Jutro zaczyna się dziś - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook + książka

Jutro zaczyna się dziś ebook i audiobook

Roma J. Fiszer

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Słowa i czyny ranią, lecz zawsze można zawrócić ku prawdziwej miłości…

Ksawery przestaje widzieć dokoła siebie cokolwiek poza pracą. Nie widzi nawet tego, że jego żona Sonia, rozgoryczona lekceważeniem jej tęsknot i marzeń, wikła się w niebezpieczną grę. Kiedy spróbuje o Sonię zawalczyć, jest już za późno. Wkrótce otrzymuje od niej list, zawierający wyrok na ich związek…

Mężczyzna, odbudowując relacje z córką, Pauliną, przypadkiem odkrywa w niej talent, o jakim oboje rodzice nie mieli pojęcia. Ten fakt, a także przeżyty z córką „kaszubski Armagedon”, dadzą mu nadzieję, że lepsze jutro może zacząć się jeszcze dziś. Wystarczy wyjść mu naprzeciw…

Bolesny cierń można wyciągnąć także z serca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 33 min

Lektor: Kinga Suchan

Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

Drzwi wejściowe do domu trzasnęły z taką siłą, aż zadzwoniły szyby we wszystkich oknach. Po chwili uderzyły drzwi od samochodu, zagrał silnik i rozległ się pisk opon. Ksawery głęboko westchnął, podniósł oczy i cicho zaklął. Wrócił do domu trochę wcześniej, sądząc, że spędzi miły wieczór z żoną i córką, ale Sonia, kapłanka jego domowego ogniska, wykorzystała ten fakt jako okazję do podręczenia go tematem powrotu do śpiewania. Jak dziecko! Nie chce zrozumieć, że dorosłe życie to nie żadne śpiewanie, a po prostu… życie. Mimo lekkiego zdenerwowania uśmiechnął się do własnych myśli.

– Mógłbym definiować, co oznaczają niektóre słowa czy zwroty. Życie… to po prostu… życie – powiedział cicho i ponownie się uśmiechnął.

Na sofę stojącą przy oknie wskoczyła ze zręcznością kotki jego córka Paulina, która nie wiadomo kiedy zbiegła z góry i jak to miała w zwyczaju, natychmiast podwinęła nogi pod siebie. Z prowokującym uśmieszkiem spoglądała na ojca.

– Ktoś wyszedł? – spytała słodziutko.

– Mama… – odparł Ksawery i wzruszył ramionami.

– Mówicie, że ja się zachowuję jak dziecko, a wy też nie jesteście lepsi. O co tym razem wam poszło?! – podniosła głos, ale wciąż z uśmiechem. Ksawery postarał się utrzymać w narzuconej przez nią konwencji i rozejrzał się wokół. – Wiem, że jesteś sam, ale tak się mówi – dodała, komentując jego ruch głową.

– Mnie o nic nie poszło… ale mama wróciła ze swoją starą śpiewką, że chce wrócić na scenę.

– No i w czym, tato, masz problem?

– Córcia… to było tyle lat temu… Byliśmy dziećmi…

– No, bez przesady – weszła ojcu w słowo. – Kiedy ja się urodziłam, ty miałeś dwadzieścia siedem lat, a mama dwadzieścia dwa. Przecież tyle razy mi opowiadała.

– To taki skrót myślowy z tymi dziećmi. Był czas, że bawiliśmy się w muzykę, ale potem przyszło poważne życie. Mamy już czterdziestkę na karku.

– Kto ma, ten ma. Mamie jeszcze sporo do niej brakuje… – Paulina przeciągnęła się jak kotka. – A czy grając i śpiewając, nie można poważnie żyć? – wyrzuciła z siebie po chwili i spojrzała na ojca, marszcząc brwi. Zapadła cisza.

– Pewnie znalazłbym wśród znanych muzyków czy artystów estradowych jakieś przykłady udanego życia, ale my wtedy nie zarabialiśmy kroci, w skarpecie też nic nie było, więc zdecydowałem, że trzeba się wziąć do poważnej pracy.

– No właśnie… mama mówiła, że zadecydowałeś wówczas sam.

– Czasami ktoś musi podjąć trudną decyzję. Gdybym tego nie zrobił, to dzisiaj nie mielibyśmy domu, dwóch samochodów, nie moglibyśmy co roku wybierać się gdzieś za granicę.

– A czy ludzie, którzy tego wszystkiego nie mają, są mniej szczęśliwi…? – Paulina zmierzyła ojca poważnym wzrokiem; ten zmieszał się nieco.

– Gdy pojawiłaś się na horyzoncie – rzekł po chwili Ksawery – mieszkaliśmy u moich rodziców. Ja byłem rok po studiach, mama akurat skończyła licencjat. Nie mogłem wciąż liczyć na to, że rodzice będą nas utrzymywać. Trzeba było szybko wziąć ślub – pokiwał głową – który planowaliśmy dopiero za jakiś czas.

– To wyście zrobili to… przed ślubem? – Paulina uśmiechnęła się szeroko.

– Tego mama ci nie mówiła?

– Może i mówiła… ale jakoś mi umknęło. Znaczy, chcieliście zdążyć ze ślubem, zanim będzie widać, tak? – Paulina wykonała zaokrąglony ruch ręką nad brzuchem.

– No wiesz… lepiej, jak ludzie wszystkiego nie widzą, nie wiedzą, chociaż przecież nie są głupi – odparł Ksawery. – W tym czasie mama akurat niezbyt dobrze się czuła, miała apetyt i… wręcz odwrotnie. Ciotki, bywając u moich rodziców często, bo wspomagały ich w organizacji ślubu, oczywiście to wychwyciły, no i w rodzinie i tak zaczęło się gadanie.

– Lubię te nasze cioteczki… – Paulina przewróciła oczami.

– Na ogół są fajne, ale wówczas, te ich komentarze…!

– To trzeba było wcześniej uważać! – zachichotała Paulina.

– Heej, a co to znaczy, według ciebie, uważać?

– Tato… przecież trzynastolatki już wszystko wiedzą, co i jak!

– Jak wszystko…?! – Ksawery poderwał się z fotela.

– Przecież mamy w szkole biologię, lekcje wychowawcze i różne inne zajęcia, ponadto gadam z koleżankami, mamą, czytam dużo, bo zostało po niej dużo książek na temat ciąży, no i telewizja. Po prostu wszystko wiem!

– Ale z tym błyszczykiem na ustach… to chyba przesadzasz? – Ksawery zmienił temat i wskazał palcem na wargi córki.

– Oj tam… to tylko dla treningu. Do szkoły przecież nie chodzę wymalowana.

– Tego by jeszcze brakowało!

– A inne dziewczyny tak przychodzą! Nie tylko błyszczyk, ale już nawet prawdziwe pomadki!

– I co nauczyciele na to?!

– To zależy… Babka od polaka albo biologiczka żartują z tego, bo mają córki w takim wieku jak my, ale matematyczka, a jeszcze lepiej historyczka potrafią nawet wpisać do dzienniczka uwagę.

– I tak powinno być! Rodzice muszą pilnować dzieci.

– No, bez przesady… Na ogół wszystkie wychodzimy z domu bez malunku, więc rodzice nic do tego nie mają.

– A kto im kupuje te świństwa? Nie można sprawdzić plecaka?

– Jakie świństwa?! Sprawdzanie plecaka?! Chyba cię, tato, poniosło. Przecież jakieś zaufanie, prywatność powinny być.

– Jeśli ktoś nie potrafi uszanować próśb czy nakazów rodziców, regulaminu szkoły…

– A wam sprawdzano plecaki? – przerwała mu.

– Teraz, córcia, ty przeginasz… – Ksawery zirytował się. – Mówimy o przypadkach, kiedy ktoś nie potrafi słuchać, co się do niego mówi.

– Każdy musi sam do tego dojść.

– Ale dla niektórych może lat świetlnych nie starczyć, nie mówiąc o szkolnych, żeby wszystko do nich dotarło!

– Ja mam na wszystko czas i do mnie chyba uwag nie ma, co? – Paulina wbiła w ojca wzrok.

– No… sądzę, że przynajmniej w tym zakresie nie ma.

– A w innym zakresie?! Jakim?! To nawet tego nie wiesz?!

– Córcia, słyszę czasami jakieś uwagi mamy o porządkach, przepierkach… Przecież wiesz, że ja od rana do nocy siedzę w pracy, myślę o biznesie, teraz jeszcze popołudniami komponuję dla kanałów dziecięcych, a potem jeżdżę od czasu do czasu do kolegi do Redy, żeby to nagrać…

– Praca i praca! I dlatego nie masz dla nas czasu!

– Przecież ja to wszystko robię dla was! Muszę zarobić na spłatę kredytów za dom, za samochody, żebyście miały na inne zachcianki… Wyjazdy co roku za granicę też kosztują! – wykrzyknął. Mierzyli się wzrokiem.

– Ale musimy to wszystko mieć, aż tyle wydawać?

– Dziecko! Ja spodnie kupuję raz na pół roku, a wy co chwila, a pewnie wystarczyłoby raz na kwartał. O koszulkach i bluzeczkach nie wspomnę.

– Wypominasz…? Sprawdzasz szafki?

– Nie! Sprawdzam co miesiąc wydruki z kart i tam jest wszystko zapisane! Nawet głupi by zauważył. Chciała mama samochód…

– Ale on przecież nie był nowy! – podniosła głos, wcinając mu się w słowo.

– A używane za darmo dają?!

– Aleś się nakręcił…

– A teraz jeszcze powrót na scenę… Czy wiesz, ile to może kosztować?!

– Głos ma ładny, więc wchodzi na scenę i śpiewa… O co ci chodzi?

– Barwę głosu ma ładną, tym kiedyś urzekła jury w Opolu podczas konkursu młodych talentów, no i oczywiście moja piosenka też była… niczego sobie… – Przewrócił oczami.

– No więc w czym problem? Jesteście samowystarczalni.

– Żeby dojść ponownie do tego, co było kiedyś, trzeba czasu. Próby, próby i jeszcze raz próby. A to tylko w kwestii głosu. A ruch sceniczny, a ponowne obycie z estradą, mikrofonem?

– Jak się to wszystko miało, to chyba będzie łatwiej.

– Córcia. Co się miało? To był ledwie początek, mamie po prostu się wtedy udało. Niektóre dziewczyny, kobiety lat na to potrzebują.

– Czyli po prostu mama ma to coś, czego inne nie mają.

– Wiele ma, ale brakuje jej podstaw! Rzuciła szkołę muzyczną, kiedy poszła do liceum. Nie chciała zostać pianistką.

– To źle?

– To akurat w jej przypadku było słuszne, ale mogła tylko zmienić profil albo dalej chodzić na fortepian, a zapisać się na dodatkowe lekcje solfeżu i szkolić głos, może by zwróciła na siebie uwagę. W szkole muzycznej organizowane są przecież występy, popisy…

– Ale swoim głosem zwróciła uwagę nauczycieli muzyki w gimnazjum i liceum, a potem śpiewała w zespole szkolnym, a wreszcie ty ją wyłowiłeś… – Paulina wyszczerzyła się.

– Tak, ale ja od początku stawiałem sprawę uczciwie, że jeśli do ukończenia studiów kariera naszego zespołu nie będzie taka… no wiesz – Ksawery pomógł sobie ręką – to trzeba będzie pomyśleć o czymś innym.

– Ale przecież mama odniosła sukces!

– I znowu wracamy do początku… Ciąża… i resztę już znasz. Trzeba było wówczas działać szybko. Sprzedałem wszystkie instrumenty i sprzęt nagłaśniający…

– To może nie trzeba było?!

– A ślub, a ty, a mieszkanie wynająć?! Nic z tej listy nie chciało poczekać. – Ksawery machnął ręką. – I tak miałem nieprawdopodobne szczęście. Akurat padł na Wybrzeżu producent toreb foliowych. Zareagowałem, tyle że starczyło jedynie na wykup dwóch maszyn i czynsz na pół roku, żeby można było je ustawić w jakimś pomieszczeniu.

– No, ale kiedy trochę podrosłam, mogliście wrócić do śpiewania…

– A ty gdzie byś się podziała, z kim byś była?! – Ksawery nerwowo podskoczył na fotelu. – Dziecko i matka muszą być razem. Bez zamartwiania się o to, co będzie jutro, bez stresów przed występami, bez niedogodności w podróżach. Zresztą ja nie mam natury wędrowca, nomady.

– O, nomada. Ale fajnie!

– Wcale nie tak fajnie… Masajowie, na przykład, kiedy stoją na jednej nodze, wyglądają ciekawie tylko w encyklopedii, na zdjęciach.

– Nomada, teraz Masaj. Masz ty, tato, wyobraźnię.

– Ponieważ ją mam, zdecydowałem, żeby wszystko sprzedać, z wyjątkiem mojej gitary, którą dostałem od rodziców po zdaniu matury. Alhambra… – przymknął oczy – …od samej nazwy dostaję dreszczy, a co dopiero gdy uderzę w struny. Musiała ich niemało kosztować. Wtedy nie przywiązywałem do tego wagi, ale teraz już wiem dokładnie… – Pokiwał głową. – Postanowiłem zapisać w pamięci miłe wspomnienia i wziąć się do porządnej pracy! – zakończył dobitnie.

– A tamto to nie była porządna praca?

– Powiem tak: zarabialiśmy uczciwie, bez przekrętów, nikt nam niczego nie darował, ale tego było za mało, żeby odłożyć na potem. Albo trzeba mieć pieniądze, albo układy. A ja ani jednego, ani drugiego wówczas nie miałem.

– Ale przecież w swoim biznesie szybko zrobiłeś pieniądze.

– Córcia, miałem szczęście. Wstrzeliłem się przypadkiem w niszę: czasową i lukę na rynku. Wykorzystałem to. Spójrz. Dzisiaj mamy spory zakładzik, od ponad roku robimy też opakowania papierowe, a inni wciąż się zastanawiają. Odchodzi się powoli od plastiku, więc trzeba być elastycznym, obserwować, reagować na czas.

– Czyli masz smykałkę do interesów. – Paulina uśmiechnęła się.

– Do takiego tak. Bo większość spraw zależy ode mnie. A na rynku muzycznym? Jak się nie ma układów, to o płycie, koncertach czy dużych trasach trzeba zapomnieć. A tylko tam są pieniądze! Samotny facet jeszcze jakoś da sobie radę, o ile nie przypłaci tego zdrowiem. Ale kobieta, młoda dziewczyna?

– Strasznie czarno to widzisz…

– Opowiedział mi to wszystko starszy pan, impresario jeszcze z Peerelu, który, nie wiedzieć czemu, lubił ze mną rozmawiać. Potem weryfikowałem to w swoim artystycznym życiu. On został sam, był chory… – Ksawery ostatnie słowa powiedział smutnym głosem.

– A mamie opowiadałeś o tym?

– A bo to raz? Uważała, że on przesadzał, że był nieudacznikiem, że tęsknił do młodości i takie tam. On sam przyznał się, że wiele spieprzył w życiu, ale właśnie doświadczenia życiowe dały mu podstawy, żeby tak mówić. Na nic nigdy nie miał czasu, a potem, kiedy wreszcie trochę zwolnił, był już za stary, nikt go nie chciał. Mieszkał sam, w jednym pokoiku… ech.

– Zdołowałeś mnie. Mama czasem mówi, że ty wszystko widzisz w czarnych barwach.

– Tak, oczywiście! Zawsze mi to wypomina. Dzisiaj też na tym skończyła się nasza rozmowa. Uważam… i nie zmienię zdania, że albo śpiewanie, albo życie… To znaczy takie życie, o jakim ja myślę, życie rodzinne.

– Ale jesteście przecież parą! Mama mogłaby…

– Dlatego ktoś musi być rozsądniejszy… – Ksawery wszedł córce bezceremonialnie w słowo. – No dobrze… Powiedz, dokąd mama mogła pojechać? – Ksawery wpatrzył się w córkę.

Jej oczy rozbłysły.

– Chcesz jej szukać?

– Mam, dziecko, wolne i nie chcę, żeby popełniła jakiś błąd.

– Jaki błąd?!

– Ech… To długa historia i pewnie znowu byś nie uwierzyła.

– A czy powiedziałam, że nie wierzę w to, o czym opowiadałeś?

– A uwierzyłaś?!

– W większość spraw tak, ale…

– To dobrze – uśmiechnął się Ksawery. – To masz w takim razie po mnie.

– Jesteś łobuz, tato.

– O! Słowa mamy!

– A jak?! – zachichotała Paulina.

– Posłuchaj, gdzie mama lubi wyskoczyć, kiedy ma doła, albo chce na przykład odreagować po głupiej rozmowie ze mną? – Ksawery mrugnął.

– Nic wyszukanego. – Potrząsnęła głową córka. – Pewnie siedzi w galerii handlowej Klif, bo tam nie docierają jej głupawe koleżanki.

– Co?! Które?

– Chyba nie chodzi o jakieś konkretne, ale tak ogólnie. Mówi, że w Klifie jest w miarę normalnie, bo one tam nie bywają. Jeśli znudzi im się w Rivierze, mijają Klifa i pędzą do Manhattanu albo Galerii Bałtyckiej, bo tam jest ekstra.

– A Batory? – zdziwił się Ksawery.

– A co masz w Batorym? Nawet usiąść nie można, no bo gdzie?

– A ja często tam się umawiam i rozmawiam o interesach.

– Może na rozmowy o interesach to dobre miejsce, ale żeby usiąść tak jak my, poplotkować, popatrzeć na ludzi, to nie bardzo. W Klifie jest fajniej.

– No dobra, córcia, to ja pędzę. – Ksawery poderwał się. – Jakbyśmy się z mamą rozminęli, to puść mi bzyczka. – Wskazał na komórkę córki leżącą obok niej.

– To nie weźmiesz mnie? – zdziwiła się.

– Na pewno masz jeszcze coś do nauki. – Ksawery wskazał palcem na sufit, w kierunku jej pokoju.

– To przynajmniej mi coś obiecaj… – Spojrzała na niego zagadkowo. Skinął głową. – Wyciągniesz od czasu do czasu swoją alhambrę, zagrasz mamie, a mama zaśpiewa mi jakąś piosenkę, dobrze?

– Boję się, że to poruszy w niej jakąś delikatną strunę i jeszcze bardziej będzie chciała wrócić do śpiewania.

– Kiedy jeszcze chodziłam do przedszkola, śpiewaliście razem kolędy, a jak przypomnę sobie waszą Cichą noc, to zaraz mam ciarki. O! Zobacz… – Wskazała na odkryte ramię, gdzie pojawiła się gęsia skórka. – Wystarczyło, że pomyślałam.

– Może da się coś zrobić – powiedział Ksawery prawie szeptem. Na chwilę zapadła cisza. – Zamknij za mną drzwi! – wykrzyknął i szybkim krokiem wypadł z salonu, chwytając z kredensu dokumenty i kluczyki.

Po chwili Paulina usłyszała odgłos odjeżdżającego sprzed domu samochodu. Podeszła do okna.

– Dziwadła, ale niech się wreszcie dogadają – powiedziała sama do siebie, przyglądając się czerwonym światłom znikającego w głębi ulicy samochodu.

Rozdział 2

Ksawery ucieszył się jak dziecko, kiedy zobaczył wolne miejsce parkingowe tuż przy wjeździe na teren kompleksu Klif. Kierując się w stronę drzwi wejściowych do galerii, zwolnił obok restauracji McDonald’s, zlokalizowanej tuż przy nich, omiótł wzrokiem jej wnętrze i ruszył wolno korytarzem, wypatrując Soni w sklepach. Dawno tutaj nie był, więc wydawało mu się, że niektóre z nich widzi po raz pierwszy. Gdy dotarł do przestronnego holu, pełniącego w galerii funkcję głównego dziedzińca, jakby atrium z fontanną w okrągłym basenie, omiótł wzrokiem stoliki sąsiadującej z nią największej kawiarni w całym kompleksie. Nie dojrzał przy żadnym z nich Soni. Może więc spaceruje gdzieś na piętrze albo w nowej części galerii, której prawie nie zna?

Zerknął w tamtym kierunku i podrapał się po czole. Postanowił, że pójdzie też tam, ale najpierw rzuci okiem do dwóch innych kawiarenek, na antresoli, bo stamtąd w razie czego ma dobry widok w dół. Wkroczył na ruchomy chodnik zmierzający w górę. Już w połowie jego wysokości zauważył Sonię siedzącą przy jednym ze stolików w kafejce, do której kiedyś często chadzali całą rodziną na lody. Kiedy taśma chodnikowa dotarła do szczytu, on, zamiast ruszyć w kierunku stolika, przy którym siedziała żona, skręcił w przeciwną stronę, by najpierw przyjrzeć się jej z daleka. Stanął za filarem. Dopiero stamtąd dostrzegł, że nie była sama. Rozmawiała z jakimś mężczyzną. Przymrużył oczy.

O kurczę! To przecież Roman! – wykrzyknął bezgłośnie i zacisnął pięści.

Sonia gładziła Romana po dłoni. Ksawery zagryzł z wściekłości usta. Wykonał krok w ich kierunku, ale jakaś siła zatrzymała go na miejscu. Cofnął się. Wpatrywał się w nich. Może powinien podejść i od razu strzelić Romanowi w mordę?! Uderzył się pięściami po udach. Przymknął oczy i pokręcił głową. Raptownie przypomniał sobie, że Sonia po zeszłorocznych wakacjach, kiedy pierwszy raz od czasów sukcesu w Opolu zaczęła drążyć temat powrotu do śpiewania, wspomniała, że przypadkiem spotkała się z Romanem. Był również wokalistą, a w czasie funkcjonowania kapeli Ksawerego pełnił także funkcję ich agenta. Niewykluczone że te wszystkie jej humory, ciągłe wracanie do kwestii powrotu na estradę związane są właśnie z nim. Opuścił głowę. Próbował zebrać myśli. Może w takim razie zaprosić ją dzisiaj na kolację, żeby to sobie spokojnie wyjaśnić? Bezwiednie wyciągnął z kieszeni komórkę. Wpatrywał się w ekran, zastanawiając się, jak zredagować esemesa z takim zaproszeniem. Naciskał wolno klawisze i sam się zdziwił, że na wyświetlaczu pojawiła się zupełnie inna treść, niż zamierzał:

Muszę pojechać do firmy. Wrócę przed 10.

Wysłał go. Przyglądał się, czy Sonia go przeczyta od razu. Po chwili wyciągnęła z torebki komórkę, zerknęła na ekran, powiedziała kilka słów do Romana, a potem kilka razy nacisnęła klawisze. Po chwili jego telefon zawibrował i pojawiła się jej odpowiedź:

Trudno.

Głęboko westchnął i przesunął się kilka kroków w bok, za stoisko, gdzie zlecało się opakowanie kupionych w galerii prezentów. Dopiero teraz zorientował się, że za filarem, za którym stał wcześniej, mógł jednak zostać przez nich dostrzeżony. Przyglądał się teraz z ukrycia żonie i facetowi, z którym niegdyś wygrał rywalizację o wdzięki Soni. Nerwowo poruszał żuchwą, a od zaciśniętych w kułak pięści zrobiło mu się gorąco. Rozprostował palce, dostrzegając, że odpłynęła z nich krew, a we wnętrzu dłoni paznokcie zostawiły głębokie ślady. Przełknął ślinę i kilka razy głęboko odetchnął.

Po cholerę tutaj przyjeżdżałem! – przebiegła mu przez głowę myśl. Spoglądał na Sonię i Romana, którzy rozmawiali, uśmiechając się do siebie. Mogłem jednak poważniej z nią porozmawiać, a teraz co? Kłóciliśmy się, to prawda, ale wciąż się łudziłem, że ona zapomni o śpiewaniu i wszystko się jakoś ułoży, a nie pomyślałem, że może spotykać się z Romanem. Pokręcił głową. Nic tu po mnie. Zaczął powoli przesuwać się bokiem w kierunku holu, nie spuszczając z nich wzroku. Kiedy znalazł się wśród ludzi przemieszczających się wzdłuż sklepów, przyspieszył kroku. Ze schodów już zbiegł. Po chwili siedział w samochodzie. Opuścił szyby i głęboko oddychał.

– Ty kretynie! – wrzasnął. Mężczyzna, który przechodził w pobliżu jego samochodu, trzymając pod ramię kobietę, zatrzymał się i spojrzał w jego kierunku. Ksawery podniósł przepraszająco dłoń i wskazał na siebie. Tamten pokręcił głową i coś powiedział do partnerki. Odchodząc, obejrzeli się jeszcze kilkakroć w jego stronę. – Robię z siebie pośmiewisko… – mruknął.

Wyjechał z parkingu, ale zaraz zatrzymał się, włączył światła awaryjne i wyciągnął komórkę. Postanowił wysłać jeszcze esemesa do Pauliny:

Akcja przerwana, bo muszę pojechać pilnie do firmy.

Po chwili przyszła od niej odpowiedź:

Szkoda. Nie siedź tam zbyt długo. Jutro jadę na wycieczkę, zawieziesz mnie rano do szkoły?

Odpisał natychmiast:

Oczywiście, Córeczko, tylko nie zdradź mnie, że miałem szukać mamy.

Odpowiedź brzmiała:

Tylko wyjątkowo dzisiaj.

Postanowił napisać jeszcze do Soni:

Jutro Paulina jedzie na wycieczkę. Może czegoś potrzebuje?

Po kilku chwilach przyszła odpowiedź:

Dziękuję – zapomniałam. Już do niej dzwonię.

Spojrzał w lusterko wsteczne. Jego samochód, stojący na pulsujących światłach, spowodował, że za nim utworzyła się kolejka. Wyłączył awaryjne światła i ruszył przed siebie. Jechał wolno przez Orłowo w kierunku centrum Gdyni. Nie miał zamiaru pojawiać się w firmie, jak napisał żonie i córce, ale sam nie wiedział, dokąd pojechać. W Redłowie skręcił więc w prawo, obok dawnej zajezdni autobusów i trolejbusów, gdzie teraz znajdowało się Centrum Nauki Experyment i miejska biblioteka. Po obu stronach ulicy wyrosły w ciągu ostatnich kilkunastu lat olbrzymie bloki. W miejscu stacji paliw dawniej ustawiano namiot, kiedy przyjeżdżał do miasta cyrk – omiótł wzrokiem prawą stronę ulicy. Zdążył być tutaj jeszcze z rodzicami, zanim miasto przeniosło miejsce dla cyrków na dużą łąkę przy ulicy Śląskiej, na Wzgórzu Nowotki. Uśmiechnął się blado. Ale, ale… A od kiedy wzgórze nosi nazwę Maksymiliana Kolbego? Chyba od początku lat dziewięćdziesiątych, bo kiedy zaczął jeździć do gimnazjum, to już się tak nazywało.

Jego auto wolno wspinało się na Płytę Redłowską.

Kiedy wtoczył się na jej szczyt, z impetem przejechał obok szkoły podstawowej i okrążył stare stoczniowe bloki, tak jak przebiega trasa autobusów. Nie miał pomysłu, co dalej robić, więc ruszył ponownie w kierunku centrum Gdyni, ale wybrał tym razem zjazd ulicą Kopernika rozpoczynającą się obok nowego kościoła. Zatrzymał się przy nim na chwilę, by zrzucić z pleców kurtkę, bo zrobiło mu się ciepło. Gdy zjechał na dół, skręcił w ulicę Legionów, a po minięciu swojego liceum, „trójki”, skierował się w kierunku morza, aleją Marszałka Józefa Piłsudskiego. Tutaj, pośród ocienionych drzewami alejek, zawsze było sporo spacerujących. Dzisiaj nie inaczej. W głębi, po prawej stronie, wyrosła duża bryła Domu Marynarza, a po lewej, wysoko, na wierzchołku Kamiennej Góry, hotel Różany Gaj. W okresie międzywojennym był to luksusowy pensjonat, który powstał w tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku, stanowiąc jedną z pereł przedwojennej Gdyni. Jego historię opowiedział mu kiedyś dziadek, który urodził się tutaj w połowie lat dwudziestych ubiegłego wieku. Spacerował z dziadkiem po tej okolicy wiele razy i poznał od niego historie także innych okolicznych przedwojennych pensjonatów.

Zatrzymał się na prawie pustym o tej porze parkingu przy Bulwarze Nadmorskim. Musiał trochę ochłonąć, ruszył więc w kierunku miasta, chociaż na ogół trasa jego spacerów z rodziną wiodła w prawo, w kierunku dzikiej redłowskiej plaży, położonej u podnóża klifu. Na tej drodze była jednak restauracja Barracuda, przy której mógł-by spotkać kogoś ze znajomych, a tego chciał sobie dzisiaj oszczędzić. Niewiele już osób spacerowało bulwarem, mógł więc oddać się rozmyślaniom o sobie i Soni.

Jeszcze będąc w liceum, trochę muzykował w zespole kolegi, ale po maturze nie chciał dalej grać jego mrocznej

muzyki. Miał swoje pomysły, które trudno mu było realizować. Zawsze pociągało go bardziej melodyjne granie, chociaż nie miał zamiaru stronić od mocnych solówek gitarowych i dynamicznych riffów. Z początkiem studiów zaczął więc organizować własną kapelę. Po roku dołączyła do zespołu młodziutka wokalistka o niespotykanie głębokiej, nieco zachrypniętej barwie głosu – była to piękna szatynka Sonia, o twarzy cherubina, wówczas jeszcze licealistka. Zaraz na pierwszej próbie wymyśliła nazwę dla kapeli, Wanilia, bo uwielbiała ten zapach. Spodobała mu się zaproponowana nazwa, zresztą coraz bardziej podobała mu się także sama Sonia. To dla niej i dla wyeksponowania jej niespotykanego tembru głosu komponował piosenki. Po roku można było je usłyszeć w lokalnych stacjach, a zespół pracował na swoją markę, uczestnicząc także w najróżniejszych imprezach w regionie. Nie stronili również od chałturzenia na weselach, bo to dawało szybką i większą kasę niż inne imprezy, chociaż było bardziej męczące. Wszystkie zarobione pieniądze inwestował we wzmacniacze, głośniki, gitary, mikrofony i inny sprzęt niezbędny dla kapeli. Dobrze, że kuzyn Krzysiek, który był perkusistą, mieszkał w domku po wspólnym dziadku w Małym Kacku, bo dzięki temu było gdzie przechowywać coraz liczniejszy sprzęt. W połowie studiów jego artystyczne ścieżki skrzyżowały się ze ścieżkami Romana, którego występy wcześniej słyszał, i podobał mu sie tembr jego głosu, podobny do barwy Briana Adamsa. Umówili się na współpracę, a Roman zaczął dodatkowo zajmować się promocją kapeli, pełniąc funkcję ich nieetatowego agenta. Dzięki jego działaniom mieli coraz więcej koncertów, wyjazdów, no i co najważniejsze, pieniędzy. Nigdy nie było kłótni pomiędzy członkami kapeli co do ich rozdziału, bo wszyscy akceptowali propozycje Ksawerego. On przecież sprawował pieczę nad bazą sprzętową, więc jego udział w zyskach musiał być największy. Nie było też konfliktów na tle artystycznym. Na przełomie dwa tysiące szesnastego i dwa tysiące siedemnastego roku Roman pojawił się na jednej z prób z „bombą”, że jest szansa na udział zespołu w konkursie Młodych Talentów na festiwalu w Opolu.

– Tylko musisz stanąć na palcach i napisać coś powalającego – zakomunikował. – Do końca lutego musimy nagrać demo i wysłać do organizatorów.

Po kilku dniach Ksawery miał już skomponowaną linię melodyczną utworu i zamysł jego aranżu, a Sonia w tym czasie napisała tekst. Zatytułowała go Wanilia, co wcale Ksawerego nie zdziwiło. Wszystko do siebie pasowało: melodia, nastrojowa aranżacja i tekst. Piosenka im wszystkim się spodobała, ale on, przed nagraniem ostatecznej wersji, postanowił wyciszyć w kilku miejscach instrumenty, a w zakończeniu utworu zaproponował Soni wokalizę. Miała sama ją opracować. Te zmiany uwypukliły tembr jej głosu, dzięki czemu właśnie on stał się największą siłą utworu. Potem nadszedł czas oczekiwania na opinię komisji kwalifikacyjnej. Kiedy przyszedł list polecony z decyzją o zakwalifikowaniu ich piosenki do konkursu, cała grupa poszła na wspólną imprezę. Sonia, która do tej pory spoglądała z podobną sympatią na nich obu: Romana i niego, podczas wieczoru nie spuszczała z Ksawerego oczu. Była miła jak nigdy dotąd i wówczas pierwszy raz gorąco się całowali. Co prawda działo się to po kilku lampkach szampana, ale smaku tego pocałunku nie był w stanie nigdy zapomnieć. Musiał to zdarzenie jakoś zarejestrować także Roman, bo od tego właśnie wieczoru zaczął przesadnie

nadskakiwać Soni, a krzywo patrzeć na Ksawerego. On jednak zaczął się spotykać z Sonią także poza próbami zespołu. Jeszcze przed wyjazdem do Opola wyznali sobie miłość. Ksawery przedstawił ją swoim rodzicom, odwiedzili również dom Soni.

Pierwsza nagroda, którą otrzymali w Opolu, była dla całego środowiska estradowego nie lada sensacją, a dla nich nieprawdopodobną niespodzianką. Chociaż już podczas prób, kiedy mieli możliwość słuchania innych piosenek, odnosił wrażenie, że ich utwór jest jednym z ciekawszych. Koncert finałowy potwierdził to. Od jednego z jurorów Ksawery usłyszał w tajemnicy, że wszyscy głosowali za ich piosenką.

– Wasz wielki plus, że nie byliście znani w Warszawie ani nie znał was żaden z jurorów z terenu. Wszyscy głosowali tym razem zgodnie z własnym sumieniem. Prawdziwe z was talenty, a głos Soni jest przezabójczy. Pisz dla niej właśnie tak – zakończył i poklepał Ksawerego po ramieniu.

Ksawery powtórzył tę opinię Soni. Od tej chwili była przy nim tak blisko, na ile pozwalała obecność innych ludzi, a podczas uroczystego rautu po festiwalu poprosiła go, żeby szybciej się stamtąd urwać. Noc była upojna… Kiedy wrócili do Gdyni, a Sonia po miesiącu przybiegła do niego ze strachem w oczach, że jest w ciąży, on porwał ją w górę z radości.

– A kariera? – zawołała, kiedy postawił ją na ziemi. – Może byśmy…

Zmierzył ją wówczas wzrokiem; zmieszała się. Zapewnił, że kocha ją, kocha dziecko, i zaproponował jak najszybszy ślub. Rodzina nie posiadała się ze szczęścia, chociaż, jak powiedział dzisiaj Paulinie, ciotki i tak szybko zorientowały się w sytuacji. Westchnął kilka razy. Dopiero teraz zauważył, że większość mijanych spacerowiczów bacznie mu się przygląda. Starsza pani, idąca z naprzeciwka pod ramię z mężem, zaszła mu drogę.

– Czy panu naprawdę w tej koszulce jest ciepło? – spytała jak zatroskana matka i wskazała palcem na jego tors. Dopiero teraz Ksawery ze zgrozą zauważył, że zostawił kurtkę w samochodzie, a spaceruje tylko w samej koszulce, tak jak skończył rozmowę z córką. Wstrząsnął nim dreszcz.

– Dziękuję pani. Zapomniałem się. – Skłonił się i ruszył truchtem do samochodu.

Szybko wrzucił na siebie kurtkę i bezwiednie ruszył w kierunku Kamiennej Góry. Tam, w restauracji na jej szczycie, często przemyśliwał w samotności strategie działania na różnych etapach życia. Tam właśnie ułożył mu się w głowie pomysł na szybki ślub z Sonią i konieczność sprzedaży wszystkich instrumentów, żeby rozkręcić jakiś interes. To tam zdecydował się na kupno maszyn do wyrobu toreb foliowych, a za jakiś czas na wynajęcie kompleksu produkcyjnego i niebawem jego zakup. Tam również układał plany kolejnych etapów rozwoju firmy. Wszystkie pomysły linii kredytowych, jakie uruchamiał, zakupów, jakich dokonywał, tam właśnie się rodziły. Miał swój ulubiony stolik przy oknie, z którego spoglądał na port, i siedział tam czasami do późna, aż wszystko mu się w głowie ułożyło, co trzeba zapisał, naszkicował czy skalkulował.

Wszedł do lokalu. Nie było tłoku, ale ucieszyło go, że jego stolik jest wolny. Usiadł przy nim i spojrzał na światła portu. Powoli się uspokajał. Ten widok zawsze na niego tak działał. Po chwili zamówił kawę po turecku w dużej szklance i lody. Kelnerka spojrzała na niego zdziwiona.

– Czy Teresy dzisiaj nie ma? – Ksawery zaskoczył ją jeszcze bardziej swoim pytaniem.

– Ciąża… – powiedziała po chwili dziewczyna, uśmiechając się ujmująco. – Przez ten czas będę ją zastępować.

– Bo ona by się nie zdziwiła mojemu zamówieniu… – rzucił wyjaśniająco i mrugnął. – Robię tak co jakiś czas, a potem na ogół coś jeszcze zjadam.

– Ach, to tak…

– No właśnie. Tak lubię – uśmiechnął się. – I wie pani co? Poproszę jeszcze kieliszek szkockiej.

Przesiedział tam prawie do dziesiątej. Lody na tyle go nasyciły, że niczego więcej już nie zamawiał. Wpatrywał się wciąż w kolorowe światła portu, rozświetlone statki na redzie, fragmenty Skweru Kościuszki i nadmorskiego bulwaru, marszczył czoło, drapał się po głowie, ale pojawił mu się tylko jeden pomysł, żeby jutro zjeść z Sonią kolację w domu i rozmówić się z nią szczerze.

Rozdział 3

Rano Ksawery odwiózł Paulinę do szkoły.

– Tyle jedzenia zabierasz? – spytał córkę, gdy pakował jej plecak do bagażnika.

– No kanapeczki, soczki, wafelki, woda, owoce… Nazbierało się tego trochę.

– To dlatego zamiast chlebaka wzięłaś plecak!

– Nie tylko dlatego. Musiałam przecież gdzieś zmieścić piżamkę, bieliznę na zmianę, przybory toaletowe i ręczniki.

Ksawery spojrzał na nią zdziwiony.

– Będziecie tam spać w ciągu dnia?

– Głuptasku, przecież w Toruniu nocujemy.

– Nocujecie?

– Miała być wycieczka jednodniowa, ale uprosiliśmy wychowawczynię, żeby wydłużyć ją do dwóch dni, bo dzisiaj zrobimy sobie szałową dyskotekę.

– Dyskotekę na wycieczce?!

– Każda okazja jest dobra! – Paulina wskoczyła na tylne siedzenie i trzasnęła drzwiami. – No! Wsiadaj, tato, żeby nie pojechali beze mnie! – zawołała roześmiana.

– Wiesz, myśmy kiedyś też podobnie kombinowali… – Pomachał córce w lusterku wstecznym.

– Czyli idziemy waszymi śladami – zachichotała Paulina. – Możesz mi coś obiecać?

– Lubię spełniać twoje obietnice.

– Zostawiam wam wolną chatę, więc koniecznie dzisiaj porozmawiajcie, dobrze?

– Postaram się, ale…

– Nie szukaj wykrętów, tylko przyłóż się. Już usłyszałam „ale” …

– Ale… – Ksawery roześmiał się w głos. – Jesteś taka cwana jak moja mama.

– Jak babcia, a nie jak mama?

– Twoja mama nie ma w sobie nic z cwaniactwa… szko-da… – zawiesił na moment głos – …chociaż może to i lepiej, bo we trzy zawsze byście mnie ograły, a tak mam jakąś szansę. – Ksawery znowu się zaśmiał.

– Ale ze swoją mamą spotykasz się rzadko – wtrąciła rezolutnie Paulina.

Ksawery spojrzał w lusterko wsteczne zdziwiony, że córka wróciła do tematu babci. Trafiła go celnie.

– Tak… wciąż mam… za mało czasu. Muszę do nich… w najbliższym czasie pojechać – odparł na raty, nie spuszczając wzroku z twarzy córki w lusterku.

– Ruszasz ramionami, czyli sam nie wierzysz w to, co mówisz.

– Ty nawet z moich gestów czytasz, co myślę, zrobię albo czego nie zrobię!

– Jeszcze więcej można z ciebie wyczytać po mimice twarzy.

– Poważnie?

– Tak, poważnie. Wczoraj byłeś szczery aż do bólu, nie bujałeś mnie. Niczego nie powiedziałam mamie.

– Dlaczego mi to mówisz, dziecko? – Ksawery przyhamował i odwrócił się.

– Żebyś wiedział, że potrafię, jak trzeba, trzymać język za zębami. Naprawdę chcę, żebyście się już wreszcie pogodzili.

– Ale my się nie kłócimy, bardzo nas różni tylko ta jedna sprawa. Boję się…

– Zawsze ze wszystkim dajesz sobie radę, więc i tym razem poradzisz sobie tak, żeby mama była zadowolona.

– A ja?

– Nie zrozumiałeś mnie. Żeby mama była zadowolona oznacza takie rozwiązanie, które tobie będzie jakoś pasowało, ale żeby głównie pasowało mamie.

– Aha! Mnie jakoś, a mamie lepiej, czy tak?

– Bystry jesteś, tato. Facet z ciebie i dasz sobie radę, a mama jest kobietą, do tego bardzo delikatną.

– Tak, córcia, masz rację. – Wystawił rękę za siebie; poczuł klepnięcie.

– Jesteś cool! – usłyszał zadowolony głos Pauliny.

– A ty, moja kochana córeczka kuleczka! – odkrzyknął, śmiejąc się.

– Już nie taka kuleczka.

– To było od twojego cool.

– Ale fajnie! Nie załapałam… Już myślałam, że nabijasz się ze mnie, że kiedyś byłam kuleczką.

– Lubiliśmy lody, co? W Klifie, na pięterku…

– Kiedy mnie tam znowu zabierzesz?

– Może być w niedzielę?

– Ale z mamą.

– Jak będzie chciała pójść – odparł Ksawery refleksyjnie.

Rozdział 4

Ksawery zadzwonił do Soni, że będzie wcześniej w domu i liczy na miłą nastrojową kolację.

– To jakiś waruneczek? – spytała.

– Źle mi się powiedziało, przepraszam. Nastrój zależy od nas obojga, a ja będę się mocno starał.

– Tak to już lepiej – odparła Sonia i Ksawery w jej odpowiedzi wyczuł już milszy ton. – Przygotuję coś fajnego, ale zrobimy tylko obiadokolację, może być?

– Tak, Soniu, na to właśnie liczę. Pa.

– Pa.

Kiedy przyjechał koło osiemnastej do domu, z wrażenia zatrzymał się w progu salonu. Ładnie nakryty stół, świece, kieliszki do szampana, miska z sałatką warzywno-owocową, a w tle śpiew Tanity Ticaram.

– Lubię ją… – Ksawery podał Soni bukiecik wiosennych kwiatów, pocałował ją w policzek i wskazał głową w kierunku głośników.

– Dziękuję… – Nie potrafiła ukryć zaskoczenia. – Zawsze mówiłeś, że Tanita kogoś ci przypomina – uśmiechnęła się niepewnie.

– I to bardzo, ale ty masz jeszcze ciekawszą barwę głosu niż ona, a do tego nie jesteś tak zepsuta – zauważył żartobliwie.

– No wiesz!

– Zaraz wracam, tylko się przebiorę.

Ksawery ruszył do swojego pokoju. Gdy wrócił, Sonia wpatrywała się w niego pytająco.

– Już mogę?

– Tak. Bardzo ładnie pachnie. – Ksawery wciągnął głęboko powietrze.

Po chwili Sonia przyniosła parujące talerze. Ksawery wpatrywał się w nie radosnym wzrokiem.

– Moje ulubione danie? Rumiane indycze udko? – Popatrzył na talerz, a następnie skierował uśmiechniętą twarz ku Soni. Po chwili uzbroił dłonie w widelec i nóż i zabrał się ochoczo do pałaszowania.

– Szukając, co może ci się spodobać, przypomniałam sobie pierwszy obiad, który jedliśmy po wprowadzeniu się do tego domu, i to, jak ci wtedy smakowało. Postanowiłam go powtórzyć. – Spojrzała na niego, unosząc brew. Wiedziała, że kiedy tak szybko zajadał, znaczyło to, że bardzo mu smakuje. – Nie jedz tak szybko, bo nałykasz się powietrza.

Pokiwał głową, ale tempa nie zwolnił.

– Jesteś kochana… I buraczki, i ziemniaczki z koperkiem. Wszystko, jak lubię. I widzę też kompot z brzoskwini. Taki sam jak wtedy!

– To dlatego, że mam dobrą pamięć. Czekaliśmy wtedy na przelew na konto, a obiad był z ostatnich wyskrobanych pieniędzy. Kupiłam trzy indycze udka, bo były duże i tanie – roześmiała się.

– A następnego dnia, w niedzielę, znalazłem w marynarce sto złotych, pamiętasz? – uśmiechnął się z pełną buzią Ksawery.

– Pamiętam, że najbardziej ucieszyła się z tego Paulina, bo pojechaliśmy do Klifa na lody – odparła Sonia, ale na moment uciekła wzrokiem. Po chwili jej oczy znowu wróciły do stołu. Jadła powoli, ale jej uśmiech zdradzał radość z tego, że Ksaweremu smakuje obiad.

– Rozmawialiśmy dzisiaj rano z Pauliną w samochodzie, że może w najbliższą niedzielę przypomnimy sobie ich smak – znowu z pełnymi ustami odezwał się Ksawery. Danie szybko znikało z jego talerza.

– Wolałabym gdzie indziej. Choćby w Delicjach, a najlepiej w ogródku na Polance Redłowskiej.

– W Marioli? – Ksawery pokiwał głową, przyglądając się trzymanemu w palcach indyczemu udku. – Tak à propos tamtego rejonu… Myślałem wczoraj o dziadku i spacerach z nim uliczkami przy kortach Arki.

– A co cię tak natchnęło?

– Czasami zdarza mi się, kiedy odwrócę głowę od torebek foliowych czy papierowych, tacek grillowych, faktur, kartonów – roześmiał się, wbijając kolejny raz zęby w udko.

– Wspominałeś, że ostatnio dobrze ci idzie.

– Nawet bardzo dobrze! – Ksawery gonił wzrokiem po coraz bardziej pustym talerzu. Po każdorazowym włożeniu do ust kopki buraków na widelcu przymykał oczy. – Ściągnę więc dodatkową maszynę na kubeczki, filiżanki i podstawki. Będzie można wytłaczać albo malować za jej pomocą różne wzory. Droga, ale spłaci się w pół roku. – Jego śmiejące się oczy przyglądały się już prawie pustemu talerzowi.

– Podziwiam cię…

– Robię to wszystko dla ciebie, dla was. – Ich wzrok się spotkał. – Pyszne danie – zmienił temat. – Pochłonąłem je szybko jak jakiś dzikus, ale dawno mi tak nie smakowało. Nie zabieraj mi jeszcze talerza, tylko wysmoktam do końca kosteczki. Pychota!

Gdy dokończył, a po kilku minutach Sonia wróciła z kuchni, przenieśli się na fotele.

– Może po takim pysznym obiedzie od razu wypijemy szampana? – spytał, zaglądając jej w oczy. Dojrzał w nich niepewność.

– Chętnie, a jest jakaś okazja?

– Choćby to, że kieliszki ustawiłaś na stole … – mrugnął – …a poza tym jemy razem obiad w środku tygodnia i bardzo mi smakowało. Powiedz mi jeszcze, czy córcia dzwoniła, bo do mnie przysłała tylko esemesa, że jest super, i załączyła selfie z Krzywą Wieżą.

– Też dostałam to zdjęcie. Oprócz tego rozmawiałyśmy kilka razy i jest zachwycona wyjazdem. Dzwoniła krótko przed twoim przyjściem i prosiła, żeby do dziewiątej wieczór jej nie przeszkadzać, bo jest na dancingu. – Sonia uśmiechnęła się szeroko.

– Dancing… hi, hi, hi. Dopiero dzisiaj rano dowiedziałem się, że to dwudniowa wycieczka.

– Niech się wybawią bez dozoru rodziców. Od września mieli się rozejść do różnych gimnazjów, a ponieważ zostają jeszcze dwa lata razem, postanowili się ponownie zintegrować.

– A co, zaczęła się dezintegracja? – zdziwił się Ksawery.

– Już w ubiegłym roku było naprawdę różnie, wręcz nieciekawie. Nauczyciele wciąż narzekali, więc rodzice wkładali dzieciakom do głowy, że jeszcze nie są dorosłymi, wreszcie dotarło to do większości i po świętach postanowili się zmienić.

– Czyli ucieszyli się, że nie muszą być jeszcze dorosłymi, tak jak bywało z poprzednimi rocznikami gimnazjalistów! Przecież tak naprawdę to są jeszcze dzieciaki!

– Mówisz dzieciaki, a niektórzy z nich wyrośli, że ho, ho. Już niedługo nawet nasza Paulina zacznie się prowadzać… – Sonia przechyliła głowę i zabawnie spojrzała na męża.

– Ja jej dam! – zaśmiał się Ksawery.

– Prawo młodości, hormony, nic na to nie poradzimy. Dwadzieścia lat i trochę temu i my tacy byliśmy, prawda?

– Przecież żartowałem, ale będziesz miała na nią cały czas oko, prawda? – Ksawery spojrzał w oczy Soni; uciekła ze wzrokiem.

– Posłuchaj, Ksawery – zaczęła po chwili i spojrzała na niego niepewnie. Skinął głową, że jest gotowy do słuchania. – Ja naprawdę chcę wrócić do śpiewania. To moje największe marzenie.

Ksawery głęboko westchnął. Podniósł butelkę szampana i zaczął ją wolno otwierać. Po kilku chwilach wlewał złocisty płyn do szampanek. Uniósł swój kieliszek. Sonia uczyniła podobnie. Delikatnie stuknęło szkło.

– A jak to sobie wyobrażasz? – spytał po chwili spokojnym tonem.

– Nie chcę dłużej być, jak to się mówi, przy mężu. Jestem jeszcze młoda i myślę, że wciąż mogę dać z siebie sporo jako wokalistka. A poza tym będę przecież zarabiała pieniądze. I dokładała się do gospodarstwa.

– Jeśli idzie o to ostatnie, to na razie jest to najmniej ważna sprawa, chociaż zanim na powrót stałabyś się wokalistką, trzeba by najpierw ponieść jakieś koszty. Ale to jesteśmy w stanie wytrzymać, tylko powiedz mi, jak wyobrażasz sobie ogarnięcie tego problemu organizacyjnie?

– No… to wszystko trzeba jeszcze dokładnie przemyśleć, chociaż Roman…

– Kto? – Na twarzy Ksawerego pojawił się nieprzyjemny grymas.

– No, opowiadałam ci już jesienią, że rozmawiałam z nim i on ma pewien pomysł…

– Pomysł… na co pomysł? Na twoje śpiewanie czy na ciebie? Już kiedyś taki pomysł miał!

– Widzę, że się nie dogadamy, bo myślisz tylko przez pryzmat… – Sonia machnęła ręką i zamilkła.

– Podaj mi chociaż jakąś wizję tego powrotu do śpiewania, jakieś argumenty, a nie cały czas powtarzasz tylko: chcę do tego wrócić. To za mało – powiedział twardo Ksawery.

Sonia zmieszała się. Jej wzrok powędrował za okno.

– Roman zaproponował mi wyjazd na Wyspy Kanaryjskie – po chwili odezwała się cicho.

– Co? A po co aż tam?

– Ten kontrakt mogłabym poświęcić na porządny trening mojego głosu. Roman zaczął szukać wydawcy płyty na jesień, przeprowadził już pewne rozmowy, ale liczy, że ty mógłbyś napisać kilka piosenek.

– Jak ja? Przecież od prawie trzynastu lat nie zajmuję się tym! Czy on nie wie, że to nie jest takie proste?

– Przecież zawsze miałeś doskonałe pomysły…

– Miałem, Soniu, ale to było kiedyś. Pod włos mnie nie bierzcie. Rozmawiajmy poważnie. Najpierw wyjaśnij mi, dlaczego akurat Wyspy Kanaryjskie?

– Bo to jest intratna propozycja finansowa i wcale nie było łatwo ją załatwić. Tak Roman mówi, a ja nie mam powodów, żeby mu nie wierzyć. – Zmierzyli się wzrokiem. – Wierzę mu, bo on to załatwia. Występy w klubie, w Puerto Rico na Gran Canarii, w sali, gdzie bywa ponad dwieście osób, pomogą mi oswoić się znowu z mikrofonem, ruchem scenicznym, reakcjami publiczności.

– To są wreszcie jakieś argumenty, akurat te sprawy widzę podobnie i dlatego je rozumiem. Ale jak by to miało wyglądać? No, choćby czasowo, gdzie twoje lokum, jak często miałabyś odwiedziny w domu… No wiesz, nachodzi mnie cała masa pytań, wątpliwości. Dziwisz się?

– To klub w znanym hotelu Marina. Kontrakt ma opiewać na pół roku…

– Na ile? Przecież to jakiś absurd! – Ksawery poruszył się raptownie, aż szampan z kieliszka chlapnął mu na koszulę. Zaczął ją nerwowo wycierać.

– Zostaw, jutro ci wypiorę. To tylko parę kropel – uspokoiła go Sonia. – W kosztach hotelu jest lokum dla obojga wokalistów…

– Co to znaczy?

– No… dla mnie i Romana.

– Was jako pary?

– Jeśli już, to nazywa się duet.

– Wy jako duet? – zaśmiał się nerwowo Ksawery.

– Przecież już nam się zdarzało śpiewać w duecie, choćby wspólne numery Susan Quatro i Chrisa Normana.

– Mało ambitne – rzucił ironicznie Ksawery.

– Ale to jest granie i śpiewanie do kotleta, jak na weselach. Mnie chodzi o co innego podczas tego wyjazdu.

– O co?! Myślisz tylko o tym, żeby się ode mnie wyzwolić, usamodzielnić?

– Jesteś niesprawiedliwy, ale rzeczywiście chcę się ciut usamodzielnić i być bardziej pożyteczną. Chcę wreszcie zacząć się dokładać do naszego gospodarstwa.

– Jak się dokładać? No jak? Przecież nie będzie cię pół roku! – wykrzyknął Ksawery. – Pieniądze są ważne, ale nie najważniejsze! A nie wpadło ci do głowy, że to może zagrażać naszemu związkowi?!

– Gdybym wiedziała, że tak będziesz reagować, tobym nie zaczynała tej rozmowy.

– To miałbym w ogóle nie wiedzieć o twoim wyjeździe? Soniu! Od ponad pół roku usiłujesz mnie tym tematem dręczyć. Zaczęliśmy, więc dzisiaj dokończmy, bo inaczej dostanę świra. Kiedy miałby być ten wyjazd? – Ponownie wpatrzył się w nią mocnym wzrokiem.

– A zgodziłbyś się?

– Czy ja wyglądam na takiego, który by cię przykuł łańcuchem do kaloryfera?!

– Sezon zaczyna się tam piętnastego maja. Tak samo rozpoczyna się nasz kontrakt…

– Kiedy?! Przecież to za niecały miesiąc! Jak sobie to wszystko wyobrażasz? A co z Pauliną?!

– No właśnie… to jest największy problem – wyszeptała Sonia.

– Największy? – Ksawery zaśmiał się ironicznie. – Największym problemem w tym przedsięwzięciu jesteś ty! Kto będzie się tam tobą opiekował?

– No, przecież chyba na Romana będę mogła liczyć.

– On jedzie z żoną, dziewczyną? Ma kogoś?

– Żony nie ma, a czy ma dziewczynę…? – Sonia wzruszyła ramionami.

– Takie sprawy powinniście przecież już o sobie wiedzieć. Nie uważasz? Dwa single poza krajem, w sąsiednich pokojach. Ty bez męża, on bez kobiety. Będziecie chodzić gdzieś za swoimi potrzebami?

– Jakiś ty wulgarny… – Sonia rozpłakała się. – Upokarzasz mnie – powiedziała przez łzy.

– Chcę dowiedzieć się tylko tego, o czym ty powinnaś wiedzieć w najdrobniejszych szczególikach! – Podniósł głos. – Mam uznać, że w świat wyjeżdża dwoje ascetów – zaśmiał się.

– Szyderca…

– Soniu. Tym wyjazdem robisz zamach na nasz związek. Musisz się tego dowiedzieć ode mnie, a nie od ciotek!

– Czy więc ja naprawdę nie mam prawa do własnej drogi zawodowej?

– Myślałem, że kiedyś to sobie dostatecznie szczegółowo wyjaśniliśmy.

– To była wówczas twoja arbitralna decyzja.

– A był jakiś inny pomysł, sposób?! – wykrzyknął i zamilkł. – Wszystko jest moim błędem czy złą decyzją? Tak uważasz?! – Ksawery poderwał się na równe nogi.

– To wcale nie tak. Bardzo zależało mi na tobie, a potem na naszym dziecku…

– Chociaż z początku nie bardzo.

– Oszczędź mnie, proszę. To boli! To była tylko chwila, bo wydało mi się, że coś się dla mnie kończy, zamyka, ale potem…

– Dobrze. Nie wracajmy już do tamtego okresu. Przepraszam. Co ja mam, Soniu, zrobić z moim biznesem?

– Jak to co? No przecież prowadzić!

– A Pauliną kto się zajmie?

– Przecież mamy rodziców.

– Jeśli idzie o pomoc do końca tego roku szkolnego, w grę wchodzą tylko moi rodzice, bo twoi mieszkają za daleko. Może jakoś to zorganizuję. A co z wakacjami?

– Może przyjedziecie do mnie?

– Ja na pewno nie. Pamiętasz chyba, już ci kiedyś mówiłem, że na Wyspy Kanaryjskie nigdy w życiu nie pojadę, więc to nie jest tak, że akurat teraz z tym wyskakuję – powiedział stanowczo Ksawery.

– Przecież to irracjonalne… Wyspy Kanaryjskie nie są resztkami Atlantydy i one nie zapadną się w jedną noc jak wówczas.

– Nikt nie może mi zabronić tak myśleć. Wierzę w to i dlatego boję się ich, i nie pojadę tam za żadne skarby.

– To Paulina przyjedzie do mnie i będzie tak długo, jak tylko zechce.

– Dobrze. Może jej wyjazd uda się zorganizować, podobnie jak kiedyś do Rzymu. Jest trochę czasu… To rozwiązanie przyjmuję, ale musisz zrozumieć, że wciąż nie akceptuję całego twojego pomysłu. Uważam go za wręcz szkodliwy dla naszego związku, głównie przez udział w nim Romana.

– A gdyby to był ktoś inny?

– A może być ktoś inny?

– No nie, ale tak tylko pytam.

– Odpadłby tylko ten jeden argument, ale i tak dalej byłbym wewnętrznie nieprzekonany do całego projektu. Ty chyba nie rozumiesz, co to znaczy być pół roku poza domem? – Zmierzył Sonię wzrokiem. – Dobrze… a co potem?

– Tego jeszcze nie wiem. Pozwól, żeby zadziało się jedno, a potem…

– A potem się zobaczy. Soniu! Nienawidzę takiego działania. Wszystko, co dotąd robiłem, opierało się na planach. Miałem warianty, wyjście awaryjne, a w waszym pomyśle, twoim i Romana, widać tylko chęć wyjazdu.

– To co ja mam zrobić? – Sonia objęła twarz dłońmi. – Tak bym chciała spróbować.

W salonie zapadła cisza, którą przerwał Ksawery.

– Próbuj więc, jeśli uważasz, że bez tego nie będziesz mogła żyć – powiedział spokojnym tonem i rozłożył ramiona.

Sonia wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym podeszła i pocałowała go w policzek.

– Dziękuję ci. Wiedziałam, że wreszcie się zgodzisz.

Ksawery popatrzył na nią i pokręcił głową.

– Powiedziałem „próbuj”, a nie „zgadzam się”. Nie wycofuję żadnego słowa, które wcześniej powiedziałem. Czy mam jechać do rodziców, żeby z nimi porozmawiać?

– Ale koniecznie dzisiaj?

– Jutro wraca Paulina i chcę mieć już wszystko ustalone.

– To w takim razie pojedź. Chcę tego – rzuciła Sonia, ale zawiesiła głos. – Zanim jednak to zrobisz, muszę ci jeszcze powiedzieć, że naprawdę nie masz powodu obawiać się o Romana. On ci nawet do pięt nie dorasta. – Pokręciła głową. – Jak w ogóle takie myśli mogą przychodzić ci do głowy?! – dodała tonem pełnym wyrzutu. – Jesteś ty… i tylko ty, bo on już dawno temu przegrał. Zapomniałeś? – uśmiechnęła się zabójczo i pocałowała go w policzek.

Ksawery poczuł mętlik w głowie. Stracił ochotę na dalsze prowadzenie tej dziwnej rozmowy, więc wstał i ruszył w kierunku przedpokoju, ale na moment zatrzymał się jeszcze w progu.

– A nie powiedziałaś mi zupełnie, jak wyglądają wasze artystyczne przygotowania do wyjazdu. Jakieś próby, ustalenie repertuaru, no wiesz… – Spojrzał przenikliwie w oczy żony. Ta przymknęła powieki.

– Spotykaliśmy się przez ostatnie półtora miesiąca u kolegi Romana, w Sopocie, w jego studiu nagrań i tam robiliśmy próby – odpowiedziała po chwili cicho.

– No i widzisz sama. Wszystko w najgłębszej tajemnicy przede mną, a ty dziwiłaś się moim reakcjom. Ech, jeśli repertuar macie przygotowany tak jak sprawy organizacyjne, to nie wróżę wam… – zawiesił głos, machnął ręką i ruszył w kierunku wyjścia.

Rozdział 5

Ksawery, siedząc już w samochodzie, zadzwonił do ojca.

– Synuś? – usłyszał jego zaskoczony głos.

– Tak, to ja, wasz… marnotrawny.

– Oj, coś mi się po tonie widzi, że czegoś potrzebujesz.

– Czy przypadkiem nie śpicie już?

– My? Nie przesadzaj. Dopiero zaczyna się dziennik telewizyjny.

– A mógłbym do was wpaść?

– Znasz nas i wiesz, że nie lubimy niezapowiedzianych wizyt, nawet twojej, ale to widocznie coś ważnego. Dobrze zgaduję?

– Jak zwykle. To mogę?

– Przyjeżdżaj. Czekamy.

Kiedyś dziwił się rodzicom, że tolerują tylko wizyty do osiemnastej, a telefony do dwudziestej. Od jakiegoś czasu zauważył, że zaczyna myśleć podobnie. Za dwadzieścia kilka minut, zdążywszy jeszcze kupić po drodze bukiet kwiatów, wystukiwał już na klawiaturze domofonu kod do mieszkania rodziców. Będąc na półpiętrze, usłyszał otwierające się drzwi. W przedpokoju stali mama i ojciec i wpatrywali się w niego badawczo.

– Dobry wieczór, kochani. – Podał mamie bukiet i wycałował ją, potem objął się z ojcem.

– Coś się stało? – Matka, mimo iż przez sekundę spojrzała radosnymi oczami na kwiaty, znowu przybrała poważną minę.

– A możemy porozmawiać na siedząco? – uśmiechnął się Ksawery, zdjął kurtkę i buty. Weszli do stołowego. – Przejdę od razu do konkretów – rzucił, kiedy tylko usiedli. – Ponieważ, jak wiecie, lubię mieć wszystko dobrze zaplanowane, chcę was spytać, czy moglibyście mnie wspomóc w opiece nad Pauliną od piętnastego maja do końca roku szkolnego?

– Czy coś się może stało Soni? – spytała matka z nutą niepokoju w głosie.

– Nie… na razie bardziej mnie… – Ksawery wzruszył ramionami.

– Przecież nic ci nie jest – rzekł ojciec po błyskawicznym zlustrowaniu syna od stóp do głów.

– Sonia ma iść do szpitala? – Matka przyłożyła dłoń do ust.

– Gorzej, musi wyjechać z Polski.

– Co to znaczy musi? – Czoło matki pokryło się bruzdami.

– Tak po prawdzie nie musi, a chce.

– Czy ty, synu, nie możesz mówić jaśniej? – Ojciec nerwowo poruszył się w fotelu.

– No dobrze. Posłuchajcie, Sonia od kilku miesięcy nagabywała mnie, że chce wrócić do śpiewania…

– A to ładnie – wtrąciła z ulgą mama. – Nie mogłeś tak powiedzieć od razu? Sonia ma przecież śliczny głos.

– Ale, synu, powiedz nam, dlaczego Sonia nie może śpiewać w Polsce? – Ojciec już głęboko odetchnął i w swoim stylu zadał pytanie drążące.

– To nie jest takie proste, ale dobrze. To zaczęło się we wrześniu… – Ksawery opowiedział pokrótce historię związaną z planowanym wyjazdem Soni na Wyspy Kanaryjskie. – No i teraz mamy problem z Pauliną, a właściwie ja mam ten problem – rzekł na zakończenie.

– Czy ty się na ten jej niedorzeczny pomysł już zgodziłeś? – Ojciec z całej siły wbił się w fotel, aż ten jęknął. Oboje rodziciele świdrowali wzrokiem syna. Ksawery przerzucał nerwowo wzrok z matki na ojca.

– Nie akceptuję tego pomysłu, ale cóż mogę więcej zrobić… – Rozłożył ramiona.

– Tak dziwnie mówisz, że nie rozumiem, o co chodzi w całej tej sprawie – powiedziała matka i potrząsnęła głową. – To Sonia wyjeżdża czy nie?

– Chyba wyjeżdża…

– Oj, synu, jak chyba? Odpowiedz konkretnie, bo ja też przestaję rozumieć, o co chodzi – oznajmił zdecydowanym tonem ojciec i pomógł sobie gestem.

– Pojedzie, bo przecież nie uwiężę jej.

– No wiesz! – wykrzyknęła matka.

– A łańcuchem do kaloryfera nie możesz jej przykuć?! – huknął jednocześnie ojciec.

– Grzesiek! – zdenerwowała się mama. – Mógłbyś przestać sobie w ten sposób żartować!

Ksawerym wstrząsnął śmiech. Oboje rodzice spojrzeli na niego zdziwieni.

– No… nie róbcie takich oczu. Powiedziałem jej dzisiaj tak samo, jak tato przed chwilą.

– No widzisz, Justynko… – Ojciec spojrzał na żonę. – Moja krew.

– Przestańcie sobie kpić. Dziewczyna ma ładny głos, mogłaby śpiewać, chociaż wyjazd na pół roku to chyba trochę za długo – powiedziała zmartwionym głosem mama. – Ale jak rozumiem z twojej opowieści, będzie przy niej Roman… On jest taki zaradny. Zawsze tak mówiłeś.

– Tak, zaradny… – Ksawery rzucił nieco ciszej i machnął dłonią.

Ojciec wpatrzył się w niego badawczo, zamyślił się, a po chwili wstał, podszedł do kredensu, wyciągnął z szuf-lady pakiet jakichś papierów i podał je Ksaweremu.

– Co to jest?

– Obejrzyj.

– Paszporty, bilety lotnicze, rezerwacje hotelowe… – Ksawery odkładał je kolejno na stół. – Jedziecie dokądś? – rzucił pytająco.

– W świat! – wykrzyknęła mama i spojrzała na ojca, który się do niej uśmiechnął.

– Lecicie do Phnom Penh? – Ksawery odczytał zdumiony tonem docelowy port lotniczy na jednej z par biletów. Matka i ojciec pokiwali głowami. – Widzę, że bilety są na piętnastego czerwca. A nie moglibyście przełożyć ten wylot choćby o dziesięć dni?

Rodziciele jak na komendę pokręcili przecząco głowami.

– Wycieczka została zaplanowana starannie, mamy bilety na kolejne przeloty, bo potem lecimy jeszcze do Japonii, a stamtąd do Meksyku. Oprócz tego mamy rezerwacje na hotele i jeszcze inne rezerwacje, związane ze zwiedzaniem ciekawych obiektów. Niczego nie da się zmienić. – Pokręcił głową ojciec.

– Ale tak nagle? Nie mogliście mi nic powiedzieć?

– A ty nie mogłeś wcześniej zdradzić, że masz czy będziesz miał jakieś problemy? Nie wpadasz do rodziców, nie dzwonisz – powiedziała matka z wyrzutem.

– Nad trasą tej wycieczki siedzieliśmy z pięć lat. – Ojciec wszedł jej w słowo. – Od lutego zaczęliśmy szczegółowo wszystko planować, a chyba gdzieś od połowy marca… – spojrzał na matkę, szukając potwierdzenia; ta skinęła głową – zaczęliśmy rezerwować.

– To wycieczka naszego życia, synuś – rzekła radośnie matka i położyła dłoń na ręce męża.

– Oczywiście, macie rację, mówiąc, że nie przyjeżdżałem, ale chyba ze dwa razy dzwoniłem.

– No tak, ale gdybyś wpadł do nas wcześniej, to i wcześniej byś się dowiedział, a tak? A ty od kiedy wiesz o wyjeździe Soni? – spytał ojciec i spojrzał na Ksawerego badawczo.

– W zasadzie dopiero od godziny, dwóch, ale że coś wisi w powietrzu, przeczuwałem, jak już mówiłem, od września.

– No dobrze, wróćmy w takim razie do twoich planów względem nas – powiedział poważnym tonem ojciec.

– Czy mniej więcej od piętnastego maja moglibyście się do nas wprowadzić? – Ksawery spojrzał pytająco na rodziców.

– Może to nie będzie konieczne, ale tak czy owak, wszystko da się jakoś zorganizować – odparł ojciec; mama potwierdziła jego słowa skinieniem głowy. – Sam chyba jednak rozumiesz, że bliżej piętnastego czerwca zaczniemy się pakować i będziemy więcej bywać u siebie w domu.

– No jasne… Ja też jeszcze nie wiem, kiedy Sonia dokładnie wyjeżdża, bo kontrakt zaczyna się piętnastego maja.

– To pewnie wyjedzie co najmniej tydzień wcześniej – wtrąciła mama.

– Pewnie tak, tylko co ja zrobię później? – Ksawery podrapał się po głowie.

– Poczekaj, dzisiaj to jeszcze nie jest krytyczna sprawa. Kiedy wyjedzie Sonia, to sobie wszystko obgadamy na spokojnie, bo sporo może się jeszcze zmienić – ocenił ojciec i machnął dłonią. – A dokąd w tym roku mieliście jechać na wczasy?

– Jeszcze nie planowaliśmy, a dzisiaj Sonia rzuciła myśl, że Paulina mogłaby spędzić wakacje tam.

– No widzisz! Poczekaj, niech coś się ruszy, to reszta się jakoś sama spasuje. Z naszą wycieczką było inaczej. – Ojciec położył dłoń na pliku dokumentów, które dał do obejrzenia synowi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki