Kurs na miłość - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Kurs na miłość ebook i audiobook

Roma J. Fiszer

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Warto dać sobie jeszcze jedną szansę,

zamiast pochopnie zejść z drogi miłości…

Wojciech i Joanna, oboje po nieudanych związkach, spotykają się przypadkowo w gdyńskiej marinie. Spotkanie kończy się „gęsią skórką” u obojga, co staje się impulsem do umówienia się „za rok”, a wreszcie do odbycia wspólnego, półrocznego rejsu. Gdy w dalekich portach i na morzu będą odkrywać swoje pasje i charaktery – ich wzajemna ekscytacja wzrośnie. Los jednak sprawi, że podróż jachtem dla Joanny potrwa tylko miesiąc. A kiedy nastąpi rozłąka, Joanna nie ma wątpliwości, że to, co czują – to po prostu miłość. Chociaż zanim to sobie wyznają, ich relacje będą meandrować, czekają ich też dziwne zdarzenia, z odkrywaniem tajemnic o sobie włącznie.

Pamięć o miłosnym uniesieniu –

skuteczną obroną uczuć

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 32 min

Lektor: Kinga Suchan

Oceny
4,5 (8 ocen)
5
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

Przygotowania do kilkumiesięcznego rejsu toczyły się pełną parą. Czynności związane z ładowaniem na jacht niezbędnego ekwipunku i prowiantu, sprawdzaniem takielunku i ożaglowania oraz wyposażenia technicznego postępowały, ale kolejną już dobę głowę Wojciecha Borowego w każdej wolnej chwili zaprzątały myśli o Krystynie, narzeczonej. Wciąż dzwoniła mu w uszach jej dramatyczna oracja:

– Ty ją kochasz bardziej niż mnie! Nie chcę dzielić się tobą! Widzę, że czasami ona jest dla ciebie ważniejsza nawet niż życie! A dla mnie życie to dom. I ja chcę po prostu czekać codziennie w domu na twój powrót i nie zamartwiać się, czy ci się coś nie stanie. Tęsknić jak ta głupia!

A przecież tylko w przypływie szczerości powiedziałem jej, że najszczęśliwszy jestem, kiedy rozpościera się nade mną granatowy gwiaździsty baldachim, gdy czuję całym ciałem falowanie morza, słyszę jego odgłosy i śpiew wiatru na wantach. Wówczas dopiero czuję się prawdziwie wolny. Kocham WOLNOŚĆ, Krysiu!

Roztrząsanie tej rozmowy na tyle zaprzątało mu myśli, że nie był w stanie zmusić się, tak jak zawsze przed rejsem, by na spokojnie przeanalizować, czy wszystko jest gotowe do wypłynięcia z portu. A wszak to na nim jako kapitanie jachtu, dowódcy rejsu, spoczywał ten obowiązek. Rejs do Kapsztadu to nie igraszka, to nie wycieczka przez zatokę do Helu i z powrotem.

Teraz, siedząc w domu przy biurku, kończył modyfikować mapę rejsu. Wczoraj, niestety, uległ załodze co do jego przebiegu i w związku z tym musiał ponanosić odpowiednie zmiany, a także skorygować harmonogram. Uprosili go, aby odcinek Monrovia – Libreville podzielić na dwa etapy: Monrovia – Lagos i Lagos – Libreville. Uparli się, żeby zobaczyć Lagos, największe miasto Afryki.

– Kapitanie! To pewnie jedyna taka okazja w życiu! Tam mieszka ponad dwadzieścia jeden milionów ludzi! – wykrzykiwali jeden przez drugiego.

I zgodził się, chociaż próbował im tłumaczyć, że akurat na tamtym akwenie chciał im zademonstrować próbkę innego rejsu, pomiędzy Europą a Ameryką, który planowali odbyć za dwa lata. No i musiał tę pracę właśnie dzisiaj dokończyć, bo jutro mijał termin przedstawienia kompletu dokumentów do zatwierdzenia. Najważniejsze jest zawsze dokładne zaplanowanie dat wejść i wyjść do poszczególnych portów na trasie. Nie wszyscy sporządzali harmonogramy tak dokładnie jak on, zostawiali sobie furtki, dokonywali ostatecznych uzgodnień w czasie rejsu, ale dla niego nieodmiennie naczelną zasadą było postępowanie ściśle według wcześniejszego planu, bo to się wiązało z bezpieczeństwem załogi. Zawsze chciał… musiał mieć pewność, że gdyby coś się wydarzyło – a wszystkich sytuacji na morzu przewidzieć się przecież nie da – to na brzegu wiedzą dokładnie, a w każdym razie z dokładnością do kilkudziesięciu mil, gdzie aktualnie powinien się znajdować jego jacht.

Wykreślił ostatni odcinek linii prowadzącej z Lagos do Libreville, opisał czarny punkt datą i godziną wejścia jachtu do portu, podniósł zmęczone oczy znad mapy i spojrzał w gdyńskie niebo ciemniejące za oknami. Dostrzegł kilka gwiazd i nawet nie musiał sprawdzać, które to z nich, bo dokładnie wiedział, że tuż nad horyzontem pojawi się już wyraźnie Kapella, Alkaid będzie błyszczał na końcu dyszla Wielkiego Wozu, a Merak i Dubhe wskazywać będą północny kraniec Wozu.

Wstał od biurka i wyszedł na balkon. Owiał go zefirek wiejący wprost od zatoki. W nozdrzach poczuł jeszcze letni jego zapach. Jesienią morze pachnie już inaczej. Mieszkający w tej samej klatce bloku pan Marian, emeryt wojskowy, który kiedyś był ważnym oficerem w Helu i lubił z nim gawędzić, powiedział mu, że w Gdyni kiedyś pięknie pachniało rybami, czyli morzem, wodorostami albo… paloną kawą. Kiedy zlikwidowano Dalmor, a właściwie już wcześniej, gdy wyprowadziły się z Gdyni żółtki, czyli kutry rybackie łowiące na Zatoce Gdańskiej i nieco dalej, zapewniające, że w porcie wciąż była świeża ryba, skończyło się… Dupa! Często tak powtarzał.

– Wszyscy są temu winni! – Pan Marian podnosił głos, aż łysina stawała się czerwona. – I ci, którzy mieli w tym interes, i ci, co poddali się temu bezwolnie. Zresztą niszczenie portu, polskich armatorów to nie są działania jakichś obcych Gargameli.

Borowy uwielbiał jego porównania. Gargamele… Sąsiad opowiedział mu wiele innych ciekawostek dotyczących Gdyni, portu, ale najbardziej jednak lubił opowiadać o okrętach Marynarki Wojennej. Dawnych okrętach, bo:

– …to, co teraz jest, to prawdziwy dramat – dodawał ze smutną miną.

Mieli też wspólne inne tematy: nawigacja i gwiazdy. Pan Marian podziwiał młodego sąsiada za ich znajomość. Wojtek uniósł głowę i uśmiechnął się do Gwiazdy Polarnej, Alfy Ursae Minoris, potem spojrzał nieco wyżej i wypatrzył Kochaba. By upewnić się, że wszystko na niebie jest dzisiaj w porządku, opuścił nieco wzrok i spojrzał w prawo. Jest Mirfak, czyli jest także Perseusz! Zaśmiał się bezgłośnie. Sam się dziwił, że rozpoznawanie gwiazd zawsze przychodziło mu z wielką łatwością. Jego oczy wpatrzyły się teraz w rozjarzony kolorowymi światłami gdyński port, a na prawo od niego skwer Kościuszki i bulwar Nadmorski. Skwerem Kościuszki niezmiennie nazywał cały obszar zaczynający się od Świętojańskiej aż po kraniec pirsu, przez który przebiega aleja Jana Pawła II, chociaż wiedział, że od nasady pirsu jest to Molo Południowe.

W planetarium znajdującym się przy basenie jachtowym bardzo lubił przesiadywać od chwili rozpoczęcia studiów w Akademii Morskiej w 2002 roku. Żachnął się, bo kiedyś można było odwiedzać planetarium ot tak, po prostu, wchodząc do niego bezpośrednio z ulicy, ale po remoncie w 2011 roku, współfinansowanym przez Unię Europejską, ogłoszono, że to się skończyło. Przepisy unijne mają w nosie fakt, że wartość kompleksu przewyższa wielokrotnie koszt remontu. Według tych zafajdanych obwarowań może on służyć tylko studentom Akademii Morskiej. Wiele razy wypowiadał się głośno, nazywając skandalem to, że prawodawstwo unijne uniemożliwia udostępnianie go osobom spoza uczelni. Przecież Unia Europejska….

Machnął ręką. Spojrzał w ciemność i wyostrzył wzrok. Za ciemnym pasem wody, w głębi zatoki dojrzał światła Półwyspu Helskiego. Latarnia morska w Helu co kilkanaście sekund ukazywała promień światła, żeby każdy zbłąkany żeglarz mógł trafić do portu. Lubił przesiadywać na balkonie swojego mieszkania w bloku przy ulicy Falistej, choć przebiegającej zakolami, faliście, to jednak równolegle do Morskiej, blisko Dworca Głównego. Wciągnął głęboko powietrze. Wsłuchał się w nieco przytłumione odgłosy dochodzące z portu, ale wskazujące, że nieustannie trwają w nim prace przeładunkowe. Zakochał się w tym mieście miłością romantyczną chłopaka z okolic Bytowa. Nie opuściła go ona nigdy i wiedział, że jakby co, to będzie o nie walczył, jak obrońcy miasta niegdyś. Zakochany w mieście, miał pewnie więcej książek o nim niż wielu rodowitych gdynian.

Oprzytomniał, gdy na dworzec wjechał jakiś pociąg. Hamował z lekkim piskiem. To dalekobieżny z Krakowa. Znał rozkład przyjazdów pociągów dalekobieżnych po piskach ich hamulców. Spojrzał na ulicę Morską w kierunku Chyloni. Kilkaset metrów od niego wyróżniała się bryła jego Alma Mater, Akademii Morskiej. Rok przed rozpoczęciem przez niego studiów, w dwa tysiące drugim, nazywała się Wyższą Szkołą Morską i on bardzo żałował zmiany nazwy uczelni. Wychował się na literaturze marynistycznej, chciał podążać szlakiem jej bohaterów, dlatego już kilka lat wcześniej planował studia właśnie tutaj. Wiedział od przyjaciół z uczelni, że we wrześniu przyszłego roku będzie nazywała się Uniwersytetem Morskim.

Uśmiechnął się, bo uzmysłowił sobie w tym momencie, że gdyby to zdarzyło się wcześniej, to pewnie musiałby długo wysłuchiwać kąśliwych uwag kolegów spod Bytowa, że studiuje na uniwersytecie jak inni i nie będzie zejmanem, jak chciał, a zwykłym magistrem. Po części mieliby rację, bo komercja całkowicie zmieniła charakter dawnej szkoły morskiej. Przebolał jakoś tamtą zmianę nazwy, więc pewnie przeboleje i tę. Nie będzie wyjścia. Wzruszył ramionami. Ukończył nawigację z wyróżnieniem, ale nie ciągnęło go jak innych na wielkie jednostki. Pieniądze, świat, komercja. Na studia przyjechał już z patentem żeglarskim, a potem szkolił się, aż został kapitanem jachtowym. Odbył kilka rejsów z innymi kapitanami na jachtach oceanicznych jako załogant, raz nawet wokół przylądka Horn, prawie trzy lata spędził na „Darze Młodzieży”, prawie równolatku, starszym od niego tylko o rok. Kochał muzykę marynistyczną, a najbardziej piosenkę Pod żaglami „Zawiszy”. Z jego ust wydobył się przytłumiony świst, a w pamięci przewijały się słowa:

Pod żaglami „Zawiszy”Życie płynie jak w bajce,Czy to w sztormie, czy w ciszy,Czy w noc ciemną, dzień jasny.

Białe żagle na masztachJest to widok mocarny.W sercu radość i siła,To „Zawisza” nasz „Czarny”.

Kiedy grot ma dwie refy,Fala pokład zalewa,To załoga „Zawiszy”Czuje wtedy, że pływa.

Więc popłyńmy raz jeszczeW tę dal siną bez końca,Aby użyć swobody,Wiatru, morza i słońca.

Poznał te słowa jeszcze jako dzieciak, kiedy był harcerzem. Najbardziej intrygowały go, wręcz fascynowały, nieznane, ale tajemnicze słowa: grot i refy. Także dziwna tajemniczość słów, z których wyciągał wniosek, że kiedy już popłynie w …tę dal siną bez końca, aby użyć swobody, wiatru morza i słońca – to gdzieś w tej dali, a może już podczas samej podróży do niej, odczuje prawdziwą WOLNOŚĆ. Nawet w myślach to hasło wypowiadał dużymi literami, a mówiąc je głośno, zawsze bezwiednie mocno akcentował, więc nie dziwota, że Krysię tak to poruszyło. Wzruszył ramionami i zerknął za siebie, do pokoju. Jeszcze wczoraj tu była…

Wrócił do rzeczywistości, do biurka. Jego oczy mimowolnie skupiły się na jej zdjęciu w ramce. Wszyscy uważali, że pasują do siebie. Ona, jasna szatynka o ciemnoniebieskich oczach, ładnej buzi, szczupłej i zgrabnej sylwetce, ładnie kontrastowała z wciąż opaloną skórą wysportowanego Wojtka o ujmującym uśmiechu, na którego głowie wiły się krótkie, prawie czarne kędziory. Podniósł fotografię i wpatrzył się w oczy narzeczonej. Zawsze lekko smutne, choćby nawet cała twarz była rozjaśniona uśmiechem.

– Znowu pół roku będę sama… – powiedziała mu na pożegnanie. – Ja tego nie wytrzymam, nie chcę tak…

Próbował coś odpowiedzieć, ale nie pozwoliła mu. Położyła palec na jego ustach i lekko go odepchnęła z drogi do drzwi. Jej smutne oczy zaszkliły się. Nie zatrzymał jej, nie wyszedł za nią, a chyba powinien wybiec. Odstawił fotografię na miejsce i odchylił się, wciskając plecy w oparcie krzesła. Miał z nią wczoraj trudną rozmowę. Kochają się, ale… Ona by chciała, żeby codziennie był domu, a to jest przecież niemożliwe! Pierwszy raz tak powiedziała. Na pewno o tym wcześniej myślała. Wcześniej… Widzę, że wciąż rozmyślała! I co teraz mam zrobić…? Na razie popłynę w ten rejs, bo przecież nie rzucę tego. Zresztą, co to znaczy rzucić… to? Żagle, pływanie? Nigdy! To niemożliwe. Jeszcze mam tyle planów. Przecież tak naprawdę dopiero zacząłem poznawać żeglarstwo, Krysiu.

Wpatrzył się w jej oczy. Przecież gdybyś ty miała taką pasję, to ja bym ci ustąpił. Ustąpił…? Zaraz, zaraz. Chyba nie to chciałem powiedzieć. Zacznijmy od tego, jaka byłaby ta pasja. Lekarka z pierwszą specjalizacją jakie może mieć pasje? Ręce mu opadły i rozkołysały się bezwładnie po bokach krzesła. Kurczę! Jakie Krysia ma pasje, hobby, czym się zajmuje, kiedy ma wolne? Czy ona w ogóle ma kiedykolwiek wolne?! Jak nie swój dyżur, to dodatkowy dyżur albo zastępstwo, a przecież jeszcze czasami dorabia w pogotowiu. No i wciąż się uczy, bo chce zdobyć kolejną specjalizację. A kiedy znajdzie już sobie wolny wieczór, zwija się jak kotka w fotelu albo wtula się we mnie, wsłuchując w ckliwą celtycką muzykę, lub wspólnie oglądamy jakiś znany i lubiany przez nią film, który dobrze się kończy, z lampką wina w dłoniach. To wszystkie jej i moje przy niej rozrywki. Teatr czy kino niechętnie, spacer to na ogół wyścigi, bo coś jej się akurat przypomniało, że musi kupić. Wypad za miasto…? To strata czasu! Dała się kiedyś wreszcie porwać na wycieczkę do Paryża, a potem na kolejną do Rzymu. Obie musiały odbyć się samolotem, nie autem, żeby, jakby co, szybko wrócić, bo mogą jej potrzebować: szpital, koleżanki, pacjenci. Od tego czasu nie chce o czymś takim słyszeć. A zresztą cokolwiek zaproponuję, to nie, bo: „ty zaraz wypłyniesz, a ja chcę się tobą nacieszyć, pobyć przy tobie” – szeptała mu do ucha i wciskała się pod Wojtkowe ramię.

Przecież kocham ją… ale jestem też ciekaw życia i nade wszystko kocham… WOLNOŚĆ! Wojtek zmarszczył czoło i rozejrzał się po pokoju. Jego wzrok zatrzymał się na odtwarzaczu.

– Tak… – rzucił półgłosem. – To dobra myśl – dodał po chwili zastanowienia, ale na wszelki wypadek zerknął na wiszący zegar. – Jeszcze można – zdecydował, wstał i podszedł do odtwarzacza.

Prawie w ciemno wyjął spośród płyt jedną, nacisnął przycisk zasilania i wsunął krążek w szczelinę. Wcisnął pauzę. Skierował kroki do barku i omiótł wzrokiem butelki. Wino, brandy czy whisky?

– Tę – powiedział głośno, kładąc dłoń na jednej z butelek stojących w drugim szeregu – Uisge beatha1 – wyrecytował, jakby chciał sam siebie przekonać, że dokonał słusznego wyboru.

Nalał sobie do grubej szklanki trochę rudego alkoholu z butelki z naklejką upstrzoną napisami: The Macallan, Single Malt, Highland Scotch Whisky, Fine Oak 25.

– Sam bym sobie takiej nie kupił – mruknął, odstawiając butelkę na miejsce. – Dobrzy ludzie – westchnął i lekko się uśmiechnął.

W ubiegłym roku po jednym z rejsów członkowie załogi złożyli się i podczas pożegnalnej kolacji w tawernie na skwerze Kościuszki wręczyli mu ją. Nie mógł się wówczas doczekać powrotu do domu i momentu, kiedy wypije w samotności szklaneczkę. Bardzo mu smakowała. Przyrzekł sobie wówczas, że ten trunek będzie tylko na specjalne okazje. Od tamtego czasu butelka stała nietknięta. Dzisiaj uznał, że taka okazja akurat mu się trafiła. Usiadł w fotelu, pociągnął łyczek i nacisnął przycisk play na pilocie. Pokój wypełnił się muzyką.

Od kilkunastu lat komponował najpierw dla siebie, potem założył kanał na YouTubie i stał się youtuberem. Wcześniej na innym kanale opowiadał o rejsach. Jego kawałki cieszyły się coraz większym zainteresowaniem i nawet zaczął na tym zarabiać jakieś grosze. Sprawiało mu to przyjemność. Kiedy więc odważył się uruchomić kanał muzyczny ze swoimi kompozycjami, wiedział już, z czym to się je. Na początku słuchających była garstka, ale po kilku miesiącach zauważył, że przybywa mu słuchaczy. Kiedy dołączył więc reklamy, spostrzegł, że powoli na tej muzyce zarabia. Zaczął też robić na zlecenie podkłady muzyczne do filmów marynistycznych, ilustrował muzyką prezentacje różnych firm, a nawet prezentacje naukowe. Coraz częściej znajdował w skrzynce mailowej zaproszenia do kolejnej współpracy. Co prawda miał na to mało czasu, ale dzięki temu stać go było, by więcej pływać.

Przed dwoma laty ze zdziwieniem stwierdził, że wystarczy mu środków na dokonanie przedpłaty na kupno właśnie tego mieszkania i raty na jego spłatę. Mógł zawiesić pracę na etat, zaczął opłacać sobie ZUS i stał się prawie freelancerem. Co prawda, żeby wyposażyć mieszkanie, sprzedał kilkuletni samochód, ale to go wcale nie zmartwiło, bo i tak po mieście poruszał się pieszo. Zresztą po tych wszystkich zmianach zaczął bywać w Gdyni średnio cztery miesiące w roku. Trasę: Falista – skwer Kościuszki pokonywał zawsze na piechotę, i to z przyjemnością.

Poranna bryza, pomyślał, wsłuchując się w swoją muzykę. Ten utwór był pierwszym, który zdecydował się umieścić na swoim kanale muzycznym. Dzisiaj ma już ogromną liczbę odtworzeń. Teraz na jego kanale hulało czterdzieści siedem kompozycji i każda dołączała swój grosz do sumarycznego dochodu. Rozpoczął się kolejny utwór: Przypływ. Może dzisiaj zrobiłbym coś inaczej, nawet lepiej…? Zasłuchał się.

Uisge beatha (celt.) – woda życia. [wróć]

Rozdział 2

Dzień wyjścia w rejs okazał się dla Wojtka prawie apokaliptyczny. Wszystko się rwało. Jeden z załogantów przysłał mu błagalnego esemesa, że auto, którym wiozą go rodzice, rozkraczyło się i przyjedzie dopiero o trzynastej, bo czeka na trasie na kuzyna. Kiedy jakoś się z tym pogodził, okazało się, że z ostatniej dostawy żywności nie dostarczono ważnej paczki. Sami się zorientowali, więc ponieważ wszystko było już zapłacone, a samochód wyruszył z Bydgoszczy, nie pozostawało nic innego, jak czekać. Mając zatem wymuszony tymi zdarzeniami zapas czasu, postanowił raz jeszcze sprawdzić współpracę GPS z pozostałymi urządzeniami, a w szczególności z AIS. Okazało się niespodziewanie, że wyświetla się informacja o braku połączenia pomiędzy nimi. Włączał i wyłączał poszczególne urządzenia, ale komunikat był wciąż taki sam.

– Bez ich współpracy… DUPA! – wrzasnął, cytując mimochodem pana Mariana.

Załoganci wpatrywali się w niego z przerażeniem. Szybko wybrał na komórce numer Władka, właściciela firmy naprawiającej sprzęt morski. Poznał go dzięki panu Marianowi i chociaż miał prawie dwa razy tyle lat co on, byli na ty.

– Władek, jeśli ty mi nie pomożesz, to… DUPA! – wrzasnął, tym razem do słuchawki.

– No, jeśli ty już jedziesz do mnie Marianem, to sytuacja jest poważna. Zaraz ci przywiozę najlepszego fachowca.

– Kocham cię!

– No, no, no! Przecież wiesz…

– Wiem! – przerwał mu. – Ja też wolę kobiety.

Przyjechali za niecałe pół godziny. Kiedy coś sprawdzali, spoglądał cały czas nerwowo na zegarek, ale to wcale nie sprawiało, by robota posuwała się szybciej. Część załogi przysiadła na dziobie, inni wyszli na keję i stamtąd zerkali z niepokojem na rozwój wypadków.

– Noż kurwa! Kapitanie! – rozległ się nagle wrzask najlepszego Władkowego fachowca od elektronicznego sprzętu morskiego.

Wojtek, który od czasu do czasu zaglądał pod pokład nachylony w zejściówce, wyprostował się raptownie, aż walnął głową w górną jej płytę. Spadł mu z głowy do wnętrza jachtu kolorowy daszek, który tuż przed ich przyjazdem zdążył nałożyć. Zszedł na dół, podniósł go, rozmasował czoło i nałożył daszek.

– Ma pan kogo opierniczyć? – rzucił w jego kierunku najlepszy fachowiec.

– Musisz zrobić komuś zjebkę – dopowiedział rzeczowo Władek – ale wszystko jest już okej – uspokoił Wojtka, wskazując dłonią na urządzenia. – Wychodzimy i zaraz dmuchniemy ci w żagle na szczęście.

– Władek! Jak ja ci się odwdzięczę?!

– A będziesz na początku maja w Gdyni?

– No… raczej tak – odparł zdziwiony Wojtek, trzymając portfel w dłoniach.

– Często grzebiemy u was w sprzęcie, robimy jakieś przeglądy, czasami jest coś do naprawy, ale tym razem to nie była awaria, choć pewnie ktoś inny zdarłby w tej sytuacji z Jacht Klubu sporo kasy… Oj, zdarłby – powtórzył. – Schowaj pieniądze.

– Ale co to było?! – spytał nerwowo Wojtek, spoglądając na GPS.

– Na pewno chcesz wiedzieć, teraz, przed rejsem?

– Chyba tak, żebym miał pojęcie, co może znowu nawalić! – Wojtek potrząsnął nerwowo ramionami.

– Nie męcz się… – uspokoił go Władek. – Jakiś cymbał po prostu nie dokręcił kabelka – wyjaśnił. – Tyle razy ci mówiłem, że nie należy przy urządzeniach grzebać, a w szczególności nie odkręcać kabelków, żeby jeszcze gdzieś wytrzeć kurze.

Wojtek zmierzył go złym wzrokiem i na moment odwrócił się za siebie, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma któregoś z załogantów.

– Tylko nie cymbał – rzucił cicho. – Wszystkie kabelki zawsze sam odkręcam i dokręcam, bo to zbyt poważna sprawa.

Władek zaśmiał się zaraźliwie. Wojtek i najlepszy fachowiec po chwili dołączyli do niego.

– To teraz wyjaśnij, o co chodzi z tym majem? – spytał Wojtek, kiedy fachowcy się dość naśmiali.

– My dwaj, nasze żony i jego dzieci… – zaczął Władek – …mielibyśmy ochotę na dwudniowy rejs po morzu.

– A dlaczego dwudniowy? – zdziwił się Wojtek.

– Bo już nas kiedyś przewiozłeś, a teraz chodzi o noc spędzoną na jachcie. – Władek wskazał ręką na wnętrze jachtu.

– Załatwione! – zawołał Wojtek. – Nie wiem dokładnie kiedy, nie wiem jak, nie wiem jeszcze, kogo wezmę do pomocy, ale popłyniemy. Słowo! – Poderwał się i poprawił na głowie kolorowy daszek.

– Widzisz, Zbyszek? – zwrócił się Władek do najlepszego fachowca. – Mówiłem ci, że się uda.

– Dziękuję panu. – Najlepszy fachowiec wyciągnął dłoń.

– Tylko nie panu. Wojtek jestem – uśmiechnął się kapitan jachtu, ściskając dłoń najlepszego fachowca.

– Ale miło! – skwitował Zbyszek. – Ależ się dzieciaki ucieszą!

– Nie wyganiam was, ale niestety nie mam już czasu – zarechotał Wojtek. – Zaraz musimy wypływać.

Ruszył przodem na pokład.

Pożegnał na kei Władka i Zbyszka i przywołał załogantów.

– Kto ma jeszcze coś do załatwienia, daję ostatnie pół godziny, a potem odbijamy.

Zszedł z powrotem pod pokład, ale za chwilę wyskoczył stamtąd jak oparzony.

– Czy ktoś odebrał od bosmana dokumenty rejsu? – rzucił w kierunku członków załogi.

– Przecież mówił pan, że sam musi je odebrać – odparł spokojnie jeden z chłopaków.

– Kurczę! No jasne, wam przecież nie wydadzą. Dobra, czekać na mnie i już się nigdzie nie ruszać! – wykrzyknął Wojtek i wybiegł z jachtu.

Ruszył nabrzeżem w stronę bosmanatu. Oddychał głęboko, żeby się uspokoić. Boże! Co za nerwy! Z każdym krokiem szedł jednak szybciej, a kiedy dotarł do końca basenu, już biegł. Ściął zakręt, aż go wyniosło na trawnik. W ostatniej chwili zauważył coś na trasie, ale było już za późno. Przeszkoda podcięła mu nogi, a on poleciał lotem koszącym. Zebrał się w sobie, wyciągnął przed siebie dłonie, pacnął nimi o trawę i wykonał przewrót. Siedział teraz na trawniku i rozmasowywał dłonie, które najbardziej ucierpiały.

– Jasna cholera! – zaklął. – Szlag! Co to było, do diaska?!

– Jak się nie patrzy pod nogi, to czasami tak bywa – odezwał się kobiecy głos za nim. – I tak miałam szczęście, że pan mnie nie stratował.

Wojtek odwrócił się. Dojrzał najpierw długie nogi, a dopiero potem ich ładną właścicielkę siedzącą niewzruszenie na leżaku.

– Ale żeby się opalać na nabrzeżu?! – wyrzucił z siebie, wstając powoli.

– Jeśli to jest nabrzeże, to ja jestem, bo ja wiem… wróżka? – Kobieta wskazała na leżak.

Wstała z niego i wolno ruszyła w kierunku kolorowego daszka, który podczas przewrotki Wojtka spadł mu z głowy i potoczył się niedaleko. Ten, wciąż oszołomiony niespodziewanym upadkiem, lustrował miejsce kolizji i taksował kobietę. Po chwili stanęła obok niego, spojrzała na swój leżak rozłożony na trawniku sąsiadującym z nabrzeżem i podała właścicielowi podniesiony z trawy daszek z rozbrajającym uśmiechem.

– Ależ pan pędził… – Pokręciła głową. – Jednak leżak stoi na trawie, prawda? – Zerknęła w kierunku leżaka, po czym skierowała wzrok na twarz Wojtka. – Ale przepraszam pana bardzo, że tak czy owak stałam się niechcący przyczyną pańskiego upadku. Dobrze, że ma pan lekkie adidasy, a nie na przykład ciężkie wojskowe buty, bo wówczas moje nogi byłyby połamane… – Spojrzała na obuwie Wojtka.

Po chwili bez zapowiedzi i zupełnie niespeszona zaczęła z niego ściągać źdźbła trawy. Kiedy dotknęła dłonią jego gołego przedramienia, drgnął, przymknął oczy, a po chwili otworzył je i uważnie wpatrzył się w jej twarz. Dostrzegł, że ma piękne migdałowe, błękitnozielone oczy. Uśmiechała się miło.

– A skąd pani… się tutaj… wzięła…? – spytał Wojtek na raty, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Jej dotknięcie spowodowało, że przed chwilą poczuł gęsią skórkę.

– Wczoraj przypłynęłam estońskim jachtem, a dopiero na dzisiaj mam wykupiony bilet na pociąg, więc zostałam. Nie lubię zbytnio zmieniać planów. Na ogół sztywno się ich trzymam. A poza tym lubię Gdynię, a szczególnie klimat mariny.

– To bywa pani tutaj częściej?

– Staram się przyjeżdżać co roku, ale nie zawsze udawało się.

– A skąd pani jest?

– Znad Jeziora Czorsztyńskiego, chociaż w naszym domu mówi się o nim Morze Czorsztyńskie. Jestem dziennikarką regionalnej prasy, prowadzę też bloga. Joanna Trepka. – Kobieta wyciągnęła w jego kierunku dłoń.

Podjął ją bez wahania, ale znowu się wzdrygnął.

– A ja nazywam się Wojciech Borowy, od prawie szesnastu lat tutejszy, chociaż pochodzę z Gochów… leżą na Kaszubach, w okolicach Bytowa – dopowiedział, widząc, że jej migdałowe oczy zaokrągliły się nieco. – Czy możemy mówić sobie po imieniu?

– Z miłą chęcią… Wojtku… – Oczy stały się nieco bardziej zielone, a uśmiech jeszcze piękniejszy. – A co tutaj robisz? – Zatoczyła ramieniem niewielki łuk.

– Szykuję się właśnie do odlotu w świat. – Wskazał w kierunku basenu. – Jestem żeglarzem, a teraz biegłem po dokumenty rejsu do bosmanatu – wyjaśnił, wskazując w kierunku budyneczku.

– Ja również jestem żeglarką… – pochwaliła się. – Zaczęłam jako słodkowodna na moim pienińskim morzu, ale kiedyś udało mi się tutaj zrobić patent jachtowego sternika morskiego.

– O! Jak pięknie! Też kiedyś miałem taki, ale od kilku lat mam patent kapitana jachtowego – powiedział tonem, jakby to była oczywista sprawa.

Spojrzała na niego baczniej.

– Może i mnie się kiedyś uda taki uzyskać, chociaż nie będę mocno naciskała.

– Czyli byłaś w Estonii? – Wojtek wrócił do wcześniejszego tematu.

– W Estonii również, ale zaczęliśmy od Visby na Gotlandii, potem był Outer Fiord z portem Gävle, następnie Umea, z kolei Rönnskä, aż wreszcie dopłynęliśmy do Tornio, na samym końcu Zatoki Botnickiej. Powrotna droga to: Kokkola, Harrström, Turku, Tallin i na zakończenie Ryga – wyliczała, wspomagając się palcami. Potwierdziła skinieniem głowy, jakby chciała podkreślić, że się nie pomyliła. – Piękny rejs – zakończyła, przewracając oczami.

Mierzyli się wzrokiem. Joanna wyciągnęła dłoń w kierunku Wojtka i szczupłymi palcami sięgnęła po jeszcze jedno źdźbło trawy na jego przedramieniu. Znowu drgnął i przymknął na moment oczy.

– Ciekawy rejs. Muszę kiedyś tę trasę powtórzyć. – Pokiwał głową.

– Tak stoimy… a może przyjmiesz zaproszenie na kawę w ramach przeprosin? – rzuciła śmiało.

– Kawa… – Wojtek podrapał się po głowie. – Chciałbym… ale nie mogę. Już od prawie dwóch godzin powinniśmy być na morzu. Właśnie biegnę po dokumenty rejsu. – Raz jeszcze wskazał na bosmanat.

– To może kiedy indziej? Tak się z tobą dobrze rozmawia, jakbyśmy znali się od dawna. Mogłabym gadać o żeglarstwie bez końca. Pływanie to moja pasja.

– Tak, oczywiście, bardzo chętnie, ale…

– Może znowu kiedyś podłożę ci tutaj nogę i dokończymy rozmowę? – zażartowała.

– Byłoby miło, ale to nie wcześniej niż na wiosnę, bo dopiero w lutym wracam.

– To nic… Mam w planie przyjazd do Gdyni w czerwcu. – Przymrużyła oczy.

– Może na Święto Morza, bo na ogół to są zawsze udane dni? Bardzo lubię słońce.

– Tak, doskonale! – rzuciła Joanna i zamyśliła się. Sprawiała wrażenie, jakby dyskretnie coś odliczała na palcach. – Pasuje mi Święto Morza, a jeśli tak bardzo lubisz słońce, to może w samo południe?

Wojtek zwrócił się w kierunku plaży.

– Tam jest przemiła knajpka. – Wskazał ręką na drewnianą budowlę stojącą za plażą, u stóp klifu. – W samo południe na pewno będzie już otwarta.

– Pasuje mi. Dziękuję – rzuciła i błyskawicznie cmoknęła Wojtka w policzek, a on bezwiednie uczynił podobnie. Na jego twarzy pojawiło się lekkie zmieszanie.

Zmierzyli się raz jeszcze wzrokiem, znowu uśmiechnęli, po czym on odwrócił się i ruszył biegiem w stronę bosmanatu. Kiedy po kilku minutach ponownie przebiegał obok Joanny, tym razem trzymając kopertę z dokumentami, dogonił go jej okrzyk:

– Święto Morza w samo południe! Będę!

Rozdział 3

Mimo że Krysia zawsze go witała na nabrzeżu podczas powrotu z rejsu, tym razem nie pojawiła się w marinie. Uprzedziła go o tym o świcie esemesem, kiedy mieli na trawersie Hel:

Musiałam pilnie zastąpić koleżankę. Przepraszam – Krysia

Zirytowała go ta informacja. Oczywiście, mogło tak się zdarzyć, ale przeczucie podpowiedziało mu, że to coś poważniejszego. Jej maile po Nowym Roku stawały się coraz krótsze, prawie oficjalne, a na pytania: „Co u ciebie?” odpowiadała sucho: „Praca”. Tak dotychczas nigdy nie było. Spotkali się więc dopiero następnego dnia. Przyjechał pod wieczór do jej mieszkanka na Legionów z bukietem kwiatów i drobiazgami kupionymi dla niej w Afryce.

Przywitała go dziwnie sztywno, z bardzo smutnym spojrzeniem. Nie wtuliła się na powitanie pod jego ramię, jak to zawsze czyniła. Kiedy podał wiązankę, jej oczy na moment stały się weselsze, ale po wstawieniu kwiatów do wazonu nie zerkała więcej w tamtym kierunku. Zawsze kwiaty ją cieszyły, podchodziła do nich raz po raz, żeby coś poprawić, lepiej ułożyć, ale tym razem nie. Przyniosła kawę i kruche ciasteczka i nawet nie zapytała, czy napiłby się lampki wina czy innego trunku. Wciąż wpatrywała się w niego badawczo. Nawet kiedy zaczął wyciągać z torby prezenty, oglądała je z dosyć roztargnioną miną. Zawsze marzyła o prawdziwym olejku waniliowym z Zanzibaru, dostała go teraz razem z pakietem afrykańskich ziół. Potrzymała je w dłoniach, powąchała palce, uśmiechnęła się delikatnie i odłożyła. Kiedyś chciała mieć figurkę słonia z hebanu, z podwiniętą do góry trąbą na szczęście. Dostała go dzisiaj w pakiecie z figurką hebanowej afrykańskiej księżniczki, lekko uśmiechniętej, ale o podobnie smutnych oczach jak ona sama. Na moment zapomniała o czymś, co ją dręczyło, rozchmurzyła się i przytuliła figurki do piersi. Po chwili jej oczy znowu stały się smutne, nawet chyba bardziej niż zwykle. Wojtek spoglądał na nią pytająco.

– Minęło kolejne prawie pół roku – odezwała się po chwili milczenia i ponownie zamilkła, wpatrując się w Wojtka badawczo.

Czuł, że Krysia ma coś na końcu języka, ale nie jest jeszcze zdecydowana, jak to powiedzieć. Waha się. Ich narzeczeństwo trwało już ponad siedem lat, kilka razy naprowadzała Wojtka na rozmowę o ślubie, ale on zawsze omijał ten temat. Dla niego to były rafy. Starał się jej to wynagrodzić inaczej, ale z każdym kolejnym razem było trudniej. Czasami robiło mu się jej żal, ale po prostu nie był gotowy do ożenku. W głowie zawsze zapalała mu się lampka: WOLNOŚĆ… i rozmowa zbaczała na inne tory.

– Posłuchaj mnie, ja tak nie chcę, Wojtku… – Krysia jakby zebrała się na odwagę – …przez ostatnie miesiące myślałam o tym codziennie. Życie ucieka, a ja przecież marzyłam, wciąż marzę o domu. Przyglądam się koleżankom, jest im czasami ciężko, bo przecież różnie w życiu bywa, ale kiedy mówią o domu, dzieciach, mężach, zawsze się rozchmurzają. A ja nie mam o czym opowiedzieć… – zakończyła ciszej. – Poznałam się na sylwestra z pewnym mężczyzną… – zamilkła nagle, bo Wojtek podniósł dłoń.

Wsłuchiwał się uważnie w to, co mówi, widział jej mimikę od momentu przywitania, czuł, że jej słowa zmierzają w jedynym możliwym kierunku. Postanowił ją ubiec, oszczędzić jej dalszych zwierzeń, stresu, żeby nie czuła się niepotrzebnie winna. Niech wyjdzie na to, że to moja wina, postanowił.

– Poczekaj, Krysiu, zaraz dokończysz, ale może najpierw ja ci coś powiem, bo to będzie chyba bardziej radykalne.

Ujrzał zaskoczenie na jej twarzy. Skinęła jednak przyzwalająco głową.

– Dobrze, wysłucham – zgodziła się.

– Otóż chcę ci dać wolność, bo ja chyba jeszcze długo nie będę w stanie się ogarnąć.

– Ale…

Wojtek położył palec na ustach. Delikatnie skinęła głową, że się zgadza.

– Ile razy siedziałem w nocy przy sterze, zawsze wracałem myślami do naszej ostatniej rozmowy. Powiedziałem wówczas coś bardzo złego, samolubnego… – zawiesił głos, bo teraz on się zawahał. Krysi oczy powiększyły się. – Przyznaję, jestem samolubem i chyba… nieprędko się zmienię – rzekł przepraszającym tonem i rozłożył ramiona. – Pod tym względem raczej nie dorosłem do… twoich oczekiwań. Nie… jeszcze nie skończyłem! – powiedział dobitnie, widząc, że Krysia chciała koniecznie coś wtrącić. – Mojej obsesji, którą nazwałem WOLNOŚĆ, raczej nie widać końca. Nie wiem, co mam z nią zrobić. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to, póki nie jest za późno, zwrócić ci twoją wolność. Wiem, że masz piękny pomysł na życie, ale ja w tym względzie wciąż noszę krótkie spodenki. Nie śmiej się! Taka jest prawda! Kiedyś musiałem wreszcie powiedzieć to głośno. Nie wiem tylko, czy jesteś w stanie wybaczyć mi te wszystkie lata, które ci zmarnowałem.

Obserwował jej twarz. Wydało mu się, że na moment jej oczy stały się mniej smutne i głęboko odetchnęła, jakby spadł jej ciężar z serca. Zbierała się, żeby coś odpowiedzieć. Tym razem nie przeszkodził jej.

– Dlaczego mi nigdy nie powiedziałeś, że czujesz się… nieszczęśliwy?

Wojtek zdziwił się, że Krystyna wyciągnęła akurat taki wniosek z jego słów, a do tego postawiła kwestię w formie pytania. Odniósł wrażenie, że chciała powiedzieć zupełnie co innego i w ostatniej chwili zmieniła zamiar.

– Bo tak nie było. To raczej ja ciebie unieszczęśliwiałem, gdyż choć zmieniłem wiele w swoim życiu, to jednak te zmiany działały wyłącznie na moją korzyść. Co prawda dużo mi dały, bo wreszcie robię to, co lubię, ale nie bardzo mogłem tymi rozwiązaniami zadowolić ciebie. I najgorsze jest to, że mam dalsze pomysły na to, jak sobie ułatwić czy uatrakcyjnić życie i pracę, a ty dla siebie wciąż szukasz kolejnych obciążeń.

– Czy myślisz, że jestem jakąś masochistką? – zdziwiła się.

– Tego nie powiedziałem. Jestem pełen podziwu dla ciebie za tyle lat studiów, zdobywanie kolejnych specjalizacji, ciągły pęd do pracy…

– Ale tak przecież wygląda dorosłe życie! Praca!

– No więc sama widzisz. Ja mam co innego w głowie. Szukam dla siebie takich rozwiązań, które będą sprawiać mi przyjemność, a efekty moich działań przynosić radość także innym.

– Można powiedzieć, że nasza rozmowa odbywa się o siedem lat za późno, czy tak?

– Tak bym nie powiedział, chociaż prawdą jest, że jedni dojrzewają szybciej, a inni, jak ja, znacznie wolniej.

– Chyba jesteś dla siebie zbyt surowy.

– Ale to prawda! Chciałem pływać od małego chłopaka, jednak dopiero po ukończeniu uczelni doszło do mnie, że musiałbym być niewolnikiem, gdybym się zgodził pływać na kontenerowcach, masowcach czy tankowcach. Ja tak nie chcę! Zapamiętałem, że pływanie to romantyka.

– Wojtek, co ty mówisz?! Przecież pływających w Gdyni zawsze była masa. Wielu ojców moich znajomych pływało i dalej pływa, żyją dostatnio, więc o co ci chodzi?

– Postanowiłem, że ja na takich warunkach jak oni nie chcę pływać. To prawda, że zacząłem jak oni, przez dwa lata próbowałem, ale… zwolnij mnie dzisiaj z dalszego wyjaśniania tego problemu. Jedno mogę ci powiedzieć, że na razie zrobiłem kilka kroków w kierunku własnego modelu pracy i myślę o dalszych. Mam w planie odbywać tylko jeden rejs w roku, a nie dwa jak obecnie, a w pozostałym czasie chcę więcej udzielać się jako youtuber.

– No tak. Ja wyrosłam w innym etosie. Skażona jestem zawodem lekarskim rodziców. Codzienną pracą. Wydaje mi się, że inaczej nie można.

– No właśnie. Ładnie to ujęłaś, etos pracy. U mnie w domu, jak wiesz, panowała pod tym względem wolność… – zaśmiał się, bo zobaczył, że oczy Krysi rozweseliły się trochę. – To nie była ta moja WOLNOŚĆ związana z pływaniem, ale teraz mnie naprowadziłaś na to, że one mają ze sobą dużo wspólnego. Że też ja nigdy o tym nie pomyślałem!

– Teraz to się chyba ze mnie nabijasz…

– Krysiu! Prawdę powiedziałem! Widzisz teraz?! Nie dorosłem do ciebie.

– Daj już spokój, bo myślałam, że musimy poważnie porozmawiać, a tymczasem ja się śmieję, bo ty… – próbowała coś powiedzieć, ale nie dokończyła, tylko zrobiła dłońmi młynek.

– Obracam twoje słowa w żart? – spytał Wojtek, zaglądając narzeczonej w oczy. – To wyszło w sposób niezamierzony, ale akurat mnie się podoba. Tak już dawno powinniśmy rozmawiać.

– Czyli więcej sobie żartować z własnych słów?

– Oczywiście nie… chociaż żarty, tak w ogóle to fajna rzecz. Nie uważasz?

– Miało być poważnie, zasadniczo, a ja się już pogubiłam, o co mi szło.

Krysia wzruszyła ramionami i niepewnie się uśmiechnęła.

– Wiesz co? Myślę sobie, że powiedziałem ci przez przypadek wszystko to, co powinienem już dawno powiedzieć, i teraz mam pewną propozycję.

– Tak, słucham?

– Zgódź się z moimi słowami, z moim podejściem, propozycją, czy jak to chcesz jeszcze nazwać. Oddaję ci wolność, ale zostańmy przyjaciółmi. Nie boczmy się na siebie. Co ty na to?

Krysię zamurowało. Wpatrywali się w siebie, milcząc. Przełknęła ślinę i oblizała lekko językiem wargi. Wojtek był zadowolony z tej dziwnej, nie przez niego sprowokowanej rozmowy, którą jednak w pewnym momencie pokierował w pożądanym przez siebie kierunku. Krysia była prostolinijną kobietą, chciała mu powiedzieć o czymś szczerze, wziąć na siebie winę, choć musiała czuć do niego żal za ostatnie lata. On nie chciał o tym wiedzieć. Zrobiło jej się przykro, że pomimo kilku prób nie zgodził się nawet jej wysłuchać. Przecież to by im ulżyło! Nabrała powietrza.

– Ale przecież to ja… – zaczęła, jednak Wojtek nie pozwolił jej skończyć. Przysiadł się obok niej i położył dłoń na jej usta. Ich oczy wciąż wpatrywały się w siebie. Wojtek pocałował ją w czoło.

– Jednak… – spróbowała raz jeszcze coś powiedzieć.

Wojtek pokręcił głową.

– Dziękuję ci za piękne lata, niech ci się cudownie ułoży – rzekł i ucałował ją w dłoń. Smutne oczy Krysi zaszkliły się.

– Jednak chcę ci powiedzieć, że to, co wydarzyło się na imprezie sylwestrowej… – próbowała znowu dojść do głosu.

Wojtek ponownie położył jej dłoń na ustach. Nie broniła się. Skinęła głową, że już nie będzie.

– Nie kasuj mojego numeru telefonu, ja twojego również nie skasuję – rzekł Wojtek. Krysia skinęła kolejny raz głową. – Proszę cię jeszcze tylko o jedno. Oglądaj moje kanały na YouTubie, żebyś wiedziała, co się ze mną dzieje. Maila też nie zmienię. Do widzenia, Krysiu.

Raz jeszcze nachylił się do jej dłoni i ucałował.

Ruszył w kierunku wyjścia. Włożył kurtkę i szal.

– A pierścionek? Poczekaj! – zawołała.

– Potraktuj to jako pamiątkę miłych lat. – Zatrzymał się przed drzwiami i spojrzał w jej kierunku. – Proszę cię. Nie musisz go nosić, ale zostaw w swoich pamiątkach. Chcę tego.

Podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję, wtuliła się w niego mocno. Nie chciał przedłużać pożegnania, więc pocałował ją w czoło. Poczuł, że jej dłonie po chwili obsunęły się w dół. W oczach miała łzy. Odwrócił się i otworzył drzwi, a po chwili cicho je zamknął. Nie czekał na windę. Schodził wolno schodami z piątego piętra.

Kiedy wyszedł przed blok, rozejrzał się wokół. Nie miał ochoty na jazdę autobusem. Skierował się więc w stronę alei Zwycięstwa. Kiedy odszedł kilkadziesiąt kroków, spojrzał w górę. Stała w oknie. Podniósł rękę i nie czekając na jej odzew, ruszył w stronę centrum Gdyni.

Doczekałem się! Zostałem sam! – wrzasnął bezgłośnie. Jaki ja jestem głupi, a do tego samolub! Zacisnął pięści w kieszeniach. Rozejrzał się przed pasami i przeszedł na drugą stronę ulicy. Przecież to wszystko moja wina. Tyle że ja naprawdę kocham WOLNOŚĆ! Kopnął jakiś patyk leżący na chodniku. Człowieku, ale masz już trzydzieści pięć lat. Czy tak ma wyglądać twoje życie? Szedł, wpatrując się w światła kolejki podmiejskiej zmierzającej w kierunku Gdyni Głównej Osobowej. Chodnik przed nim był pusty. Wzdrygnął się od chłodu. Wiatr podmuchuje, że hej! To nie jest pogoda na spacer. Wyciągnął wełnianą czapeczkę z kieszeni kurtki i wcisnął ją na głowę. A Krysia…? Może ten mężczyzna to lekarz? Będą przynajmniej mieli wspólne tematy. Nie lubiła żagli… Mój Boże. Dlaczego? Przecież jest stąd! Ale czy wszyscy stąd muszą lubić żagle? Pięknie za to pływa i nie boi się wody. Zazdrościł jej nienagannego stylu, bo sam pływał dobrze tylko crawlem. Szkoda, że nigdy mi nie powiedziała, czy moja muzyka jej się podoba. Lubi muzykę celtycką, więc może moją też trochę lubi? Może kiedyś mi o tym napisze?

Wróciwszy do domu, bez namysłu wyciągnął z barku butelkę szkockiej whisky The Macallan, przeznaczonej na specjalne okazje. Nie miał się z czego cieszyć, ale uznał, że jest dzisiaj specjalna okazja. Rzuciła go narzeczona, chociaż stanęło na tym, że to on odchodzi. Było mu smutno i głupio. No i masz za swoje, Grzegorzu Dyndało.

Podniósł szklaneczkę.

*

Od następnego dnia po wieczorze spędzonym u Krysi Wojtek rzucił się w wir nagrywania audycji żeglarskich na YouTubie oraz komponowania utworów. Szukał czegoś, co pozwoli mu zapomnieć o trudnej rozmowie oraz pustce i ciszy, jakie po niej nastąpiły. Został zupełnie sam, co mu się nigdy nie zdarzało. Praca nad filmami i komponowanie pochłaniały go z dnia na dzień coraz bardziej, ale wieczorami, gdy jego wzrok przypadkiem zatrzymywał się na fotografii Krysi, robiło mu się nijako na duszy.

Tematem nowego cyklu audycji żeglarskich stał się rejs do Kapsztadu. W jego trakcie nakręcił wiele filmów, a jeszcze więcej zrobił zdjęć, miał więc sporo ciekawego materiału. Do połowy maja zrealizował dziesięć programów, tyle ile było odcinków rejsu wzdłuż wybrzeży Afryki. Po pierwszym z nich dostał wiele komentarzy, głównie od osób cieszących się nowym programem, ale wytykających mu milczenie w ostatnich pięciu miesiącach. Zauważył, że podobnie zaczęło dziać się wkrótce, kiedy umieścił na kanale muzycznym pierwszy utwór z serii „Africa”. Odbiorcom spodobała się jego nowa muzyka, a liczba słuchających jego utwory szybko rosła. Radowało go to, ale też skłania do myślenia. Gdybym tak mógł zajmować się tym jeszcze podczas rejsów?

Na trasę kolejnego rejsu namówił go Bartek, stary przyjaciel z jego Gochów, też żeglarz, analityk mediów społecznościowych, a jednocześnie właściciel wziętego portalu muzycznego. Po dłuższych etapach przelotowych do Gibraltaru potem miała ich czekać włóczęga po Morzu Śródziemnym.

– Nie możesz wciąż zdobywać jakichś mount everestów morskich czy oceanicznych – przekonywał go Bartek. – Należy ci się trochę odpoczynku, poleniuchowania. Złożymy się na ten rejs – wyjaśniał, na co Wojtek zrobił wielkie oczy. – Mam pomysł, żeby z własnych pieniędzy wydać jak najmniej, i myślę, że tobie też to się uda.

– Ale jak?! Przecież to będzie znacznie ponad sto tysięcy złotych!

– Gdybyś płynął sam. Podziel to przynajmniej na dwa!

– Bartek, ale to jest dalej sporo.

– Damy radę. Załatw tylko taką umowę, że będziemy wpłacać należności w miesięcznych ratach, a nie jednorazowo całość przed wypłynięciem.

– To jest prawie niemożliwe, bo o czymś takim wielu już kiedyś myślało.

Udało się jednak. Znaleźli kilku sponsorów, przygotowali z ich udziałem biznesplan i przekonali do niego kierownictwo Jacht Klubu. Oczywiście, teraz pozostał problem, skąd wziąć miesięcznie kwotę bliską dwudziestu tysiącom złotych, bo tyle musieli pokryć z własnych kieszeni, po odliczeniu podobnej kwoty uzyskanej na miesięczne raty od sponsorów. W ich cenie znalazło się stworzenie przez Wojtka kilku filmów edukacyjnych.

– Pomogę ci – uspokoił go Bartek.

Początkowy sceptycyzm przerodził się u Wojtka w umiarkowany entuzjazm. Narzekał tylko, że podczas rejsu trzeba będzie pracować nad programami czy filmami, a on do tej pory nigdy tego nie robił. Spotkali się kolejny raz na dogadywaniu szczegółów.

– Wojtek! Zaplanuj rejs elastycznie. Pływamy tylko w dni z gwarantowaną pogodą. Powyżej trójki i w deszczach nie pływamy, no chyba, że coś nas przydybie na morzu.

– Ale jak to tak? Rejs spacerowy?

– Człowieku, zaczynamy rozmowę od początku?

– No nie, ale…

– Damy radę. Ja mam zamiar na tym rejsie zarobić jeszcze na wyjazd na narty zimą.

– A kiedy będziesz pracować?!

– Przecież ty też jesteś freelancerem, więc o co ci chodzi?

– Ech, czasami sam zapominam.

– Myśl więc o tym, że dajesz ludziom dużo dobra, i to się liczy. Ja wezmę dwa silne i dobre komputery, prawie jak wojskowe. Jeden z nich dostaniesz na miesiąc przed rejsem, żebyś się z nim oswoił i wgrał na niego programy, jakie chcesz.

– O! To byłoby doskonale!

– No widzisz? Aha! My z Antoniną wsiadamy dopiero w Lizbonie.

– Ale jak to tak?

– W lipcu muszę być na targach mediów społecznościowych w Hiszpanii, a potem obiecałem jej wycieczkę, a właściwie pielgrzymki do Santiago de Compostela i Fatimy. Przecież wiesz…

– Wiem… – odparł Wojtek i pokiwał głową.

Wiedział doskonale, że u Antoniny stwierdzono osiem lat temu niepłodność, a po pielgrzymce na Jasną Górę zaszła w ciążę i teraz radują się cudownym malcem.

– Czaruś uwielbia dziadków i cieszy się na myśl o wakacjach na ich letnisku – wyjaśnił Bartek. – Ma tam kolegę w swoim wieku, sześciolatka, ale tak naprawdę chodzi o coś innego.

– Nie rozumiem?

– Czaruś zdradził mi w męskiej rozmowie, że się zakochał.

– Sześcioletni brzdąc?! No, nie żartuj!

– Nie liczy się wiek, nie liczy się płeć, gdy w grę wchodzi uczucie! – zaśmiał się Bartek.

– Wiesz, że taki nowoczesny to ja nie jestem.

Wojtek zrobił dziwną minę, czym wzbudził jeszcze większą wesołość Bartka.

– Zakochał się w siostrze tego kolegi, tamto to był dowcip. – Bartek nie przestawał się śmiać.

– Bo już myślałem… Tyle nowego się dzieje, że nie nadążam.

– Daj spokój. A jak u was?

– To znaczy u kogo?

– Jak to u kogo? U ciebie i Kryśki.

– Niestety, nie jesteśmy już razem – rzucił markotnie Wojtek.

– Nie pochwaliłeś się.

– Bo to nie jest powód do chwalenia.

– A co się stało?

– Niezgodność charakterów, a dokładniej różnice w podejściu do zasad egzystencjalnych, pracy, domu i takie tam… – Wzruszył ramionami Wojtek.

– To niedobrze. – Bartek pokręcił głową. – I co masz zamiar zrobić?

– Z Kryśką?

– Nie, z sobą.

– Ale co z sobą?

– A co ty tak pytaniem na pytanie?

– A ty nie podobnie?

– Wojtek, bez jaj. Teraz pytam poważnie. Masz jakąś kobietę?

– W tej chwili nie.

– Długo już tak?

– Od końca lutego… Ale czego ty się mnie czepiasz!

– Ja tylko się o ciebie martwię. To nie jest raczej zdrowe dla faceta w twoim wieku, mogą ci spuchnąć… – przerwał, widząc irytację w oczach Wojtka – …a poza tym to mało do ciebie podobne – dokończył, potrząsając głową.

– Dlaczego ja ci w ogóle odpowiadam na takie głupie pytania?

– Bo jesteśmy przyjaciółmi i zawsze opowiadaliśmy sobie największe sekrety i największe pierdoły. Częstowaliśmy się jeszcze głupszymi pytaniami. Tak było, czy nie?

– No tak.

– Dobra, dzisiaj ci odpuszczę, ale następnym razem już nie.

– Łaskawca.

– A żebyś wiedział.

Wojtek miał pewien kłopot ze skompletowaniem załogi, bo założył, że potrzebuje na trasie do Lizbony pięciu lub sześciu ludzi, którzy popłyną tylko w jedną stronę, a w Lizbonie zejdą na brzeg. I to był jego największy problem, gdyż początkowo chętnych na rejs tylko w jedną stronę trudno było znaleźć. Po Wielkanocy zrobił się pewien ruch i znalazł jednak pięciu chętnych, w tym trzech z patentem sternika jachtowego, co w pełni odpowiadało jego potrzebom. Wszyscy byli studentami Uniwersytetu Morskiego, dzięki czemu miał prawie pewność, że z rzemiosłem żeglarskim jest u nich w porządku. Dobrze byłoby znaleźć jeszcze jednego, myślał, bo wówczas byłyby trzy pełne wachty, licząc, że on sam będzie jako kompletna wachta. Mieli z Bartkiem pomysł, żeby jeszcze ktoś do nich dołączył, chociaż konkretów na razie brakowało. W połowie maja jeden z załogantów się wykruszył, ale za to dwaj zarekomendowali swoje znajome z patentami żeglarza jachtowego. Spotkał się z całą grupą zwyczajowo w tawernie Erin, żeby przy desce z serem i kiełbaskami oraz szklanicach z grzańcem poznać się i porozmawiać o rejsie. Tam się zorientował, że obie dziewczyny, nowe załogantki, są partnerkami dwóch chłopaków. Całej grupie podobał się przebieg rejsu, nie mieli żadnych dodatkowych oczekiwań, co go jeszcze bardziej ucieszyło, kiedy zaś doszli do dyskusji o szczegółach współfinansowania, ani przez moment nie widział, by się zawahali. Od następnego dnia wszyscy prawie codziennie pojawiali się w marinie. Wypłynęli kilka razy zgrać się na zatokę, raz nawet podczas deszczowej „trójki” i wszystko wyglądało obiecująco. Uspokoił się.

Teraz już zostały mu na głowie tylko pewne zapasy żywności i napoje. Jeszcze kilkanaście lat temu inaczej to wyglądało, a z opowieści starszych żeglarzy wynikało, że czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu na jacht w momencie wypłynięcia ładowano wszystkiego tyle, żeby starczyło na cały rejs. Dzięki Bogu pozmieniało się.

Coś go podkusiło, żeby sprawdzić, czy nie ma przypadkiem jakichś brudów, paprochów za sprzętem. Wsunął mu się tam w poprzednim rejsie ulubiony automatyczny ołówek. Poodkręcał więc wszystkie urządzenia, porozłączał kabelki, wyczyścił wszelkie zakamarki, a potem poskręcał i przetestował. Ołówka nie znalazł, ale było czysto. Wszystko grało, no bo jakże mogłoby być inaczej. Uśmiechnął się zadowolony z siebie. Na jego pracę natknęli się załoganci, którzy koniecznie, szczególnie dziewczyny, chcieli mu pomóc w wycieraniu „kurzu”.

– To jest odpowiedzialna praca i zawsze wykonuję ją sam – podziękował za dobre chęci.

Kiedy wyszedł na pokład, dojrzał, że na dziobie, na dużym ręczniku frotté leży na wznak jedna z dziewczyn. Zawsze go złościło takie traktowanie jachtu, ale tym razem odpuścił, bo jego uwagę przykuły jej długie nogi, barwa szortów i kolor rozpuszczonych włosów. Coś mu ten widok przypomniał.

– O kurczę! – powiedział niezbyt głośno. Dziewczyna musiała mieć dobry słuch, bo z wrażenia usiadła i spoglądała na niego. Pokręcił głową z dezaprobatą i zszedł na keję. – Zaraz, zaraz…

Podrapał się po głowie i spojrzał w kierunku knajpki Mingi, to ją kilka miesięcy temu wskazał pewnej Joannie, która też miała długie nogi jak ta dziewczyna, przed chwilą przydybana podczas opalania na pokładzie, szorty w podobnym kolorze i rozpuszczone włosy.

Oba zdarzenia łączyła jeszcze jedna sprawa. Opalały się w miejscach nieodpowiednich.

Joanna. Umówiliśmy się na Dzień Morza, na dwunastą, uśmiechnął się do siebie. Że też o tym zapomniałem.

Przymknął oczy, żeby przypomnieć sobie jej twarz. W tej samej chwili poczuł gęsią skórkę nie tylko na przedramionach, ale też na plecach. W czasie rejsu do Kapsztadu kilka razy stawała mu przed oczami, ale za każdym razem odganiał myśli i przywoływał twarz Krysi. Odkąd z nią zerwał, wszystkie twarze kobiet, dziewczyn, źle mu się kojarzyły, chociaż zdjęcia Krystyny, nie wiedzieć czemu, z biurka nie zdjął. Teraz jednak czuł, że się śmieje jak głupi do sera. Spojrzał za siebie. Dziewczyna wciąż siedziała i patrzyła na niego. Wojtek wzruszył ramionami i machnął ręką. Położyła się. Odebrała to jako znak, że się zgadza! No nie! Co za dziunia?!

Pokręcił głową i ruszył przed siebie. Nogi niosły go w kierunku Mingi. Kiedy wyszedł na skwer Kościuszki, zatrzymał się. Spoglądał na fontannę z kielichami, na siedzących wokół ludzi i na kwiaty na klombach. Pasowałaby tutaj Joanna, uśmiechnął się. Usiadł na jedynej wolnej ławce w pobliżu.

Jakaś mała dziewczynka, śmiejąc się w głos, biegała po murku okalającym fontannę. A dlaczego jej kielichy nie są zielone?! Musieli to zmienić, ale zupełnie nie zauważyłem, kiedy to się stało. Rozejrzał się wokół. Dawno tutaj nie siedziałem, pomyślał. Popatrzył na boki. Teraz dziewczynka stała przy jednej z ławek, a starsza pani, pewnie babcia, wkładała jej do buzi kawałek po kawałku jakieś jedzonko. Jak ładnie. No tak, bo dziecko biega, łapie rączkami za to, za owo. Babcia pilnuje. Uśmiechnął się. Pani uznała, że to uśmiech dla niej i odpowiedziała tym samym. Skłonił głowę. Pani uczyniła podobnie. Ale miło! Może ja też przyjdę tutaj kiedyś ze swoją wnuczką? Ty głupcze, najpierw trzeba by mieć dziecko! Przymknął oczy. Nie wiedzieć czemu, w oczach stanęła mu Joanna. Znowu, jak kilka minut wcześniej, poczuł gęsią skórkę.

Rozdział 4

Wojtek pokonywał ostatnie sto metrów do Mingi z uśmiechem na twarzy. Nie potrafił wytłumaczyć sobie, po co tam idzie, chociaż od kilku dni miał przed oczami Joannę, z którą po krótkiej rozmowie w marinie we wrześniu ubiegłego roku umówił się na dzisiaj w tej knajpce.

– Gdybym komukolwiek powiedział, że umówiłem się dziewięć miesięcy temu, to chyba każdy popukałby się w czoło – odezwał się półgłosem i rozejrzał wokół, ale na szczęście nikt ze spacerujących nie zwrócił na jego słowa uwagi. Sam popukał się zatem lekko w czoło. To jest całkiem irracjonalne, ale skoro już idę, to nie będę wracał, pomyślał i wzruszył ramionami. Na jego twarzy wciąż malował się uśmiech.

Jeszcze wczoraj przed wieczorem zadzwonił do Kaśki, która była menedżerką sali w tej knajpce, i na wszelki wypadek, pamiętając, że następnego dnia jest Święto Morza, zamówił stolik.

– A gdzie chcecie siedzieć? – spytała.

– Dlaczego pytasz mnie w liczbie mnogiej?

– A co, będziesz sam, bez Kryśki?

– Rozstaliśmy się z Krysią. To dłużej nie miało sensu. Bez żagli nie ma dla mnie życia, a ona ich nie lubiła, wręcz była o nie zazdrosna, a do tego chciała mnie zawłaszczyć na sto procent. Trudno jej było zrozumieć, że ja kocham przede wszystkim WOLNOŚĆ. Rozstaliśmy się w lutym… To jak, będzie stolik? – zmienił temat.

– Ale… ja nic o tym nie wiedziałam… przepraszam… – wyjąkała. – Stolik wewnątrz, jak zwykle?

– Kasiu… Tym razem na pokładzie. W pełnym słońcu – spróbował się roześmiać.

– Nie rozumiem cię… A z kim będziesz?

– Jeśli… to z Joanną – znowu próbował przykryć śmiechem swoje dziwne słowa.

– Wydawało mi się, że nie chcesz rozmawiać o Kryśce, a sam z kolei mówisz o jakiejś Joannie.

– Nie przejmuj się, ja siebie też nie za bardzo rozumiem. Potrzebuję słońca i powietrza, bo parę miesięcy bez żagli dało mi w kość. Wkrótce wypływam na pół roku. Nie pojawił się u was czasem jeszcze ktoś chętny na mój rejs? – zmienił temat.

– Były dwie osoby w marcu, ale rejs w jedną stronę ich nie interesował.

– No tak, pamiętam… skleroza.

– Aha! W ubiegłym tygodniu pytała jeszcze o ten rejs jakaś dziewczyna, ale dałam jej telefon do bosmanatu, bo nie mogła się zdecydować. To mówisz, że się z kimś spotykasz, chociaż zaraz znowu znikniesz na długo? Ciekawe… żeby nie powiedzieć, dziwne.

– Fajnie się z tobą rozmawia, ale może dokończymy jutro, okej? Będę w samo południe. To znaczy kilka minut wcześniej.

– Ale ma być cały stolik, tak?

– Tak, bo może…

– Rozumiem…

– To do jutra, Kaśka.

– Do jutra. Pa.

Wyszedł spod drzew ocienionej alei wprost na słońce i gmach Riwiery. Zawsze mu się podobał. Wiedział, że po ostatniej wojnie przejęła go Marynarka Wojenna i teraz mieści się w nim jej klub. Kompleks został wybudowany, zanim Gdynia uzyskała prawa miejskie, a od 1925 roku mieścił się w nim hotel. Nałożył okulary przeciwsłoneczne i poprawił na głowie kolorowy daszek, który miał na sobie dziewięć miesięcy temu, kiedy rozmawiał w marinie z Joanną. Włożył nawet tę samą koszulkę co wtedy, żeby mogła go łatwiej rozpoznać.

– Ależ ja jestem pokręcony – rzucił półgłosem i uśmiechnął się do własnych myśli.

Wkroczył na taras Mingi i ruszył wzdłuż drewnianej balustrady, przy której stały stoliki z widokiem na plażę. Na ostatnim zauważył tabliczkę: Zarezerwowane. Zerknął przez szybę do wnętrza lokalu. Dojrzał Kaśkę, podniósł dłoń. Machnęła do niego, żeby usiadł. Po chwili pojawiła się z wodą i szklaneczkami. Przywitali się.

– Cześć. Jesteś sam?

– Jeszcze sam… na razie – odparł i mrugnął.

– Podać ci jeszcze coś czy poczekasz?

– Może nic więcej nie będzie potrzeba… – Wzruszył ramionami. – Jakby co, to znam drogę. Usiądź na chwilę, jeśli możesz – poprosił. Przysiadła chętnie, jakby czekała na zaproszenie. – Kiedy we wrześniu ubiegłego roku wypływałem w rejs, potknąłem się o nogi dziewczyny, która opalała się w marinie… Wyłożyłem się jak długi, aż poturlał mi się ten daszek… – Dotknął go palcem i uśmiechnął się.

– To była… ta Joanna?

– Jej bardzo długie nogi. Żeby opalać się w marinie na leżaku! – Rozłożył ręce i pokręcił głową. – Zakląłem, bo pędziłem do bosmanatu po mapę rejsu.

– Czasem potrafisz – zachichotała Kaśka. – A ona co?

– Wstała, podniosła mój daszek, przeprosiła mnie i zaczęła ze mnie ściągać źdźbła trawy. – Wojciech przymknął oczy.

– Ej, ty masz gęsią skórkę! – Kaśka zrobiła wielkie oczy i pacnęła go w przedramię.

– No widzisz? Wtedy też tak miałem. Ma coś w dotyku, uśmiechu, w ogóle… Zaczęliśmy rozmawiać o żaglach, morzu… Ona poprzedniego dnia przypłynęła do Gdyni z rejsu estońskim jachtem. Powiedziała mi, że mogłaby rozmawiać ze mną bez końca, a pływanie to jej pasja.

– I co, poszliście na kawę?

– Przecież wtedy wychodziłem w rejs! Płynąłem jako kapitan! Załoga w komplecie na burcie, a do tego już dwie godziny po planowym terminie wyjścia.

– Wymieniliście się telefonami, pisaliście do siebie…? – Zaciekawiona opowieścią Kaśka zajrzała Wojtkowi w oczy.

– Nie było czasu na nic! Po chwili w ramach przeprosin zaproponowała kawę, ale ja, zupełnie bezwiednie, powiedziałem, że może dopiero wiosną… jakoś tak. Ona spytała, kiedy może mi znowu podłożyć nogi i dokończyć rozmowę – wyrzucił z siebie i zmarszczył czoło. Kaśka przymrużyła oczy.

– No i…? – spytała po chwili.

– To była lekka, naturalna, choć irracjonalna rozmowa, nie chciało mi się jej przerywać, dawno z nikim nie rozmawiało mi się tak dobrze. W każdym razie nie pamiętam. Rozumiesz…?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki