Oczarowanie - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Oczarowanie ebook i audiobook

Roma J. Fiszer

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Eliza i Max powracają z zagranicznych wojaży. Tuż przed Parchowem ich samochód omal nie zostaje staranowany przez czerwoną alfę romeo. Jej właścicielem jest niejaki Teje, notowany na Zachodzie uczestnik mafijnych porwań kobiet i dzieci. Przeczucie podpowiada Maxowi, że może to zwiastować kłopoty. Niebawem wokół siedliska zrobi się gorąco.

Anna z Ryszardem poznają na zamku w Krokowej niezwykłą historię pruskiej familii von Krockow; Parchowo odwiedzają goście z Ameryki. W uroczego Bruna zapatrzy się siostra Elizy, Jagoda. Nastolatkowie, szukając wyzwań w przerwach między kąpielami i rejsami po jeziorze Mausz, zmierzą się w teście… z greki.

Max przeistacza się w detektywa ochroniarza. Gdy zagęszcza się atmosfera zagrożeń ze strony grupy Tejego, zwraca się o pomoc do podinspektora policji Tomasza Zawady.

Co jeszcze wydarzy się w Kolonii Sołacz i co z karierą naukową Elizy?

Jak zakończy się zaplanowana przez Zawadę akcja przeciw Tejemu?

Czy serce Jagódki zdoła wybrać między Paolem a Brunem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 419

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 33 min

Lektor: Hanna Chojnacka

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Powroty

Tuż przed Sulę­czy­nem, na łuku szosy bie­gną­cej obok jeziora Węgo­rzyno, Max przy­ha­mo­wał i mocno zwol­nił.

– Ależ u nas jest pięk­nie! Podzi­wiaj­cie! – Jego rado­sny głos wypeł­nił samo­chód.

Max omiótł spoj­rze­niem kame­ralną plażę przy­zy­wa­jącą zło­tym pia­skiem, jachty pchane kolo­ro­wymi żaglami po sfa­lo­wa­nej toni jeziora oraz wio­słowe łodzie i kajaki z pió­ro­pu­szami kro­pel wody przy bur­tach.

– Jak to mawiał Paw­lak: „Żyć nie umie­rać”! – zaba­so­wał. – Zdą­ży­li­śmy, Jagódko? – spy­tał, zer­ka­jąc w lusterko.

– Jesteś, Mak­siu, praw­dzi­wym mistrzem kie­row­nicy – pochwa­liła go. – Fel­cia pyta, co chce­cie zaja­dać do kiszki – dodała, odczy­tu­jąc ese­mes od Pau­liny.

– Mnie wystar­czy dużo skwa­rek, ale wcze­śniej napiję się piwa, które Maciej potrafi schło­dzić jak nikt inny… – I spoj­rzaw­szy na Elizę, obli­zał się.

– Zachciało ci się jesz­cze piwa?! Prze­cież wle­wasz w sie­bie hek­to­li­trami wodę – zdzi­wiła się Eliza, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Nie jesteś w sta­nie tego pojąć… i wcale ci się nie dzi­wię, kobieto – zapa­ja­co­wał.

Po poko­na­niu dwóch kolej­nych zakrę­tów jesz­cze bar­dziej zwol­nił. Nagle tuż przed skrzy­żo­wa­niem bez ostrze­że­nia gwał­tow­nie przy­ha­mo­wał, aż wszy­scy pole­cieli do przodu.

– Widzie­li­ście bęcwała?! – zadud­nił swoim basem.

– Na pewno poczu­li­śmy, Mak­siu. Zapo­mnia­łeś, że tu jest ogra­ni­cze­nie pręd­ko­ści?

Poiry­to­wana Eliza, popra­wia­jąc na sobie pasy bez­pie­czeń­stwa, pokrę­ciła głową.

– Jecha­łem zgod­nie z prze­pi­sami, ale ten idiota koniecz­nie chciał zezło­mo­wać sobie auto, a nam pokie­re­szo­wać przód. – Wska­zał pal­cem na samo­chód, który przed momen­tem prze­mknął w poprzek szosy tuż przed maską ich auta, a teraz na peł­nym gazie wdra­py­wał się pod górę do Sulę­czyna. – Powi­nie­nem temu debi­lowi popra­wić, i to mocno, maki­jaż! – wark­nął.

– To był, tato, ten wło­ski samo­chód spod ośrodka kul­tury! – zawo­łał Jaś.

– Ten?! – Wzrok Maxa spró­bo­wał na moment dogo­nić umy­ka­jący pojazd, ale spoza drzew już nic nie był w sta­nie doj­rzeć. – A po czym, synku, pozna­łeś?

– Bo był czer­wony, a marka wia­domo: Alfa Romeo i miał w nume­rze reje­stra­cyj­nym cyfry zero zero sie­dem, jak jakiś Bond – zachi­cho­tał Jaś.

– Coś takiego?! Że ja tego sam nie wypa­trzy­łem!

– A ja od razu.

– Ja też zapa­mię­ta­łam cyfry zero zero sie­dem – ode­zwała się, nie odry­wa­jąc wzroku od ekranu tabletu, Mał­go­sia.

Spoj­rze­nia Maxa i Elizy spo­tkały się na krótko. Dez­apro­bata w jej spoj­rze­niu za rap­towne hamo­wa­nie sprzed kilku sekund wciąż prze­wa­żała, ale na twa­rzy poja­wiło się dziwne zamy­śle­nie. Już miał o to spy­tać, kiedy Eliza dys­kret­nym ruchem głowy naka­zała mu mil­cze­nie; potwier­dził mru­gnię­ciem. O kur­czę! To naprawdę mógł być Teje! A jeśli to był on, to może znowu cze­kają nas… Bły­ska­wicz­nie prze­wi­nął mu się film z ubie­głego lata 2017 roku, tak pamięt­nego dla Kaszu­bów za sprawą tra­gicz­nych znisz­czeń lasów przez nawał­nicę. Im też dała się ona we znaki, ale rów­nież nie­szczę­sny Teje, który zasa­dzał się na ich nową przy­ja­ciółkę z Nakli, Gabi, piękną Włoszkę, jak ją cza­sem nazy­wali. Uciął myśli i zer­k­nął na żonę, która dalej trwała w zadu­mie.

– Pau­lina mówi, że będą cze­kały przy bra­mie – rzu­ciła w tym momen­cie Jagódka, prze­czy­taw­szy kolejny ese­mes od przy­ja­ciółki, prze­ry­wa­jąc Maxowi i Eli­zie ich spe­ku­la­cje o Tejem.

– Ależ będzie zabaw i opo­wia­dań! – Eliza ode­rwała się od posęp­nych wspo­mnień i zawo­łała rado­snym tonem, zer­k­nąw­szy na młod­szą sio­strę.

– Niech dziew­czyny cze­kają jed­nak przy wozowni, a nie przy bra­mie, bo jesz­cze któ­raś, sza­le­jąc, prze­wróci się na pły­tach jomb i trzeba będzie cero­wać kolano! – dołą­czył do niej Max, po czym gło­śno zarżał.

– Mak­siu… – jęk­nęła Jagódka.

Smyki bez zwy­cza­jo­wego przy­po­mi­na­nia rodzi­ców powy­łą­czały tablety i zgod­nie podały je mamie, Jagódka zaś wci­snęła komórkę do ple­caka. Wszy­scy wpa­try­wali się teraz w asfalt szosy albo w błę­kitno-szma­rag­dowe wody jeziora Mausz, poły­sku­jące spo­mię­dzy nie­licz­nych pozo­sta­łych nad jego brze­giem drzew, które oparły się ubie­gło­rocz­nej nawał­nicy. Wkrótce Maxowy outlan­der, lekko się koły­sząc, poko­nał zakręty szosy w Par­chow­skim Mły­nie, a po kil­ku­set metrach jazdy przez las na pobo­czu drogi poja­wiła się zie­lona tablica z nazwą „Par­chowo”.

– Nic się tutaj nie zmie­niło – oce­niła Gosia, gdy po chwili zna­leźli się mię­dzy szkołą a budyn­kiem straży pożar­nej.

– Już nie­długo, gdy tylko wysią­dzie­cie z samo­chodu, zacznie się zmie­niać, i to mocno – rzu­ciła wesoło Eliza, odwra­ca­jąc na chwilę głowę do tyłu, skąd uśmie­chały się do niej buzie smy­ków i Jagódki.

Kiedy po kilku minu­tach zatrzy­mali się przed bramą sie­dli­ska, a na słup­kach z obu jej stron zaświe­ciły się miga­jące lampy, po czym meta­lowa brama zaczęła powoli wsu­wać się w ogro­dze­nie, palec młod­szej sio­stry wska­zał na górkę, gdzie stał dom Felci.

– Musz­kie­terki już tam są i się cie­szą – zachi­cho­tała. – Ale faj­nie!

Dwie jej przy­ja­ciółki sto­jące na szczy­cie wzgó­rza machały ener­gicz­nie rękoma. Kiedy samo­chód mijał chatę Felci, z werandy wychy­liła się uśmiech­nięta Kasia, a po chwili otwo­rzył się sze­roki widok na wozow­nię i roz­ra­do­wane Asię i Pau­linę. Trzy nasto­latki przy powi­ta­niu naro­biły ogrom­nego rabanu. Popi­sku­jąc, skie­ro­wały się z baga­żami Jagódki do jej pokoju nad Fel­ciną werandą. Eliza, Max i smyki zajęli się prze­no­sze­niem wali­zek z auta do domu. Wszyst­kie okna w wozowni zostały od razu otwarte na oścież, aby po trzech tygo­dniach ich nie­obec­no­ści wpu­ścić do pomiesz­czeń świeże powie­trze. Gosia i Jaś zadźwi­gali na górę swoje torby i ple­caki, a Eliza z Maxem zajęli się segre­go­wa­niem rze­czy wycią­ga­nych z nese­se­rów.

Kiedy wnę­trze miesz­ka­nia zostało wstęp­nie upo­rząd­ko­wane, ruszyli na Fel­ciną werandę, by przy­wi­tać się ze star­szy­zną sie­dli­ska. Mał­go­sia i Jaś po wyści­ska­niu i wyca­ło­wa­niu pra­dziad­ków i dziad­ków przy­kuc­nęli obok lego­wisk Azy i Nera. Pie­ski z rado­snym piskiem prze­wró­ciły się na plecy i maj­ta­jąc w powie­trzu łapami, pozwa­lały dzie­cia­kom dra­pać się po brzu­chach. Eliza i Max jesz­cze nie zdą­żyli po przy­wi­ta­niu wygod­nie usiąść przy stole, kiedy przez werandę prze­bie­gły z peł­nymi buziami i zano­sząc się śmie­chem, trzy musz­kie­terki. Jedna po dru­giej zeska­ki­wały ze scho­dów i nabie­ra­jąc tempa na zakrę­cie obok gazonu, popę­dziły do zie­lo­nej altanki, sto­ją­cej naj­bli­żej domu Felci. Kasia, odpro­wa­dza­jąc je wzro­kiem, zeszła dwa stop­nie i nagle pac­nęła się w czoło.

– W ponie­dzia­łek przy­jeż­dżają Madzia i Antek! – zawo­łała rado­śnie.

– Jak w ponie­dzia­łek?! – Eliza machi­nal­nie skie­ro­wała spoj­rze­nie w stronę wej­ścia na werandę, jakby nagle zoba­czyła ich sto­ją­cych obok matki.

– Nor­mal­nie… w ponie­dzia­łek! – Kasia wspo­mo­gła się gestem.

– Prze­cież wcze­śniej mówi­łaś, że przy­jadą około dzie­sią­tego, pięt­na­stego sierp­nia… – przy­po­mniała Eliza.

– Posta­no­wili przy­spie­szyć przy­jazd, tak w życiu bywa. – Kasia uśmiech­nęła się sze­roko. – A jed­no­cze­śnie wydłużą pobyt aż do ponad mie­siąca! – dodała, pod­no­sząc palec. – Madzia, jak pamię­tasz, nie była w kraju od lat.

Eliza nie zdą­żyła jej odpo­wie­dzieć, bo w drzwiach sieni, fuka­jąc pod nosem, sta­nęła Fel­cia.

– Musia­łam dzie­wu­chom już podać kiszkę, bo nie chciały cze­kać, aż wy zacznie­cie jeść – rzu­ciła, obej­mu­jąc spoj­rze­niem Annę, Ryszarda i pozo­sta­łych, macha­jąc jed­no­cze­śnie ręką przed twa­rzą. – Gorąco w tej kuchni jak dia­bli.

Potem uśmiech­nęła się sze­roko do przy­jezd­nych i roz­po­starła ramiona. Stę­sk­nione smyki tylko na to cze­kały. Pod­bie­gły do niej i objęły ją z całych sił. Otak­so­wała oboje bystrym spoj­rze­niem.

– Widzę, że za bar­dzo nie schu­dli­ście.

– Kar­mili nas raczej dobrze! – rzu­cił dow­cip­nie Jaś, zer­ka­jąc z uśmie­chem na rodzi­ców, któ­rzy tym­cza­sem też już pode­szli do Felci. Eliza wtu­liła się w nią, a Max swo­imi dłu­gimi ramio­nami objął je obie jed­no­cze­śnie.

– Nie tak mocno, Mak­siu, bo nas udu­sisz. Cała prze­szłam kiszką! – Fel­cia zama­chała rękoma, wyswo­bo­dziw­szy się z jego ogrom­nych łap.

– Uwiel­biam, Felu­niu, i cie­bie, i kiszkę! – zadud­nił basem Max.

– Tro­chę ci się buzia wycią­gnęła, ale ja cię pod­kar­mię. – Fel­cia pokle­pała go po tor­sie, po czym usa­do­wiła się w fotelu u szczytu stołu.

Kiedy Eliza z Maxem wró­cili na swoje miej­sca, Anna spoj­rzała na Kasię i unio­sła palec.

– Madzia wyje­chała z Ant­kiem do Ame­ryki, gdy on w zastęp­stwie Władka poja­wił się u nas latem dwa tysiące dru­giego roku – posta­no­wiła uzu­peł­nić wcze­śniej­sze słowa córki. – Aku­rat wtedy roz­strzy­gały się sprawy wła­sno­ści ziemi. Nie­dawno od jej wyjazdu minęło szes­na­ście lat – dodała.

– Aż tyle…?! – Oczy Kasi zro­biły się wiel­kie jak tale­rze.

– Zga­dza się – potwier­dziła Anna, a Ryszard, żeby wzmoc­nić jej prze­kaz, kil­ka­kroć poki­wał w mil­cze­niu głową.

– To ja już jestem taka stara?! – wydarła się Kaśka.

– Stara… stara… a co ja mam powie­dzieć?! – Fel­cia roz­ło­żyła teatral­nie ręce. – To chce­cie wresz­cie tę kiszkę czy nie?! – Poto­czyła wokół znie­cier­pli­wio­nym spoj­rze­niem. – Bo jak nie chce­cie… – wzru­szyła ramio­nami – tyle że patel­nia czeka na ogniu. To co, grzać już wam?

– Ja mamę wyrę­czę. – Maciej pode­rwał się i szyb­kim kro­kiem ruszył do sieni.

– Tylko jej nie przy­pal! – krzyk­nęła za nim gospo­dyni.

– Spró­buję, mamo!

– Czyli przy­jeż­dżają… – Eliza wró­ciła do tematu Magdy i Antka i teraz ona bacz­nie wpa­trzyła się w matkę.

– Tak, oczy­wi­ście, będą już za nie­całe dwa tygo­dnie… ale naj­pierw opo­wiedz­cie nam choć tro­chę, co sły­chać u was – zachę­ciła Kasia przy­jezd­nych.

– No więc… byli­śmy w Buko­wi­nie… – Eliza zaczęła wyli­cza­nie.

– …a potem w Szom­ba­thely u Ateny… – weszła jej w słowo Mał­go­sia. – Następ­nie zatrzy­ma­li­śmy się w Mari­bo­rze, w miej­sce wcze­śniej pla­no­wa­nej Lublany, a póź­nym wie­czo­rem…

– …dotar­li­śmy do Kran­skiej Gory, zresztą w cza­sie ogrom­nej burzy – dokoń­czył za nią Jaś.

– Spa­li­śmy tak jak poprzed­nim razem pod samym Tri­gla­vem. Ależ on jest piękny – zachwy­ciła się Gosia. – Wie­cie, że to nasza ogromna sło­wiań­ska góra, która pil­nuje gra­nic połu­dnio­wej Sło­wiańsz­czy­zny? – pod­kre­śliła z zadę­ciem, spo­glą­da­jąc kolejno na ojca i mamę; oboje zgod­nie potwier­dzili.

– I następ­nego dnia byli­śmy już we Wło­szech, a tam nie żało­wa­łem sobie robie­nia zdjęć. – Jaś roz­su­nął ekler foto­gra­ficz­nej torby i prze­chy­lił ją, by wszy­scy mogli w niej doj­rzeć sta­ran­nie poukła­dane filmy.

– Kiedy się je wywoła, będzie co oglą­dać – oce­nił Ryszard z podzi­wem.

– Te, które ja robi­łam, można oglą­dać od razu. – Mał­go­sia wska­zała na apa­rat po babci Kasi, który tym­cza­sem poło­żyła na stole.

– Zro­bi­cie nam na pewno piękny pokaz, będziemy zadzi­wieni, ale dzi­siaj wylicz­cie cho­ciaż naj­waż­niej­sze miej­sca, mia­sta, które odwie­dzi­li­ście we Wło­szech – popro­siła pra­bab­cia Anna.

– W takim razie: Padwa, Werona… – roz­po­częła wyli­cza­nie Gosia.

– …następ­nie Flo­ren­cja i Rzym… – wszedł jej w słowo Jaś.

– …i wresz­cie Neapol! Ależ tam było cudow­nie, cho­ciaż Wezu­wiu­sza tro­chę się bałam, bo wciąż się z niego kop­ciło – powie­działa Mał­go­sia prze­ję­tym tonem.

– Mie­li­śmy to szczę­ście, że aku­rat trwała erup­cja – wyja­śnił Jaś, zastę­pu­jąc wcze­śniej­szy uśmiech nieco poważ­niej­szą miną.

– Ty nazy­wasz to szczę­ściem?! – Gosia po ostat­nich sło­wach brata zasło­niła oczy piąst­kami.

– Nie było aż tak źle. – Jaś lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką. – Tata i mama nakrę­cali filmy z Wezu­wiu­szem, a my tylko robi­li­śmy mu zdję­cia – wyja­śnił. – Ale zachód słońca w Zatoce Neapo­li­tań­skiej czy w Morzu Tyr­reń­skim, bo i tak, i tak jest popraw­nie, z tarasu cioci Matyldy i wujka Gen­nara uchwy­ci­łem taki cudowny, że będzie­cie podzi­wiać i zazdro­ścić. – Uniósł nos.

– Trzeba przy­znać, że udał mu się wyjąt­kowo – pochwa­liła Eliza.

– Zwie­dza­li­śmy wszę­dzie, co tylko się dało, kąpa­li­śmy się nawet w morzu na plaży w Posi­lippo, to dziel­nica Neapolu, a w powrot­nej dro­dze stam­tąd poje­cha­li­śmy na pista­cjowe lody do Por­to­fino! Mniam! – Gosia prze­wró­ciła oczami i smacz­nie się obli­zała.

– Obie­ca­łam Vanes­sie, że jeśli trafi się nam oka­zja, to tam wła­śnie zaje­dziemy. – Eliza uzu­peł­niła rela­cję córki. – Zro­bi­li­śmy wów­czas z jej ulu­bio­nej kafejki krótką trans­mi­sję skype’ową, a przed zacho­dem słońca byli­śmy już w Laveno-Mom­bello.

– I tam spę­dzi­li­śmy dwa piękne dni, i hasa­li­śmy nawet do nocy pod­czas ludo­wej zabawy… – pocią­gnęła Gosia. – Potem był prze­jazd do Mon­treux, skąd po jed­nym noc­legu prze­nie­śli­śmy się do Fran­cji, do pięk­nej win­nicy w Pro­wan­sji.

– Czyli nie tylko Wło­chy, lecz także Fran­cja – posta­no­wiła uzu­peł­nić Eliza. – Zde­cy­do­wa­li­śmy się na ten krótki nie­pla­no­wany wyskok, bo skoro Nicole przy­znała się, że jest w ciąży, nie mogli­śmy jej nie odwie­dzić. To był wła­śnie główny powód prze­dłu­że­nia naszej wycieczki… i jesz­cze jeden dzień w Wero­nie. Dla Jagódki i Paola!

Eliza uśmiech­nęła się melan­cho­lij­nie, a jej spoj­rze­nie pobie­gło w kie­runku zie­lo­nej altanki, skąd nie­ustan­nie docho­dziły wybu­chy śmie­chu musz­kie­te­rek.

Kaśka zmarsz­czyła czoło, popa­trzyła na córkę i już chciała o coś spy­tać, ale roz­my­śliła się i tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Aha! U Baśki, nad Lago Mag­giore, cze­kali na nas Nicole z Joh­nem, ale Maxowi wcze­śniej tego nie zdra­dzi­łam, czym był bar­dzo zasko­czony.

– Udało jej się, bez dwóch zdań! – Max objął żonę i dał jej soczy­stego buziaka.

– A pierw­szego wie­czoru w win­nicy cio­cia Nicole zro­biła nam piękny kon­cert for­te­pia­nowy z towa­rzy­sze­niem cykad! Sły­chać je na fil­mie, który tata nakrę­cił – przy­po­mniała sobie Mał­go­sia. – Naj­bar­dziej podo­bała mi się… – jej czółko zmarsz­czyło się w namy­śle – baga­tela Dla Elizy. – Zanu­ciła frag­ment melo­dii, którą bab­cia Anna natych­miast pod­chwy­ciła. – I wie­cie?! Przez cały wie­czór chcia­łam zostać podob­nie jak ona pia­nistką! – Zachi­cho­tała, zakry­wa­jąc buzię dłońmi.

– Tylko przez jeden wie­czór? Dla­czego tak krótko? – zacie­ka­wiła się Kasia.

– A nie wiesz o tym, bab­ciu, że wów­czas już na nic wię­cej nie mia­ła­bym czasu?! Cią­gle tylko próby i próby. To chyba jed­nak zbyt wiele jak dla mnie. – Gosia pokrę­ciła głową.

– Gdy­byś jed­nak się zde­cy­do­wała, mogę dawać ci lek­cje gry na for­te­pia­nie – zapro­po­no­wała Anna.

– Pra! Sama wiesz: wło­ski, angiel­ski, muzyka, foto­gra­fia, mode­ling… – mała wyli­czała na pal­cach – to chyba tro­chę za dużo! Prze­cież ja nie mam jesz­cze dzie­wię­ciu lat!

– Daj­cie jej już dzi­siaj spo­kój. Ze wszyst­kim zdąży – zawy­ro­ko­wała Fel­cia.

– No wła­śnie. – Gosia pod­bie­gła do gospo­dyni i mocno się do niej przy­tu­liła.

– Córka Nicole będzie nosiła moje imię! – poin­for­mo­wała Eliza i z rado­ści pra­wie pod­sko­czyła na krze­śle. – A ona sama jest cudowną dziew­czyną, dosko­nale dobrali się z Joh­nem. Dwa dni w ich win­nicy minęły jak z bicza strze­lił. Pięk­nie u nich jak na fil­mie Spa­cer w chmu­rach… – Roz­ma­rzyła się.

– Byli­śmy też na cudow­nej wycieczce po oko­licy, choćby w Rousil­lon. Mamy piękne zdję­cia z pobli­skich ochro­wych kamie­nio­ło­mów, lep­sze niż tata zro­bił na wio­snę! – prze­rwała jej Gosia i spoj­rzała na brata, który przy­tak­nął.

– Będzie co oglą­dać – pod­su­mo­wał Max. – Daj­cie teraz mamusi szansę na wrę­cze­nie upo­min­ków. – Wska­zał na kolo­rową torbę spo­czy­wa­jącą na kola­nach Elizy.

Ta nie dała się pro­sić. Przed każ­dym z doro­słych kła­dła kolejno foliowe tore­beczki z upo­min­kami.

– To jest dla Maćka – ostat­nią podała mamie – a tu jesz­cze mam dla cie­bie, Fel­ciu, na twoje spe­cjalne życze­nie, czer­wone korale i chu­stę góral­ską ze stra­ganu na Kru­pów­kach. Wybra­ły­śmy razem z Mał­go­sią i Jagódką.

Wszy­scy obda­ro­wani kolejno wyda­wali z sie­bie ochy i achy, oglą­da­jąc upo­minki, a zado­wo­lona z ich reak­cji Eliza mru­żyła tylko oczy jak kotka.

Tym­cza­sem na werandę, postę­ku­jąc z wysiłku, wkro­czył z ogromną tacą Maciej. Przy­niósł na niej duży pół­mi­sek z paru­ją­cymi pla­strami kaszub­skiej kiszki, tale­rze i sztućce.

– Nie mogłeś nas zawo­łać? Zupeł­nie zapo­mnia­łam. – Eliza pode­rwała się i popę­dziła do kuchni po szkla­neczki i coś do picia.

– Ja ci pomogę! – Kasia ruszyła za córką.

– Na stole posta­wi­łem wodę z sokiem mali­no­wym i piwo! – wykrzyk­nął za nimi Maciej.

– Piwo? – zdzi­wiła się Anna.

– Nie­dawno orze­kli­śmy z Ryszar­dem, że latem jak naj­bar­dziej pasuje do kiszki, bo zna­ko­mi­cie roz­pusz­cza skwarki – powie­dział, obli­zu­jąc się, Maciej.

– Potwier­dzam – rzekł krótko przy­wo­łany.

– Widzisz? – Max spoj­rzał na Elizę, poma­ga­jąc sobie gestem, i już wkrótce pocią­gał wiel­kimi łykami zło­ci­sty tru­nek z oszro­nio­nej szklanki, zosta­wia­jąc wokół ust wia­nu­szek piany.

– O piwie marzył już w dro­dze, kiedy mija­li­śmy Sulę­czyno – zachi­cho­tała Eliza.

– Pau­lina przy­bie­gła do mnie, mówiąc, że ma ważną wia­do­mość, więc od razu wycią­gną­łem ze spi­żarni kilka bute­lek, żeby nie były zbyt zimne – wyja­śnił osta­tecz­nie Maciej, przy­bi­ja­jąc z Maxem piątkę.

– Skoro już tak ład­nie się zsyn­chro­ni­zo­wa­li­śmy… – Max uniósł szkla­neczkę, stuk­nęli się z Macie­jem, Ryszar­dem i Janem – to przy­po­mi­nam, że w pla­nach na lato mamy jesz­cze budowę kró­li­karni i koziarni.

– Mak­siu! Jak ja się cie­szę. – Fel­cia roz­ło­żyła ramiona; Max odgadł jej myśli i ruszył, by się z nią wyści­skać. – Naj­pierw pie­ski, potem kurki, teraz kró­liczki i kozy. Skąd wie­dzia­łeś, że nie tylko chcia­łam, lecz wręcz marzy­łam o tym od dawna?

Max nie dał rady odpo­wie­dzieć, bo przy stole zro­bił się nie­by­wały har­mi­der. Każdy nagle miał coś do powie­dze­nia na temat wymie­nio­nych przez niego zwie­rząt domo­wych. Jan pod­niósł dwa palce i spo­koj­nie cze­kał.

– No dobrze, a teraz cisza – pomógł mu dono­śnym gło­sem Max. – Nasz wie­lebny ma coś waż­nego do zako­mu­ni­ko­wa­nia – wyszcze­rzył się.

– Gdy­bym cię nie znał, to może… – Jan deli­kat­nie mu pogro­ził. – Kró­liki… tak, to była moja miłość…

– Kró­liki, a nie ja?! – weszła mu w słowo Fel­cia, spo­glą­da­jąc nań groź­nie.

– Feluchna, ty byłaś dopiero jakiś czas potem… i oczy­wi­ście wciąż jesteś! Jed­nak naj­pierw naprawdę były kró­liki. Zresztą gdyby nie one… Ech tam, to było dawno – mach­nął ręką – ale dzięki nim mia­łem pod­czas wojny cią­głe zaję­cie. Dziad­ko­wie je bar­dzo lubili, a poza tym z nich jest nad­zwy­czaj zdrowe mięso i dla star­szych, i dla dzieci.

– To one nie będą wyłącz­nie do zabawy, ale rów­nież do jedze­nia? – Mał­go­sia posmut­niała. – Bo Marta z klasy ma kró­lika, takiego minia­tu­ro­wego! – Poka­zała rącz­kami.

– Do zabawy też znaj­dziemy wam jakieś odpo­wied­nie kró­liczki, na przy­kład białe angory… – uspo­koił ją Jan. – Wła­śnie takimi bawi­łem się, kiedy byłem chło­pa­kiem w waszym wieku i ciut star­szym, albo wynaj­dziemy inne, które są dzi­siaj naj­lep­sze. Co ja mówię, wy sami je wyszu­ka­cie. – Jan pogła­skał po główce Gosię, która już po sło­wie „angory” zna­la­zła się obok niego.

– A te kró­liki… te do jedze­nia, to jakie będą? – zacie­ka­wił się z kolei Jaś.

– Mięso z kró­li­ków jest bar­dzo smaczne i pożywne, ale pozwól­cie, że te gatunki wyse­lek­cjo­nu­jemy sami z waszym dziad­kiem, a potem kupimy. – Jan spoj­rzał na Macieja, który ocho­czo ski­nął głową. – Was z tego zwol­nimy.

– A kozy? – zacie­ka­wiła się Gosia.

– Może wasz tata ma już jakieś typy – Jan spoj­rzał na Maxa, ale ten pokrę­cił głową – a jeśli nie ma, to też razem z Macie­jem doko­namy odpo­wied­niego wyboru.

– Ja mogę co naj­wy­żej wypro­wa­dzać kozy codzien­nie w inne miej­sce na traw­niku, uwią­zy­wać je do pali­ków, jak to widać przy tra­sie na mau­szow­skie kąpie­li­sko.

– Tak, tam zawsze pasą się dwie kozy! Jedna biała, a druga czarna! – przy­po­mniała sobie Mał­go­sia.

– Ich widok mnie wła­śnie zdo­pin­go­wał, by poczy­tać o nich, i stąd wiem, że pro­dukty z koziego mleka są bar­dzo zdrowe.

– Pokażę wam, jak się kozy doi, jak się wyra­bia sery – roz­ma­rzyła się Fel­cia. – Mama zawsze pod­kre­ślała, że mleko i ser kozi są zdrow­sze i lepiej przy­swa­jalne niż kro­wie.

Pod­czas roz­mowy wszy­scy zaja­dali kaszub­ski spe­cjał, aż uszy się trzę­sły. Kiedy na pół­mi­sku zro­biło się pusto, Maciej ponow­nie ruszył do kuchni, by pod­sma­żyć kolejne por­cje kiszki. Roz­mowy o pla­no­wa­nym roz­woju gospo­dar­stwa według Maxo­wego pomy­słu trwały jesz­cze długo, z rzadka prze­ry­wały je wspo­minki z zagra­nicz­nych wojaży. Z zie­lo­nej altanki raz po raz docho­dziły na werandę gło­śne wybu­chy śmie­chu trzech musz­kie­te­rek.

* * *

Póź­nym wie­czo­rem Eliza zajęła się opra­co­wy­wa­niem recen­zji prac dyplo­mo­wych swo­ich stu­den­tek, Max zaś posta­no­wił przyj­rzeć się nagra­niu przez pokła­dowy wide­ore­je­stra­tor zda­rze­nia na skrzy­żo­wa­niu w Sulę­czy­nie. Może by i o nim zapo­mniał, ale w trak­cie zwy­cza­jo­wego obchodu zabu­do­wań przed nocą odtwo­rzył mu się nie­ocze­ki­wa­nie w pamięci Jasiowy okrzyk, że to był czer­wony samo­chód, który widy­wali kie­dyś w Par­cho­wie. Cof­nął się więc do domu po klu­czyki do auta i przy­niósł z niego sprzęt. Po pod­łą­cze­niu go kablem z kom­pu­te­rem i odszu­ka­niu wła­ści­wego frag­mentu nagra­nia to przy­bli­żał oczy do ekranu lap­topa, to je odda­lał, wresz­cie podra­pał się po jeżyku.

– Czy uwie­rzysz, kocha­nie, że ten samo­chód w Sulę­czy­nie, któ­rego o mało co nie zamie­ni­łem w kupę złomu, to naprawdę jest ta alfa romeo Tejego? – rzu­cił nie­spo­dzie­wa­nie i spoj­rzał na Elizę.

– No coś ty! – Jej ręka z dłu­go­pi­sem zawi­sła w powie­trzu.

– Ten gno­jek jest tu dalej! – rzekł złym gło­sem; przez chwilę wpa­try­wali się w mil­cze­niu w swoje twa­rze.

– Ale z dru­giej strony… – Eliza się zawa­hała – …on ma tutaj dom, a prze­ciwko niemu nie toczyło się prze­cież żadne postę­po­wa­nie, prawda?

– Masz rację, for­mal­nie się nie toczyło, bo niby o co? Jeź­dził tylko jak ten napa­le­niec za Gabi i myśmy go wyłącz­nie za to porząd­nie prze­stra­szyli. Potem był już spo­kój.

Mię­dzy brwiami Elizy poja­wiły się dwie cha­rak­te­ry­styczne bruzdy świad­czące, że nad czymś mocno myśli.

– Powie­dzia­łeś mi rok temu, tuż po wymia­nie mailo­wej z Danie­lem, że ponoć Teje spo­ty­kał się w Niem­czech czy nawet we Wło­szech z kimś… kto para się wstręt­nymi rze­czami. Te słowa Daniela były, rzecz jasna, eufe­mi­zmem, ale my dokład­nie wyja­śni­li­śmy sobie, że porwa­nia dziew­czy­nek czy matek z dziećmi i sprze­daż ich wło­skim lub muzuł­mań­skim gan­gom, głów­nie z prze­zna­cze­niem na nie­rząd, to coś nie­wy­obra­żal­nie okrop­nego. Sam wspo­mnia­łeś także o akcjach odbi­ja­nia dzieci i matek, w któ­rych bra­łeś udział pod­czas wojny na Bli­skim Wscho­dzie. – Max ski­nął głową. – Usły­sza­łam też od was, że upro­wa­dzone dzieci prze­zna­czane są na masoń­skie rytu­ały i inne zbo­cze­nia, a także, jak opo­wie­dział Ryszard na pod­sta­wie prze­czy­ta­nego przez sie­bie arty­kułu, któ­rego nie udało wam się wtedy zna­leźć, na pozy­ski­wa­nie adre­no­chromu wytwa­rza­nego z szy­szynki tor­tu­ro­wa­nych dzieci. Co prawda arty­kuł był ponoć opa­trzony komen­ta­rzem, że wielu ludzi okre­śla tego typu infor­ma­cje jako teo­rię spi­skową, ale tak czy siak, na samą myśl o tym bolą mnie… cebulki wło­sów. – Dotknęła swo­jej głowy.

– Powtó­rzy­łaś dokład­nie jego słowa, które ci wtedy prze­ka­za­łem, stre­ści­łaś też pra­wie całą naszą ówcze­sną roz­mowę. Jesteś coraz bar­dziej… pamię­tliwa, za co cię jesz­cze moc­niej niż kie­dyś podzi­wiam. – Poka­zał kciuk. – A co do cebu­lek wło­sów, które cię bolą… nie wyobra­żam sobie, jak to jest, ale mnie, kiedy o tych wszyst­kich beze­ceń­stwach myślę, ści­ska w dołku aż do bólu. – Poło­żył dłoń na brzu­chu i zro­bił bole­sną minę, po czym prze­siadł się na sofę obok Elizy. Przy­tu­lił ją do sie­bie i poca­ło­wał w powieki. – Może prze­rwiesz już na dzi­siaj pracę, malutka? – Spoj­rzał na doku­menty leżące na sto­liku.

– To, co zaczę­łam, chcę skoń­czyć, bo Maciej jutro po śnia­da­niu jedzie na uczel­nię i dobrze, gdyby zabrał przy­naj­mniej jedną pracę z wpi­saną recen­zją. – Poło­żyła dłoń na albu­mie w zie­lo­nej okładce. – Inni recen­zenci cze­kają w kolejce, żeby dopi­sać swoje opi­nie. Jesz­cze tylko doszli­fuję tekst i wpi­szę go. Mie­li­ście się wów­czas z Danie­lem spo­tkać. Pamię­tasz jesz­cze? – wró­ciła do sprawy Tejego.

– Tak, ale się jed­nak nie spo­tka­li­śmy. – Max wzru­szył ramio­nami. – Cał­kiem omo­tała mnie potem sprawa Krzy­ża­ków i innych zako­nów rycer­skich, więc na ten pro­blem nie star­czyło mi już ani czasu, ani ochoty.

– A pod­czas pobytu u Johna?

– Byłem prze­cież u Johna, nie u Daniela, to po pierw­sze. – Max mru­gnął. – W win­nicy bra­ko­wało mi czasu na inne sprawy niż roz­mowy o Krzy­ża­kach i krzy­żow­cach, to po dru­gie. Tylko raz poja­wiła się w mojej gło­wie jak bły­ska­wica myśl, żeby pod­su­nąć Joh­nowi zapro­sze­nie przy­ja­ciela do win­nicy na któ­ryś z week­en­dów. John nie­stety mnie ubiegł, mówiąc, że Daniel ma obec­nie podwójną robotę, więc sprawę sobie odpu­ści­łem. Prze­cież dał urlop naj­waż­niej­szemu współ­pra­cow­ni­kowi, a wkrótce John w ogóle zre­zy­gno­wał z pracy. Temat Tejego miał szansę poja­wić się w roz­mo­wach z Joh­nem tylko raz. To było wie­czo­rem przed naszym ata­kiem na Montségur, ale kiedy prze­sze­dłem na bar­dziej oso­bi­ste tematy, dał mi po pro­stu… kosza. – Max zachi­cho­tał.

– Co to zna­czy… dał kosza?

– Leże­li­śmy w łóż­kach w skrom­nym poko­iku pen­sjo­natu w Fougax-et-Bar­ri­neuf, cze­ka­jąc już na sen, za oknem było ciemno, wpa­try­wa­li­śmy się w led­wie widoczne oko­liczne szczyty. Fajny kli­mat do męskiej roz­mowy. Spy­ta­łem go, co będzie robił po odej­ściu z Inter­polu. Zaczął opo­wia­dać, że chce być nie­ustan­nie z Nicole, od rana aż do póź­nej nocy, podob­nie jak ja z tobą. Wspo­mniał o pomy­słach zain­we­sto­wa­nia zaro­bio­nych na woj­nie z Al-Kaidą i pod­czas służby w Inter­polu pie­nię­dzy w powięk­sze­nie win­nicz­nej piw­niczki, o pla­nach wpro­wa­dza­nia nowych szcze­pów do upraw wino­ro­śli, wspo­mniał rów­nież, że marzy, aby teść był jesz­cze bar­dziej przy­chylny niż dotąd jego pomy­słom zwią­za­nym z win­nicą, choć pod­kre­ślił, że w ostat­nim cza­sie i tak znacz­nie się popra­wiło. Powie­dział wresz­cie, że musi jesz­cze bar­dziej się posta­rać w innych kwe­stiach. – Max wymow­nie spoj­rzał w twarz żony, która po tych sło­wach deli­kat­nie poki­wała głową.

– Obiek­tyw­nie mówiąc, miał ciężko. Nie potra­fił do tam­tego czasu prze­nik­nąć duszy pięk­nej Nicole, odczy­tać wszyst­kich jej skry­tych myśli, kochał ją całym ser­cem, cho­ciaż w pew­nym sen­sie nie­szczę­śli­wie, a ona choć nie odda­lała się od niego, to także nie­zbyt się zbli­żała. Rodzice i dzia­dek mocno na niego liczyli, mimo że nie pod­su­nęli myśli, w czym może być rzecz. Zda­rzył się jed­nak cud, że poja­wił się tam pewien zna­jomy mi rycerz w sre­brzy­stej zbroi i swoim przy­kła­dem oraz zdję­ciami naj­bliż­szych tra­fił do jej duszy.

Eliza przy­warła do ust Maxa.

– To był czy­sty przy­pa­dek, niczego w tym wzglę­dzie nie pla­no­wa­łem.

– Ważne, Mak­siu, że się dobrze skoń­czyło. W brzuszku Nicole rośnie teraz mała ślicz­ność o sar­nich, może zie­lo­nych jak u mamy oczach… – Eliza na moment zro­biła słodką minkę, ale szybko spo­waż­niała. – Więc co teraz myślisz o Tejem?

Max jesz­cze ana­li­zo­wał poprzed­nią myśl żony. Zdą­żył pomy­śleć, jak cudow­nie ją przed­sta­wiła, a teraz znów zasko­czyło go kolejne istotne pyta­nie. Zmarsz­czył czoło.

– Co myślę o tym głupku? Że tra­fi­li­śmy na niego dzi­siaj rze­czy­wi­ście przy­pad­kiem, ale… nie radzę mu cze­go­kol­wiek znowu knuć. – Max zaci­snął pięść. – Ani wobec Gabi i jej dzieci, ani wobec innych osób. – Zro­bił groźną minę. – Skoro przed­tem Sła­wek go oszczę­dził, to ja takiego błędu, jakby co, na pewno nie popeł­nię i zała­twię go nie na żarty. – Wal­nął z całej siły pię­ścią w swoją drugą otwartą dłoń. Eliza się wzdry­gnęła. – A gdyby i to go nie otrzeź­wiło… po pro­stu wypruję mu flaki – powie­dział chra­pli­wym gło­sem i zaci­snął zęby, aż gło­śno zazgrzy­tały.

– Nie, kocha­nie, wyrzuć takie myśli z głowy, bo to musiał być przy­pa­dek, że poja­wił się aku­rat na naszej dro­dze.

– Nie pozo­staje mi nic innego, jak tylko tak wła­śnie myśleć. – Wyraz jego twa­rzy nieco zła­god­niał, objął Elizę i wysu­szył ustami jej nagle zwil­got­niałe oczy. – Pójdę się wyką­pać i pocze­kam na cie­bie… na sta­no­wi­sku! – Wyszcze­rzył się.

– Ja ci dam na sta­no­wi­sku! – Pac­nęła go w ramię. – Ale już wolę takie słowa niż tamte. Posta­ram się uwi­nąć z pozo­stałą robotą jak naj­szyb­ciej. – Musnęła go ustami w poli­czek i pchnęła lekko ręką, by już sobie poszedł.

Pod prysz­ni­cem Max ana­li­zo­wał roz­mowę z Elizą o Tejem. Ten gno­jek bez dwóch zdań poja­wił się obok poczty przy­pad­kiem. Przez cały rok nikt go tu nie wspo­mi­nał, nie tra­fił na niego ani razu, cho­ciaż w Sulę­czy­nie bywał dosyć czę­sto. Na wszelki wypa­dek musimy jed­nak zacho­wać wielką czuj­ność. Trzeba kupić kilka kom­ple­tów wide­ore­je­stra­to­rów i zamon­to­wać w samo­cho­dach: Elizy, Macieja, Igora, Ryszarda, Kasi, Jadzi… – wyli­czał. – Może nawet w warsz­ta­to­wym aucie Sta­cha Janika? Tro­chę ich będzie, ale zawsze można je wyko­rzy­stać do czego innego. Choćby do moni­to­ringu zabu­do­wań sie­dli­ska, w tym jego gospo­dar­stwa. Będę pod­glą­dał ze swo­jego ope­ra­cyj­nego sta­no­wi­ska, jak się niosą kury albo jak się kogut z nimi kocha? – Uśmiech­nął się do wła­snych myśli. Zachi­cho­tał, zaty­ka­jąc usta pię­ścią z mydli­nami. – Ale przy kur­niku warto je zain­sta­lo­wać, i to z wido­kiem na dwie strony, bo Stach już wio­sną wspo­mi­nał, że lisy odwie­dzają par­chow­skie gospo­dar­stwa! Warto mieć na te rude prze­chery bacze­nie. Kur­czę! Jakie ja znam fajne słowa! – Usta­wił silny letni prysz­nic i skie­ro­wał go na twarz, a po chwili znacz­nie schło­dził. – W aucie swoim oraz Elizy i może jesz­cze czy­imś muszę zain­sta­lo­wać po dwie kamery: z przodu i z tyłu albo z boku. Tak. Dokład­nie tak wła­śnie zro­bię. Tyle że nie wolno nam nikomu wspo­mi­nać o spra­wie. Ale z dru­giej strony… nie pani­kuj, bra­cie, bo prze­cież nic takiego się nie dzieje! To było naprawdę przy­pad­kowe spo­tka­nie z głup­kiem Teje! – Uśmiech­nął się do wła­snych myśli.

Wkrótce, tak jak zapo­wie­dział Eli­zie, cze­kał już na sta­no­wi­sku. Mak­sy­mal­nie przy­ciem­nił lampkę przy łóżku. Sły­szał, że wcho­dzi na górę po scho­dach i kie­ruje się do łazienki… ale po chwili odpły­nął w sen.

– To jest to zapo­wia­dane cze­ka­nie na sta­no­wi­sku?! Zasną­łeś, a prze­cież… – Usły­szał słowa i poczuł jej dłoń skra­da­jącą się po jego ciele.

Led­wie się powstrzy­mał od gło­śnego śmie­chu. Zer­k­nął, czy nie zapo­mniała przy­pad­kiem zamknąć drzwi do sypialni, i wpraw­nym ruchem wyłą­czył lampkę, przy­tu­lił Elizę do sie­bie, a ona natych­miast oplo­tła go nogami.

– Dokoń­czy­łam recen­zję… – wyszep­tała – …choć przez Tejego nie mogłam się w ogóle skon­cen­tro­wać.

– To, że o mało co nie wpa­dli­śmy na sie­bie, to był na pewno przy­pa­dek, malutka – wyszep­tał, sta­ra­jąc się, by jego słowa zabrzmiały poważ­nie i prze­ko­nu­jąco.

– Wiem, że jakby co, dasz radę nas obro­nić, ale teraz… kochaj mnie. Mak­siu.

Wkrótce sypial­nia wypeł­niła się przy­spie­szo­nymi odde­chami i cichymi miło­snymi szep­tami.

Wiatraki1

Max zaraz po śnia­da­niu wybrał się w odwie­dziny do Ryszarda. Posta­no­wił od niego zacząć prze­ko­ny­wa­nie miesz­kań­ców sie­dli­ska do mon­tażu w samo­cho­dach wide­ore­je­stra­to­rów.

– No dobrze, Mak­sie, ale co się sta­nie z nagra­nym fil­mem, jeśli przód samo­chodu, a wraz z nim wide­ore­je­stra­tor zostaną także znisz­czone pod­czas wypadku? – spy­tał przy­tom­nie Ryszard.

– Może to nie jest czarna skrzynka jak w samo­lo­cie, ale Tomek mi kie­dyś mówił, że nagra­nia zapi­sane na pamięci SSD na ogół się zacho­wują.

– No, jeśli to jest reko­men­da­cja Tomka, to nie mam uwag. Chcesz to zro­bić po nie­dzieli?

– Pojadę na zakupy już dzi­siaj, zaraz, za pół godziny, tylko jesz­cze poroz­ma­wiam z Kasią, Macie­jem, Jadzią… no wiesz. To pój­dzie szybko.

– Ty sobie już nimi głowy nie zawra­caj, ruszaj od razu, a ja sam do nich wszyst­kich się przejdę w ramach poran­nego spa­ceru i wyja­śnię, w czym rzecz. Gdyby jed­nak ktoś tego urzą­dze­nia nie chciał, wyślę ci ese­mesa.

– Nawet na to nie wpa­dłem, że tak się może zda­rzyć. Aha! Nie wiem jesz­cze, jakie zestawy dokład­nie nabędę, ale jeden kom­plet kosz­tuje mniej wię­cej trzy­sta zło­tych z nie­wielką górką, więc mam prze­czu­cie, że przy dzie­się­ciu dostanę cał­kiem nie­zły rabat.

– Aż dzie­się­ciu?! – Ryszard zła­pał się za głowę.

– Bo na przy­kład u sie­bie i Elizy mam zamiar zain­sta­lo­wać oddzielne urzą­dze­nia i z przodu, i z boku… albo z tyłu. A jeśli jakieś zestawy okażą się nad­mia­rowe, wyko­rzy­stam je do moni­to­ro­wa­nia w gospo­dar­stwie.

– W kur­niku czy kró­li­karni?!

– A choćby do reje­stro­wa­nia ruchu lisów z tam­tej strony sie­dli­ska, na moż­li­wych dro­gach ich podejść. W swoim aucie sam mon­to­wa­łem i to jest naprawdę pro­sta sprawa. W godzinę jestem w sta­nie to zro­bić.

– Jesteś genialny! W takim razie skoro jesz­cze dzi­siaj zain­sta­lu­jesz go w moim aucie, to może zabiorę gdzieś Anię na pod­wie­czo­rek albo do Sulę­czyna na kon­cert jaz­zowy w Leśnym Dwo­rze. A może jedno i dru­gie. Narze­kała ostat­nio, że od kiedy sprze­da­łem miesz­ka­nie w Byto­wie i let­ni­sko nad jezio­rem Sudo­mie, to prze­sta­li­śmy gdzie­kol­wiek bywać.

– Pew­nie ma rację.

– Jak zwy­kle jesteś oszczędny w sło­wach.

– Bo się spie­szę! – zarżał Max. – No, to lecę!

Ryszard zdą­żył go jesz­cze pokle­pać po ple­cach.

– Tylko pamię­taj, jestem pierw­szy w kolejce do mon­tażu! – przy­po­mniał.

Po powro­cie z Bytowa, gdzie osta­tecz­nie kupił dwa­na­ście zesta­wów w cenie dzie­się­ciu, pierw­szy z nich zain­sta­lo­wał w samo­cho­dzie Ryszarda. Natych­miast odbyli próbny objazd po dro­gach sie­dli­ska i Ryszard cie­szył się z efek­tów jak nasto­la­tek.

– Będę szpa­no­wał przed Anią. Zaraz po obie­dzie ruszymy w rajzę. Czuję, że wró­cimy dopiero wie­czo­rem.

– Jeśli tak, to przyjdź jutro rano z kartą na roz­ru­chową kawę, pokażę ci, jak prze­glą­dać nagrane filmy, kaso­wać je, zapi­sy­wać na kom­pu­te­rze, no… takie tam różne.

– To też mi się przyda, bo w tym zakre­sie tro­chę jestem zaco­fany. A może zro­bimy to wszystko na moim kom­pu­te­rze?

– To też jest dobra myśl.

Eliza prze­zna­czyła popo­łu­dnie na prze­gląd poczty elek­tro­nicz­nej. W ciągu trzech tygo­dni podróży po Euro­pie spo­ra­dycz­nie otwie­rała kom­pu­ter, odpo­wia­dała tylko na naj­pil­niej­sze maile, więc korzy­sta­jąc z tego, że Max zabrał dzie­ciaki nad Mausz, z zapo­wie­dzią powrotu dopiero na kola­cję, zasia­dła do pracy. Z każdą minutą lista nie­za­ła­twio­nych wcze­śniej spraw malała, więc począt­kowe prze­ra­że­nie ją opu­ściło. Poczuła wewnętrzne uzna­nie dla swo­jej umie­jęt­no­ści szyb­kiego czy­ta­nia i podej­mo­wa­nia decy­zji.

Nagle jej komórka zatań­czyła na stole w takt wygry­wa­nego Mostu na rzece Kwai. Pochwy­ciła ją i spoj­rzała na ekran. Uśmiech­nęła się od ucha do ucha.

– Wiczka?! Czyż­by­ście już przy­je­chali?! – zawo­łała, wybie­ga­jąc do sieni, a po chwili stała przed drzwiami wozowni, spo­glą­da­jąc w stronę par­kingu.

– Ja ci dam Wiczkę! – Usły­szała odpo­wiedź i gło­śny chi­chot przy­ja­ciółki, aż musiała odsu­nąć tele­fon od ucha. – Włącz obraz, bo cię nie widzę!

Eliza przez chwilę mani­pu­lo­wała przy komórce, aż wresz­cie pac­nęła się w czoło.

– Prze­cież ty nie dzwo­nisz po Sky­pie! – wykrzy­czała.

– Dałaś się wkrę­cić! – Wika roze­śmiała się w głos. – Przy­je­dziemy lada dzień, ale dzi­siaj dzwo­nię jesz­cze z Ply­mo­uth z prośbą. Za dwie i pół godziny trzeba koniecz­nie ode­brać mojego Jacuszka z Gnie­wina.

– Z Gnie­wina?! A gdzie to jest?

– Ja też tam ni­gdy nie byłam, ale wiem, że to w pobliżu Żar­nowca.

– Prze­cież to jest daleko!

– Daleko to jest ode mnie z Ply­mo­uth, a z Par­chowa to rzut bere­tem.

– Zaraz, zaraz… A jak on się tam dostał? Pie­szo?!

– Trzy godziny temu zawiózł go Ksa­wuś, bo tata dzi­siaj nie za bar­dzo mógł sam poje­chać… To zna­czy bał się, że po spo­tka­niu, które go tam czeka… Zresztą… czy to takie istotne? Jeśli nie ty albo Max, to mu zamó­wię tak­sówkę, bo szu­kać teraz kogoś w Choj­ni­cach w rodzi­nie Rafała…

– Czyś ty osza­lała! – prze­rwała jej Eliza. – Zaraz… Max nie może, bo spła­wia musz­kie­terki w jezio­rze…

– Spła­wia… jak­byś mówiła o koniach! – zachi­cho­tała Wika.

– Trzy uro­cze rusałki, kolo­rowe mini­spód­nicz­kowe syrenki – odparła cie­pło Eliza. – Spa­pu­go­wały tę modę od Jagódki. Tylko Nel­so­nii bra­kuje.

– Już wkrótce do nich dołą­czy.

– Jak te dwie po przy­jeź­dzie zoba­czyły Jagódkę w mini­spód­niczce, to zachciały wyglą­dać tak jak ona. Agnieszka zasia­dła więc pierw­szej nocy po naszym powro­cie do maszyny, uszyła cztery iden­tyczne falu­jące spód­niczki z kolo­ro­wego kuponu, jaki miała w swo­ich zapa­sach, a jedną z nich w szyb­kich abcu­gach zawio­zła następ­nego dnia do Ber­nardki, żeby tamta do ponie­działku uszyła im podobne z róż­nych mate­ria­łów.

– A Nel­so­nia nie ma ani jed­nej tego typu. Będzie nie­po­cie­szona.

– Dla­tego wła­śnie cztery, bo rów­nież dla Nel­so­nii! Ber­nardka będzie szyła serie po cztery sztuki z każ­dego dostar­czo­nego jej mate­riału.

– O mamu­niu! A jak zro­bi­cie z przy­miar­kami?

– A po co one?! Wszyst­kie musz­kie­terki mają pra­wie iden­tyczne gaba­ryty, a zresztą spód­niczki będą miały gumki!

– Sprytne. To dzię­kuję ci, że za mnie też pomy­śla­łaś. A to się Nel­so­nia ucie­szy.

– Podzię­ku­je­cie obie Agnieszce.

– Podzię­ku­jemy. To wra­ca­jąc do Jacuszka… poje­dziesz po niego sama czy jak to będzie?

– Hm… – Eliza zmarsz­czyła czoło i poczo­chrała się po wło­sach. – Raczej pojadę sama. Przy oka­zji w dro­dze powrot­nej posłu­cham sobie z nim Mike’a Old­fielda. – Zachi­cho­tała i bły­ska­wicz­nie uru­cho­miła na kom­pu­te­rze mapę Google Earth. Wpi­sała trasę: Par­chowo–Gnie­wino i spoj­rzała na efekt poszu­ki­wań apli­ka­cji. – Rze­czy­wi­ście to nie jest daleko, mam tu pod­po­wiedź dwóch tras, tyle tylko, że ja tych dróg w ogóle nie znam. Bar­dzo dawno temu Igo­rio zawo­ził mnie któ­rąś z nich na Hel.

– Mówisz o podróży w dwa tysiące pierw­szym roku na wolon­ta­riat do foka­rium na Helu?

– Wła­śnie wtedy…. – Eliza prze­wró­ciła oczami, a w brzu­chu poczuła dziwny ucisk.

– No to weź go dzi­siaj za prze­wod­nika.

– Mam poje­chać z nim sama?! To byłaby pra­wie sen­ty­men­talna podró… – zawie­siła na chwilę głos.

– Należy się wam! – Z tele­fonu dobie­gło rże­nie Wiki.

– A dla­czego Ksa­wuś, skoro zawiózł Jacuszka do Gnie­wina, nie przy­wie­zie go z powro­tem? – Eliza wró­ciła do początku roz­mowy.

– Bo musiał nagle poje­chać do firmy i tam utknął. Poin­for­mo­wali go, że zda­rzyła się jakaś poważ­niej­sza awa­ria maszyny pro­duk­cyj­nej, z którą jego fachowcy nie mogą sobie pora­dzić, a ser­wis może przy­je­chać dopiero za trzy dni. A on… wiesz, jaki jest. Poje­chał, zabrał się natych­miast do naprawy, bo ter­miny dostaw, ale utknął. Wyje­dzie stam­tąd, jak maszyna ruszy.

– Już go pozna­łam, to Zosia Samo­sia.

– No wła­śnie. To jak, bo czas pędzi?

– Lecę w takim razie do Diany wypo­ży­czyć Igora.

– Tylko jakby coś było nie okej, to natych­miast oddzwoń.

– Się wie. Buźka.

– Buźka.

Eliza na klatce scho­do­wej czę­ści pen­sjo­na­to­wej sto­doły natknęła się na Dianę.

– Potrze­buję pomocy – wypa­liła.

– Ale… my wyjeż­dżamy do Kar­tuz.

– Potrze­buję Igora na dwie, trzy godziny.

– Igora? – Diana zła­pała się pod boki, a jej cudowne dołeczki w policz­kach poja­wiły się i znik­nęły.

– Wika najęła mnie jako tak­sówkę do Gnie­wina… to obok Żar­nowca, ale ja nie znam skró­tów.

– A nawi­ga­cja?

– Niby masz rację, ale jak się jedzie, nawet bli­sko, tylko z nawi­ga­cją, a do tego pierw­szy raz, warto mieć kogoś, kto zna drogę.

– Też tak wolę. To jak byśmy zro­biły? – Diana oparła się o poręcz i zawo­łała. – Igor! Igor!

– Tak? – Jego twarz poja­wiła się na klatce scho­do­wej pię­tro wyżej.

– Poje­dziesz z Elizą gdzieś… pod Żar­no­wiec. Ona mówi…

– Krzy­czysz, a ona prze­cież stoi obok cie­bie. – Igor zszedł na dół. – Co się dzieje, Elizo?

– Muszę poje­chać po tatę Wiki do Gnie­wina. Boję się sama, nawet z nawi­ga­cją. Poje­chał­byś ze mną?

– Ale my zaraz wybie­ramy się do rodzi­ców. Oni mają dzi­siaj rocz­nicę…

– Bar­dzo pro­szę. Za trzy godziny odwiozę cię do Kar­tuz. – Eliza pod­nio­sła dwa palce.

– A dasz sobie radę, kocha­nie, beze mnie? – Igor spy­tał żony.

– A bo to pierw­szy raz poje­cha­ła­bym sama?

– No tak. A o któ­rej musimy ruszyć? – Spoj­rzał na Elizę.

– Teraz, już, zaraz.

– Dasz mi choć pięć minut? Ciut się ogarnę, bo to jed­nak rocz­nica…

– Nie prze­sa­dzaj. – Diana pokrę­ciła głową. – Jest śro­dek lata. Twoi rodzice zdają sobie z tego sprawę.

– Nie cho­dzi o gar­ni­tur, ale wezmę przy­naj­mniej dżinsy… no wiesz. – Pokle­pał się po szor­tach.

– Jasne, to pędź! – Diana klep­nęła go w ramię.

– Ze mną szybko, dziew­czyno. Jak trza, to trza. Dla cie­bie zawsze. – Igor susami ruszył po scho­dach.

Eliza cmok­nęła Dianę w poli­czek.

– Dzię­kuję i też się ciut ogarnę. Powiedz mu, że spo­tkamy się na par­kingu.

– Jasne. Tylko przy­wieź go pod dom w Kar­tu­zach, żeby nie dra­ło­wał gdzieś z roga­tek.

– Zawiozę go tam, gdzie będzie chciał. Olek Mać­ko­wiak nas przy­pil­nuje. – Eliza mru­gnęła i ruszyła do sie­bie.

* * *

Do znaku dro­go­wego ozna­cza­ją­cego gra­nicę Par­chowa jechali w mil­cze­niu. Wów­czas jed­nak Igor odwró­cił się w stronę Elizy i sze­roko się uśmiech­nął.

– Nie mia­łem szczę­ścia, żeby posłu­chać two­jej… waszych pierw­szych opo­wie­ści o poby­cie we Wło­szech czy gdzieś tam. Może zosta­wi­łaś i dla mnie jakąś cie­ka­wostkę?

– Mówisz… cie­ka­wostkę? – Eliza się zawa­hała. – Ależ tak, i to spe­cjalną! – odparła po chwili zasta­no­wie­nia. – W takim razie wyobraź sobie, że jeste­śmy w Pozna­niu na Sta­rym Rynku.

– Ale tam aku­rat byłem… razem z tobą… – Na jego twa­rzy poja­wił się nie­pewny uśmiech.

– O pięk­no­ściach z Włoch czy Fran­cji opo­wiemy wam na spe­cjal­nym spo­tka­niu…

Wspo­mniała w kilku sło­wach o poka­zie, który przy­go­to­wują i już nagło­śnili Gosia i Jaś, chcący pochwa­lić się przed wszyst­kimi domow­ni­kami urodą wyko­na­nych przez sie­bie zdjęć

– Pamię­tam. Spo­tkamy się, kiedy wró­cimy z Kar­tuz.

– Dzie­ciaki koń­czą porząd­ko­wać zdję­cia, Mak­sio filmy, więc zapo­wiada się długa nasia­dówka.

– Już się cie­szę.

– Wra­ca­jąc zaś do Pozna­nia… myślę, że dzi­siaj zacie­kawi cię aku­rat ta opo­wieść. Kie­dyś poka­zy­wa­łam ci moje uko­chane mia­sto od serca. Pamię­tasz? – zapy­tała i omio­tła go powłó­czy­stym spoj­rze­niem. Igor prze­łknął z wra­że­nia ślinę.

Boże! Po co ja to robię! Eliza spy­tała bez­gło­śnie samą sie­bie, masku­jąc nie­zręcz­ność kolej­nym uśmie­chem, i bez­wied­nie zatrze­po­tała rzę­sami.

– Skoro uwa­żasz, że to opo­wia­da­nie będzie odpo­wied­nie.

Eliza ski­nęła głową.

– Sie­dząc pod para­so­lem mojej ulu­bio­nej kafejki na wschod­niej pie­rzei poznań­skiego Sta­rego Rynku… – prze­szła rap­tem do opo­wia­da­nia, jakby przed chwilą je prze­rwała – wpa­try­wa­łam się w swoją gro­madkę, która ruszyła w kie­runku fon­tanny Apolla. Zosta­łam przy sto­liku sama – uzu­peł­niła.

– Pamię­tam tę kafejkę… o ile to ta sama. – Uśmiech­nął się sze­roko.

– Dla­tego wolę tę histo­rię niż choćby coś z Laveno-Mom­bello. – Zaśmiała się per­li­ście.

– Tam też byli­ście?

– To był istotny punkt naszej wycieczki, ale o tym będzie mowa na zapo­wia­da­nym spo­tka­niu.

Zwol­niła, bo wje­chali w ser­pen­tyny obok frag­mentu rynny sulę­czyń­skiej. Oboje zer­kali w dół od szosy, w stronę prze­łomu Słupi, któ­rej wody pędzą tam­tędy jak sza­lone. Uśmiech­nęła się bez­wied­nie, bo to miej­sce zawsze wyjąt­kowo jej się podo­bało. Spoj­rzała na drzewa po dru­giej strony szosy.

– Już pra­wie wszystko uprząt­nęli, co wiatr powa­lił rok temu – oce­niła, dostrze­ga­jąc, że mię­dzy oca­la­łymi drze­wami z ubie­gło­rocz­nego sierp­nio­wego arma­ge­donu została wycięta więk­szość kiku­tów poła­ma­nych drzew.

– Jeż­dżę tędy non stop, więc cza­sami widzę, jak tu się tru­dzą – sko­men­to­wał Igor. – Koło poczty nie zapo­mnij skrę­cić w lewo, pod górkę, bo poje­dziemy przez Sie­ra­ko­wice i Lębork. Wła­ści­wie to z Par­chowa powin­ni­śmy poje­chać na Bawer­nicę, tam­tędy byłoby ciut bli­żej, ale z wra­że­nia, że jadę z tobą, zapo­mnia­łem. – Przy­brał minę zawsty­dzo­nego uczniaka.

– Jesteś model, że hej. – Pokrę­ciła głową, a ten w odpo­wie­dzi wyszcze­rzył się i roz­ło­żył ramiona.

– Teraz możesz już ponow­nie wró­cić… do Pozna­nia – zachę­cił, kiedy na górce w Sulę­czy­nie skrę­ciła zgod­nie z jego pod­po­wie­dzią w lewo na Gowi­dlino.

– Kil­ka­na­ście minut wcze­śniej zna­leź­li­śmy w ogródku tam­tej kawiarni wolny sto­lik z wido­kiem na ratusz i domki bud­ni­cze – wró­ciła do wcze­śniej zaczę­tej opo­wie­ści o Pozna­niu i uśmiech­nęła się sze­roko. – Dzie­ciaki potrze­bo­wały zale­d­wie kilku minut, by spa­ła­szo­wać zamó­wione lody. Max nie był od nich wcale gor­szy, a ja, jak to mam w zwy­czaju, bez pośpie­chu się nimi delek­to­wa­łam.

– I z każ­dym pod­nie­sie­niem łyżeczki przy­mru­ża­łaś oczy.

– Pamię­tasz?

– Kie­dyś nie mogłem się temu nadzi­wić, a i teraz cza­sami widuję, jak robisz tak samo pod­czas sto­dol­nia­nych imprez.

– Pod­glą­dasz mnie? Poważ­nie?

– Robisz tak… ale na ogół szybko wra­casz do codzien­no­ści.

– A tam w mojej kafejce zupeł­nie sobie pofol­go­wa­łam. – Mru­gnęła. – „Dla­czego, mamuś, jesz tak wolno?” – prze­drzeź­niła córkę. – Spy­tała mnie z takim wyrzu­tem w gło­sie, jak­bym naprawdę zacho­wała się jakoś nie­od­po­wied­nio. A ja po pro­stu… tak mam!

Igor zachi­cho­tał.

– Ura­to­wał mnie Mak­sio – prze­wró­ciła oczami – i wydał dzie­cia­kom komendę do wymar­szu na zwie­dza­nie rynku. Jesz­cze Jagódka dodat­kowo pod­krę­ciła malu­chów, mówiąc, że ma nie­wiele czasu, ponie­waż Asia i Pau­lina będą cze­kały na nią już o pięt­na­stej przed wozow­nią!

– Ależ tam były emo­cje… a ty spo­koj­niutka, z zawie­szoną w powie­trzu łyżeczką i na wpół przy­mknię­tymi oczami.

– Jak­byś tam, Igo­rio, był – szep­nęła Eliza i musnęła go pal­cami po dłoni, aż poczuł ciarki na ple­cach.

– Tak było także wów­czas… – zaczął, ale nie dokoń­czył, bo Eliza, kiwa­jąc głową, przy­ło­żyła na moment palec do ust.

– Oni ruszyli do naj­bliż­szej fon­tanny, Apolla, nie widzia­łeś jej wów­czas, ale zoba­czysz ją teraz na zdję­ciach – pod­jęła. – Ja potrze­bo­wa­łam nieco dłuż­szego wytchnie­nia niż oni, bo dwie poprzed­nie godziny były dla mnie szcze­gól­nie wyczer­pu­jące. Część czasu spę­dzi­li­śmy w kate­drze i na Ostro­wie Tum­skim, a potem w farze.

– Pamię­tam oba miej­sca.

– Smyki i Jagódka wciąż zada­wali pyta­nia, więc się­ga­łam do pamięci i mówi­łam, mówi­łam, mówi­łam.

– A mówisz pięk­nie – pochwa­lił. – A w farze był jakiś kon­cert orga­nowy?

– Tam kon­certy są wyłącz­nie na spe­cjalne oka­zje. – Rzu­ciła mu kolejne, wiele mówiące spoj­rze­nie.

Igor z nie­do­wie­rza­nia pokrę­cił głową.

– Ponie­waż słońce ope­ro­wało coraz moc­niej – cią­gnęła rela­cję – uzmy­sło­wi­łam sobie, że zbliża się połu­dnie z wystę­pem kozioł­ków na ratu­szo­wej wieży.

– Też pamię­tam to przed­sta­wie­nie – wes­tchnął Igor.

– Dzięki kawia­ren­ko­wym para­so­lom z reklamą piwa mia­łam zapew­niony solidny cień. Toteż kolejny raz spo­koj­nie zanu­rzy­łam łyżeczkę w lodach i znowu przy­mknę­łam oczy.

– O czym wtedy myśla­łaś?

– Komuś innemu bym nie powie­działa, ale naj­lep­szemu przy­ja­cie­lowi… jak naj­bar­dziej. – Poki­wała deli­kat­nie głową. – Idąc kwa­drans wcze­śniej Świę­to­sław­ską od fary w kie­runku Sta­rego Rynku, moje i Maxa oczy w tym samym momen­cie zatrzy­mały się na szyl­dzie hote­liku Coco­rico, w któ­rym kie­dyś noco­wa­li­śmy.

Oczy Igora omal nie wysko­czyły z orbit.

– Naprawdę aku­rat to chcia­łaś mi powie­dzieć?!

– Igo­rio, przy­ja­cielu. Mało mamy oka­zji, żeby poroz­ma­wiać tak szcze­rze jak dzi­siaj. Dia­nie nie zdą­ży­łam niczego jesz­cze z waka­cji opo­wie­dzieć… bo i kiedy? Wika jest daleko, więc zosta­łeś tylko ty i tra­fiła nam się wspólna jazda… – urwała.

– Ale mimo wszystko…

– Byłam szczę­śliwa, że Max zapa­mię­tał to miej­sce, więc pogła­dzi­łam go po policzku – kon­ty­nu­owała jakby ni­gdy nic – cmok­nę­łam prze­sad­nie gło­śno, a kiedy ruszy­li­śmy dalej, nasze spoj­rze­nia jak na komendę raz jesz­cze pofru­nęły do bla­sza­nego bia­łego koguta z czer­wo­nym czu­bem i zło­tym ogo­nem, lekko koły­szą­cego się nad wej­ściem do hote­liku.

– Zdra­dzasz mi aż taakie szcze­góły?! – Igor pra­wie zapiał jak kogut z szyldu, co Eliza skwi­to­wała uśmie­chem.

– I wtedy usły­sza­łam słowa Jagódki: „Jakieś wspo­mnie­nia?”. Patrzyła na mnie z tym swoim figlar­nym uśmie­chem. Znasz go dobrze.

– I pomy­śleć, że teraz jesteś już panią pro­fe­sor…

– …która wciąż ma duszę nasto­latki i lubi wspo­mi­nać naj­przy­jem­niej­sze chwile z daw­nych cza­sów, a kiedy przy­ja­ciel jest obok, to już w ogóle – weszła mu w słowo i mach­nęła dło­nią, zamy­ka­jąc temat, choć na jej twa­rzy pozo­stał melan­cho­lijny uśmiech.

– Że też potra­fisz o takich spra­wach opo­wia­dać… face­towi.

– Jesteś, Igo­rio, moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, a to znacz­nie wię­cej niż jakimś tam face­tem!

Spoj­rzała na niego z uczu­ciem.

Przez kilka minut mil­czeli, przy­glą­da­jąc się wodom Jeziora Gowi­dliń­skiego.

– Na skrzy­żo­wa­niu w Gowi­dli­nie powin­ni­śmy chyba odbić w bok, prawda? – zmie­niła rap­tow­nie temat, ucie­ka­jąc wzro­kiem na lewe pobo­cze szosy. – W którą to było stronę… w prawo? W lewo? – spy­tała, zer­ka­jąc na ekran nawi­ga­cji.

– Dzi­siaj poje­dziemy jed­nak w lewo, w kie­runku na Sie­mi­ro­wice i Lębork. Tam są teraz znacz­nie lep­sze drogi, a map nawi­ga­cji chyba jesz­cze nie zak­tu­ali­zo­wano. W Lęborku mocno zwol­nisz, bo prze­bu­do­wy­wany jest wyjazd na pół­noc, w stronę Kębłowa. Od cen­trum mia­sta będziemy mysz­ko­wać. – Pomógł sobie dło­nią, wyko­nu­jąc w powie­trzu kilka wywi­ja­sów.

Kiedy ruszyli szosą do Lęborka, Eliza wró­ciła do opo­wia­da­nia.

– I z łyżeczką w ustach zer­k­nę­łam w kie­runku fon­tanny Apolla, wokół któ­rej smyki z Jagódką krą­żyły z apa­ra­tami foto­gra­ficz­nymi.

– Wciąż smyki?! Prze­cież od czwar­tej klasy mie­li­ście zmie­nić na…

– Masz rację! – Nie dała mu dokoń­czyć. – Okre­śle­nie „smyki” już wkrótce znik­nie, ale to się sta­nie dopiero z począt­kiem nowego roku szkol­nego, a teraz wciąż mamy jesz­cze waka­cje. – Zatrze­po­tała rzę­sami. – Nad moją gro­madką góro­wał Max gesty­ku­lu­jący i pero­ru­jący coś dzie­cia­kom, które stały obok niego. Naj­pew­niej wyja­śniał im, że na rynku są cztery podobne fon­tanny, bo jego ramię wska­zało kolejno trzy pozo­stałe naroż­niki.

– Jak cztery? – zdzi­wił się Igor.

Musiała mu w skró­cie opo­wie­dzieć o pozo­sta­łych trzech fon­tan­nach, bo kiedy była z nim w Pozna­niu w 2001 roku, na rynku stała tylko fon­tanna Pro­zer­piny. Pozo­stałe trzy: Apolla, Nep­tuna i Marsa wybu­do­wano w latach jej stu­diów w Gdyni.

– Dobrze, że mi o nich powie­dzia­łaś, bo dał­bym plamę, gdy­bym kie­dyś chciał przed Dianą i dzie­cia­kami zabły­snąć wie­dzą. Gadał­bym tylko o Pro­zer­pi­nie i Plu­to­nie, a tu zonk! Ale by się ze mnie nabi­jała!

– Diana… moja krew! Pokrewna dusza – zachi­cho­tała Eliza. – Po pół­go­dzi­nie, kiedy zja­dłam lody i napa­trzy­łam się po swo­jemu na rynek, spo­tka­li­śmy się wła­śnie przy fon­tan­nie Pro­zer­piny. Gosia przy­wi­tała mnie sło­wami: „Jak mogłaś nie powie­dzieć nam wcze­śniej, że w Pozna­niu są takie cuda”, a Jaś powie­dział, że przez to wła­śnie nie mógł się zupeł­nie skon­cen­tro­wać na foto­gra­fo­wa­niu! Max po ich sło­wach zro­bił tylko głu­pią minę i wystę­kał, że w opo­wia­da­niu o zabyt­kach za bar­dzo się otwo­rzył przed dzie­cia­kami.

– A miał coś ukry­wać?!

– No nie, ale wyszło dosyć komicz­nie. Cała trójka wciąż chce wie­dzieć jak naj­wię­cej. Na waka­cjach we Wło­szech prze­ści­gali się w chwa­le­niu się swoją wie­dzą, którą mają dzięki zaję­ciom z Gabi i swoim poszu­ki­wa­niom, a w Pozna­niu wszystko było dla nich zasko­cze­niem.

– I co zro­bi­li­ście?

– Spy­ta­łam wymi­ja­jąco, co by chcieli jesz­cze zoba­czyć. – Eliza rozej­rzała się wolno wokół, jakby znaj­do­wała się znowu na Sta­rym Rynku. – A oni jedno przez dru­giego zaczęli paplać nazwy, które zapa­mię­tali z opo­wia­da­nia Maxa: Odwach, sto­jący naprze­ciwko niego pałac Dzia­łyń­skich2, zamek kró­lew­ski na Wzgó­rzu Prze­my­sława! „Dla­czego nam nie powie­dzia­łaś, że tu jest aż taki zaby­tek?!” Jaś pra­wie eks­plo­do­wał.

– Zaby­tek?! Prze­cież mówi­łaś mi wtedy, że tam są tylko jakieś ruiny zamku… króla Prze­my­sła Dru­giego – przy­po­mniał sobie po chwili Igor.

– Wów­czas były ruiny, ale po moim wyjeź­dzie posta­wili zamek. On jest… – jej dłoń zako­ły­sała się na boki – taki so, so… ale ważne, że jest. Mówię o nim, byś wie­dział, że to nie jest praw­dziwy zaby­tek, ale w sumie się cie­szę, że cho­ciaż taki jest. Abyś swoim nie pod­padł, przy­po­mnij mi przy oka­zji, żebym ci dała mate­riały o nim i opowie­działa, jak Wzgó­rze Prze­my­sława wyglą­dało w śre­dnio­wie­czu.

– Dobrze, że i o tym mówisz. Zapa­mię­ta­łem z two­jej daw­nej opo­wie­ści jego żonę, chyba Lud­miłę, którą ten król udu­sił.

– Lud­gardę… – popra­wiła i mru­gnęła – ale z tym udu­sze­niem nie do końca było tak. Też ci kie­dyś o tym zda­rze­niu powtó­rzę. – Uśmiech­nęła się zabój­czo. – Udało nam się z Maxem całą trójkę tro­chę okieł­znać, tłu­ma­cząc, że oczy­wi­ście zwie­dzimy, ale nie tego dnia, bo musimy wra­cać do Par­chowa. Na Jagódkę cze­kały prze­cież przed wozow­nią dziew­czyny, a na Sta­rym Rynku zbli­żał się występ kozioł­ków.

– To się wam upie­kło.

– Posta­no­wi­li­śmy poje­chać tam jesz­cze raz, żeby zwie­dzić wszystko po Bożemu, a jesz­cze Gosia zała­twiła resz­cie, że będziemy wtedy miesz­kać razem w Coco­rico! – Eliza zachi­cho­tała w głos. – Poczy­tają, gdzie się da i co się da o Sta­rym Rynku i pozo­sta­łych zabyt­kach w mie­ście, i nie będzie zmi­łuj się.

– To może my się do was dołą­czymy?

– To nie jest wcale taki głupi pomysł. – Eliza pod­nio­sła palec. – Trzeba będzie przy oka­zji do tego tematu wró­cić. Będę musiała wcze­śniej poczy­tać o wszyst­kim, co znaj­duje się w ratu­szu, odświe­żyć infor­ma­cje o Odwa­chu, pałacu Dzia­łyń­skich, muzeum Instru­men­tów Muzycz­nych3, nie zapo­mnieć też o Wzgó­rzu Świę­tego Woj­cie­cha… nie wszystko obej­rze­li­śmy także na Ostro­wie Tum­skim, no wiesz, jest tego sporo, a dzie­ciaki mi nie odpusz­czą. Ale wtedy roz­legł się z ratu­szo­wej wieży dono­śny głos dzwonu i wszyst­kie oczy zwró­ciły się w jej stronę. To nas osta­tecz­nie ura­to­wało. Po kozioł­ko­wym miste­rium już bez maru­dze­nia ruszy­li­śmy do Par­chowa.

– Czyli faj­nie.

Ani się obej­rzeli, a już byli za Lębor­kiem. Poko­ny­wali senne, zadbane wsie, jechali przez lasy.

– Czyli zaraz Gnie­wino. – Eliza wypo­wie­działa nazwę wsi na głos, choć przy dro­dze nie poja­wił się jesz­cze dro­go­wskaz.

– Jak się domy­śli­łaś? – zdzi­wił się Igor.

Oboje spo­glą­dali w kie­runku obra­ca­ją­cych się wolno łopat ogrom­nych wia­tra­ków.

– Czy­ta­łam o tej far­mie, ale nie myśla­łam, że aż tyle ich tu wybu­do­wano… to zna­czy wiem, że jest ich sie­dem­na­ście…

– Osiem­na­ście – popra­wił ją.

– No tak, ale nie myśla­łam, że to aż tak kosz­mar­nie wygląda.

– Kosz­mar­nie?! Naprawdę tak uwa­żasz? Kie­dyś ci się podo­bało.

– Wtedy stał jeden trzy­dzie­sto­me­trowy, te na oko są sześć­dzie­się­cio­me­trowe, a poza tym nie zna­łam tech­no­lo­gii ich budowy. Czy ty dalej jesteś prze­ciwko ener­gii jądro­wej i nie­ustan­nie… grasz w zie­lone? – spy­tała z nutą iro­nii, wska­zu­jąc głową w kie­runku wia­tra­ków.

– A ty…? – Z lekka go zatkało.

– Igo­rio, wró­cimy jesz­cze do sprawy wia­tra­ków, ale naj­pierw chcia­ła­bym spoj­rzeć na Jezioro Żar­no­wiec­kie. Żeby ode­brać tatę Wiki, mamy jesz­cze pra­wie godzinę – rzu­ciła, zer­ka­jąc na zegar samo­cho­dowy.

– Jezioro jak to jezioro, nie zmie­niło się. – Igor prze­wró­cił oczami. Eliza mu pogro­ziła.

Gdy mijali w Gnie­wi­nie sto­jący na pobo­czu duży baner z napi­sem Kon­kurs lite­racki „Gnie­wiń­skie Pióro”, Eliza nieco zwol­niła, zmarsz­czyła czoło, ale po chwili znowu dodała gazu.

– Nie roz­pę­dzaj się, bo może będziesz chciała zwie­dzić Kaszub­skie Oko?

– Co takiego? – Eliza mocno potrzą­snęła głową, jakby obu­dziła się ze snu.

– Spójrz… – Igor wska­zał na sto­jącą tuż za wsią wieżę wido­kową, to poja­wia­jącą się, to zni­ka­jącą pomię­dzy drze­wami.

– Kiedy ją posta­wiono?

– W dwa tysiące szó­stym roku.

– Wtedy koń­czy­łam stu­dia… mia­łam też inne sprawy na gło­wie. – Wes­tchnęła.

Zatrzy­mała się na pobo­czu szosy, gdy otwo­rzył się cie­kaw­szy widok na wieżę, i się­gnęła po apa­rat foto­gra­ficzny.

– Teraz przy­po­mi­nam sobie też sztuczny zbior­nik elek­trowni szczy­towo-pom­po­wej. – Wska­zała w tamtą stronę.

Po wyko­na­niu kilku ujęć wieży i zbior­nika ruszyli dalej.

– Ład­nie tu. Musimy koniecz­nie przy­je­chać z dziećmi – stwier­dziła na odjezd­nym.

Po kilku minu­tach wpa­try­wali się – podob­nie jak kil­ka­na­ście lat temu – w cztery olbrzy­mie nie­bie­skie rury łączące sztuczny zbior­nik na wzgó­rzu z leżą­cym u jego pod­nóża Jezio­rem Żar­no­wiec­kim.

– Mają sześć metrów śred­nicy. Nimi pom­po­wana jest do góry woda w nocy, kiedy zapo­trze­bo­wa­nie na ener­gię spada, a w ciągu dnia szo­ruje ze zbior­nika w dół i napę­dza tur­biny – powie­dział Igor. – Taki duży aku­mu­la­tor.

– Powie­dzia­łeś iden­tycz­nie jak wtedy. – Uśmiech­nęła się, a on potwier­dził ski­nie­niem głowy.

Po kilku minu­tach jazdy zatrzy­mali się w pobliżu brzegu jeziora. Gdy wysie­dli z auta, Eliza wska­zała ręką na bagaż­nik.

– Wtedy wycią­gną­łeś foto­snaj­pera – przy­po­mniała.

– Sta­tyw od niego cią­gle wożę w samo­cho­dzie. Ni­gdy nie wia­domo, kiedy może się przy­dać. – Uśmiech­nął się melan­cho­lij­nie.

– Pamię­tam, że wów­czas byłeś opę­tany na punk­cie robie­nia zdjęć pta­kom.

– Wciąż je robię, ale coraz rza­dziej – odparł z zasę­pioną miną; przez chwilę mil­czeli, a ich oczy wpa­try­wały się w Kar­to­szyno na prze­ciw­le­głym brzegu jeziora, gdzie stały resztki prze­rwa­nej kie­dyś budowli. – Wiele pie­nię­dzy zmar­no­wano, a do tego znisz­czono przy­rodę! Nasze piękne Kaszuby! A to będzie dalej stra­szyło… przez kil­ka­set lat! – dodał po chwili ponu­rym tonem.

– A mnie z kolei wciąż się wydaje, że bez­pow­rot­nie stra­cono pie­nią­dze, nie koń­cząc tej budowli! – twardo rzu­ciła Eliza. – Dzięki niej mogło powstać kil­ka­na­ście tysięcy miejsc pracy, jeśli nie wię­cej, tam… – wska­zała pal­cem na nie­do­koń­czony kom­pleks – …i gdzieś w oko­licy. Tak myślę – dodała po chwili, kiwa­jąc głową. – Pomor­skie aglo­me­ra­cje by sko­rzy­stały, kraj by się lepiej roz­wi­jał.

– Elizo! Nie zmie­ni­łaś daw­nych poglą­dów? – Sta­nął obok i zaj­rzał jej w oczy.

– Nic a nic.

– A pamię­tasz jesz­cze Czar­no­byl czy już nie? A czy wiesz, ile ludzi tam zgi­nęło? Nie mówili prawdy, kazali im pra­co­wać bez odpo­wied­nich zabez­pie­czeń. Żoł­nie­rzom, więź­niom… Świń­stwo dawali do picia i cały czas oszu­ki­wali.

– Mówi­łeś wtedy i o pły­nie Lugola, i o tym wszyst­kim.

– Pamię­tam, mówi­łem.

– Ale prze­cież dzi­siaj w kraju też wciąż bra­kuje ener­gii.

– Kie­dyś ci powie­dzia­łem, że elek­trow­nie pro­du­ko­wały ener­gię dla kopalni i hut, huty pro­du­ko­wały stal dla kopalni i elek­trowni, a kopal­nie węgiel dla elek­trowni i hut. Że ta pro­duk­cja bez sensu się krę­ciła, a jesz­cze chciano zbu­do­wać atom.

– Dzi­siaj widać, że mimo wyga­sza­nia gór­nic­twa, hut­nic­twa ener­gii wciąż jest mało. Atom więc jest nie­zbędny.

– Ale na pewno bez­piecz­niej­sze są farmy wia­tra­ków… – mach­nął ręką za sie­bie w kie­runku Gnie­wina – …zaczyna się także pro­jek­to­wa­nie ogrom­nych farm mor­skich, przy­szło­ścią jest foto­wol­ta­ika…

– A moim zda­niem to wszystko jest uto­pią.

– Uto­pią?! – zape­rzył się.

– Żar­no­wiec miał kie­dyś popra­wić, odmie­nić wszyst­kie błędy tam­tych cza­sów. Pro­duk­cja ener­gii bez szkody dla śro­do­wi­ska. Tak ci wtedy powie­dzia­łam i dzi­siaj to powtó­rzę bez zmru­że­nia oka. Nato­miast obec­nie uwa­żam, wbrew temu, co wów­czas sądzi­łam, że wia­traki i foto­wol­ta­ika to krzywda wyrzą­dzana ziemi.

– Dziew­czyno! Wciąż jed­nak zapo­mi­nasz o Czar­no­bylu. Tereny wokół tam­tej elek­trowni nie będą do odzy­ska­nia przez setki lat.

– W ener­ge­tyce jądro­wej są teraz o wiele dosko­nal­sze sys­temy zabez­pie­czeń. Śle­dzę to wszystko na bie­żąco.

– Ale inni odcho­dzą od atomu! Choćby Niemcy, Stany Zjed­no­czone, Japo­nia… Teraz już można wię­cej o tym prze­czy­tać, bo jesz­cze parę­na­ście lat temu nic. I to się będzie roz­sze­rzało! Powtó­rzę się: potrze­bu­jemy ener­gii alter­na­tyw­nych, takich jak wia­traki, źró­dła sło­neczne. To jest to! Na Kaszu­bach coraz wię­cej takich powstaje i to ma sens! Widzia­łaś je prze­cież. – Wska­zał dło­nią w kie­runku czte­rech rur pną­cych się w górę. – Tutaj norda4 zawsze wieje… a prze­cież jest jesz­cze geo­ter­mia…

Eliza się zasę­piła. Tak nam się faj­nie roz­ma­wiało aż do Gnie­wina. Czy musia­łam chcieć tutaj przy­jeż­dżać? Ale z tą zie­loną ener­gią, o któ­rej mówi, nie ma racji. Już chciała mu dać mocną ripo­stę, kiedy jej komórka wygrała melo­dię Mostu na rzece Kwai. Zer­k­nęła na ekran. Bły­ska­wicz­nie wró­ciła do rze­czy­wi­sto­ści. Dzwo­nił tato Wiki.

– Jeste­śmy już bar­dzo bli­sko, panie Olku – ode­zwała się miłym gło­sem, uprze­dza­jąc naj­pew­niej jego pyta­nie.

– Nie jestem tam, gdzie mia­łem być, ale na zamku w Kro­ko­wej – prze­ka­zał Mać­ko­wiak krótko, a tre­ści­wie.

– Gdzie?! – wykrzyk­nęła Eliza i pra­wie pod­sko­czyła, aż Igor zro­bił dziwną minę.

– Poznany dzi­siaj w Gnie­wi­nie sym­pa­tyczny gość, który zatrzy­mał się w tutej­szym zam­ko­wym hote­liku, zapro­po­no­wał mi odwie­dze­nie pięk­nej restau­ra­cji w jej wnę­trzach…

– Ale prze­cież…

– Wszystko wyja­śnię przy kawie. Gdzie teraz jesteś?

– Obok Czy­ma­nowa nad Jezio­rem Żar­no­wiec­kim, bo chcia­łam wyko­rzy­stać czas.

– Rozu­miem, a my wyrwa­li­śmy się stam­tąd ciut wcze­śniej. Masz tyle samo kilo­me­trów do zamku w Kro­ko­wej, co na górę do Gnie­wina. Czyli za kwa­drans się widzimy, tak?

– No tak… – Eliza chciała coś jesz­cze powie­dzieć, ale Mać­ko­wiak zakoń­czył roz­mowę.

Po kwa­dran­sie fak­tycz­nie sie­dzieli przy usta­wio­nym na zewnątrz sto­liku zam­ko­wej kawiarni. Gdy już przy­wi­tali się z tatą Wiki, który przed­sta­wił swo­jego zna­jo­mego, kel­nerka podała wszyst­kim lody, jako że Eliza i Igor zgod­nie zre­zy­gno­wali z kawy.

– Myśmy zdą­żyli obej­rzeć restau­ra­cję we wnę­trzu, a tu wyszli­śmy na kawę. – Mać­ko­wiak wska­zał na pra­wie puste fili­żanki. – W Gnie­wi­nie poda­wano ją w pla­sti­ko­wych kubecz­kach, więc przy­ją­łem od pana Grze­go­rza zapro­sze­nie na praw­dziwą dobrą kawę tutaj – wyja­śnił.

– Czy pań­stwo zwie­dzali już kie­dyś ten zamek? – spy­tał zna­jomy ojca Wiki.

– Byłam w Kro­ko­wej kilka lat temu prze­lot­nie, więc wiem, że to uro­kliwa budowla, ale gdy­bym dzie­cia­kom powie­działa, że dzi­siaj na chwilę tu wpa­dłam, nie odpu­ści­łyby mi dłuż­szej wycieczki po Nor­dzie5. Powin­ni­śmy odwie­dzić wów­czas także pałac w pobli­skim Sła­wu­tówku i zamek w Rzu­ce­wie nad Zatoką Pucką – popi­sała się zna­jo­mo­ścią rze­czy Eliza.

– Ja z kolei byłem tu kilka razy w ramach nagry­wa­nia audy­cji dla radia Kaszëbë – powie­dział Igor.

– A ja bywam tu przy­naj­mniej raz w roku, a od kiedy dyrek­torką zamku została moja zna­joma pani Danuta Det­tlaff, poja­wiam się przy­naj­mniej raz na kwar­tał.

– Danuta Det­tlaff? – powtó­rzyła za nim Eliza.

– Tak. To histo­ryczka sztuki z Pucka.

– Z Pucka? Mamy tam zna­jomą rodziny o tym samym nazwi­sku…

– Więc to na pewno jest ta sama osoba.

– Muszę powie­dzieć babci, że jej Danu­sia dyrek­to­ruje tutaj. Ja o tym nie wie­dzia­łam.

– Pani Eliza lada dzień zosta­nie mia­no­wana pro­fe­so­rem uczelni w Gdyni – pochwa­lił ją Mać­ko­wiak.

– Taka młoda i już pro­fe­so­rem! Ho, ho, ho. Gra­tu­luję. Jutro rano będę się widział z panią Danutą, więc jeśli nie zapo­mnę, to prze­każę, że roz­ma­wia­łem z wnuczką pani… jak się bab­cia nazywa?

– Wystar­czy, że powie pan: Anna z Par­chowa… ale nazywa się Nagen­gast-Pra­wosz.

– Nazwi­ska babci też raczej nie zapo­mnę, bo jest bar­dzo cha­rak­te­ry­styczne.

– A to się bab­cia ucie­szy!

Dyplom

Po spa­ła­szo­wa­niu lodów i poże­gna­niu się ze zna­jo­mym ojca Wiki ruszyli do samo­chodu. Gdy pan Olek mościł się na sie­dze­niu, Eliza zauwa­żyła w jego prze­zro­czy­stej pla­sti­ko­wej torebce tek­tu­rowy arkusz z napi­sem: „Dyplom”.

– Kupił pan go tutaj w Kro­ko­wej czy w Gnie­wi­nie? I po co panu… tylko jeden? – spy­tała, uno­sząc brew.

Mać­ko­wiak głę­boko wes­tchnął.

– Czy ty, dziecko, musisz wszystko dostrzec, zupeł­nie jak Wika?

– Dziecko?! – Eliza zachi­cho­tała. – Nie muszę, ale widzę. – Mru­gnęła. – Za co pan go dostał… bo chyba dostał, i to w Gnie­wi­nie, tak?

I nagle w mig sko­ja­rzyła sobie widzianą we wsi tablicę infor­mu­jącą o kon­kur­sie lite­rac­kim ze sło­wami, które usły­szała od Wiki przed ponad rokiem, że ojciec ostat­nio dużo pisze. Wów­czas z jakie­goś powodu przy­ja­ciółka tematu nie pocią­gnęła, a po jej wyjeź­dzie do Ply­mo­uth nie było oka­zji, żeby go kon­ty­nu­ować.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Opi­nie publi­ko­wane w roz­dziale wyra­żają wyłącz­nie poglądy boha­te­rów i nie muszą odzwier­cie­dlać sta­no­wi­ska autora i wydaw­nic­twa. [wróć]

2. Pałac Dzia­łyń­skich – zabyt­kowy gmach z XVIII wieku w Pozna­niu na Sta­rym Rynku. Obec­nie znaj­dują się w nim insty­tuty naukowe PAN oraz eks­po­zy­tura Biblio­teki Kór­nic­kiej. [wróć]

3. Muzeum Instru­men­tów Muzycz­nych – oddział Muzeum Naro­do­wego w Pozna­niu, jedyne tego rodzaju i tej wiel­ko­ści w Pol­sce, trze­cie co do wiel­ko­ści w Euro­pie. Mie­ści się na Sta­rym Rynku w trzech zabyt­ko­wych kamie­ni­cach (w tym w Kamie­nicy Gro­dzic­kich), https://pl.wiki­pe­dia.org/wiki/Muzeum_ Instru­men­tów_Muzycznych_w_Poznaniu [dostęp: 15.12.2024]. [wróć]

4. Norda – wiatr z pół­nocy. [wróć]

5. Norda – kaszub­skie okre­śle­nie „Pół­nocy”, rów­no­cze­śnie jeden z pię­ciu regio­nów Kaszub, histo­rycz­nie obej­mu­jący współ­cze­sne powiaty: pucki, wej­he­row­ski i frag­menty lębor­skiego, https://pl.wiki­pe­dia.org/wiki/Norda [dostęp: 12.04.2025]. [wróć]