku, a po chwili wróciła ze swoim ukochanym misiem. Położyła go zmarłej na piersi i stanąwszy na paluszkach, pogłaskała ją po głowie.

– Babciu, patrząc na misia, będziesz wspominała swoją Kamilcię.

Marysia nie mogła utrzymać łez, które dwiema stróżkami spływały jej po twarzy. Kamilka zadarła główkę i powiedziała z wyrzutem:

– Mówiłaś, ciociu, że nie należy się smucić, a sama płaczesz.