Miłość na gwiazdkę - Roma J. Fiszer - ebook + audiobook

Miłość na gwiazdkę ebook i audiobook

Roma J. Fiszer

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pola zrywa z narzeczonym i likwiduje swój fitnessowy biznes. Ucieka na daczę, aby przemyśleć „nowe życie”. Później ma zamiar ruszyć… dokądś. Na trasie nachodzi ją myśl, że dobrze byłoby pożegnać się w zgodzie z rodziną i zorganizować święta Bożego Narodzenia. Tymczasem zaskakuje ją śnieżyca, samochód ześlizguje się w las…

I nagle pojawia się nieznajomy z blizną, który niczym rycerz z bajki oswobadza ją, a potem przekonuje, że organizacja świąt to nic takiego. Gabriel staje się dla niej spowiednikiem, przewodnikiem, ale też… katalizatorem przemian. Prowadzą rozmowy o życiu, a w tle trwają przygotowania do wigilii. Rodzi się „smakowita” przyjaźń.

Pola odkrywa swoje drugie ja, w tym ukryte fascynacje kulinarne. Z każdym dniem czuje się coraz lepiej i coraz mniej myśli o wyjeździe w świat.

Czy te święta będą udane?

Kim jest Gabriel?

Co się kryje za jego poświęceniem?

Czy to coś więcej niż przyjaźń?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 340

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 30 min

Lektor: Dominika Sell-Kukułka

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

1

Wisiel­czy nastrój Poli Jazło­wiec­kiej, który dopadł ją natych­miast po prze­bu­dze­niu, ide­al­nie współ­grał z zachmu­rzo­nym gru­dnio­wym nie­bem nad Gdy­nią. A nastrój ten wyni­kał z pod­ję­tej nie­dawno decy­zji, aby jak naj­szyb­ciej pozbyć się swo­jego uko­cha­nego biz­nesu i wyje­chać jak naj­da­lej stąd. Pod­pis, który miała dzi­siaj zło­żyć pod umową jego sprze­daży, jawił się jej jak cyro­graf zamy­ka­jący poprzed­nie życie. Co miało być potem, jesz­cze nie cał­kiem wymy­śliła. Chciała po pro­stu uciec stąd, choćby do Hisz­pa­nii, i tam roz­po­cząć zapi­sy­wa­nie nowej życio­wej karty. Mimo złego samo­po­czu­cia poszła ruty­nowo, jak co dzień, do pobli­skiego skle­piku po świeże pie­czywo. Zwy­cza­jowo zja­dła na śnia­da­nie bułkę z żół­tym serem i klek­sem żura­winy, ale szło jej to tak, jakby miała „drew­niane zęby”. Spoj­rzała przez okno na swój żół­ciutki samo­chód Toyotę Aygo, który piesz­czo­tli­wie zwała „Igą”, sto­jący na par­kingu w peł­nej nie­świa­do­mo­ści, że za dwie godziny wywie­zie ją z mia­sta. Igę trak­to­wała jak przy­ja­ciółkę, zawsze jej się zwie­rzała z naj­więk­szych tajem­nic, ale dokąd dzi­siaj pojadą, wcze­śniej nie zdra­dziła.

Już za moment Pola miała się udać do swo­jego wypiesz­czo­nego fit­ness klubu wzbu­dza­ją­cego zachwyty przy­ja­ciół i jęki zawi­ści osób jej nie­przy­ja­znych, aby tam pod­pi­sać umowę jego sprze­daży. Potrzą­snęła głową, nie chcąc kolejny raz roz­trzą­sać powo­dów tego kroku. Już po pierw­szej roz­mo­wie z nota­riuszką przy­go­to­wu­jącą nie­zbędne doku­menty zde­cy­do­wała, że pod­pi­sze je w swoim biu­rze, gdyż chciała omi­nąć sztywną cere­mo­nię w kan­ce­la­rii praw­niczki. Zresztą wów­czas musia­łaby się ubrać ina­czej, a tak mogła wło­żyć codzienny zestaw „robo­czy”, ide­al­nie pasu­jący do podróży samo­cho­dem, w którą zamie­rzała wyru­szyć tuż po zło­że­niu pod­pi­sów. Latem byłby to zapewne spor­towy top i spodenki push up, do tego san­dałki lub sne­akersy. W zimowe dni wkła­dała leg­ginsy uzu­peł­niane weł­nia­nymi getrami, ale na nogi nie­zmien­nie sne­akersy, tyle że z grub­szymi pode­szwami. Dopiero gdy było wil­gotno, wska­ki­wała w adi­dasy, a kiedy padało, nosiła krót­kie kaloszki. Ubioru dopeł­niła bluza z kap­tu­rem, bo uznała, że na ocie­planą kurtkę zimową jesz­cze nie pora.

Pod­pi­sa­nie doku­men­tów umowy sprze­daży prze­bie­gło spraw­nie. Zna­joma nota­riuszka przez cały czas patrzyła pyta­jąco w twarz Poli, cze­ka­jąc na jakieś wyja­śnie­nia. Jed­nak mimo dosłow­nie wiszą­cego w powie­trzu pyta­nia: DLA­CZEGO? żadne inne tłu­ma­cze­nie poza frazą: MUSZĘ PIL­NIE WYJE­CHAĆ, z jej ust nie padło. Pola, siląc się na uśmiech, zło­żyła nowemu wła­ści­cie­lowi klubu życze­nia rado­ści z kolej­nej inwe­sty­cji. Wresz­cie podała mu trzy kom­plety klu­czy do lokalu i raz jesz­cze się uśmiech­nęła. Po kilku kolej­nych minu­tach grzecz­no­ścio­wej roz­mowy pani nota­riusz, uzna­jąc, że jej rola się skoń­czyła, w mil­cze­niu zaczęła się zbie­rać do wyj­ścia.

– Pro­szę, pani Polu, jesz­cze chwilę na mnie pocze­kać, tylko odpro­wa­dzę panią nota­riusz do wyj­ścia. – Nowy wła­ści­ciel fit­ness klubu także pode­rwał się z krze­sła.

Kiedy oboje wyszli, Pola pode­szła do okna, spoj­rzała na sto­jącą na par­kingu Igę i głę­boko wes­tchnęła. Poczuła mocny ucisk w żołądku. Zmarsz­czyła czoło, przy­kła­da­jąc do niego rękę, a drugą poma­so­wała brzuch. Nie zdą­żyła o niczym pomy­śleć, bo nowy wła­ści­ciel bły­ska­wicz­nie wró­cił do biura. Jak zahip­no­ty­zo­wany od progu wpa­try­wał się w leżące na stole klu­cze, wresz­cie prze­niósł spoj­rze­nie na twarz byłej wła­ści­cielki.

– A zdra­dzi mi pani… choć odro­binę, swoje dal­sze plany? Bo nie wie­rzę, że mając tak ogromne doświad­cze­nie, odcho­dzi pani z branży. Kupuje pani coś, na przy­kład w Gdań­sku? – Spoj­rzał pyta­jąco w jej twarz.

– Po pro­stu wyjeż­dżam – ucięła krótko Pola.

– Niech będzie. – Męż­czy­zna mach­nął ręką.

Pola odnio­sła wra­że­nie, że nawet jest zado­wo­lony, iż dal­szej roz­mowy o spra­wie nie będzie.

– Mary­sia, która jest pani fanką i będzie sze­fo­wała klu­bowi, powie­działa, że niczego w nim nie zmieni – rzu­cił po chwili, oglą­da­jąc się na drzwi. – Przy­naj­mniej przez pół roku. Jako pani klientka zawsze była wszyst­kim zachwy­cona, a odkąd zaczę­ły­ście sobie mówić po imie­niu, wolała spę­dzać każdą wolną chwilę raczej tutaj niż w domu.

– Nie­które jej luźne uwagi bywały dla mnie inspi­ra­cją do wpro­wa­dza­nia kolej­nych zmian. Zacho­wuję Mary­się w sercu i w kon­tak­tach tele­fo­nicz­nych. – Pola uśmiech­nęła się raz jesz­cze, ale poczuła kolejny bole­sny ucisk w dołku.

– Żona liczy, że mimo skrę­co­nej kostki wysko­czymy dzi­siaj razem na obiad, no może choćby na kawę – popra­wił się, wypa­tru­jąc reak­cji Poli na swoje słowa. – Czeka na mój sygnał. – Zer­k­nął na tele­fon, który przed momen­tem odło­żył na biurko. – Może jed­nak przyj­mie pani nasze zapro­sze­nie?

– Ruszam natych­miast w drogę. – Pola zde­cy­do­wa­nym ruchem głowy wska­zała na okno. – Jestem już pouma­wiana na tra­sie – skła­mała bez mru­gnię­cia powieką.

– No tak, znam panią jako dosko­nale zor­ga­ni­zo­waną osobę. Dzięki pani polu­bi­łem ćwi­czyć; rower i bież­nia naprawdę już mi sporo dały. – Pokle­pał się dum­nie po klatce pier­sio­wej i lekko uśmiech­nął. – Oczy­wi­ście to Mary­sia prze­ko­nała mnie, żebym razem z nią przy­cho­dził do klubu – uzu­peł­nił. – Dobrze, już pani nie zatrzy­muję, ale pro­szę się ode­zwać z nowego miej­sca.

– Obie­cuję.

Jesz­cze jeden wymu­szony uśmiech, uścisk ręki z nowym wła­ści­cie­lem i po pię­ciu minu­tach Pola wsia­dała do auta. Miała w nim wszystko, co zapla­no­wała na dzi­siej­szą podróż, więc już bez zwle­ka­nia ruszyła ulicą Wła­dy­sława IV w kie­runku Orłowa. Celem jazdy było rodzinne let­ni­sko nad jezio­rem Sudo­mie, kil­ka­na­ście kilo­me­trów za Koście­rzyną. Od wielu już lat był to dom cało­se­zo­nowy, ale zimą tam nie bywali. Tato zawsze mawiał, że na dłuż­sze w nim pobyty przyj­dzie czas na eme­ry­tu­rze. Zer­k­nęła w lusterko i ujrzała w nim swoją smutną twarz.

– Tylko mi się nie roz­rycz! – syk­nęła, ale nie­po­słuszne łzy jed­nak wypły­nęły spod jej powiek.

Nieco zwol­niła i prze­tarła oczy chu­s­teczką. Na orłow­skim skrzy­żo­wa­niu koło kościółka pod wezwa­niem Matki Boskiej Bole­snej, w któ­rym trzy­dzie­ści dwa lata temu została ochrzczona, skrę­ciła w ulicę Wiel­ko­pol­ską. Po prze­je­cha­niu pod wia­duk­tem kole­jo­wym nagle ujrzała przed sobą niebo znacz­nie ciem­niej­sze niż dwie godziny temu.

Czyżby miało padać?! Nawet nie zain­te­re­so­wa­łam się pogodą – pomy­ślała. Ni­gdy zresztą się nią spe­cjal­nie nie inte­re­so­wała.

Na naj­bliż­szym czer­wo­nym świe­tle pocią­gnęła łyk wody z butelki i zer­k­nęła na odtwa­rzacz.

Nie, jesz­cze za wcze­śnie. Włą­czę tro­chę dalej – posta­no­wiła.

Nie lubiła ciszy w samo­cho­dzie, ale dzi­siaj była oko­licz­ność spe­cjalna, więc nie prze­ry­wa­jąc jej, doje­chała aż do Chwasz­czyna, gdzie cze­ka­jąc na zmianę świa­teł, się­gnęła znowu po butelkę. Dopiero za roz­jaz­dami w Żuko­wie, zna­la­zł­szy się już na kościer­skiej tra­sie, zatrzy­mała się na pobo­czu, by jed­nak włą­czyć odtwa­rzacz. Po otwar­ciu torebki w poszu­ki­wa­niu pen­drive’ów z muzyką przy­po­mniała sobie, że wczo­raj wszyst­kie scho­wała do kie­szeni ple­caka, a ten z kolei jest w bagaż­niku. Wzru­szyła ramio­nami i naci­snęła przy­cisk radia. Na ledo­wym wyświe­tla­czu poja­wiła się nazwa sta­cji Radio Plus, a z gło­śni­ków popły­nęły dźwięki pio­senki Cią­gle pada, jed­nego z daw­nych prze­bo­jów Czer­wo­nych Gitar.

– Niech będzie, cho­ciaż nie pada – mruk­nęła pod nosem, rozej­rzaw­szy się wokół.

Ruch samo­cho­dów w stronę Kaszub nie był duży, więc po chwili bez naj­mniej­szych pro­ble­mów wyje­chała na szosę.

Nie dzi­wota, że mało kto dzi­siaj jedzie w tę stronę, bo niby po co? Ja jadę, bo muszę. Muszę?! – pomy­ślała.

Pod­świa­do­mie postu­ki­wała pal­cem o koło kie­row­nicy w rytm nostal­gicz­nej pio­senki, zasta­na­wia­jąc się, czy w domu zro­biła, co należy, i wszystko z niego zabrała. Na pewno wyłą­czyła lodówkę i wycią­gnęła z niej ostat­nie dwa jogurty, zaczętą kostkę masła i paczkę żół­tego sera. Spa­ko­wała też pozo­stałe bułki kupione rano u Szy­dłow­skiego, a z koszyka na kre­den­sie zgar­nęła cytryny, banany i jabłka.

Ile tego było? No… tro­chę – pomy­ślała i wzru­szyła ramio­nami. Na dzi­siaj jedze­nia jej wystar­czy. Ważne, że wyłą­czyła bez­piecz­niki i zakrę­ciła wodę.

Uśmiech­nęła się gorzko i spu­ściła powie­trze.

Wpa­try­wała się prze­lot­nie w poja­wia­jące się przy dro­dze nazwy miej­sco­wo­ści: Babi Dół, Borcz, Hopowo, Egier­towo. Myśli prze­ska­ki­wały z tematu na temat, ale nie potra­fiła się zatrzy­mać na żad­nym z nich. Odrzu­cała je kolejno, bo nie były nijak odpo­wied­nie na dzi­siej­szą jazdę. Wresz­cie wer­tu­jąc kolejne komórki pamięci, uzmy­sło­wiła sobie, że za dzie­sięć dni zaczy­nają się święta Bożego Naro­dze­nia.

– O czym ja myśla­łam, że to mi cał­kiem umknęło? – zapy­tało gło­śno i ciężko wes­tchnęła. – A może…? – zasta­no­wiła się, ale nie­jako w odpo­wie­dzi pokrę­ciła głową. – Cho­ciaż z dru­giej strony, dla­czego nie?! – Wró­ciła raz jesz­cze do porzu­co­nej przed chwilą myśli. – Prze­cież zor­ga­ni­zo­wa­nie na let­ni­sku rodzin­nych świąt Bożego Naro­dze­nia oraz Nowego Roku na poże­gna­nie mojego „sta­rego życia” to cał­kiem dobry pomysł. Co ja mówię, wręcz genialny!

Pac­nęła dło­nią w kie­row­nicę i pierw­szy raz od wyjazdu z Gdyni się uśmiech­nęła. Pod­kręci się ogrze­wa­nie w całym domu, a nie tylko na dole. Wszyst­kie rury wodo­cią­gowe od wielu lat są pre­izo­lo­wane, więc od tej strony wszystko jest okej! – Znowu się uśmiech­nęła. – Cza­sami jeź­dzi­li­śmy tam na jeden dzień w trak­cie pierw­szego week­endu po Nowym Roku powspo­mi­nać poprzed­nie waka­cje i zapla­no­wać nowe. Od czasu, gdy zaję­łam się fit­nes­sem, wpa­da­łam na daczę tylko spo­ra­dycz­nie, bo uwa­ża­łam, że muszę mieć nie­ustan­nie oko na swój biz­nes. To była wła­ści­wie wymówka dla rodziny, a prawda była taka… – Zagry­zła wargi, nie chcąc nawet w myślach cią­gnąć bole­snego wątku, który wią­zał się z klu­bem i Adria­nem. Po kil­ku­na­stu sekun­dach wró­ciła do roz­my­ślań o orga­ni­za­cji świąt. – Rodzi­ców powia­do­mię lada dzień po nie­dzieli. A jakie przy­go­tuję menu? Powiedzmy, że na razie cho­dzi tylko o wigi­lię. – Zmarsz­czyła czoło. – Zupa grzy­bowa, karp sma­żony, ziem­niaki… to oczy­wi­ste. – Sta­rała się odtwo­rzyć w pamięci wygląd wigi­lij­nego stołu i potraw na nim. – Musi być jesz­cze kom­pot z suszu, śledź w śmie­ta­nie też jest zawsze. No i kapu­sta zasma­żana! Bar­dzo ją lubię. – Pra­wie się obli­zała.

Potem przy­po­mi­nały jej się jesz­cze inne potrawy, jakie w ich domu poja­wiały się na świą­tecz­nym stole; było ich cał­kiem sporo.

– Ale, ale… – mruk­nęła. – Prze­cież to wszystko prze­kra­cza moje moż­li­wo­ści!

Ni­gdy zbyt­nio nie gar­nęła się do pozna­wa­nia taj­ni­ków ich przy­go­to­wy­wa­nia. W kuchni oprócz usma­że­nia jajecz­nicy czy omletu nie­wiele potra­fiła zro­bić. Jed­nak bez prze­sady! Kie­dyś zro­biła jesz­cze kotlety scha­bowe i wspo­ma­gała mamę w przy­go­to­wa­niu obiadu z polę­dwi­czek. Ale kiedy miała mieć czas na jakieś inne potrawy? Prze­cież naj­pierw uczyła się w liceum, a póź­niej stu­dio­wała na AWF-ie! Miała w pla­nie ogar­nąć to potem, ale potem, po ukoń­cze­niu uczelni wyż­szej, czasu wol­nego było jesz­cze mniej. Za to zna­ko­mi­cie opa­no­wała zama­wia­nie cate­rin­gów! O! I tak wła­śnie zrobi na święta! Wszystko zamówi w jakiejś tego typu fir­mie w Koście­rzy­nie albo Byto­wie. Nie znała tam dotąd żad­nych, ale potrafi wyszu­kać naj­lep­sze z funk­cjo­nu­ją­cych tam i zamó­wić odpo­wied­nie dania!

Zachi­cho­tała, przy­po­mniaw­szy sobie, że ucho­dziła wśród zna­jo­mych za wyjąt­kową spe­cja­listkę w tej dzie­dzi­nie, wręcz eks­pertkę.

Tym­cza­sem niebo, jak okiem się­gnąć, przy­brało jesz­cze ciem­niej­szą barwę, niż było za Orło­wem. Zro­biło się szaro jak póź­nym popo­łu­dniem. Poli wydało się, że ruch na szo­sie jest jesz­cze mniej­szy niż za Żuko­wem. Całe szczę­ście, że w Radiu Plus grali miłą muzykę, poja­wiała się co jakiś czas także pio­senka świą­teczna. Przy jed­nej z nich, Last Chri­st­mas Geo­rge’a Micha­ela z zespo­łem Wham, na jej buzi wykwitł bana­nowy uśmiech. W tle pio­senki odtwa­rzał jej się w pamięci klip wideo nakrę­cony w zimo­wym antu­rażu, z roz­ba­wioną mło­dzieżą w samot­nej cha­cie pod lasem. Jej pię­terko zawsze przy­wo­dziło na myśl dom na ich rodzin­nym let­ni­sku. Miało podobne jak tam pro­ste drew­niane ogro­dze­nie z sosno­wych żer­dzi, które uła­twiało jej zanu­rza­nie się w las w dowol­nym kie­runku bez koniecz­no­ści prze­cho­dze­nia przez furtkę. Na jej twa­rzy znowu zago­ścił uśmiech. Ostat­nimi laty przy­jeż­dżała nad Sudo­mie rzadko i na krótko. Wpa­dała zawsze na gotowe, cza­sami tylko przy­wo­ziła pizzę z Koście­rzyny, którą zama­wiała gdzieś z postoju na tra­sie, choć zawsze po uzgod­nie­niu z rodzi­cami. Po ukoń­cze­niu stu­diów prze­stała się włą­czać nawet w prace nad utrzy­my­wa­niem porządku na let­ni­sku, tłu­ma­cząc sobie, że nie ma na to czasu. Czę­sto odno­siła wra­że­nie, że rodzi­com i bratu nie­zbyt się to podoba. Wpraw­dzie nikt nie wyma­wiał jej tego na głos, ale ich spoj­rze­nia były nie­kiedy wymowne. Miała talent do szyb­kiego roz­we­se­la­nia rodziny, zmie­nia­nia tematu, więc jej pobyty mijały na ogół bez kwa­sów.

Dla­tego nim wyjadę gdzieś tam… – na moment prze­rwała tok myśli, ale po chwili wzru­szyła ramio­nami, bo do tego wątku miała jesz­cze zbyt mało danych – muszę jakoś w ich pamięci zatrzeć swój zły obraz. Orga­ni­za­cja świąt na let­ni­sku na pewno się do tego przy­czyni! – Pod­kre­śliła tę myśl ski­nię­ciem głową.

Kiedy za Kło­bu­czy­nem z obu stron szosy poja­wiły się lasy, z zasko­cze­niem dostrze­gła wiru­jące wolno w powie­trzu płatki śniegu. Gru­dzień, więc coś bia­łego ma prawo z nieba spaść, ale na pewno zaraz prze­sta­nie. Płat­ków jed­nak z każdą chwilą przy­by­wało, więc co jakiś czas uru­cha­miała wycie­raczki. Wresz­cie zaczął padać gęsty śnieg. Tro­chę ją to zanie­po­ko­iło. Ponie­waż oprócz fil­mów na Net­flik­sie żad­nych innych pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych nie oglą­dała, nie słu­chała także audy­cji radio­wych, nie miała naj­mniej­szego poję­cia, że opady śniegu były zapo­wia­dane od kilku dni, a w pogo­dzie miała nastą­pić poważna zmiana. O czymś takim jak aura w jej klu­bie się nie roz­ma­wiało. Wpa­tru­jąc się w coraz gęściej pada­jący śnieg i pra­cu­jące już nie­ustan­nie wycie­raczki, pomy­ślała przez chwilę, aby wró­cić do domu. Jed­nak po kilku sekun­dach uznała, że ma już za sobą bli­sko trzy czwarte trasy, więc to nie mia­łoby sensu. Tym­cza­sem szosa była coraz bar­dziej zasy­pana śnie­giem. Pola czuła, że nawet na łagod­nych zakrę­tach koła samo­chodu zaczy­nają się lekko śli­zgać. Musiała więc mocno zwol­nić.

– Powin­nam mieć jed­nak zimówki! – wyszep­tała z lek­kim prze­stra­chem.

Do tej pory uwa­żała, że takie opony nie są jej potrzebne. Do pracy miała tylko kil­ka­set metrów. Tak reago­wała na pod­po­wie­dzi zna­jo­mych, że trzeba je sobie spra­wić, bo z pogodą ni­gdy nic nie wia­domo. Dotych­czas, kiedy śniegu napa­dało tro­chę wię­cej, a ulice nie były wystar­cza­jąco czarne, Pola na kilka dni zapo­mi­nała, że ma auto. Czego słońcu nie udało się roz­to­pić na karo­se­rii, wie­czo­rem usu­wała para­solką albo domową mio­tłą. Zresztą i tak na ogół wolała cha­dzać do pracy pie­szo, nawet zimą. Samo­chód słu­żył jej tylko do wyjaz­dów po więk­sze zakupy, w odwie­dziny u rodziny czy na spo­tka­nia ze zna­jo­mymi albo na let­ni­sko. Uśmiech­nęła się, ale natych­miast spo­waż­niała, usi­łu­jąc prze­bić spoj­rze­niem pada­jący gęsto śnieg. Kur­czę! Wycie­raczki naprawdę mają co robić! Zatrwo­żyła się nie na żarty. Na dro­dze poja­wiały się już tylko spo­ra­dycz­nie samo­chody. Pew­nie inni, widząc, co się dzieje, zre­zy­gno­wali z wyjazdu, ale widocz­nie nie mieli takiej potrzeby jak ona. W Koście­rzy­nie, któ­rej opłotki prze­kro­czyła nie­ba­wem, jechało jej się po uli­cach nieco lepiej, ale z kolei musiała bar­dziej uwa­żać, bo jesie­nią pozmie­niali w mie­ście trasę prze­jazdu.

Za rogat­kami mia­sta jesz­cze bar­dziej zwol­niła, gdyż nale­żało prze­my­śleć wybór ostat­niego odcinka trasy nad jezioro Sudo­mie. Jeden wiódł przez Rybaki i Sycową Hutę, drugi przez Łubianę. Druga trasa była nieco dłuż­sza, ale zawsze bar­dziej ją lubiła za sprawą czę­stych wizyt w skle­piku przy zakła­dach por­ce­lany. Wyroby stam­tąd kupo­wały prze­cież reno­mo­wane sieci hoteli. Cha­rak­te­ry­styczny i piękny ser­wis w ludowe kaszub­skie wzory poja­wił się nawet w fil­mie Ame­lia ze słodką Audrey Tau­tou, na co kie­dyś zwró­ciła jej uwagę mama. Kiedy była młod­sza, pro­siła rodzi­ców, żeby poje­chać tam­tędy, bo wów­czas była oka­zja wybrać sobie jakiś dro­biazg ze skle­po­wych rega­łów. Nie­zmien­nie wtedy mawiała, że to do przy­szłej kolek­cji. Rodzice się uśmie­chali, ale na ogół jej ule­gali.

Tym­cza­sem śnieg nie prze­sta­wał padać. Poli coraz trud­niej było roz­po­znać trasę. Biała szosa, pokryte śnie­giem pobo­cza, lasy i pola po obu jej stro­nach wyglą­dały już zupeł­nie ina­czej, niż pamię­tała z okresu od wio­sny do jesieni. Dla­tego bez waha­nia wybrała nieco dłuż­szą drogę wio­dącą przez Łubianę. Stam­tąd prze­je­chała w pobliżu jeziora Suminko do Syco­wej Huty, a dopiero za nią wje­chała w leśną drogę wzdłuż jeziora Sudo­mie. Do daczy pozo­stało nieco ponad dwa kilo­me­try, więc naj­pierw odczuła ulgę, że wkrótce nastąpi koniec jazdy, ale po kilku minu­tach poja­wiła się rady­kalna zmiana nastroju. Prze­stra­szyła się nie na żarty, bo samo­chód z widoczną trud­no­ścią poko­ny­wał grube war­stwy śniegu. Miała pro­blem, by utrzy­mać go na leśnej dro­dze. Żad­nych wyjeż­dżo­nych śla­dów. Jechała tędy jako pierw­sza od chwili, gdy zaczęło padać. Przez moment zasta­na­wiała się, czy przy­pad­kiem się nie zatrzy­mać i nie prze­cze­kać gdzieś na pobo­czu. Pamię­tała jed­nak, że nawet latem nie było tu za bar­dzo gdzie zapar­ko­wać. Ta myśl poja­wiła się zbyt późno, zdą­żyła bowiem wje­chać w sekwen­cję cia­snych zakrę­tów. Pocie­szała się tylko, że gdy je minie, zosta­nie już jakieś pięć­set metrów do daczy. Tym­cza­sem na jed­nym z zakrę­tów źle wpa­so­wała się w znacz­nie węż­szą tutaj drogę i zaczęła się zsu­wać bokiem w las. Sil­nik zawył, kiedy spró­bo­wała sko­ry­go­wać tor jazdy, opony zaczęły się śli­zgać, w efek­cie samo­chód prze­stał jej słu­chać, aż wresz­cie oparł się lewym bokiem o pnie drzew. I to aku­rat po stro­nie jej drzwi.

– Mój lakier! – wrza­snęła.

Żeby spraw­dzić, czy nie uszko­dziła karo­se­rii, musiała wyjść przez drzwi pasa­żera i dopiero wów­czas się zorien­to­wała, że ma na nogach sne­akersy. W Gdyni było sucho, a tem­pe­ra­tura wyno­siła plus pięć stopni. Przed wyjaz­dem pla­no­wała prze­cież, że na daczy zapar­kuje pod wiatą z tyłu domku, do drzwi wej­ścio­wych dotrze bez pro­blemu… zresztą o śniegu w ogóle nie myślała. Żad­nych cie­plej­szych rze­czy z Gdyni też nie wzięła, bo w let­ni­sko­wych sza­fach było wszystko, co potrzebne w zimne czy desz­czowe dni: śnie­gowce, kalo­sze, buty trek­kin­gowe, czapki, sza­liki, dresy, grube skar­pety, kurtki ocie­plane, para­sole. Od paru­na­stu lat już nie rosła, więc wszyst­kie stare czy nie­zbyt modne rze­czy wciąż nada­wały się do nosze­nia. Dla­tego z domu wzięła tylko ple­cak z oso­bi­stą bie­li­zną i przy­bo­rami toa­le­to­wymi. Ręcz­niki, pościel, wszystko było na miej­scu. Ta wła­śnie sprawa, pomimo bole­snego pro­blemu oso­bi­stego i pod­ję­tej w jego efek­cie decy­zji o sprze­daży biz­nesu, szcze­gól­nie pozy­tyw­nie nakrę­ciła ją przed wyjaz­dem. Ważne było, żeby po nie­wiel­kim bagażu nikt z sąsia­dów się nie domy­ślił, że wyjeż­dża z Gdyni na dłu­żej.

Mimo pada­ją­cego nie­ustan­nie śniegu obe­szła samo­chód, by zoba­czyć, jak wyglą­dają uszko­dze­nia. Uspo­ko­iła się, bo nie było aż tak tra­gicz­nie. Od razu sobie wyba­czyła, bo prze­cież taka sytu­acja mogła się przy­tra­fić każ­demu. Zna­jomy lakier­nik w mig to ogar­nie, podob­nie jak kie­dyś, gdy przy gale­rii Klif otarła się na tam­tej­szym par­kingu o sta­lowy słu­pek. Tylko tamto było z pra­wej strony auta.

– Mia­łam zna­jo­mego lakier­nika! – wrza­snęła, wra­ca­jąc do samo­chodu.

W tej samej chwili się pośli­zgnęła. Pró­bu­jąc rato­wać się przed upad­kiem, chwy­ciła się ośnie­żo­nych gałą­zek pobli­skich krza­ków, ale nic to nie dało. Zanim upa­dła pupą w kopny śnieg, ude­rzyła jesz­cze pra­wym kola­nem o pień drzewa.

– Auu! Boli! – jęk­nęła. – I mam całe mokre dup­sko! – krzyk­nęła, gdy udało jej się pod­nieść na nogi. – No tak, głu­pia babo, kur­teczka do połowy bio­der i leg­ginsy – pastwiła się nad sobą.

Kuś­ty­ka­jąc i jęcząc z bólu, wsia­dła do auta. Jej ład­niu­sie sne­akersy po obej­ściu Igi były zupeł­nie prze­mo­czone, a od mokrego zadka mróz jej prze­ni­kał plecy.

– Boże! I co teraz?!

Z tru­dem prze­ci­snęła się na miej­sce za kie­row­nicą. Pró­bo­wała ponow­nie ruszyć na wstecz­nym biegu, ale samo­chód tylko wył, drżał i jesz­cze bar­dziej przy­kle­jał się do drzew, które mimo pada­ją­cego śniegu roz­po­znała jako brzózki.

– A tak je lubię… I co teraz?! Nie­źle się zaczyna to moje nowe życie. Miały być święta. Szlag! – wrza­snęła znowu.

Zdjęła sne­akersy i puściła cie­płe powie­trze na nogi, by tro­chę je ogrzać, a jed­no­cze­śnie pod­su­szyć obu­wie.

– Nie wzię­łam na zmianę nawet skar­pe­tek. – Kry­tycz­nie spoj­rzała na nogi. – Bo po co?! Jest ich pełno na daczy – szy­dziła z samej sie­bie.

Spoj­rzała na leżący na półce tele­fon. Dobrze, że go wzięła. To był nie­stety ten drugi, z kon­tak­tami do rodziny, pierw­szy, biz­ne­sowy apa­rat, uży­wany na co dzień, wrzu­ciła rano na dno ple­caka. W nim jest pełno kon­tak­tów do ludzi ze sta­rego życia. Tylko niby do kogo i po co mia­łaby dzwo­nić? I tak nikt się tutaj nie pojawi, żeby pomóc jej wydo­stać się ze śnież­nej matni. Się­gnęła po tele­fon i zmar­twiała; jego bate­ria była pra­wie roz­ła­do­wana. O kur­czę… Mogę zro­bić tylko jedno – pomy­ślała nagle przy­tom­nie. Zadzwo­nić pod sto dwa­na­ście. Powiem im, gdzie mniej wię­cej jestem, oni prze­kie­rują sprawę do stra­ża­ków, któ­rzy mnie wycią­gną. Tak, chwała Bogu, że na to wpa­dłam. Wystu­kała numer na kla­wia­tu­rze i w tym momen­cie komórka padła.

Jak to?! Prze­cież wczo­raj ją łado­wa­łam!

Po kilku chwi­lach uzmy­sło­wiła sobie, że ow­szem, kabel pod­łą­czyła do tele­fonu, ale pew­nie nie naci­snęła czer­wo­nego pod­świe­tla­nego prze­łącz­nika na prze­dłu­ża­czu. Prze­szka­dzało jej nocami to świa­tełko, więc przy­cisk był zazwy­czaj usta­wiony w pozy­cji OFF.

– Idiotka! – syk­nęła.

I co teraz?

Przez długą chwilę patrzyła przed sie­bie bez żad­nej myśli czy emo­cji. Jakby nie rozu­miała, co się stało. A potem nagle wró­cił do niej stary, zapo­mniany kosz­mar z dzie­ciń­stwa. Śnił jej się cza­sem, gdy była mała. W wyjąt­kowo ciemny wie­czór była sama w jakimś domu. Cho­dziła po jakichś sie­niach, poko­jach, nawet komór­kach, aż nagle wpa­dła do dołu, chyba piw­nicy. I wtedy budził ją wła­sny krzyk. Mama przy­bie­gała, tuliła, w jej ramio­nach odzy­ski­wała poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Na Boga, czemu jej się to teraz przy­po­mniało? Siłą woli odpę­dzała tamte natrętne myśli. Czas pły­nął, dygo­tała z zimna.

Coraz bar­dziej ner­wowo, z rosnącą paniką spo­glą­dała na leśną drogę. Po pół­go­dzi­nie, kiedy śnieg nie prze­sta­wał padać, zaczęła bać się już nie na żarty. Dotarło do niej, że teraz jedy­nym wyj­ściem jest powrót pie­szo do szosy, którą przy­je­chała z Syco­wej Huty, i tam szu­ka­nie pomocy. Jed­nak taka prze­mo­czona i z pul­su­ją­cym bólem kolana?! Co prawda przy końcu jeziora są jesz­cze gospo­dar­stwa tutej­szych miesz­kań­ców, widy­wała je czę­sto z łódki, ale ni­gdy tam nie była. Zresztą tam też nie dotrze. Szlag, szlag!

Zatrzę­sła się z zimna. Zer­k­nęła na kon­solę i wskaź­niki: paliwa jest jesz­cze pół zbior­nika. Uspo­ko­iła się nieco, ale natych­miast przy­po­mniała sobie słowa ojca, że sil­nik pod­czas pracy na jało­wym biegu może mieć kło­poty z łado­wa­niem aku­mu­la­tora. Boże! I co wów­czas?!

Tro­chę zmniej­szyła tem­pe­ra­turę powie­trza z dmu­chawy, bo okna były już cał­kiem zapa­ro­wane. By cokol­wiek widzieć, co jakiś czas prze­cie­rała je irchową szmatką, którą zawsze woziła w schowku na drzwiach, i włą­czała wycie­raczki, z wiel­kim tru­dem odgar­nia­jące pada­jący nie­ustan­nie śnieg.

– I co dalej, kre­tynko? – wysy­czała.

Co chwilę roz­cie­rała pul­su­jące kolano, zasta­na­wia­jąc się, czy już powinna ruszyć w kie­runku asfal­to­wej szosy, czy dać sobie jesz­cze kilka minut.

– Niczego tu nie wysie­dzę! SZLAG, SZLAG!

Nagle w lusterku wstecz­nym zauwa­żyła prze­bi­ja­jące się przez pada­jący śnieg świa­tła nad­jeż­dża­ją­cego samo­chodu. Zanim w swoim aucie uru­cho­miła świa­tła awa­ryjne, wcią­gnęła pośpiesz­nie sne­akersy, włą­czyła klak­son i jakoś wydo­stała się na zewnątrz, samo­chód wymi­nął ją, ale po kil­ku­na­stu metrach się zatrzy­mał. Z samo­chodu wysiadł męż­czy­zna.

– Cóż to? Przy­mie­rza się pani do roli Dziew­czynki z zapał­kami czy może bawi się w szkołę prze­trwa­nia? Jeśli to dru­gie, pomy­liła pani pory roku. A swoją drogą, takim samo­cho­dzi­kiem wybie­rać się do zasy­pa­nego śnie­giem lasu? Do tego z let­nimi opon­kami?

Zbli­ża­jąc się do Poli, na prze­mian wymą­drzał się i zrzę­dził, a na koniec jesz­cze dobił ją opi­nią o opo­nach.

Była zdu­miona, że w kilka zale­d­wie chwil cel­nie wyła­pał wszyst­kie jej błędy. Zatkało ją. Zbli­żył się, obszedł jej auto wokół i pokrę­cił głową. Spo­waż­niał.

– Tak z mar­szu nie wycią­gnę pani. Oprócz mojego samo­chodu potrzebny jest jesz­cze inny, a naj­le­piej trak­tor, bo ina­czej można pory­so­wać cały lewy bok toyoty. Naj­bliż­sze zabu­do­wa­nia gospo­dar­skie leżą ponad dwa kilo­me­try stąd. – Wska­zał ręką przed sie­bie. – Dokąd i po co pani jedzie?

– Sorry, ale co to pana obcho­dzi?

– To było dodat­kowe pyta­nie i wcale nie naj­waż­niej­sze, ale na wcze­śniej­sze też nie usły­sza­łem odpo­wie­dzi. – Spoj­rzał na nią prze­ni­kli­wie, po czym jego wzrok znowu prze­su­nął się na chwilę na jej obu­wie.

– Nie­cały kilo­metr stąd… przy dro­dze jest moja dacza… – wydu­kała w końcu. – Nie zna­łam pro­gnozy pogody…

– To tylko nieco wyja­śnia sprawę – nie pozwo­lił jej dokoń­czyć. – Ja mam let­ni­sko przy tam­tym końcu jeziora – mach­nął ręką – a ponie­waż prze­jeż­dżam w pobliżu pani daczy, więc mogę pod­wieźć.

– A mój samo­chód?

– Tutaj nie zgi­nie i nikt go nie znaj­dzie. Szybko go śnieg zama­skuje. – Męż­czy­zna się uśmiech­nął, ale zaraz spo­waż­niał. – Może uda mi się zała­twić trak­tor jesz­cze na dzi­siaj, a jeśli nie, to na jutro rano.

– I on tu będzie stał tak sam?

– Mój też będzie stał pod chmurką.

– W zasa­dzie mój też tak ma na co dzień… i to przez cały rok – przy­znała Pola.

– Więc raczej z tym nie ma pro­blemu, prawda?

– A może uda­łoby się jed­nak panu szyb­ciej zała­twić trak­tor?

– Gospo­darz przez cały rok zasuwa na polach, więc jak pada śnieg, to może sobie wresz­cie spo­koj­nie pole­żeć pod pie­rzyną.

– Fak­tycz­nie tak może być. – Pola zgo­dziła się z nim i poki­wała głową.

– Poważ­nie tak pani myśli o ich pracy?! A zwie­rzęta same się nakar­mią? Trzeba wydoić krowy, w kur­ni­kach powy­zbie­rać jajka, nakar­mić świ­nie i pozo­stałą trzodę, zro­bić im wszyst­kim czy­sto pod dup­skami. – Pokrę­cił głową. – No nic, pro­szę mi podać swoje bagaże i zapra­szam do mojego auta. Nie ma tu co stać. Śnieg tak szybko nie usta­nie.

Pola wycią­gnęła ple­cak z bagaż­nika, torbę z jedze­niem i torebkę z sie­dze­nia, zamknęła samo­chód i potul­nie ruszyła za nim. Mimo wciąż pada­ją­cego śniegu dostrze­gła, że jego samo­chód to wypa­siona fura Land Rover Defen­der Octa 90. Napa­trzyła się wystar­cza­jąco na auta takiej klasy pod swoim klu­bem.

Kim on jest?! – pomy­ślała, ale nie odwa­żyła się zadać pyta­nia na głos, tylko od czasu do czasu zer­kała na męż­czy­znę. Róż­nił się od wszyst­kich jej zna­jo­mych. Ow­szem, ma furę, ale poza tym nie zauwa­żyła u niego pod­czas krót­kiej wymiany zdań jakie­goś pozer­stwa, za to dostrze­gła pew­ność w sło­wach i podej­mo­wa­nych decy­zjach. Zna się na tym jak mało kto!

Jego auto bez trudu poko­nało pozo­stałe zakręty i pro­sty odci­nek leśnej drogi do jej rodzin­nej daczy. Kiedy chciała wysiąść, by otwo­rzyć bramę, wycią­gnął rękę. Domy­śliła się, że czeka na klu­cze. Land rover wkrótce bez wysiłku pod­je­chał pod domek. Przy nim od razu, i to bez naj­mniej­szych trud­no­ści, nie­zna­jomy zawró­cił. Pola wysia­dła i po chwili waha­nia zapro­siła męż­czy­znę do środka.

– Dzię­kuję, może przy innej oka­zji – podzię­ko­wał sta­now­czo. – Wymieńmy się na wszelki wypa­dek nume­rami tele­fo­nów. – Się­gnął po swój apa­rat, a Pola wspo­mniaw­szy na roz­ła­do­waną komórkę, wyjęła z torby notes i dłu­go­pis. – Czy w domku da sobie pani ze wszyst­kim radę, czy mam jesz­cze w czymś pomóc? – spy­tał, kiedy każde z nich zapi­sało u sie­bie numer nowego abo­nenta.

– Pora­dzę sobie. Ogrze­wa­nie jest elek­tryczne, więc wystar­czy tylko regu­la­cja jed­nym pokrę­tłem.

– W takim razie do usły­sze­nia i zoba­cze­nia. Życzę zdro­wia!

– Dzię­kuję, będę cze­kała na wia­do­mość o trak­to­rze.

Rozdział 2

2

Naj­pierw zrzu­ciła z nóg prze­mo­czone sne­akersy, potem ścią­gnęła mokrą kurtkę, koszulkę i całą resztę, po czym pokuś­ty­kała na górę. Tam wło­żyła cie­płą bie­li­znę, grube weł­niane skar­pety, dres, cie­płą kurtkę i jesz­cze opa­skę na uszy.

– Bez sensu byłoby się teraz roz­cho­ro­wać – powie­działa na głos.

Tak zabez­pie­czona zeszła na dół. Przy­po­mniała sobie o roz­ła­do­wa­nej bate­rii w tele­fo­nie i szybko pod­łą­czyła go do sieci.

Spraw­dziła, jaką tem­pe­ra­turę wska­zuje ścienny ter­mo­metr w salo­nie. Odczy­tała z niego dzie­więć stopni Cel­sju­sza. Oce­niła, że wnę­trze domu utrzy­mało cie­płotę, a piec w kotłowni nie musiał się dotąd włą­czać. Ostat­nia jego wymiana, a przy oka­zji ter­mo­sta­tycz­nych zawo­rów na kalo­ry­fe­rach, przy­nio­sła więc ocze­ki­wane efekty. Kiedy była tu na krótko z ojcem pierw­szego listo­pada, po wizy­cie na cmen­ta­rzu na Wito­mi­nie, wyja­śnił jej, że usta­wie­nie pokrę­tła na znacz­niku gwiazdki znaj­du­ją­cej się na obu­do­wie zawo­rów odpo­wiada ośmiu stop­niom, a przy usta­wie­niach pokrę­tła na cyfrach od jed­nego do pię­ciu tem­pe­ra­tura wzro­śnie każ­do­ra­zowo o cztery stop­nie. Dla­tego na wszyst­kich kalo­ry­fe­rach pokrę­tło usta­wił nieco na lewo od gwiazdki.

– Moim zda­niem – powie­dział – to będzie odpo­wia­dało sze­ściu stop­niom Cel­sju­sza, a tyle wystar­czy, żeby woda w rurach wodo­cią­go­wych ni­gdzie w domu nie zamar­zła.

Nawet ona to zro­zu­miała. Teraz zeszła do kotłowni i spraw­dziła na wła­sne oczy, że piec rze­czy­wi­ście wciąż śpi, bo pali się czer­wona lampka czu­wa­nia. Po chwili była na powrót w salo­nie. Pokrę­tło kalo­ry­fera prze­su­nęła na trójkę, co miało odpo­wia­dać dwu­dzie­stu stop­niom. Po czym ponow­nie, nie bacząc na bolące kolano, zeszła do kotłowni. Tym razem na piecu paliła się już zie­lona lampka, czyli piec zaczął pod­grze­wać wodę. Poka­zała sobie kciuk.

Potem kuś­ty­ka­jąc, odwie­dziła kolejno wszyst­kie pomiesz­cze­nia w domu, zer­ka­jąc na pokrę­tła, i poza­my­kała drzwi. W swoim pokoju usta­wiła pokrę­tło także na trójkę, a w łazience nieco na lewo od niej, co jej zda­niem miało ozna­czać tem­pe­ra­turę osiem­na­stu stopni. W przy­le­ga­ją­cej do salonu kuchni i kom­plek­sie sani­tar­nym na par­te­rze też usta­wiła pokrę­tła na osiem­na­ście stopni. Na wszelki wypa­dek zaj­rzała jesz­cze do spi­żarni przy kuchni i po zer­k­nię­ciu na ter­mo­metr, na któ­rym odczy­tała tem­pe­ra­turę ośmiu stopni, uchy­liła jedną z dwóch kra­tek wen­ty­la­cyj­nych, pocią­ga­jąc za sznu­rek.

– Może się przyda albo i nie, ale tem­pe­ra­tura powinna się tu jed­nak tro­chę obni­żyć.

Zamknęła spi­żar­nię, spoj­rzała na torbę z buł­kami, serem, masłem i owo­cami, którą poło­żyła na kuchen­nym stole, a potem prze­nio­sła spoj­rze­nie na lodówkę.

– Dzi­siaj jest nie­po­trzebna. Może włą­czę ją jutro po zaku­pach.

Liczyła, że za dwie godziny przy­naj­mniej w salo­nie zrobi się cie­plej.

Raz jesz­cze, kuś­ty­ka­jąc i co pewien czas przy­sta­jąc, przede­fi­lo­wała po pomiesz­cze­niach całego domu, na wszelki wypa­dek spraw­dza­jąc zamknię­cie okien. Nie miała zastrze­żeń.

Pew­nie by mnie tata pochwa­lił – pomy­ślała. Co rodzice powie­dzą, kiedy usły­szą, że tu jestem? I to tak szczę­śli­wie ura­to­wana z nie­bez­piecz­nej sytu­acji.

Gdy zamknęła drzwi do kuchni i holu, tem­pe­ra­tura w salo­nie szybko zaczęła rosnąć. Po dwóch godzi­nach było już w nim dwa­na­ście stopni, więc zdjęła opa­skę i roz­pięła kurtkę. Po kolej­nych dwóch tem­pe­ra­tura osią­gnęła już pięt­na­ście stopni. Kilka razy prze­cho­dziła obok radio­od­twa­rza­cza, ale nie uru­cho­miła go. Co jakiś czas posia­dy­wała na kilka minut w fotelu, roz­cie­ra­jąc i masu­jąc kolano, a potem znowu spa­ce­ro­wała. Otwie­rała szu­flady, drzwiczki sza­fek, spraw­dzała, gdzie się dało, porzą­dek, prze­sta­wiała według swo­jego upodo­ba­nia. Wresz­cie uznała, że powinna zjeść choćby banana. Wkrótce odwie­dziła wszyst­kie pomiesz­cze­nia sani­tarne w domu, bo przy­po­mniała sobie, że warto spraw­dzić jesz­cze zawory wody. I w tym wzglę­dzie nie miała uwag. Wyglą­dała od czasu do czasu przez salo­nowe okna, ale śnieg nie prze­sta­wał padać. Ślady, które na leśnej dro­dze zosta­wił samo­chód nie­zna­jo­mego wybawcy, po pięt­na­stej już były nie­wi­doczne.

– Co będzie jutro?! – Zanie­po­ko­jona potarła ręką czoło. Było nieco cie­plej­sze niż zwy­kle, ale nie gorące. Dobre i to.

Po szes­na­stej, kiedy chwilę wcze­śniej zapa­liła sto­jącą pomię­dzy fote­lami lampę w salo­nie, zro­biła sobie gorącą her­batę z cytryną i zja­dła bułkę z serem, posta­na­wia­jąc, że kolejną zje wie­czo­rem, a dwie pozo­stałe zostawi na jutro.

Kola­cja z obia­dem za jed­nym przy­sia­dem – przez głowę prze­le­ciało jej zasły­szane kie­dyś powie­dze­nie, ale nawet ono jej nie roz­śmie­szyło.

A może jed­nak teraz powinna zjeść jesz­cze jedną bułkę? Wpa­trzyła się w torbę z pie­czy­wem i nabia­łem. Już wycią­gała po nią rękę, gdy przy­pad­kiem znowu spoj­rzała w okno. Wciąż gęsto sypało. A co będzie, jeśli do rana nie prze­sta­nie padać?

Prze­nio­sła wzrok na tele­wi­zor, ale po chwili uznała, że w sta­nie, w jakim jest, zupeł­nie nie ma ochoty roz­ma­wiać z ope­ra­to­rem Pol­satu, żeby włą­czył sygnał.

Dotąd nie oglą­da­łam pro­gnoz, to i dzi­siaj się jakoś obędę – pomy­ślała i mach­nęła ręką. I tak śnieg pada. Zoba­czymy, co będzie rano. Na ope­ra­cję z trak­to­rem już nie można liczyć, bo robiło się ciemno.

Ruszyła do swo­jego pokoju. Poście­liła łóżko, zna­la­zła cie­płą piżamkę i nie spie­sząc się, zro­biła dokładny prze­gląd rze­czy w sza­fie. Na koniec przy­go­to­wała sobie zestaw do ubra­nia na następny dzień, gdy wybie­rze się z nie­zna­jo­mym odko­py­wać Igę. Odku­rzyła książki w biblio­teczce, zatrzy­mu­jąc się na dłu­żej przy Biblii. Po chwili zasta­na­wia­nia się prze­nio­sła ją na szafkę nocną i ski­nęła głową. Po ukoń­cze­niu porząd­ków w biblio­teczce otwo­rzyła kosz z lal­kami i skrzy­nię z puz­zlami i grami. Rozej­rzała się, by spraw­dzić, czy wszyst­kie baj­kowe plu­szaki z Kubu­sia Puchatka znaj­dują się na swo­ich miej­scach. Odku­rzyła pokój, a potem zeszła z odku­rza­czem do salonu. Wolała coś robić, niż sie­dzieć bez­czyn­nie, bo wów­czas mogłyby się poja­wić myśli o Adria­nie. Sprząt­nęła także kuch­nię, cho­ciaż dosko­nale wie­działa, że mama przed wyjaz­dem zawsze to robi dokład­nie. Umyła wszyst­kie naczy­nia znaj­dujące się w szaf­kach i sztućce z szu­flady. Zmę­czyło ją to nieco, a zanim przy­szła noc, zja­dła kolejna bułkę z serem, prze­gry­zła jabł­kiem, popiła her­batą z cytryną, a przed kąpielą zja­dła ostat­niego już banana. Nagle zakrę­ciło ją w nosie i gło­śno kich­nęła.

– O nie, tylko nie to!

Po kąpieli udało jej się zna­leźć w sypialni rodzi­ców pudełko z aspi­ryną Bau­era i dwie tabletki łyk­nęła od razu. Wpa­dło jej w oko kilka kolo­ro­wych gazet z krzy­żów­kami i wzięła je do swo­jego pokoju. Z nimi zapa­ko­wała się do łóżka. Wpa­trzyła się w Biblię, którą wcze­śniej poło­żyła na szafce. Pokrę­ciła głową. Może kie­dyś, ale nie dzi­siaj. Roz­wią­zy­wa­nie krzy­żó­wek też szło jej opor­nie, stopy wciąż nie mogły się roz­grzać, raz jesz­cze kich­nęła, więc dodat­kowo przy­kryła koł­drę cie­płym ple­dem. Na wszelki wypa­dek prze­ło­żyła kar­to­nik z chu­s­tecz­kami z biurka na szafkę nocną. Ból kolana z kolei przy­po­mniał jej o taśmie kine­zjo­lo­gicz­nej paso­tape, rodzaju pla­stra prze­ciw­bó­lo­wego, którą zawsze zale­cała klu­bo­wym klient­kom na bolące po tre­ningu kolana, łydki czy ramiona. Wyjęła z szu­flady pudełko z taśmą i odciąw­szy spory kawa­łek, okle­iła nim bolące kolano.

Komórkę swoim zwy­cza­jem poło­żyła na pod­ło­dze, przed­tem prze­pi­saw­szy z notesu numer tele­fonu nie­zna­jo­mego męż­czy­zny, nie wie­dzieć czemu uśmiech­nęła się, przy­po­mi­na­jąc sobie przez moment, że gdzieś nie­da­leko śpi jej wybawca. Prze­rzu­cała gazety, wpi­sy­wała do krzy­żó­wek hasła, wresz­cie oczy jej się zmę­czyły i zasnęła. W nocy budziła się kilka razy, bo z nosa jej już cie­kło, raz nawet na pół godziny zapa­liła lampkę, prze­stra­szona wyświe­tlo­nym we śnie „fil­mem” ze zda­rze­nia pomię­dzy Adria­nem, jej byłym narze­czo­nym, a jedną z pra­cu­ją­cych w klu­bie instruk­to­rek zumby. Od wczo­raj­szego ranka bro­niła się przed myśle­niem o nim, ale ze snami nie potra­fiła wal­czyć. O zda­rze­niu, które poja­wiło się we śnie, usły­szała od jed­nej z poważ­nych klien­tek, która nie­ocze­ki­wa­nie wró­ciła z szatni do opu­sto­sza­łej już sali ćwi­czeń po jakąś zapo­mnianą rzecz. Instruk­torka, leżąc na ple­cach na skó­rza­nej ławeczce z ugię­tymi kola­nami, wyci­skała gryf od sztangi. Wtedy poja­wił się przy niej Adrian. Prze­jął od instruk­torki cię­żar, odsta­wił go na sto­jak, ona zaś leżała, jakby wycze­ku­jąc. On nachy­lił się ku niej i długo się cało­wali.

„Musia­łam to pani powie­dzieć” – przy­po­mniała sobie słowa klientki. – „Pani wkłada tyle serca w klub, a narze­czony… nie jest dla pani dobry”.

Pola wie­lo­kroć wyobra­żała sobie, że ta ławeczka mogła im słu­żyć jako… Ten film wiele razy jej się wyświe­tlał, męczył ją i zawsze koń­czył się w tym samym miej­scu, ale wyobraź­nia pod­po­wia­dała jej ciąg dal­szy, bo w klu­bie mebli wygod­niej­szych niż ta ławka nie bra­ko­wało. Prawda była też taka, że kilka razy zosta­wiała Adria­nowi klu­cze, by zamknął klub, a sama szła przo­dem przy­go­to­wać kola­cję dla nich dwojga. Ostat­nim razem zna­la­zła na jego policzku ślad szminki…

– Prze­zię­bi­łam się nie na żarty! – rzu­ciła na głos, by zde­cy­do­wa­nie odciąć się od snu, który ją zbu­dził.

Usia­dła na łóżku, spoj­rzała na drzwi, ale po chwili pokrę­ciła głową i otwo­rzyła szu­fladę szafki noc­nej. Chwilę w niej pogme­rała, a po chwili uśmiech­nęła się do trzy­ma­nego w rękach małego nie­bie­skiego sło­iczka z kam­fo­rowo-men­to­lową maścią Vicksa.

Kie­dyś poma­gała, to i dzi­siaj pomoże – pomy­ślała z prze­ko­na­niem.

Naj­pierw posma­ro­wała nią deli­kat­nie skro­nie i nos, a po chwili, już obfi­ciej, krzyż i pośladki. Od razu poczuła, że maść zaczyna dzia­łać. Zer­k­nęła na leżący na pod­ło­dze opo­dal łóżka tele­fon i się uśmiech­nęła. Zga­siła świa­tło, przy­wo­łała z pamięci twarz nie­zna­jo­mego z land rovera i szybko zasnęła.

Ran­kiem posta­no­wiła, że śnia­da­nie zje dopiero, kiedy wczo­raj­szy nie­zna­jomy się ode­zwie, co zała­twił z trak­to­rem, a może nawet po prze­pro­wa­dze­niu całej ope­ra­cji. Po ósmej ode­zwał się sygnał przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści od abo­nenta, któ­rego numer wczo­raj zapi­sała pod hasłem: Land Rover.

Będę około 9-tej.

Szybko wysłała odpo­wiedź:

Bar­dzo dzię­kuję. Cze­kam.

Poja­wił się kilka minut przed dzie­wiątą, a tuż przed jego samo­cho­dem jechał trak­tor, odgar­nia­jąc śnieg przy­cze­pio­nym z przodu płu­giem. Fon­tanny bia­łego puchu efek­tow­nie pry­skały na boki, więc Pola dopiero teraz mogła oce­nić, jak dużo śniegu spa­dało. Po chwili doj­rzała, jak obaj kie­rowcy roz­ma­wiają na oczysz­czo­nej dro­dze i spo­glą­dają w stronę jej domu. Poma­chała im przez kuchenne okno; obaj unie­śli dło­nie. Po chwili trak­tor ruszył w kie­runku zakrę­tów, za któ­rymi gdzieś pod brzo­zami spała jej Iga. Szybko ubrała się w przy­go­to­wany wczo­raj zestaw, ale zanim zeszła z tarasu, by wsiąść do auta nowo pozna­nego męż­czy­zny, cof­nęła się po kuchenną zmiotkę.

– A co będzie pani robić tym maleń­stwem? – spy­tał kie­rowca land rovera, zanim ruszyli.

– W swoim samo­cho­dzie nie mam nie­stety nawet takiego małego dynksa. – Poru­szyła zmiotką.

– Dynksa! – Zachi­cho­tał. – A jak pani odśnieża auto na co dzień?

– Śnieg rzadko u nas pada, a jeśli już mnie zasko­czy, to odgar­niam starą długą para­solką albo przy­no­szę z domu mio­tłę na kiju – pal­nęła szcze­rze.

– Praw­dziwa kobieta! – prych­nął zabaw­nie.

Nie zdą­żyła dopy­tać, co miał na myśli, bo odwró­cił się zna­cząco za sie­bie. Podą­żyła za jego spoj­rze­niem; na tyl­nym sie­dze­niu leżał zestaw do odśnie­ża­nia: zmiotka na dłu­gim kiju, skro­baczki do szyb krót­kie i tele­sko­powe z mio­teł­kami oraz nie­prze­ma­kalne ręka­wice.

– W bagaż­niku mam jesz­cze dużą łopatę do odśnie­ża­nia chod­nika, szpa­del ogro­dowy, a także mocną saperkę, gdyby trzeba było porząd­nie pod­ko­pać koła. Na wszelki wypa­dek wzią­łem też piłę aku­mu­la­to­rową, gdyby trzeba było naciąć gałęzi świer­ko­wych i uło­żyć je pod kołami.

– No tak, praw­dziwy męż­czy­zna.

Spoj­rzała na niego z uzna­niem i w tym samym momen­cie kich­nęła.

– Aha – usły­szała.

– Zda­rza się – odparła, po czym wytarła gło­śno nos.

– No, no, no. To pew­nie te wczo­raj­sze teni­sówki.

– A ja myśla­łam, że to ze stresu – skła­mała, bo wczo­raj nawet o tym nie pomy­ślała; pokrę­cił głową i raz jesz­cze ją otak­so­wał.

– Zyg­munt… – wła­ści­ciel land rovera mach­nął głową w kie­runku jazdy; domy­śliła się, że mówi o gospo­da­rzu, który poje­chał przed nimi trak­to­rem – też ma na pokła­dzie całą kupę zimo­wego sprzętu, więc powin­ni­śmy szybko odko­pać pani cacko.

Kiedy dotarli na miej­sce wczo­raj­szego zda­rze­nia, trak­to­rzy­sta zdą­żył odśnie­żyć frag­ment drogi już pra­wie do gołej ziemi, a teraz dużą łopatą odrzu­cał śnieg wokół Igi.

– Dzień dobry panu i dzię­kuję – przy­wi­tała się.

– Dzień dobry, nie ma sprawy – odpo­wie­dział. – Pasuje do pani. – Wska­zał głową na odśnie­żony frag­ment żół­tej karo­se­rii i mru­gnąw­szy, popra­wił czapkę na gło­wie.

Kie­rowca land rovera bez słowa uru­cho­mił piłę i zaczął wyci­nać drzewka i krzaki rosnące obok jej auta. Trak­to­rzy­sta wska­zał mu jesz­cze inne, które mogły sta­no­wić utrud­nie­nie pod­czas wycią­ga­nia samo­chodu.

– A nie szkoda tych małych drze­wek? – spy­tała po chwili Pola.

– Nie szkoda, bo to samo­siejki, a zresztą to mój las. – Trak­to­rzy­sta mach­nął ręką. – Kiedy sto­pią się śniegi, będę musiał tro­chę posze­rzyć całą drogę, a szcze­gól­nie tutaj, na zakrę­tach. – Spoj­rzał w jedną i drugą stronę. – Mia­łeś, Gabrielu, rację, że wspo­mnia­łeś o tym, bo ina­czej musiał­bym czę­ściej tu przy­jeż­dżać. Zresztą nie tylko zimą.

– Z każ­dym rokiem na tej dro­dze jest coraz więk­szy ruch. – Pola zde­cy­do­wała się powie­dzieć coś na temat, przy­zna­jąc przy oka­zji rację obu męż­czy­znom. – To na pewno kło­pot wycią­gać ze śniegu czy grzą­skiego pobo­cza takie ofiary losu jak ja, prawda? – Zer­k­nęła na męż­czy­znę, który, jak rozu­miała, gospo­da­rzył gdzieś na końcu jeziora.

– Żaden tam kło­pot. Jak można pomóc, to się pomaga. Gdyby śnieg tak mocno wczo­raj nie padał, a pani nie zde­cy­do­wała się wje­chać w las, to nikt by nie wie­dział, że jest taka koniecz­ność. Jak to się mówi: „Potrzeba matką wyna­laz­ków”. – Zręcz­nie wyko­rzy­stał znane przy­sło­wie. – Miała pani szczę­ście, że Gabriel też zapo­mniał wcze­śniej coś zro­bić na swo­jej działce, bo ina­czej byłby praw­dziwy kło­pot… – Nie dokoń­czył, tylko pokrę­cił głową. – Będzie pani tym dro­bia­zgiem zacie­rała wczo­rajsze ślady? – Huk­nął śmie­chem, kiedy wypa­trzył w jej rękach małą zmiotkę.

Pola dopiero w tym momen­cie się zorien­to­wała, że wciąż trzyma ją kur­czowo. Skwi­to­wała uśmie­chem jego słowa, po czym dokład­niej wpa­trzyła się w spory kopiec śniegu wkom­po­no­wany pomię­dzy brzózki, uzmy­sła­wia­jąc sobie, że tak wła­śnie wygląda sku­teczne masko­wa­nie Igi.

– Miał pan wczo­raj rację, że nikt jej nie zauważy – zwró­ciła się do wła­ści­ciela land rovera, prze­no­sząc po chwili spoj­rze­nie na ponad­dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trową puchową pie­rzynkę, która otu­lała jej samo­chód.

W mil­cze­niu przy­pa­try­wała się, jak obaj męż­czyźni po spraw­nym odśnie­że­niu Igi zacze­pili do jej pod­wo­zia linki holow­ni­cze, ich końce przy­mo­co­wu­jąc do swo­ich pojaz­dów. Zgod­nie z ich pole­ce­niem wsia­dła do auta, uru­cho­miła i wysprzę­gliła sil­nik, a pod­czas wycią­ga­nia jej z pobo­cza wyko­ny­wała kie­row­nicą, zgod­nie z pole­ce­niami, tylko nie­wiel­kie ruchy. Oni zaś dzia­łali spo­koj­nie i z wielką dozą rutyny, tak jakby czy­nili to kilka razy każ­dego dnia. Wkrótce jej żółty samo­chód stał na dro­dze. Ura­do­wana efek­tem zakoń­czo­nej ope­ra­cji się­gnęła po torebkę.

– Jak dla pani pierw­szy raz gra­tis, ale za dru­gim razem będzie podwójna stawka. – Trak­to­rzy­sta się zaśmiał, poma­chał ręką, wsiadł do kabiny cią­gnika i ruszył odśnie­żać pozo­stały odci­nek leśnej drogi.

Pola w miarę spo­koj­nie poko­nała kilka pierw­szych metrów drogi odśnie­żo­nej płu­giem do gołej ziemi, ale kawa­łek dalej koła zaczęły buk­so­wać, wobec czego musiała się zgo­dzić, by land rover wziął ją na hol. W poło­wie pod­jazdu od bramy pod dom nie­zna­jomy zatrzy­mał się, wycią­gnął z auta łopatę i zabrał się do odśnie­ża­nia drogi do gara­żo­wej wiaty na tyłach domu. Kiedy Pola, by go wspo­móc, przy­nio­sła z szau­erka drugą, nieco mniej­szą łopatę, z wdzię­kiem ją odpra­wił, pro­sząc tylko o klu­czyki od auta.

– Ale chyba muszę tutaj być… – zaczęła opo­no­wać.

– Pani ma katar… Mam nadzieję, że tylko to. Pro­szę pójść włą­czyć wodę na her­batę! – zare­ago­wał sta­now­czo, choć z uśmie­chem na ustach. – To nie jest praca dla kobiety, kiedy ja tu jestem. Gdy­bym miał jakiś pro­blem, popro­szę.

Pola przy­glą­dała się przez kuchenne okno, jak spraw­nie odśnieża fron­towy pla­cyk i dojazd do wiaty na tyłach domu, a potem wolno wciąga Igę pod górę. Kiedy jej auto sta­nęło już na pła­skiej czę­ści pla­cyku, prze­siadł się do niego, włą­czył sil­nik i bez kło­po­tów poje­chał zapar­ko­wać pod wiatą. Kiedy wró­cił przed dom, poka­zał jej kciuk, zado­wo­lony z sie­bie, po czym usta­wił swój samo­chód przo­dem do bramy. Pola podzię­ko­wała i przy­wo­łała go do wnę­trza. Pokrę­cił głową, wska­zu­jąc na pod­jazd pro­wa­dzący od bramy na górkę. Aha! Chce odśnie­żyć i tam! Posta­no­wiła wyjść na zewnątrz i choć tro­chę go wspo­móc. Tym razem już nie opo­no­wał.

– Dał­bym sobie radę, ale we dwójkę będzie raź­niej. A nieco ruchu przy kata­rze też nie zaszko­dzi.

Po kwa­dran­sie macha­nia łopa­tami sie­dzieli już w salo­nie przy stole. Pola oprócz kub­ków z paru­jącą her­batą z pla­ster­kami cytryny posta­wiła przed każ­dym tale­rzyk z bułką, a na środku stołu na dru­gim tale­rzyku masło i żółty ser.

– Czym chata bogata… – rzu­ciła i uśmiech­nęła się roz­bra­ja­jąco. – Nie jest tego dużo, ale na pierw­szy posi­łek jakoś wystar­czy. Potem, gdy prze­my­ślę, co jest potrzebne, wysko­czę po zakupy. – Spoj­rzała w stronę okna.

Męż­czy­zna zbył mil­cze­niem jej zamiar, nato­miast rozej­rzaw­szy się wokół, pochwa­lił wnę­trze salonu.

– My rów­nież mamy w pla­nie posta­wić komi­nek, cho­ciaż naj­pierw cze­kają nas więk­sze wyzwa­nia.

Gdy Pola miała zamiar popro­sić, by roz­wi­nął myśl, on zaja­da­jąc bułkę z serem, uprze­dził ją.

– Naj­pew­niej sta­nowi pani for­pocztę więk­szej ekipy, która tu przy­je­dzie, prawda? – Spoj­rzał na nią wni­kli­wie, a Pola nie wie­dząc, jak odpo­wie­dzieć, wzru­szyła ramio­nami i głę­boko wes­tchnęła. – Pro­po­nuję, aby­śmy mówili sobie po imie­niu. Jestem Gabriel – zapro­po­no­wał nie­ocze­ki­wa­nie.

– Jesz­cze ni­gdy nie mia­łam zna­jo­mego o takim imie­niu. – Uśmiech­nęła się sze­roko. – A ja jestem Pola. – Wycią­gnęła rękę.

Uści­snął jej dłoń z lek­kim uśmie­chem i dziw­nym bły­skiem w oczach. W tym momen­cie zauwa­żyła sporą bli­znę nad jego okiem. Kie­dyś musiała tam być fatalna rana, ale teraz nie­zna­jomy z bli­zną wydał jej się jesz­cze bar­dziej męski. Uśmiech­nęła się lekko do wła­snych myśli.

– Ja rów­nież dotąd nie mia­łem żad­nej zna­jo­mej o tak nie­co­dzien­nym imie­niu. Myśla­łem, że to imię zostało wymy­ślone tylko dla Poli Negri, to zna­czy naszej Apo­lo­nii Cha­łu­piec. Jesteś nie mniej piękna niż ona. – Teraz on obda­ro­wał ją uśmie­chem.

Pola przy­ło­żyła dło­nie do policz­ków, które po jego sło­wach bły­ska­wicz­nie oblały się pąsem. Jesz­cze ni­gdy podob­nego kom­ple­mentu pod swoim adre­sem nie usły­szała od nikogo, nawet od Adriana, a tu facet, z któ­rym poznała się wczo­raj w nie­co­dzien­nych oko­licz­no­ściach, zasu­nął jej coś takiego.

– Jestem zasko­czona… – zdo­łała tylko wykrztu­sić, co było naj­praw­dziw­szym opi­sem jej aktu­al­nego stanu. Kich­nęła i wytarła gło­śno nos, żeby zapo­mniał o jej reak­cji.

– Leczony katar trwa sie­dem dni, a nie­le­czony tydzień – rzu­cił powie­dzon­kiem. Pola wes­tchnęła. – Pamię­tam, że takie imię nosiła także znana szcze­gól­nie przed wojną nasza pisarka Pola Goja­wi­czyń­ska – pocią­gnął wcze­śniej­szy temat.

– Chyba na listach lek­tur nie było żad­nej jej książki, prawda?

– Chyba nie, ale tak jak dzięki ojcu obej­rza­łem kie­dyś odci­nek sta­rego tele­wi­zyj­nego pro­gramu W sta­rym kinie1 poświę­cony wła­śnie Poli Negri, tak mama namó­wiła mnie innym razem do obej­rze­nia dwu fil­mów na pod­sta­wie twór­czo­ści Goja­wi­czyń­skiej. Były to Dziew­częta z Nowo­li­pek i Raj­ska jabłoń.

– Oglą­da­łeś takie dziew­czyń­skie filmy?

– Nie za bar­dzo mia­łem wybór… to zna­czy nie wypa­dało odmó­wić mamie – odparł na raty.

– Nie wypa­dało?

– Byłem w dosyć spe­cy­ficz­nej sytu­acji. Mia­łem pewne opory, ale kiedy zaczą­łem oglą­dać pierw­szy z fil­mów, to już nie żało­wa­łem.

– Aż tak?!

– Uwa­żasz, że to coś dziw­nego?

– Tak zupeł­nie szcze­rze, to tak. Chło­pacy, męż­czyźni na ogół wolą filmy akcji, wojenne, sen­sa­cyjne…

– Takie też lubię. Kie­dyś je namięt­nie oglą­da­łem, teraz, o ile mam wolny czas, dalej oglą­dam, ale lubię też pol­ską fil­mo­tekę, szcze­gól­nie tę starą, przed­wo­jenną. To zna­czy filmy powo­jenne lubię także, ale współ­cze­sne pol­skie kino, z fabu­łami wzo­ro­wa­nymi na fil­mach zachod­nich, już mnie raczej nie pociąga.

– Czyli współ­cze­sne filmy nie bar­dzo ci się podo­bają, ale stare ramoty już tak?

– Jakby ci tu powie­dzieć… – Zawie­sił głos. – Wiem, że teraz pomy­śla­łaś sobie o mnie, że jestem dzi­wa­kiem. Zga­dłem?

– No, może nie aż tak, ale twoja pochwała sta­rych fil­mów jest przy­naj­mniej jak dla mnie nieco eks­tra­wa­gancka. – Mru­gnęła.

– Podoba mi się twoja opi­nia. Dowie­dzia­łem się, że jestem eks­tra­wa­gancki, o czym nie mia­łem zie­lo­nego poję­cia. Pew­nie potrak­tuję to jako kom­ple­ment. – Par­sk­nął śmie­chem, sta­ra­jąc się, by nie był on zbyt dono­śny.

– Marka two­jego samo­chodu, a z dru­giej strony bez­in­te­re­sowne udzie­le­nie mi pomocy w wycią­gnię­ciu ze śnież­nej pułapki mojej Igi, wysłu­chane przed chwilą infor­ma­cje o two­ich nie­co­dzien­nych zain­te­re­so­wa­niach, wszystko to mi pasuje do okre­śle­nia „eks­tra­wa­gancki”.

– Skoro tak uwa­żasz? – Roz­ło­żył ręce.

– Żeby ci nie było przy­kro, ja też jestem dzi­waczką. – Pola pod­nio­sła palec. – Zdra­dzę ci jako pierw­szemu, że posta­no­wi­łam zor­ga­ni­zo­wać tutaj święta Bożego Naro­dze­nia dla rodziny. – Jej spoj­rze­nie prze­bie­gło wokół salonu.

– Taki wspa­niały plan nazy­wasz dzi­wac­twem?!

– Tro­chę zmu­siły mnie do tego oko­licz­no­ści, ale decy­zję w tej spra­wie pod­ję­łam spon­ta­nicz­nie.

– A to cie­kawe. Wyjeż­dżasz skądś na daczę w jakimś nie­zna­nym wcze­śniej celu, a w trak­cie podróży posta­na­wiasz zor­ga­ni­zo­wać na niej święta. – Pokrę­cił głową. – Jesteś piękna i bar­dzo tajem­ni­cza. – Uniósł brew, wywo­łu­jąc swo­imi sło­wami cza­rowny uśmiech Poli.

– Zawsze jesteś takim kom­ple­men­cia­rzem?

– Nie mogę ci zabro­nić uznać moich słów za kom­ple­menty, ale sądzę, że scha­rak­te­ry­zo­wa­łem cię wła­ści­wie. – Spoj­rzał na nią z pra­wie poważną miną.

– Chcesz powie­dzieć, że tę tajem­ni­czość jakoś po mnie widać?

– Może wyło­wi­łem ją wyłącz­nie ze słów, ale sądzę, że za twoim pięk­nym świą­tecz­nym zamia­rem kryje się jakaś tajem­nica – pod­kre­ślił sło­wem i gestem.

– Z tych kilku moich słów zdo­ła­łeś coś takiego wyczy­tać?! – Zmarsz­czyła czoło.

– Takim jestem dzi­wa­kiem, że szybko potra­fię roz­szy­fro­wać każ­dego roz­mówcę. Masz szansę połą­czyć tę cechę z moją eks­tra­wa­gan­cją.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.W sta­rym kinie, cykliczny pro­gram Tele­wi­zji Pol­skiej emi­to­wany od 23 maja 1965 do 25 maja 2000, w któ­rym pre­zen­to­wano star­sze pro­duk­cje fil­mowe Auto­rem i pro­wa­dzą­cym pro­gram był Sta­ni­sław Janicki Był to naj­dłu­żej nada­wany pro­gram fil­mowy w histo­rii pol­skiej tele­wi­zji – na pod­sta­wie https://plwi­ki­pe­dia­org/wiki/W_starym_kinie [dostęp: 15092025] [wróć]