Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Eliza i Max powracają z zagranicznych wojaży. Tuż przed Parchowem ich samochód omal nie zostaje staranowany przez czerwoną alfę romeo. Jej właścicielem jest niejaki Teje, notowany na Zachodzie uczestnik mafijnych porwań kobiet i dzieci. Przeczucie podpowiada Maxowi, że może to zwiastować kłopoty. Niebawem wokół siedliska zrobi się gorąco.
Anna z Ryszardem poznają na zamku w Krokowej niezwykłą historię pruskiej familii von Krockow; Parchowo odwiedzają goście z Ameryki. W uroczego Bruna zapatrzy się siostra Elizy, Jagoda. Nastolatkowie, szukając wyzwań w przerwach między kąpielami i rejsami po jeziorze Mausz, zmierzą się w teście… z greki.
Max przeistacza się w detektywa ochroniarza. Gdy zagęszcza się atmosfera zagrożeń ze strony grupy Tejego, zwraca się o pomoc do podinspektora policji Tomasza Zawady.
Co jeszcze wydarzy się w Kolonii Sołacz i co z karierą naukową Elizy?
Jak zakończy się zaplanowana przez Zawadę akcja przeciw Tejemu?
Czy serce Jagódki zdoła wybrać między Paolem a Brunem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 33 min
Lektor: Hanna Chojnacka
Tuż przed Sulęczynem, na łuku szosy biegnącej obok jeziora Węgorzyno, Max przyhamował i mocno zwolnił.
– Ależ u nas jest pięknie! Podziwiajcie! – Jego radosny głos wypełnił samochód.
Max omiótł spojrzeniem kameralną plażę przyzywającą złotym piaskiem, jachty pchane kolorowymi żaglami po sfalowanej toni jeziora oraz wiosłowe łodzie i kajaki z pióropuszami kropel wody przy burtach.
– Jak to mawiał Pawlak: „Żyć nie umierać”! – zabasował. – Zdążyliśmy, Jagódko? – spytał, zerkając w lusterko.
– Jesteś, Maksiu, prawdziwym mistrzem kierownicy – pochwaliła go. – Felcia pyta, co chcecie zajadać do kiszki – dodała, odczytując esemes od Pauliny.
– Mnie wystarczy dużo skwarek, ale wcześniej napiję się piwa, które Maciej potrafi schłodzić jak nikt inny… – I spojrzawszy na Elizę, oblizał się.
– Zachciało ci się jeszcze piwa?! Przecież wlewasz w siebie hektolitrami wodę – zdziwiła się Eliza, wzruszając ramionami.
– Nie jesteś w stanie tego pojąć… i wcale ci się nie dziwię, kobieto – zapajacował.
Po pokonaniu dwóch kolejnych zakrętów jeszcze bardziej zwolnił. Nagle tuż przed skrzyżowaniem bez ostrzeżenia gwałtownie przyhamował, aż wszyscy polecieli do przodu.
– Widzieliście bęcwała?! – zadudnił swoim basem.
– Na pewno poczuliśmy, Maksiu. Zapomniałeś, że tu jest ograniczenie prędkości?
Poirytowana Eliza, poprawiając na sobie pasy bezpieczeństwa, pokręciła głową.
– Jechałem zgodnie z przepisami, ale ten idiota koniecznie chciał zezłomować sobie auto, a nam pokiereszować przód. – Wskazał palcem na samochód, który przed momentem przemknął w poprzek szosy tuż przed maską ich auta, a teraz na pełnym gazie wdrapywał się pod górę do Sulęczyna. – Powinienem temu debilowi poprawić, i to mocno, makijaż! – warknął.
– To był, tato, ten włoski samochód spod ośrodka kultury! – zawołał Jaś.
– Ten?! – Wzrok Maxa spróbował na moment dogonić umykający pojazd, ale spoza drzew już nic nie był w stanie dojrzeć. – A po czym, synku, poznałeś?
– Bo był czerwony, a marka wiadomo: Alfa Romeo i miał w numerze rejestracyjnym cyfry zero zero siedem, jak jakiś Bond – zachichotał Jaś.
– Coś takiego?! Że ja tego sam nie wypatrzyłem!
– A ja od razu.
– Ja też zapamiętałam cyfry zero zero siedem – odezwała się, nie odrywając wzroku od ekranu tabletu, Małgosia.
Spojrzenia Maxa i Elizy spotkały się na krótko. Dezaprobata w jej spojrzeniu za raptowne hamowanie sprzed kilku sekund wciąż przeważała, ale na twarzy pojawiło się dziwne zamyślenie. Już miał o to spytać, kiedy Eliza dyskretnym ruchem głowy nakazała mu milczenie; potwierdził mrugnięciem. O kurczę! To naprawdę mógł być Teje! A jeśli to był on, to może znowu czekają nas… Błyskawicznie przewinął mu się film z ubiegłego lata 2017 roku, tak pamiętnego dla Kaszubów za sprawą tragicznych zniszczeń lasów przez nawałnicę. Im też dała się ona we znaki, ale również nieszczęsny Teje, który zasadzał się na ich nową przyjaciółkę z Nakli, Gabi, piękną Włoszkę, jak ją czasem nazywali. Uciął myśli i zerknął na żonę, która dalej trwała w zadumie.
– Paulina mówi, że będą czekały przy bramie – rzuciła w tym momencie Jagódka, przeczytawszy kolejny esemes od przyjaciółki, przerywając Maxowi i Elizie ich spekulacje o Tejem.
– Ależ będzie zabaw i opowiadań! – Eliza oderwała się od posępnych wspomnień i zawołała radosnym tonem, zerknąwszy na młodszą siostrę.
– Niech dziewczyny czekają jednak przy wozowni, a nie przy bramie, bo jeszcze któraś, szalejąc, przewróci się na płytach jomb i trzeba będzie cerować kolano! – dołączył do niej Max, po czym głośno zarżał.
– Maksiu… – jęknęła Jagódka.
Smyki bez zwyczajowego przypominania rodziców powyłączały tablety i zgodnie podały je mamie, Jagódka zaś wcisnęła komórkę do plecaka. Wszyscy wpatrywali się teraz w asfalt szosy albo w błękitno-szmaragdowe wody jeziora Mausz, połyskujące spomiędzy nielicznych pozostałych nad jego brzegiem drzew, które oparły się ubiegłorocznej nawałnicy. Wkrótce Maxowy outlander, lekko się kołysząc, pokonał zakręty szosy w Parchowskim Młynie, a po kilkuset metrach jazdy przez las na poboczu drogi pojawiła się zielona tablica z nazwą „Parchowo”.
– Nic się tutaj nie zmieniło – oceniła Gosia, gdy po chwili znaleźli się między szkołą a budynkiem straży pożarnej.
– Już niedługo, gdy tylko wysiądziecie z samochodu, zacznie się zmieniać, i to mocno – rzuciła wesoło Eliza, odwracając na chwilę głowę do tyłu, skąd uśmiechały się do niej buzie smyków i Jagódki.
Kiedy po kilku minutach zatrzymali się przed bramą siedliska, a na słupkach z obu jej stron zaświeciły się migające lampy, po czym metalowa brama zaczęła powoli wsuwać się w ogrodzenie, palec młodszej siostry wskazał na górkę, gdzie stał dom Felci.
– Muszkieterki już tam są i się cieszą – zachichotała. – Ale fajnie!
Dwie jej przyjaciółki stojące na szczycie wzgórza machały energicznie rękoma. Kiedy samochód mijał chatę Felci, z werandy wychyliła się uśmiechnięta Kasia, a po chwili otworzył się szeroki widok na wozownię i rozradowane Asię i Paulinę. Trzy nastolatki przy powitaniu narobiły ogromnego rabanu. Popiskując, skierowały się z bagażami Jagódki do jej pokoju nad Felciną werandą. Eliza, Max i smyki zajęli się przenoszeniem walizek z auta do domu. Wszystkie okna w wozowni zostały od razu otwarte na oścież, aby po trzech tygodniach ich nieobecności wpuścić do pomieszczeń świeże powietrze. Gosia i Jaś zadźwigali na górę swoje torby i plecaki, a Eliza z Maxem zajęli się segregowaniem rzeczy wyciąganych z neseserów.
Kiedy wnętrze mieszkania zostało wstępnie uporządkowane, ruszyli na Felciną werandę, by przywitać się ze starszyzną siedliska. Małgosia i Jaś po wyściskaniu i wycałowaniu pradziadków i dziadków przykucnęli obok legowisk Azy i Nera. Pieski z radosnym piskiem przewróciły się na plecy i majtając w powietrzu łapami, pozwalały dzieciakom drapać się po brzuchach. Eliza i Max jeszcze nie zdążyli po przywitaniu wygodnie usiąść przy stole, kiedy przez werandę przebiegły z pełnymi buziami i zanosząc się śmiechem, trzy muszkieterki. Jedna po drugiej zeskakiwały ze schodów i nabierając tempa na zakręcie obok gazonu, popędziły do zielonej altanki, stojącej najbliżej domu Felci. Kasia, odprowadzając je wzrokiem, zeszła dwa stopnie i nagle pacnęła się w czoło.
– W poniedziałek przyjeżdżają Madzia i Antek! – zawołała radośnie.
– Jak w poniedziałek?! – Eliza machinalnie skierowała spojrzenie w stronę wejścia na werandę, jakby nagle zobaczyła ich stojących obok matki.
– Normalnie… w poniedziałek! – Kasia wspomogła się gestem.
– Przecież wcześniej mówiłaś, że przyjadą około dziesiątego, piętnastego sierpnia… – przypomniała Eliza.
– Postanowili przyspieszyć przyjazd, tak w życiu bywa. – Kasia uśmiechnęła się szeroko. – A jednocześnie wydłużą pobyt aż do ponad miesiąca! – dodała, podnosząc palec. – Madzia, jak pamiętasz, nie była w kraju od lat.
Eliza nie zdążyła jej odpowiedzieć, bo w drzwiach sieni, fukając pod nosem, stanęła Felcia.
– Musiałam dziewuchom już podać kiszkę, bo nie chciały czekać, aż wy zaczniecie jeść – rzuciła, obejmując spojrzeniem Annę, Ryszarda i pozostałych, machając jednocześnie ręką przed twarzą. – Gorąco w tej kuchni jak diabli.
Potem uśmiechnęła się szeroko do przyjezdnych i rozpostarła ramiona. Stęsknione smyki tylko na to czekały. Podbiegły do niej i objęły ją z całych sił. Otaksowała oboje bystrym spojrzeniem.
– Widzę, że za bardzo nie schudliście.
– Karmili nas raczej dobrze! – rzucił dowcipnie Jaś, zerkając z uśmiechem na rodziców, którzy tymczasem też już podeszli do Felci. Eliza wtuliła się w nią, a Max swoimi długimi ramionami objął je obie jednocześnie.
– Nie tak mocno, Maksiu, bo nas udusisz. Cała przeszłam kiszką! – Felcia zamachała rękoma, wyswobodziwszy się z jego ogromnych łap.
– Uwielbiam, Feluniu, i ciebie, i kiszkę! – zadudnił basem Max.
– Trochę ci się buzia wyciągnęła, ale ja cię podkarmię. – Felcia poklepała go po torsie, po czym usadowiła się w fotelu u szczytu stołu.
Kiedy Eliza z Maxem wrócili na swoje miejsca, Anna spojrzała na Kasię i uniosła palec.
– Madzia wyjechała z Antkiem do Ameryki, gdy on w zastępstwie Władka pojawił się u nas latem dwa tysiące drugiego roku – postanowiła uzupełnić wcześniejsze słowa córki. – Akurat wtedy rozstrzygały się sprawy własności ziemi. Niedawno od jej wyjazdu minęło szesnaście lat – dodała.
– Aż tyle…?! – Oczy Kasi zrobiły się wielkie jak talerze.
– Zgadza się – potwierdziła Anna, a Ryszard, żeby wzmocnić jej przekaz, kilkakroć pokiwał w milczeniu głową.
– To ja już jestem taka stara?! – wydarła się Kaśka.
– Stara… stara… a co ja mam powiedzieć?! – Felcia rozłożyła teatralnie ręce. – To chcecie wreszcie tę kiszkę czy nie?! – Potoczyła wokół zniecierpliwionym spojrzeniem. – Bo jak nie chcecie… – wzruszyła ramionami – tyle że patelnia czeka na ogniu. To co, grzać już wam?
– Ja mamę wyręczę. – Maciej poderwał się i szybkim krokiem ruszył do sieni.
– Tylko jej nie przypal! – krzyknęła za nim gospodyni.
– Spróbuję, mamo!
– Czyli przyjeżdżają… – Eliza wróciła do tematu Magdy i Antka i teraz ona bacznie wpatrzyła się w matkę.
– Tak, oczywiście, będą już za niecałe dwa tygodnie… ale najpierw opowiedzcie nam choć trochę, co słychać u was – zachęciła Kasia przyjezdnych.
– No więc… byliśmy w Bukowinie… – Eliza zaczęła wyliczanie.
– …a potem w Szombathely u Ateny… – weszła jej w słowo Małgosia. – Następnie zatrzymaliśmy się w Mariborze, w miejsce wcześniej planowanej Lublany, a późnym wieczorem…
– …dotarliśmy do Kranskiej Gory, zresztą w czasie ogromnej burzy – dokończył za nią Jaś.
– Spaliśmy tak jak poprzednim razem pod samym Triglavem. Ależ on jest piękny – zachwyciła się Gosia. – Wiecie, że to nasza ogromna słowiańska góra, która pilnuje granic południowej Słowiańszczyzny? – podkreśliła z zadęciem, spoglądając kolejno na ojca i mamę; oboje zgodnie potwierdzili.
– I następnego dnia byliśmy już we Włoszech, a tam nie żałowałem sobie robienia zdjęć. – Jaś rozsunął ekler fotograficznej torby i przechylił ją, by wszyscy mogli w niej dojrzeć starannie poukładane filmy.
– Kiedy się je wywoła, będzie co oglądać – ocenił Ryszard z podziwem.
– Te, które ja robiłam, można oglądać od razu. – Małgosia wskazała na aparat po babci Kasi, który tymczasem położyła na stole.
– Zrobicie nam na pewno piękny pokaz, będziemy zadziwieni, ale dzisiaj wyliczcie chociaż najważniejsze miejsca, miasta, które odwiedziliście we Włoszech – poprosiła prababcia Anna.
– W takim razie: Padwa, Werona… – rozpoczęła wyliczanie Gosia.
– …następnie Florencja i Rzym… – wszedł jej w słowo Jaś.
– …i wreszcie Neapol! Ależ tam było cudownie, chociaż Wezuwiusza trochę się bałam, bo wciąż się z niego kopciło – powiedziała Małgosia przejętym tonem.
– Mieliśmy to szczęście, że akurat trwała erupcja – wyjaśnił Jaś, zastępując wcześniejszy uśmiech nieco poważniejszą miną.
– Ty nazywasz to szczęściem?! – Gosia po ostatnich słowach brata zasłoniła oczy piąstkami.
– Nie było aż tak źle. – Jaś lekceważąco machnął ręką. – Tata i mama nakręcali filmy z Wezuwiuszem, a my tylko robiliśmy mu zdjęcia – wyjaśnił. – Ale zachód słońca w Zatoce Neapolitańskiej czy w Morzu Tyrreńskim, bo i tak, i tak jest poprawnie, z tarasu cioci Matyldy i wujka Gennara uchwyciłem taki cudowny, że będziecie podziwiać i zazdrościć. – Uniósł nos.
– Trzeba przyznać, że udał mu się wyjątkowo – pochwaliła Eliza.
– Zwiedzaliśmy wszędzie, co tylko się dało, kąpaliśmy się nawet w morzu na plaży w Posilippo, to dzielnica Neapolu, a w powrotnej drodze stamtąd pojechaliśmy na pistacjowe lody do Portofino! Mniam! – Gosia przewróciła oczami i smacznie się oblizała.
– Obiecałam Vanessie, że jeśli trafi się nam okazja, to tam właśnie zajedziemy. – Eliza uzupełniła relację córki. – Zrobiliśmy wówczas z jej ulubionej kafejki krótką transmisję skype’ową, a przed zachodem słońca byliśmy już w Laveno-Mombello.
– I tam spędziliśmy dwa piękne dni, i hasaliśmy nawet do nocy podczas ludowej zabawy… – pociągnęła Gosia. – Potem był przejazd do Montreux, skąd po jednym noclegu przenieśliśmy się do Francji, do pięknej winnicy w Prowansji.
– Czyli nie tylko Włochy, lecz także Francja – postanowiła uzupełnić Eliza. – Zdecydowaliśmy się na ten krótki nieplanowany wyskok, bo skoro Nicole przyznała się, że jest w ciąży, nie mogliśmy jej nie odwiedzić. To był właśnie główny powód przedłużenia naszej wycieczki… i jeszcze jeden dzień w Weronie. Dla Jagódki i Paola!
Eliza uśmiechnęła się melancholijnie, a jej spojrzenie pobiegło w kierunku zielonej altanki, skąd nieustannie dochodziły wybuchy śmiechu muszkieterek.
Kaśka zmarszczyła czoło, popatrzyła na córkę i już chciała o coś spytać, ale rozmyśliła się i tylko wzruszyła ramionami.
– Aha! U Baśki, nad Lago Maggiore, czekali na nas Nicole z Johnem, ale Maxowi wcześniej tego nie zdradziłam, czym był bardzo zaskoczony.
– Udało jej się, bez dwóch zdań! – Max objął żonę i dał jej soczystego buziaka.
– A pierwszego wieczoru w winnicy ciocia Nicole zrobiła nam piękny koncert fortepianowy z towarzyszeniem cykad! Słychać je na filmie, który tata nakręcił – przypomniała sobie Małgosia. – Najbardziej podobała mi się… – jej czółko zmarszczyło się w namyśle – bagatela Dla Elizy. – Zanuciła fragment melodii, którą babcia Anna natychmiast podchwyciła. – I wiecie?! Przez cały wieczór chciałam zostać podobnie jak ona pianistką! – Zachichotała, zakrywając buzię dłońmi.
– Tylko przez jeden wieczór? Dlaczego tak krótko? – zaciekawiła się Kasia.
– A nie wiesz o tym, babciu, że wówczas już na nic więcej nie miałabym czasu?! Ciągle tylko próby i próby. To chyba jednak zbyt wiele jak dla mnie. – Gosia pokręciła głową.
– Gdybyś jednak się zdecydowała, mogę dawać ci lekcje gry na fortepianie – zaproponowała Anna.
– Pra! Sama wiesz: włoski, angielski, muzyka, fotografia, modeling… – mała wyliczała na palcach – to chyba trochę za dużo! Przecież ja nie mam jeszcze dziewięciu lat!
– Dajcie jej już dzisiaj spokój. Ze wszystkim zdąży – zawyrokowała Felcia.
– No właśnie. – Gosia podbiegła do gospodyni i mocno się do niej przytuliła.
– Córka Nicole będzie nosiła moje imię! – poinformowała Eliza i z radości prawie podskoczyła na krześle. – A ona sama jest cudowną dziewczyną, doskonale dobrali się z Johnem. Dwa dni w ich winnicy minęły jak z bicza strzelił. Pięknie u nich jak na filmie Spacer w chmurach… – Rozmarzyła się.
– Byliśmy też na cudownej wycieczce po okolicy, choćby w Rousillon. Mamy piękne zdjęcia z pobliskich ochrowych kamieniołomów, lepsze niż tata zrobił na wiosnę! – przerwała jej Gosia i spojrzała na brata, który przytaknął.
– Będzie co oglądać – podsumował Max. – Dajcie teraz mamusi szansę na wręczenie upominków. – Wskazał na kolorową torbę spoczywającą na kolanach Elizy.
Ta nie dała się prosić. Przed każdym z dorosłych kładła kolejno foliowe torebeczki z upominkami.
– To jest dla Maćka – ostatnią podała mamie – a tu jeszcze mam dla ciebie, Felciu, na twoje specjalne życzenie, czerwone korale i chustę góralską ze straganu na Krupówkach. Wybrałyśmy razem z Małgosią i Jagódką.
Wszyscy obdarowani kolejno wydawali z siebie ochy i achy, oglądając upominki, a zadowolona z ich reakcji Eliza mrużyła tylko oczy jak kotka.
Tymczasem na werandę, postękując z wysiłku, wkroczył z ogromną tacą Maciej. Przyniósł na niej duży półmisek z parującymi plastrami kaszubskiej kiszki, talerze i sztućce.
– Nie mogłeś nas zawołać? Zupełnie zapomniałam. – Eliza poderwała się i popędziła do kuchni po szklaneczki i coś do picia.
– Ja ci pomogę! – Kasia ruszyła za córką.
– Na stole postawiłem wodę z sokiem malinowym i piwo! – wykrzyknął za nimi Maciej.
– Piwo? – zdziwiła się Anna.
– Niedawno orzekliśmy z Ryszardem, że latem jak najbardziej pasuje do kiszki, bo znakomicie rozpuszcza skwarki – powiedział, oblizując się, Maciej.
– Potwierdzam – rzekł krótko przywołany.
– Widzisz? – Max spojrzał na Elizę, pomagając sobie gestem, i już wkrótce pociągał wielkimi łykami złocisty trunek z oszronionej szklanki, zostawiając wokół ust wianuszek piany.
– O piwie marzył już w drodze, kiedy mijaliśmy Sulęczyno – zachichotała Eliza.
– Paulina przybiegła do mnie, mówiąc, że ma ważną wiadomość, więc od razu wyciągnąłem ze spiżarni kilka butelek, żeby nie były zbyt zimne – wyjaśnił ostatecznie Maciej, przybijając z Maxem piątkę.
– Skoro już tak ładnie się zsynchronizowaliśmy… – Max uniósł szklaneczkę, stuknęli się z Maciejem, Ryszardem i Janem – to przypominam, że w planach na lato mamy jeszcze budowę królikarni i koziarni.
– Maksiu! Jak ja się cieszę. – Felcia rozłożyła ramiona; Max odgadł jej myśli i ruszył, by się z nią wyściskać. – Najpierw pieski, potem kurki, teraz króliczki i kozy. Skąd wiedziałeś, że nie tylko chciałam, lecz wręcz marzyłam o tym od dawna?
Max nie dał rady odpowiedzieć, bo przy stole zrobił się niebywały harmider. Każdy nagle miał coś do powiedzenia na temat wymienionych przez niego zwierząt domowych. Jan podniósł dwa palce i spokojnie czekał.
– No dobrze, a teraz cisza – pomógł mu donośnym głosem Max. – Nasz wielebny ma coś ważnego do zakomunikowania – wyszczerzył się.
– Gdybym cię nie znał, to może… – Jan delikatnie mu pogroził. – Króliki… tak, to była moja miłość…
– Króliki, a nie ja?! – weszła mu w słowo Felcia, spoglądając nań groźnie.
– Feluchna, ty byłaś dopiero jakiś czas potem… i oczywiście wciąż jesteś! Jednak najpierw naprawdę były króliki. Zresztą gdyby nie one… Ech tam, to było dawno – machnął ręką – ale dzięki nim miałem podczas wojny ciągłe zajęcie. Dziadkowie je bardzo lubili, a poza tym z nich jest nadzwyczaj zdrowe mięso i dla starszych, i dla dzieci.
– To one nie będą wyłącznie do zabawy, ale również do jedzenia? – Małgosia posmutniała. – Bo Marta z klasy ma królika, takiego miniaturowego! – Pokazała rączkami.
– Do zabawy też znajdziemy wam jakieś odpowiednie króliczki, na przykład białe angory… – uspokoił ją Jan. – Właśnie takimi bawiłem się, kiedy byłem chłopakiem w waszym wieku i ciut starszym, albo wynajdziemy inne, które są dzisiaj najlepsze. Co ja mówię, wy sami je wyszukacie. – Jan pogłaskał po główce Gosię, która już po słowie „angory” znalazła się obok niego.
– A te króliki… te do jedzenia, to jakie będą? – zaciekawił się z kolei Jaś.
– Mięso z królików jest bardzo smaczne i pożywne, ale pozwólcie, że te gatunki wyselekcjonujemy sami z waszym dziadkiem, a potem kupimy. – Jan spojrzał na Macieja, który ochoczo skinął głową. – Was z tego zwolnimy.
– A kozy? – zaciekawiła się Gosia.
– Może wasz tata ma już jakieś typy – Jan spojrzał na Maxa, ale ten pokręcił głową – a jeśli nie ma, to też razem z Maciejem dokonamy odpowiedniego wyboru.
– Ja mogę co najwyżej wyprowadzać kozy codziennie w inne miejsce na trawniku, uwiązywać je do palików, jak to widać przy trasie na mauszowskie kąpielisko.
– Tak, tam zawsze pasą się dwie kozy! Jedna biała, a druga czarna! – przypomniała sobie Małgosia.
– Ich widok mnie właśnie zdopingował, by poczytać o nich, i stąd wiem, że produkty z koziego mleka są bardzo zdrowe.
– Pokażę wam, jak się kozy doi, jak się wyrabia sery – rozmarzyła się Felcia. – Mama zawsze podkreślała, że mleko i ser kozi są zdrowsze i lepiej przyswajalne niż krowie.
Podczas rozmowy wszyscy zajadali kaszubski specjał, aż uszy się trzęsły. Kiedy na półmisku zrobiło się pusto, Maciej ponownie ruszył do kuchni, by podsmażyć kolejne porcje kiszki. Rozmowy o planowanym rozwoju gospodarstwa według Maxowego pomysłu trwały jeszcze długo, z rzadka przerywały je wspominki z zagranicznych wojaży. Z zielonej altanki raz po raz dochodziły na werandę głośne wybuchy śmiechu trzech muszkieterek.
Późnym wieczorem Eliza zajęła się opracowywaniem recenzji prac dyplomowych swoich studentek, Max zaś postanowił przyjrzeć się nagraniu przez pokładowy wideorejestrator zdarzenia na skrzyżowaniu w Sulęczynie. Może by i o nim zapomniał, ale w trakcie zwyczajowego obchodu zabudowań przed nocą odtworzył mu się nieoczekiwanie w pamięci Jasiowy okrzyk, że to był czerwony samochód, który widywali kiedyś w Parchowie. Cofnął się więc do domu po kluczyki do auta i przyniósł z niego sprzęt. Po podłączeniu go kablem z komputerem i odszukaniu właściwego fragmentu nagrania to przybliżał oczy do ekranu laptopa, to je oddalał, wreszcie podrapał się po jeżyku.
– Czy uwierzysz, kochanie, że ten samochód w Sulęczynie, którego o mało co nie zamieniłem w kupę złomu, to naprawdę jest ta alfa romeo Tejego? – rzucił niespodziewanie i spojrzał na Elizę.
– No coś ty! – Jej ręka z długopisem zawisła w powietrzu.
– Ten gnojek jest tu dalej! – rzekł złym głosem; przez chwilę wpatrywali się w milczeniu w swoje twarze.
– Ale z drugiej strony… – Eliza się zawahała – …on ma tutaj dom, a przeciwko niemu nie toczyło się przecież żadne postępowanie, prawda?
– Masz rację, formalnie się nie toczyło, bo niby o co? Jeździł tylko jak ten napaleniec za Gabi i myśmy go wyłącznie za to porządnie przestraszyli. Potem był już spokój.
Między brwiami Elizy pojawiły się dwie charakterystyczne bruzdy świadczące, że nad czymś mocno myśli.
– Powiedziałeś mi rok temu, tuż po wymianie mailowej z Danielem, że ponoć Teje spotykał się w Niemczech czy nawet we Włoszech z kimś… kto para się wstrętnymi rzeczami. Te słowa Daniela były, rzecz jasna, eufemizmem, ale my dokładnie wyjaśniliśmy sobie, że porwania dziewczynek czy matek z dziećmi i sprzedaż ich włoskim lub muzułmańskim gangom, głównie z przeznaczeniem na nierząd, to coś niewyobrażalnie okropnego. Sam wspomniałeś także o akcjach odbijania dzieci i matek, w których brałeś udział podczas wojny na Bliskim Wschodzie. – Max skinął głową. – Usłyszałam też od was, że uprowadzone dzieci przeznaczane są na masońskie rytuały i inne zboczenia, a także, jak opowiedział Ryszard na podstawie przeczytanego przez siebie artykułu, którego nie udało wam się wtedy znaleźć, na pozyskiwanie adrenochromu wytwarzanego z szyszynki torturowanych dzieci. Co prawda artykuł był ponoć opatrzony komentarzem, że wielu ludzi określa tego typu informacje jako teorię spiskową, ale tak czy siak, na samą myśl o tym bolą mnie… cebulki włosów. – Dotknęła swojej głowy.
– Powtórzyłaś dokładnie jego słowa, które ci wtedy przekazałem, streściłaś też prawie całą naszą ówczesną rozmowę. Jesteś coraz bardziej… pamiętliwa, za co cię jeszcze mocniej niż kiedyś podziwiam. – Pokazał kciuk. – A co do cebulek włosów, które cię bolą… nie wyobrażam sobie, jak to jest, ale mnie, kiedy o tych wszystkich bezeceństwach myślę, ściska w dołku aż do bólu. – Położył dłoń na brzuchu i zrobił bolesną minę, po czym przesiadł się na sofę obok Elizy. Przytulił ją do siebie i pocałował w powieki. – Może przerwiesz już na dzisiaj pracę, malutka? – Spojrzał na dokumenty leżące na stoliku.
– To, co zaczęłam, chcę skończyć, bo Maciej jutro po śniadaniu jedzie na uczelnię i dobrze, gdyby zabrał przynajmniej jedną pracę z wpisaną recenzją. – Położyła dłoń na albumie w zielonej okładce. – Inni recenzenci czekają w kolejce, żeby dopisać swoje opinie. Jeszcze tylko doszlifuję tekst i wpiszę go. Mieliście się wówczas z Danielem spotkać. Pamiętasz jeszcze? – wróciła do sprawy Tejego.
– Tak, ale się jednak nie spotkaliśmy. – Max wzruszył ramionami. – Całkiem omotała mnie potem sprawa Krzyżaków i innych zakonów rycerskich, więc na ten problem nie starczyło mi już ani czasu, ani ochoty.
– A podczas pobytu u Johna?
– Byłem przecież u Johna, nie u Daniela, to po pierwsze. – Max mrugnął. – W winnicy brakowało mi czasu na inne sprawy niż rozmowy o Krzyżakach i krzyżowcach, to po drugie. Tylko raz pojawiła się w mojej głowie jak błyskawica myśl, żeby podsunąć Johnowi zaproszenie przyjaciela do winnicy na któryś z weekendów. John niestety mnie ubiegł, mówiąc, że Daniel ma obecnie podwójną robotę, więc sprawę sobie odpuściłem. Przecież dał urlop najważniejszemu współpracownikowi, a wkrótce John w ogóle zrezygnował z pracy. Temat Tejego miał szansę pojawić się w rozmowach z Johnem tylko raz. To było wieczorem przed naszym atakiem na Montségur, ale kiedy przeszedłem na bardziej osobiste tematy, dał mi po prostu… kosza. – Max zachichotał.
– Co to znaczy… dał kosza?
– Leżeliśmy w łóżkach w skromnym pokoiku pensjonatu w Fougax-et-Barrineuf, czekając już na sen, za oknem było ciemno, wpatrywaliśmy się w ledwie widoczne okoliczne szczyty. Fajny klimat do męskiej rozmowy. Spytałem go, co będzie robił po odejściu z Interpolu. Zaczął opowiadać, że chce być nieustannie z Nicole, od rana aż do późnej nocy, podobnie jak ja z tobą. Wspomniał o pomysłach zainwestowania zarobionych na wojnie z Al-Kaidą i podczas służby w Interpolu pieniędzy w powiększenie winnicznej piwniczki, o planach wprowadzania nowych szczepów do upraw winorośli, wspomniał również, że marzy, aby teść był jeszcze bardziej przychylny niż dotąd jego pomysłom związanym z winnicą, choć podkreślił, że w ostatnim czasie i tak znacznie się poprawiło. Powiedział wreszcie, że musi jeszcze bardziej się postarać w innych kwestiach. – Max wymownie spojrzał w twarz żony, która po tych słowach delikatnie pokiwała głową.
– Obiektywnie mówiąc, miał ciężko. Nie potrafił do tamtego czasu przeniknąć duszy pięknej Nicole, odczytać wszystkich jej skrytych myśli, kochał ją całym sercem, chociaż w pewnym sensie nieszczęśliwie, a ona choć nie oddalała się od niego, to także niezbyt się zbliżała. Rodzice i dziadek mocno na niego liczyli, mimo że nie podsunęli myśli, w czym może być rzecz. Zdarzył się jednak cud, że pojawił się tam pewien znajomy mi rycerz w srebrzystej zbroi i swoim przykładem oraz zdjęciami najbliższych trafił do jej duszy.
Eliza przywarła do ust Maxa.
– To był czysty przypadek, niczego w tym względzie nie planowałem.
– Ważne, Maksiu, że się dobrze skończyło. W brzuszku Nicole rośnie teraz mała śliczność o sarnich, może zielonych jak u mamy oczach… – Eliza na moment zrobiła słodką minkę, ale szybko spoważniała. – Więc co teraz myślisz o Tejem?
Max jeszcze analizował poprzednią myśl żony. Zdążył pomyśleć, jak cudownie ją przedstawiła, a teraz znów zaskoczyło go kolejne istotne pytanie. Zmarszczył czoło.
– Co myślę o tym głupku? Że trafiliśmy na niego dzisiaj rzeczywiście przypadkiem, ale… nie radzę mu czegokolwiek znowu knuć. – Max zacisnął pięść. – Ani wobec Gabi i jej dzieci, ani wobec innych osób. – Zrobił groźną minę. – Skoro przedtem Sławek go oszczędził, to ja takiego błędu, jakby co, na pewno nie popełnię i załatwię go nie na żarty. – Walnął z całej siły pięścią w swoją drugą otwartą dłoń. Eliza się wzdrygnęła. – A gdyby i to go nie otrzeźwiło… po prostu wypruję mu flaki – powiedział chrapliwym głosem i zacisnął zęby, aż głośno zazgrzytały.
– Nie, kochanie, wyrzuć takie myśli z głowy, bo to musiał być przypadek, że pojawił się akurat na naszej drodze.
– Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko tak właśnie myśleć. – Wyraz jego twarzy nieco złagodniał, objął Elizę i wysuszył ustami jej nagle zwilgotniałe oczy. – Pójdę się wykąpać i poczekam na ciebie… na stanowisku! – Wyszczerzył się.
– Ja ci dam na stanowisku! – Pacnęła go w ramię. – Ale już wolę takie słowa niż tamte. Postaram się uwinąć z pozostałą robotą jak najszybciej. – Musnęła go ustami w policzek i pchnęła lekko ręką, by już sobie poszedł.
Pod prysznicem Max analizował rozmowę z Elizą o Tejem. Ten gnojek bez dwóch zdań pojawił się obok poczty przypadkiem. Przez cały rok nikt go tu nie wspominał, nie trafił na niego ani razu, chociaż w Sulęczynie bywał dosyć często. Na wszelki wypadek musimy jednak zachować wielką czujność. Trzeba kupić kilka kompletów wideorejestratorów i zamontować w samochodach: Elizy, Macieja, Igora, Ryszarda, Kasi, Jadzi… – wyliczał. – Może nawet w warsztatowym aucie Stacha Janika? Trochę ich będzie, ale zawsze można je wykorzystać do czego innego. Choćby do monitoringu zabudowań siedliska, w tym jego gospodarstwa. Będę podglądał ze swojego operacyjnego stanowiska, jak się niosą kury albo jak się kogut z nimi kocha? – Uśmiechnął się do własnych myśli. Zachichotał, zatykając usta pięścią z mydlinami. – Ale przy kurniku warto je zainstalować, i to z widokiem na dwie strony, bo Stach już wiosną wspominał, że lisy odwiedzają parchowskie gospodarstwa! Warto mieć na te rude przechery baczenie. Kurczę! Jakie ja znam fajne słowa! – Ustawił silny letni prysznic i skierował go na twarz, a po chwili znacznie schłodził. – W aucie swoim oraz Elizy i może jeszcze czyimś muszę zainstalować po dwie kamery: z przodu i z tyłu albo z boku. Tak. Dokładnie tak właśnie zrobię. Tyle że nie wolno nam nikomu wspominać o sprawie. Ale z drugiej strony… nie panikuj, bracie, bo przecież nic takiego się nie dzieje! To było naprawdę przypadkowe spotkanie z głupkiem Teje! – Uśmiechnął się do własnych myśli.
Wkrótce, tak jak zapowiedział Elizie, czekał już na stanowisku. Maksymalnie przyciemnił lampkę przy łóżku. Słyszał, że wchodzi na górę po schodach i kieruje się do łazienki… ale po chwili odpłynął w sen.
– To jest to zapowiadane czekanie na stanowisku?! Zasnąłeś, a przecież… – Usłyszał słowa i poczuł jej dłoń skradającą się po jego ciele.
Ledwie się powstrzymał od głośnego śmiechu. Zerknął, czy nie zapomniała przypadkiem zamknąć drzwi do sypialni, i wprawnym ruchem wyłączył lampkę, przytulił Elizę do siebie, a ona natychmiast oplotła go nogami.
– Dokończyłam recenzję… – wyszeptała – …choć przez Tejego nie mogłam się w ogóle skoncentrować.
– To, że o mało co nie wpadliśmy na siebie, to był na pewno przypadek, malutka – wyszeptał, starając się, by jego słowa zabrzmiały poważnie i przekonująco.
– Wiem, że jakby co, dasz radę nas obronić, ale teraz… kochaj mnie. Maksiu.
Wkrótce sypialnia wypełniła się przyspieszonymi oddechami i cichymi miłosnymi szeptami.
Max zaraz po śniadaniu wybrał się w odwiedziny do Ryszarda. Postanowił od niego zacząć przekonywanie mieszkańców siedliska do montażu w samochodach wideorejestratorów.
– No dobrze, Maksie, ale co się stanie z nagranym filmem, jeśli przód samochodu, a wraz z nim wideorejestrator zostaną także zniszczone podczas wypadku? – spytał przytomnie Ryszard.
– Może to nie jest czarna skrzynka jak w samolocie, ale Tomek mi kiedyś mówił, że nagrania zapisane na pamięci SSD na ogół się zachowują.
– No, jeśli to jest rekomendacja Tomka, to nie mam uwag. Chcesz to zrobić po niedzieli?
– Pojadę na zakupy już dzisiaj, zaraz, za pół godziny, tylko jeszcze porozmawiam z Kasią, Maciejem, Jadzią… no wiesz. To pójdzie szybko.
– Ty sobie już nimi głowy nie zawracaj, ruszaj od razu, a ja sam do nich wszystkich się przejdę w ramach porannego spaceru i wyjaśnię, w czym rzecz. Gdyby jednak ktoś tego urządzenia nie chciał, wyślę ci esemesa.
– Nawet na to nie wpadłem, że tak się może zdarzyć. Aha! Nie wiem jeszcze, jakie zestawy dokładnie nabędę, ale jeden komplet kosztuje mniej więcej trzysta złotych z niewielką górką, więc mam przeczucie, że przy dziesięciu dostanę całkiem niezły rabat.
– Aż dziesięciu?! – Ryszard złapał się za głowę.
– Bo na przykład u siebie i Elizy mam zamiar zainstalować oddzielne urządzenia i z przodu, i z boku… albo z tyłu. A jeśli jakieś zestawy okażą się nadmiarowe, wykorzystam je do monitorowania w gospodarstwie.
– W kurniku czy królikarni?!
– A choćby do rejestrowania ruchu lisów z tamtej strony siedliska, na możliwych drogach ich podejść. W swoim aucie sam montowałem i to jest naprawdę prosta sprawa. W godzinę jestem w stanie to zrobić.
– Jesteś genialny! W takim razie skoro jeszcze dzisiaj zainstalujesz go w moim aucie, to może zabiorę gdzieś Anię na podwieczorek albo do Sulęczyna na koncert jazzowy w Leśnym Dworze. A może jedno i drugie. Narzekała ostatnio, że od kiedy sprzedałem mieszkanie w Bytowie i letnisko nad jeziorem Sudomie, to przestaliśmy gdziekolwiek bywać.
– Pewnie ma rację.
– Jak zwykle jesteś oszczędny w słowach.
– Bo się spieszę! – zarżał Max. – No, to lecę!
Ryszard zdążył go jeszcze poklepać po plecach.
– Tylko pamiętaj, jestem pierwszy w kolejce do montażu! – przypomniał.
Po powrocie z Bytowa, gdzie ostatecznie kupił dwanaście zestawów w cenie dziesięciu, pierwszy z nich zainstalował w samochodzie Ryszarda. Natychmiast odbyli próbny objazd po drogach siedliska i Ryszard cieszył się z efektów jak nastolatek.
– Będę szpanował przed Anią. Zaraz po obiedzie ruszymy w rajzę. Czuję, że wrócimy dopiero wieczorem.
– Jeśli tak, to przyjdź jutro rano z kartą na rozruchową kawę, pokażę ci, jak przeglądać nagrane filmy, kasować je, zapisywać na komputerze, no… takie tam różne.
– To też mi się przyda, bo w tym zakresie trochę jestem zacofany. A może zrobimy to wszystko na moim komputerze?
– To też jest dobra myśl.
Eliza przeznaczyła popołudnie na przegląd poczty elektronicznej. W ciągu trzech tygodni podróży po Europie sporadycznie otwierała komputer, odpowiadała tylko na najpilniejsze maile, więc korzystając z tego, że Max zabrał dzieciaki nad Mausz, z zapowiedzią powrotu dopiero na kolację, zasiadła do pracy. Z każdą minutą lista niezałatwionych wcześniej spraw malała, więc początkowe przerażenie ją opuściło. Poczuła wewnętrzne uznanie dla swojej umiejętności szybkiego czytania i podejmowania decyzji.
Nagle jej komórka zatańczyła na stole w takt wygrywanego Mostu na rzece Kwai. Pochwyciła ją i spojrzała na ekran. Uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– Wiczka?! Czyżbyście już przyjechali?! – zawołała, wybiegając do sieni, a po chwili stała przed drzwiami wozowni, spoglądając w stronę parkingu.
– Ja ci dam Wiczkę! – Usłyszała odpowiedź i głośny chichot przyjaciółki, aż musiała odsunąć telefon od ucha. – Włącz obraz, bo cię nie widzę!
Eliza przez chwilę manipulowała przy komórce, aż wreszcie pacnęła się w czoło.
– Przecież ty nie dzwonisz po Skypie! – wykrzyczała.
– Dałaś się wkręcić! – Wika roześmiała się w głos. – Przyjedziemy lada dzień, ale dzisiaj dzwonię jeszcze z Plymouth z prośbą. Za dwie i pół godziny trzeba koniecznie odebrać mojego Jacuszka z Gniewina.
– Z Gniewina?! A gdzie to jest?
– Ja też tam nigdy nie byłam, ale wiem, że to w pobliżu Żarnowca.
– Przecież to jest daleko!
– Daleko to jest ode mnie z Plymouth, a z Parchowa to rzut beretem.
– Zaraz, zaraz… A jak on się tam dostał? Pieszo?!
– Trzy godziny temu zawiózł go Ksawuś, bo tata dzisiaj nie za bardzo mógł sam pojechać… To znaczy bał się, że po spotkaniu, które go tam czeka… Zresztą… czy to takie istotne? Jeśli nie ty albo Max, to mu zamówię taksówkę, bo szukać teraz kogoś w Chojnicach w rodzinie Rafała…
– Czyś ty oszalała! – przerwała jej Eliza. – Zaraz… Max nie może, bo spławia muszkieterki w jeziorze…
– Spławia… jakbyś mówiła o koniach! – zachichotała Wika.
– Trzy urocze rusałki, kolorowe minispódniczkowe syrenki – odparła ciepło Eliza. – Spapugowały tę modę od Jagódki. Tylko Nelsonii brakuje.
– Już wkrótce do nich dołączy.
– Jak te dwie po przyjeździe zobaczyły Jagódkę w minispódniczce, to zachciały wyglądać tak jak ona. Agnieszka zasiadła więc pierwszej nocy po naszym powrocie do maszyny, uszyła cztery identyczne falujące spódniczki z kolorowego kuponu, jaki miała w swoich zapasach, a jedną z nich w szybkich abcugach zawiozła następnego dnia do Bernardki, żeby tamta do poniedziałku uszyła im podobne z różnych materiałów.
– A Nelsonia nie ma ani jednej tego typu. Będzie niepocieszona.
– Dlatego właśnie cztery, bo również dla Nelsonii! Bernardka będzie szyła serie po cztery sztuki z każdego dostarczonego jej materiału.
– O mamuniu! A jak zrobicie z przymiarkami?
– A po co one?! Wszystkie muszkieterki mają prawie identyczne gabaryty, a zresztą spódniczki będą miały gumki!
– Sprytne. To dziękuję ci, że za mnie też pomyślałaś. A to się Nelsonia ucieszy.
– Podziękujecie obie Agnieszce.
– Podziękujemy. To wracając do Jacuszka… pojedziesz po niego sama czy jak to będzie?
– Hm… – Eliza zmarszczyła czoło i poczochrała się po włosach. – Raczej pojadę sama. Przy okazji w drodze powrotnej posłucham sobie z nim Mike’a Oldfielda. – Zachichotała i błyskawicznie uruchomiła na komputerze mapę Google Earth. Wpisała trasę: Parchowo–Gniewino i spojrzała na efekt poszukiwań aplikacji. – Rzeczywiście to nie jest daleko, mam tu podpowiedź dwóch tras, tyle tylko, że ja tych dróg w ogóle nie znam. Bardzo dawno temu Igorio zawoził mnie którąś z nich na Hel.
– Mówisz o podróży w dwa tysiące pierwszym roku na wolontariat do fokarium na Helu?
– Właśnie wtedy…. – Eliza przewróciła oczami, a w brzuchu poczuła dziwny ucisk.
– No to weź go dzisiaj za przewodnika.
– Mam pojechać z nim sama?! To byłaby prawie sentymentalna podró… – zawiesiła na chwilę głos.
– Należy się wam! – Z telefonu dobiegło rżenie Wiki.
– A dlaczego Ksawuś, skoro zawiózł Jacuszka do Gniewina, nie przywiezie go z powrotem? – Eliza wróciła do początku rozmowy.
– Bo musiał nagle pojechać do firmy i tam utknął. Poinformowali go, że zdarzyła się jakaś poważniejsza awaria maszyny produkcyjnej, z którą jego fachowcy nie mogą sobie poradzić, a serwis może przyjechać dopiero za trzy dni. A on… wiesz, jaki jest. Pojechał, zabrał się natychmiast do naprawy, bo terminy dostaw, ale utknął. Wyjedzie stamtąd, jak maszyna ruszy.
– Już go poznałam, to Zosia Samosia.
– No właśnie. To jak, bo czas pędzi?
– Lecę w takim razie do Diany wypożyczyć Igora.
– Tylko jakby coś było nie okej, to natychmiast oddzwoń.
– Się wie. Buźka.
– Buźka.
Eliza na klatce schodowej części pensjonatowej stodoły natknęła się na Dianę.
– Potrzebuję pomocy – wypaliła.
– Ale… my wyjeżdżamy do Kartuz.
– Potrzebuję Igora na dwie, trzy godziny.
– Igora? – Diana złapała się pod boki, a jej cudowne dołeczki w policzkach pojawiły się i zniknęły.
– Wika najęła mnie jako taksówkę do Gniewina… to obok Żarnowca, ale ja nie znam skrótów.
– A nawigacja?
– Niby masz rację, ale jak się jedzie, nawet blisko, tylko z nawigacją, a do tego pierwszy raz, warto mieć kogoś, kto zna drogę.
– Też tak wolę. To jak byśmy zrobiły? – Diana oparła się o poręcz i zawołała. – Igor! Igor!
– Tak? – Jego twarz pojawiła się na klatce schodowej piętro wyżej.
– Pojedziesz z Elizą gdzieś… pod Żarnowiec. Ona mówi…
– Krzyczysz, a ona przecież stoi obok ciebie. – Igor zszedł na dół. – Co się dzieje, Elizo?
– Muszę pojechać po tatę Wiki do Gniewina. Boję się sama, nawet z nawigacją. Pojechałbyś ze mną?
– Ale my zaraz wybieramy się do rodziców. Oni mają dzisiaj rocznicę…
– Bardzo proszę. Za trzy godziny odwiozę cię do Kartuz. – Eliza podniosła dwa palce.
– A dasz sobie radę, kochanie, beze mnie? – Igor spytał żony.
– A bo to pierwszy raz pojechałabym sama?
– No tak. A o której musimy ruszyć? – Spojrzał na Elizę.
– Teraz, już, zaraz.
– Dasz mi choć pięć minut? Ciut się ogarnę, bo to jednak rocznica…
– Nie przesadzaj. – Diana pokręciła głową. – Jest środek lata. Twoi rodzice zdają sobie z tego sprawę.
– Nie chodzi o garnitur, ale wezmę przynajmniej dżinsy… no wiesz. – Poklepał się po szortach.
– Jasne, to pędź! – Diana klepnęła go w ramię.
– Ze mną szybko, dziewczyno. Jak trza, to trza. Dla ciebie zawsze. – Igor susami ruszył po schodach.
Eliza cmoknęła Dianę w policzek.
– Dziękuję i też się ciut ogarnę. Powiedz mu, że spotkamy się na parkingu.
– Jasne. Tylko przywieź go pod dom w Kartuzach, żeby nie drałował gdzieś z rogatek.
– Zawiozę go tam, gdzie będzie chciał. Olek Maćkowiak nas przypilnuje. – Eliza mrugnęła i ruszyła do siebie.
Do znaku drogowego oznaczającego granicę Parchowa jechali w milczeniu. Wówczas jednak Igor odwrócił się w stronę Elizy i szeroko się uśmiechnął.
– Nie miałem szczęścia, żeby posłuchać twojej… waszych pierwszych opowieści o pobycie we Włoszech czy gdzieś tam. Może zostawiłaś i dla mnie jakąś ciekawostkę?
– Mówisz… ciekawostkę? – Eliza się zawahała. – Ależ tak, i to specjalną! – odparła po chwili zastanowienia. – W takim razie wyobraź sobie, że jesteśmy w Poznaniu na Starym Rynku.
– Ale tam akurat byłem… razem z tobą… – Na jego twarzy pojawił się niepewny uśmiech.
– O pięknościach z Włoch czy Francji opowiemy wam na specjalnym spotkaniu…
Wspomniała w kilku słowach o pokazie, który przygotowują i już nagłośnili Gosia i Jaś, chcący pochwalić się przed wszystkimi domownikami urodą wykonanych przez siebie zdjęć
– Pamiętam. Spotkamy się, kiedy wrócimy z Kartuz.
– Dzieciaki kończą porządkować zdjęcia, Maksio filmy, więc zapowiada się długa nasiadówka.
– Już się cieszę.
– Wracając zaś do Poznania… myślę, że dzisiaj zaciekawi cię akurat ta opowieść. Kiedyś pokazywałam ci moje ukochane miasto od serca. Pamiętasz? – zapytała i omiotła go powłóczystym spojrzeniem. Igor przełknął z wrażenia ślinę.
Boże! Po co ja to robię! Eliza spytała bezgłośnie samą siebie, maskując niezręczność kolejnym uśmiechem, i bezwiednie zatrzepotała rzęsami.
– Skoro uważasz, że to opowiadanie będzie odpowiednie.
Eliza skinęła głową.
– Siedząc pod parasolem mojej ulubionej kafejki na wschodniej pierzei poznańskiego Starego Rynku… – przeszła raptem do opowiadania, jakby przed chwilą je przerwała – wpatrywałam się w swoją gromadkę, która ruszyła w kierunku fontanny Apolla. Zostałam przy stoliku sama – uzupełniła.
– Pamiętam tę kafejkę… o ile to ta sama. – Uśmiechnął się szeroko.
– Dlatego wolę tę historię niż choćby coś z Laveno-Mombello. – Zaśmiała się perliście.
– Tam też byliście?
– To był istotny punkt naszej wycieczki, ale o tym będzie mowa na zapowiadanym spotkaniu.
Zwolniła, bo wjechali w serpentyny obok fragmentu rynny sulęczyńskiej. Oboje zerkali w dół od szosy, w stronę przełomu Słupi, której wody pędzą tamtędy jak szalone. Uśmiechnęła się bezwiednie, bo to miejsce zawsze wyjątkowo jej się podobało. Spojrzała na drzewa po drugiej strony szosy.
– Już prawie wszystko uprzątnęli, co wiatr powalił rok temu – oceniła, dostrzegając, że między ocalałymi drzewami z ubiegłorocznego sierpniowego armagedonu została wycięta większość kikutów połamanych drzew.
– Jeżdżę tędy non stop, więc czasami widzę, jak tu się trudzą – skomentował Igor. – Koło poczty nie zapomnij skręcić w lewo, pod górkę, bo pojedziemy przez Sierakowice i Lębork. Właściwie to z Parchowa powinniśmy pojechać na Bawernicę, tamtędy byłoby ciut bliżej, ale z wrażenia, że jadę z tobą, zapomniałem. – Przybrał minę zawstydzonego uczniaka.
– Jesteś model, że hej. – Pokręciła głową, a ten w odpowiedzi wyszczerzył się i rozłożył ramiona.
– Teraz możesz już ponownie wrócić… do Poznania – zachęcił, kiedy na górce w Sulęczynie skręciła zgodnie z jego podpowiedzią w lewo na Gowidlino.
– Kilkanaście minut wcześniej znaleźliśmy w ogródku tamtej kawiarni wolny stolik z widokiem na ratusz i domki budnicze – wróciła do wcześniej zaczętej opowieści o Poznaniu i uśmiechnęła się szeroko. – Dzieciaki potrzebowały zaledwie kilku minut, by spałaszować zamówione lody. Max nie był od nich wcale gorszy, a ja, jak to mam w zwyczaju, bez pośpiechu się nimi delektowałam.
– I z każdym podniesieniem łyżeczki przymrużałaś oczy.
– Pamiętasz?
– Kiedyś nie mogłem się temu nadziwić, a i teraz czasami widuję, jak robisz tak samo podczas stodolnianych imprez.
– Podglądasz mnie? Poważnie?
– Robisz tak… ale na ogół szybko wracasz do codzienności.
– A tam w mojej kafejce zupełnie sobie pofolgowałam. – Mrugnęła. – „Dlaczego, mamuś, jesz tak wolno?” – przedrzeźniła córkę. – Spytała mnie z takim wyrzutem w głosie, jakbym naprawdę zachowała się jakoś nieodpowiednio. A ja po prostu… tak mam!
Igor zachichotał.
– Uratował mnie Maksio – przewróciła oczami – i wydał dzieciakom komendę do wymarszu na zwiedzanie rynku. Jeszcze Jagódka dodatkowo podkręciła maluchów, mówiąc, że ma niewiele czasu, ponieważ Asia i Paulina będą czekały na nią już o piętnastej przed wozownią!
– Ależ tam były emocje… a ty spokojniutka, z zawieszoną w powietrzu łyżeczką i na wpół przymkniętymi oczami.
– Jakbyś tam, Igorio, był – szepnęła Eliza i musnęła go palcami po dłoni, aż poczuł ciarki na plecach.
– Tak było także wówczas… – zaczął, ale nie dokończył, bo Eliza, kiwając głową, przyłożyła na moment palec do ust.
– Oni ruszyli do najbliższej fontanny, Apolla, nie widziałeś jej wówczas, ale zobaczysz ją teraz na zdjęciach – podjęła. – Ja potrzebowałam nieco dłuższego wytchnienia niż oni, bo dwie poprzednie godziny były dla mnie szczególnie wyczerpujące. Część czasu spędziliśmy w katedrze i na Ostrowie Tumskim, a potem w farze.
– Pamiętam oba miejsca.
– Smyki i Jagódka wciąż zadawali pytania, więc sięgałam do pamięci i mówiłam, mówiłam, mówiłam.
– A mówisz pięknie – pochwalił. – A w farze był jakiś koncert organowy?
– Tam koncerty są wyłącznie na specjalne okazje. – Rzuciła mu kolejne, wiele mówiące spojrzenie.
Igor z niedowierzania pokręcił głową.
– Ponieważ słońce operowało coraz mocniej – ciągnęła relację – uzmysłowiłam sobie, że zbliża się południe z występem koziołków na ratuszowej wieży.
– Też pamiętam to przedstawienie – westchnął Igor.
– Dzięki kawiarenkowym parasolom z reklamą piwa miałam zapewniony solidny cień. Toteż kolejny raz spokojnie zanurzyłam łyżeczkę w lodach i znowu przymknęłam oczy.
– O czym wtedy myślałaś?
– Komuś innemu bym nie powiedziała, ale najlepszemu przyjacielowi… jak najbardziej. – Pokiwała delikatnie głową. – Idąc kwadrans wcześniej Świętosławską od fary w kierunku Starego Rynku, moje i Maxa oczy w tym samym momencie zatrzymały się na szyldzie hoteliku Cocorico, w którym kiedyś nocowaliśmy.
Oczy Igora omal nie wyskoczyły z orbit.
– Naprawdę akurat to chciałaś mi powiedzieć?!
– Igorio, przyjacielu. Mało mamy okazji, żeby porozmawiać tak szczerze jak dzisiaj. Dianie nie zdążyłam niczego jeszcze z wakacji opowiedzieć… bo i kiedy? Wika jest daleko, więc zostałeś tylko ty i trafiła nam się wspólna jazda… – urwała.
– Ale mimo wszystko…
– Byłam szczęśliwa, że Max zapamiętał to miejsce, więc pogładziłam go po policzku – kontynuowała jakby nigdy nic – cmoknęłam przesadnie głośno, a kiedy ruszyliśmy dalej, nasze spojrzenia jak na komendę raz jeszcze pofrunęły do blaszanego białego koguta z czerwonym czubem i złotym ogonem, lekko kołyszącego się nad wejściem do hoteliku.
– Zdradzasz mi aż taakie szczegóły?! – Igor prawie zapiał jak kogut z szyldu, co Eliza skwitowała uśmiechem.
– I wtedy usłyszałam słowa Jagódki: „Jakieś wspomnienia?”. Patrzyła na mnie z tym swoim figlarnym uśmiechem. Znasz go dobrze.
– I pomyśleć, że teraz jesteś już panią profesor…
– …która wciąż ma duszę nastolatki i lubi wspominać najprzyjemniejsze chwile z dawnych czasów, a kiedy przyjaciel jest obok, to już w ogóle – weszła mu w słowo i machnęła dłonią, zamykając temat, choć na jej twarzy pozostał melancholijny uśmiech.
– Że też potrafisz o takich sprawach opowiadać… facetowi.
– Jesteś, Igorio, moim najlepszym przyjacielem, a to znacznie więcej niż jakimś tam facetem!
Spojrzała na niego z uczuciem.
Przez kilka minut milczeli, przyglądając się wodom Jeziora Gowidlińskiego.
– Na skrzyżowaniu w Gowidlinie powinniśmy chyba odbić w bok, prawda? – zmieniła raptownie temat, uciekając wzrokiem na lewe pobocze szosy. – W którą to było stronę… w prawo? W lewo? – spytała, zerkając na ekran nawigacji.
– Dzisiaj pojedziemy jednak w lewo, w kierunku na Siemirowice i Lębork. Tam są teraz znacznie lepsze drogi, a map nawigacji chyba jeszcze nie zaktualizowano. W Lęborku mocno zwolnisz, bo przebudowywany jest wyjazd na północ, w stronę Kębłowa. Od centrum miasta będziemy myszkować. – Pomógł sobie dłonią, wykonując w powietrzu kilka wywijasów.
Kiedy ruszyli szosą do Lęborka, Eliza wróciła do opowiadania.
– I z łyżeczką w ustach zerknęłam w kierunku fontanny Apolla, wokół której smyki z Jagódką krążyły z aparatami fotograficznymi.
– Wciąż smyki?! Przecież od czwartej klasy mieliście zmienić na…
– Masz rację! – Nie dała mu dokończyć. – Określenie „smyki” już wkrótce zniknie, ale to się stanie dopiero z początkiem nowego roku szkolnego, a teraz wciąż mamy jeszcze wakacje. – Zatrzepotała rzęsami. – Nad moją gromadką górował Max gestykulujący i perorujący coś dzieciakom, które stały obok niego. Najpewniej wyjaśniał im, że na rynku są cztery podobne fontanny, bo jego ramię wskazało kolejno trzy pozostałe narożniki.
– Jak cztery? – zdziwił się Igor.
Musiała mu w skrócie opowiedzieć o pozostałych trzech fontannach, bo kiedy była z nim w Poznaniu w 2001 roku, na rynku stała tylko fontanna Prozerpiny. Pozostałe trzy: Apolla, Neptuna i Marsa wybudowano w latach jej studiów w Gdyni.
– Dobrze, że mi o nich powiedziałaś, bo dałbym plamę, gdybym kiedyś chciał przed Dianą i dzieciakami zabłysnąć wiedzą. Gadałbym tylko o Prozerpinie i Plutonie, a tu zonk! Ale by się ze mnie nabijała!
– Diana… moja krew! Pokrewna dusza – zachichotała Eliza. – Po półgodzinie, kiedy zjadłam lody i napatrzyłam się po swojemu na rynek, spotkaliśmy się właśnie przy fontannie Prozerpiny. Gosia przywitała mnie słowami: „Jak mogłaś nie powiedzieć nam wcześniej, że w Poznaniu są takie cuda”, a Jaś powiedział, że przez to właśnie nie mógł się zupełnie skoncentrować na fotografowaniu! Max po ich słowach zrobił tylko głupią minę i wystękał, że w opowiadaniu o zabytkach za bardzo się otworzył przed dzieciakami.
– A miał coś ukrywać?!
– No nie, ale wyszło dosyć komicznie. Cała trójka wciąż chce wiedzieć jak najwięcej. Na wakacjach we Włoszech prześcigali się w chwaleniu się swoją wiedzą, którą mają dzięki zajęciom z Gabi i swoim poszukiwaniom, a w Poznaniu wszystko było dla nich zaskoczeniem.
– I co zrobiliście?
– Spytałam wymijająco, co by chcieli jeszcze zobaczyć. – Eliza rozejrzała się wolno wokół, jakby znajdowała się znowu na Starym Rynku. – A oni jedno przez drugiego zaczęli paplać nazwy, które zapamiętali z opowiadania Maxa: Odwach, stojący naprzeciwko niego pałac Działyńskich2, zamek królewski na Wzgórzu Przemysława! „Dlaczego nam nie powiedziałaś, że tu jest aż taki zabytek?!” Jaś prawie eksplodował.
– Zabytek?! Przecież mówiłaś mi wtedy, że tam są tylko jakieś ruiny zamku… króla Przemysła Drugiego – przypomniał sobie po chwili Igor.
– Wówczas były ruiny, ale po moim wyjeździe postawili zamek. On jest… – jej dłoń zakołysała się na boki – taki so, so… ale ważne, że jest. Mówię o nim, byś wiedział, że to nie jest prawdziwy zabytek, ale w sumie się cieszę, że chociaż taki jest. Abyś swoim nie podpadł, przypomnij mi przy okazji, żebym ci dała materiały o nim i opowiedziała, jak Wzgórze Przemysława wyglądało w średniowieczu.
– Dobrze, że i o tym mówisz. Zapamiętałem z twojej dawnej opowieści jego żonę, chyba Ludmiłę, którą ten król udusił.
– Ludgardę… – poprawiła i mrugnęła – ale z tym uduszeniem nie do końca było tak. Też ci kiedyś o tym zdarzeniu powtórzę. – Uśmiechnęła się zabójczo. – Udało nam się z Maxem całą trójkę trochę okiełznać, tłumacząc, że oczywiście zwiedzimy, ale nie tego dnia, bo musimy wracać do Parchowa. Na Jagódkę czekały przecież przed wozownią dziewczyny, a na Starym Rynku zbliżał się występ koziołków.
– To się wam upiekło.
– Postanowiliśmy pojechać tam jeszcze raz, żeby zwiedzić wszystko po Bożemu, a jeszcze Gosia załatwiła reszcie, że będziemy wtedy mieszkać razem w Cocorico! – Eliza zachichotała w głos. – Poczytają, gdzie się da i co się da o Starym Rynku i pozostałych zabytkach w mieście, i nie będzie zmiłuj się.
– To może my się do was dołączymy?
– To nie jest wcale taki głupi pomysł. – Eliza podniosła palec. – Trzeba będzie przy okazji do tego tematu wrócić. Będę musiała wcześniej poczytać o wszystkim, co znajduje się w ratuszu, odświeżyć informacje o Odwachu, pałacu Działyńskich, muzeum Instrumentów Muzycznych3, nie zapomnieć też o Wzgórzu Świętego Wojciecha… nie wszystko obejrzeliśmy także na Ostrowie Tumskim, no wiesz, jest tego sporo, a dzieciaki mi nie odpuszczą. Ale wtedy rozległ się z ratuszowej wieży donośny głos dzwonu i wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. To nas ostatecznie uratowało. Po koziołkowym misterium już bez marudzenia ruszyliśmy do Parchowa.
– Czyli fajnie.
Ani się obejrzeli, a już byli za Lęborkiem. Pokonywali senne, zadbane wsie, jechali przez lasy.
– Czyli zaraz Gniewino. – Eliza wypowiedziała nazwę wsi na głos, choć przy drodze nie pojawił się jeszcze drogowskaz.
– Jak się domyśliłaś? – zdziwił się Igor.
Oboje spoglądali w kierunku obracających się wolno łopat ogromnych wiatraków.
– Czytałam o tej farmie, ale nie myślałam, że aż tyle ich tu wybudowano… to znaczy wiem, że jest ich siedemnaście…
– Osiemnaście – poprawił ją.
– No tak, ale nie myślałam, że to aż tak koszmarnie wygląda.
– Koszmarnie?! Naprawdę tak uważasz? Kiedyś ci się podobało.
– Wtedy stał jeden trzydziestometrowy, te na oko są sześćdziesięciometrowe, a poza tym nie znałam technologii ich budowy. Czy ty dalej jesteś przeciwko energii jądrowej i nieustannie… grasz w zielone? – spytała z nutą ironii, wskazując głową w kierunku wiatraków.
– A ty…? – Z lekka go zatkało.
– Igorio, wrócimy jeszcze do sprawy wiatraków, ale najpierw chciałabym spojrzeć na Jezioro Żarnowieckie. Żeby odebrać tatę Wiki, mamy jeszcze prawie godzinę – rzuciła, zerkając na zegar samochodowy.
– Jezioro jak to jezioro, nie zmieniło się. – Igor przewrócił oczami. Eliza mu pogroziła.
Gdy mijali w Gniewinie stojący na poboczu duży baner z napisem Konkurs literacki „Gniewińskie Pióro”, Eliza nieco zwolniła, zmarszczyła czoło, ale po chwili znowu dodała gazu.
– Nie rozpędzaj się, bo może będziesz chciała zwiedzić Kaszubskie Oko?
– Co takiego? – Eliza mocno potrząsnęła głową, jakby obudziła się ze snu.
– Spójrz… – Igor wskazał na stojącą tuż za wsią wieżę widokową, to pojawiającą się, to znikającą pomiędzy drzewami.
– Kiedy ją postawiono?
– W dwa tysiące szóstym roku.
– Wtedy kończyłam studia… miałam też inne sprawy na głowie. – Westchnęła.
Zatrzymała się na poboczu szosy, gdy otworzył się ciekawszy widok na wieżę, i sięgnęła po aparat fotograficzny.
– Teraz przypominam sobie też sztuczny zbiornik elektrowni szczytowo-pompowej. – Wskazała w tamtą stronę.
Po wykonaniu kilku ujęć wieży i zbiornika ruszyli dalej.
– Ładnie tu. Musimy koniecznie przyjechać z dziećmi – stwierdziła na odjezdnym.
Po kilku minutach wpatrywali się – podobnie jak kilkanaście lat temu – w cztery olbrzymie niebieskie rury łączące sztuczny zbiornik na wzgórzu z leżącym u jego podnóża Jeziorem Żarnowieckim.
– Mają sześć metrów średnicy. Nimi pompowana jest do góry woda w nocy, kiedy zapotrzebowanie na energię spada, a w ciągu dnia szoruje ze zbiornika w dół i napędza turbiny – powiedział Igor. – Taki duży akumulator.
– Powiedziałeś identycznie jak wtedy. – Uśmiechnęła się, a on potwierdził skinieniem głowy.
Po kilku minutach jazdy zatrzymali się w pobliżu brzegu jeziora. Gdy wysiedli z auta, Eliza wskazała ręką na bagażnik.
– Wtedy wyciągnąłeś fotosnajpera – przypomniała.
– Statyw od niego ciągle wożę w samochodzie. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać. – Uśmiechnął się melancholijnie.
– Pamiętam, że wówczas byłeś opętany na punkcie robienia zdjęć ptakom.
– Wciąż je robię, ale coraz rzadziej – odparł z zasępioną miną; przez chwilę milczeli, a ich oczy wpatrywały się w Kartoszyno na przeciwległym brzegu jeziora, gdzie stały resztki przerwanej kiedyś budowli. – Wiele pieniędzy zmarnowano, a do tego zniszczono przyrodę! Nasze piękne Kaszuby! A to będzie dalej straszyło… przez kilkaset lat! – dodał po chwili ponurym tonem.
– A mnie z kolei wciąż się wydaje, że bezpowrotnie stracono pieniądze, nie kończąc tej budowli! – twardo rzuciła Eliza. – Dzięki niej mogło powstać kilkanaście tysięcy miejsc pracy, jeśli nie więcej, tam… – wskazała palcem na niedokończony kompleks – …i gdzieś w okolicy. Tak myślę – dodała po chwili, kiwając głową. – Pomorskie aglomeracje by skorzystały, kraj by się lepiej rozwijał.
– Elizo! Nie zmieniłaś dawnych poglądów? – Stanął obok i zajrzał jej w oczy.
– Nic a nic.
– A pamiętasz jeszcze Czarnobyl czy już nie? A czy wiesz, ile ludzi tam zginęło? Nie mówili prawdy, kazali im pracować bez odpowiednich zabezpieczeń. Żołnierzom, więźniom… Świństwo dawali do picia i cały czas oszukiwali.
– Mówiłeś wtedy i o płynie Lugola, i o tym wszystkim.
– Pamiętam, mówiłem.
– Ale przecież dzisiaj w kraju też wciąż brakuje energii.
– Kiedyś ci powiedziałem, że elektrownie produkowały energię dla kopalni i hut, huty produkowały stal dla kopalni i elektrowni, a kopalnie węgiel dla elektrowni i hut. Że ta produkcja bez sensu się kręciła, a jeszcze chciano zbudować atom.
– Dzisiaj widać, że mimo wygaszania górnictwa, hutnictwa energii wciąż jest mało. Atom więc jest niezbędny.
– Ale na pewno bezpieczniejsze są farmy wiatraków… – machnął ręką za siebie w kierunku Gniewina – …zaczyna się także projektowanie ogromnych farm morskich, przyszłością jest fotowoltaika…
– A moim zdaniem to wszystko jest utopią.
– Utopią?! – zaperzył się.
– Żarnowiec miał kiedyś poprawić, odmienić wszystkie błędy tamtych czasów. Produkcja energii bez szkody dla środowiska. Tak ci wtedy powiedziałam i dzisiaj to powtórzę bez zmrużenia oka. Natomiast obecnie uważam, wbrew temu, co wówczas sądziłam, że wiatraki i fotowoltaika to krzywda wyrządzana ziemi.
– Dziewczyno! Wciąż jednak zapominasz o Czarnobylu. Tereny wokół tamtej elektrowni nie będą do odzyskania przez setki lat.
– W energetyce jądrowej są teraz o wiele doskonalsze systemy zabezpieczeń. Śledzę to wszystko na bieżąco.
– Ale inni odchodzą od atomu! Choćby Niemcy, Stany Zjednoczone, Japonia… Teraz już można więcej o tym przeczytać, bo jeszcze paręnaście lat temu nic. I to się będzie rozszerzało! Powtórzę się: potrzebujemy energii alternatywnych, takich jak wiatraki, źródła słoneczne. To jest to! Na Kaszubach coraz więcej takich powstaje i to ma sens! Widziałaś je przecież. – Wskazał dłonią w kierunku czterech rur pnących się w górę. – Tutaj norda4 zawsze wieje… a przecież jest jeszcze geotermia…
Eliza się zasępiła. Tak nam się fajnie rozmawiało aż do Gniewina. Czy musiałam chcieć tutaj przyjeżdżać? Ale z tą zieloną energią, o której mówi, nie ma racji. Już chciała mu dać mocną ripostę, kiedy jej komórka wygrała melodię Mostu na rzece Kwai. Zerknęła na ekran. Błyskawicznie wróciła do rzeczywistości. Dzwonił tato Wiki.
– Jesteśmy już bardzo blisko, panie Olku – odezwała się miłym głosem, uprzedzając najpewniej jego pytanie.
– Nie jestem tam, gdzie miałem być, ale na zamku w Krokowej – przekazał Maćkowiak krótko, a treściwie.
– Gdzie?! – wykrzyknęła Eliza i prawie podskoczyła, aż Igor zrobił dziwną minę.
– Poznany dzisiaj w Gniewinie sympatyczny gość, który zatrzymał się w tutejszym zamkowym hoteliku, zaproponował mi odwiedzenie pięknej restauracji w jej wnętrzach…
– Ale przecież…
– Wszystko wyjaśnię przy kawie. Gdzie teraz jesteś?
– Obok Czymanowa nad Jeziorem Żarnowieckim, bo chciałam wykorzystać czas.
– Rozumiem, a my wyrwaliśmy się stamtąd ciut wcześniej. Masz tyle samo kilometrów do zamku w Krokowej, co na górę do Gniewina. Czyli za kwadrans się widzimy, tak?
– No tak… – Eliza chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Maćkowiak zakończył rozmowę.
Po kwadransie faktycznie siedzieli przy ustawionym na zewnątrz stoliku zamkowej kawiarni. Gdy już przywitali się z tatą Wiki, który przedstawił swojego znajomego, kelnerka podała wszystkim lody, jako że Eliza i Igor zgodnie zrezygnowali z kawy.
– Myśmy zdążyli obejrzeć restaurację we wnętrzu, a tu wyszliśmy na kawę. – Maćkowiak wskazał na prawie puste filiżanki. – W Gniewinie podawano ją w plastikowych kubeczkach, więc przyjąłem od pana Grzegorza zaproszenie na prawdziwą dobrą kawę tutaj – wyjaśnił.
– Czy państwo zwiedzali już kiedyś ten zamek? – spytał znajomy ojca Wiki.
– Byłam w Krokowej kilka lat temu przelotnie, więc wiem, że to urokliwa budowla, ale gdybym dzieciakom powiedziała, że dzisiaj na chwilę tu wpadłam, nie odpuściłyby mi dłuższej wycieczki po Nordzie5. Powinniśmy odwiedzić wówczas także pałac w pobliskim Sławutówku i zamek w Rzucewie nad Zatoką Pucką – popisała się znajomością rzeczy Eliza.
– Ja z kolei byłem tu kilka razy w ramach nagrywania audycji dla radia Kaszëbë – powiedział Igor.
– A ja bywam tu przynajmniej raz w roku, a od kiedy dyrektorką zamku została moja znajoma pani Danuta Dettlaff, pojawiam się przynajmniej raz na kwartał.
– Danuta Dettlaff? – powtórzyła za nim Eliza.
– Tak. To historyczka sztuki z Pucka.
– Z Pucka? Mamy tam znajomą rodziny o tym samym nazwisku…
– Więc to na pewno jest ta sama osoba.
– Muszę powiedzieć babci, że jej Danusia dyrektoruje tutaj. Ja o tym nie wiedziałam.
– Pani Eliza lada dzień zostanie mianowana profesorem uczelni w Gdyni – pochwalił ją Maćkowiak.
– Taka młoda i już profesorem! Ho, ho, ho. Gratuluję. Jutro rano będę się widział z panią Danutą, więc jeśli nie zapomnę, to przekażę, że rozmawiałem z wnuczką pani… jak się babcia nazywa?
– Wystarczy, że powie pan: Anna z Parchowa… ale nazywa się Nagengast-Prawosz.
– Nazwiska babci też raczej nie zapomnę, bo jest bardzo charakterystyczne.
– A to się babcia ucieszy!
Po spałaszowaniu lodów i pożegnaniu się ze znajomym ojca Wiki ruszyli do samochodu. Gdy pan Olek mościł się na siedzeniu, Eliza zauważyła w jego przezroczystej plastikowej torebce tekturowy arkusz z napisem: „Dyplom”.
– Kupił pan go tutaj w Krokowej czy w Gniewinie? I po co panu… tylko jeden? – spytała, unosząc brew.
Maćkowiak głęboko westchnął.
– Czy ty, dziecko, musisz wszystko dostrzec, zupełnie jak Wika?
– Dziecko?! – Eliza zachichotała. – Nie muszę, ale widzę. – Mrugnęła. – Za co pan go dostał… bo chyba dostał, i to w Gniewinie, tak?
I nagle w mig skojarzyła sobie widzianą we wsi tablicę informującą o konkursie literackim ze słowami, które usłyszała od Wiki przed ponad rokiem, że ojciec ostatnio dużo pisze. Wówczas z jakiegoś powodu przyjaciółka tematu nie pociągnęła, a po jej wyjeździe do Plymouth nie było okazji, żeby go kontynuować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Opinie publikowane w rozdziale wyrażają wyłącznie poglądy bohaterów i nie muszą odzwierciedlać stanowiska autora i wydawnictwa. [wróć]
2. Pałac Działyńskich – zabytkowy gmach z XVIII wieku w Poznaniu na Starym Rynku. Obecnie znajdują się w nim instytuty naukowe PAN oraz ekspozytura Biblioteki Kórnickiej. [wróć]
3. Muzeum Instrumentów Muzycznych – oddział Muzeum Narodowego w Poznaniu, jedyne tego rodzaju i tej wielkości w Polsce, trzecie co do wielkości w Europie. Mieści się na Starym Rynku w trzech zabytkowych kamienicach (w tym w Kamienicy Grodzickich), https://pl.wikipedia.org/wiki/Muzeum_ Instrumentów_Muzycznych_w_Poznaniu [dostęp: 15.12.2024]. [wróć]
4. Norda – wiatr z północy. [wróć]
5. Norda – kaszubskie określenie „Północy”, równocześnie jeden z pięciu regionów Kaszub, historycznie obejmujący współczesne powiaty: pucki, wejherowski i fragmenty lęborskiego, https://pl.wikipedia.org/wiki/Norda [dostęp: 12.04.2025]. [wróć]