Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane - Flannery O'Connor - ebook

Ocalisz życie, może swoje własne. Opowiadania zebrane ebook

Flannery O'Connor

4,5
47,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Znakomite opowiadania jednej z najlepszych amerykańskich pisarek XX wieku zgromadzone w jednym tomie.

Ocalisz życie to zbiór opowiadań Flannery O’Connor zawierający również utwory niewydane dotąd po polsku. Autorka opisuje w nich świat dobrze sobie znany – w Georgii, na południu USA, spędziła prawie całe życie. Obraz, który wyłania się z jej prozy, nie napawa optymizmem. Lekko, z prostotą i pewną dozą groteski pisarka kreśli przejmujące losy postaci, które miotają się w nieprzyjaznym świecie. Sam tytuł mówi wiele o tych świetnych nowelach – nawet gdy człowiek dąży ku temu, by być dobrym, poczucie własnej obcości, które przychodzi do niego z zewnątrz, nie pozwala mu na to. Ludzie są tu sobie obojętni, wrodzy; zbrodnia i śmierć stanowią element codzienności. Zastanawia los dzieci, pozostawionych samopas lub osieroconych przez rodziców. Mali bohaterowie zaglądają do miejscowych muzeów osobliwości niczym pod podszewkę życia, odkrywają nikczemny świat dorosłych. Niezrozumienie jego prawideł miesza się z pojęciem grzechu i strachem przed karą Bożą, które kiełkują w dziecięcych umysłach.

Utwory zostały ułożone w kolejności ich powstawania, a wydanie opatrzone jest przedmową Roberta Giroux, legendarnego amerykańskiego wydawcy i redaktora, przyjaciela O’Connor.

Mary Flannery O'Connor (1925–1964) – pisarka amerykańska. Autorka dwóch powieści: Mądrość krwi i Gwałtownicy je porywają (PIW 1997) oraz trzydziestu jeden ukończonych opowiadań . Była żarliwą katoliczką, co znalazło odzwierciedlenie w jej utworach. Opisuje w nich krytycznie, z wielkim talentem, Południe USA, gdzie się urodziła i mieszkała niemal całe życie. Jej hobby była hodowla ptactwa. Zmarła przedwcześnie w wyniku choroby (cierpiała na toczeń rumieniowaty).

„Wszyscy czuliśmy gorycz po jej stracie. Ale zaskakujące jest to, co nam po niej pozostało: opowiedziane przez nią historie są nadal żywe, a ich sens uderza w nas z jeszcze większą mocą”.

Walter Clemons, „Newsweek”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 973

Oceny
4,5 (10 ocen)
6
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Flannery O’Connor

OCALISZ ŻYCIE, MOŻE SWOJE WŁASNE. OPOWIADANIA ZEBRANE

przełożyli Maria Skibniewska i Michał Kłobukowski

Tytuł oryginału: The Complete Stories

Copyright © 1946, 1948, 1956, 1957, 1958, 1960, 1961, 1962, 1963, 1964, 1965, 1970, 1971 by the Estate of Mary Flannery O’Connor. Copyright © 1949, 1952, 1955, 1960, 1962 by Flannery O’Connor

Introduction copyright © 1971 by Robert Giroux

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIX

Copyright © for the Polish translation by Marcin Jakub Skibiński, Michał Kłobukowski, MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przedmowa

Pierwszej książki Flannery O’Connor nigdy wcześniej nie wydano. Nosiła ona tytuł The Geranium: A Collection of Short Stories i składała się z pierwszych sześciu opowiadań otwierających niniejszy tom. Na stronie tytułowej oryginalnego maszynopisu, przechowywanego w bibliotece Uniwersytetu w Iowa, czytamy: „Praca złożona jako częściowe spełnienie wymagań stawianych magistrantom na wydziale filologii angielskiej stanowego Uniwersytetu w Iowa”. Notatka pochodzi z czerwca 1947 roku, a na osobnej kartce autorka umieściła dedykację dla swojego profesora Paula Engle’a.

Engle wspomina1, że gdy w roku 1946 po raz pierwszy spotkali się w jego gabinecie, nie rozumiał ani słowa z tego, co mówiła Flannery, która pochodziła z Georgii i miała tamtejszy akcent: „Z zakłopotaniem poprosiłem, żeby napisała mi w bloczku, co przed chwilą powiedziała. Brzmiało to następująco: «Nazywam się Flannery O’Connor. Nie jestem dziennikarką. Czy mogę przychodzić na zajęcia warsztatu pisarzy2?»… Odparłem, że jeśli przyniesie próbki swoich utworów, rozważymy jej kandydaturę, chociaż termin zgłoszeń już minął. Tak jak Keats mówił cockneyem, ale pisał najczyściej brzmiącą angielszczyzną, tak też Flannery posługiwała się dialektem, którego nie dawało się natychmiast zrozumieć, lecz na papierze jej proza była pełna wyobraźni, krzepka i żywa: taka jak ona sama. Przez kilka tygodni łączył nas ten dziwny, lecz ufny układ. Niebawem nauczyłem się rozumieć wymowę z Georgii. Opowiadania były pełne cichych wglądów i sprytnych opisów ludzkich słabości, twarde, a zarazem współczujące… Flannery wstydziła się pokazać je ludziom, więc gdy podczas warsztatu przyszła na nią kolej, żeby przeczytać uczestnikom swój utwór, sam czytałem go na głos, nie zdradzając tożsamości autorki. Robert Penn Warren uczył przez jeden semestr na Uniwersytecie w Iowa, kiedy studiowała tam Flannery. W którymś z jej opowiadań była scena z udziałem dwóch mężczyzn, czarnego i białego. Pod wpływem krytycznych uwag Warrena autorka ją zmieniła. Zawsze miała elastyczny i obiektywny stosunek do własnego pisarstwa, nieustannie przekształcając swoje teksty, za każdym razem z korzyścią dla nich. Niezłomnie trwała w postanowieniu, że będzie pisarką; nic nie mogło stanąć temu na przeszkodzie, nawet jej przewrażliwienie na punkcie własnej twórczości. Skróć, zmień, spróbuj od nowa… Siedziała w głębi sali, milcząc, ale jej obecność wywierała silniejszy wpływ niż rozwlekłe serenady gaduł, które zdarzają się w każdej grupie młodych adeptów pisarstwa i próbują czarować swoją hałaśliwością. Jedynym gestem skierowanym na zewnątrz, jaki czasem wykonywała, był powściągliwy uśmiech rozbawienia czymś absurdalnym. Okropne krzesło, na którym siedziała, wręcz jaśniało”.

Ta nieznana dwudziestojednoletnia pisarka była już wtedy po debiucie. W lutym 1946 roku3 wysłała Pelargonię do redakcji pisma „Accent”. Tekst natychmiast przyjęto i zamieszczono w letnim numerze. Znając jej opowiadania, włączone później do powieści Mądrość krwi, którą wówczas pisała, Engle zgłosił ją do ufundowanej przez pewnego wydawcę nagrody za debiutancką powieść. Wiosną 1947 roku autorka dostała tę nagrodę, czyli kwotę siedmiuset pięćdziesięciu dolarów, która miała być częścią zaliczki, gdyby wydawca przyjął książkę do druku.

Latem tego samego roku Flannery uzyskała stopień magistra. Wiosną następnego w „Sewanee Review” ukazał się Pociąg. W czerwcu 1948 roku autorka wykonała ważny, wręcz przełomowy krok, znajdując agentkę literacką w osobie Elizabeth McKee, z którą połączyła ją dozgonna przyjaźń. W listopadzie McKee umieściła jej opowiadanie The Capture (włączone do pracy magisterskiej jako Indyk) w piśmie „Mademoiselle”. Wkrótce potem poznałem Flannery O’Connor, bo to nie ja byłem wydawcą, który ufundował jej nagrodę.

Pod koniec lutego 1949 roku przyprowadził ją do mojego gabinetu Robert Lowell. Oboje przyjechali do Nowego Jorku z Yaddo (kolonii pisarzy w Saratoga Springs), gdzie Flannery pracowała nad Mądrością krwi, a Lowell nad swoimi wierszami. Jej łagodny ton, jasne spojrzenie i nieśmiałe obejście nie przesłoniły ogromnej siły, którą od razu w niej wyczułem. Była młodą pisarką nader rzadko spotykanego typu, gotową pracować z najwyższym oddaniem i doskonale świadomą, jak powinna wykorzystać swój talent. Jako wydawca trochę żałowałem, że poznaję tak interesującą autorkę u progu kariery, w której rozwoju nie mogę odegrać żadnej roli. Powiedziała mi, że związała się już umową z innym domem wydawniczym, a ja nie wątpiłem, że dotrzyma zobowiązań. Spytała mnie o nowego pisarza, którego książkę niedługo przedtem opublikowałem – Thomasa Mertona. Dałem jej egzemplarz Siedmiopiętrowej góry, żeby go zabrała do domu swojej matki w Milledgeville w stanie Georgia. Kiedy dowiedziałem się potem, że zamierza znowu przyjechać na północ i zamieszkać w Connecticut u moich przyjaciół, Sally i Roberta Fitzgeraldów, powziąłem nadzieję, że zawrzemy bliższą znajomość.

Dopiero gdy umarła w 1964 roku, dokładnie poznałem okoliczności nieoczekiwanego obrotu jej wydawniczych losów. (Nasza późniejsza współpraca wydawnicza też rozwinęła się w sposób zaskakujący, ale do tego jeszcze wrócę). Szczegółowo i dość zabawnie mówi o tym jej korespondencja z Elizabeth McKee, która dała mi kopie tych listów, zanim dołączyła oryginały do papierów gromadzonych przez Reginę O’Connor, matkę pisarki. Fragmenty listów Flannery przytaczam tu za zgodą wykonawcy jej literackiego testamentu, Roberta Fitzgeralda.

W pierwszym liście do McKee (z 19 czerwca 1948 roku) Flannery wyjawia, że pracuje nad powieścią „od półtora roku i pewnie miną jeszcze dwa lata, zanim będzie ona gotowa”. W liście z 13 lipca opowiada o swoich obyczajach pisarskich: „Muszę Ci zdradzić, jak pracuję. Otóż nie przygotowuję szkicu całej powieści, więc dopiero w trakcie pisania odkrywam, co właściwie robię. Jestem jak ta stara dama: nie wiem dokładnie, co myślę, dopóki nie zobaczę tego, co mówię, a wtedy muszę to powiedzieć jeszcze raz. Piszę teraz dwunasty rozdział. Dawno przestałam numerować kartki, ale chyba przekroczyłam już pięćdziesiąt tysięcy słów. Z dwunastu rozdziałów tylko kilku nie trzeba będzie napisać na nowo, a taki nieuformowany materiał nie nadaje się do pokazania. Zniechęciłabym się, gdybym teraz do niego zajrzała, a zresztą pragnę doprowadzić sprawę do mety”.

Kiedy pod koniec roku zaczęła się martwić o pieniądze, agentka poradziła jej złożyć w wydawnictwie nowe rozdziały, żeby zapewnić sobie wiążący kontrakt i może kolejną zaliczkę. W liście z Yaddo z 15 grudnia 1948 roku czytamy: „Może zjadę [do Nowego Jorku] w styczniu i może jeszcze przedtem wyślę Ci rozdziały, nad którymi teraz pracuję… Doszłam jednak do wniosku, że nie warto wysyłać tekstów w pośpiechu, bo nic dobrego z tego nie wyniknie”. Dwudziestego stycznia 1949 roku Flannery napisała: „Oto dziewięć pierwszych rozdziałów. Pokaż je, proszę, [wydawcy] i zacznijmy myśleć o pieniądzach. Rozdziały nie są oczywiście gotowe, ale na razie od biedy ujdą…”. A gdy do 5 lutego nie dostała odpowiedzi, ponaglała: „Niecierpliwie czekam wyniku…”.

Doczekała się go 16 lutego i nie była zadowolona. Skądinąd trudno się dziwić wydawcy, który dostał tekst w tak wczesnym stadium obróbki. Flannery pierwsza by zresztą przyznała, że Mądrość krwi to dziwna książka. Nie mogła jednak się pogodzić z tonem listu od wydawnictwa. Autor odpowiedzi twierdził, że Flannery wprawdzie śmiało strzela i ma zdumiewający talent, lecz wskutek wielokrotnego przeredagowywania pewne aspekty książki tracą ostrość. Dodał, że – prawdę rzekłszy – wyczuwa w tej powieści pewien rodzaj samotnictwa, jakby autorka opierała się wyłącznie na własnych doświadczeniach, i to świadomie zawężonych. Zapraszał ją, żeby z nim usiadła i wyjaśniła, o co w tym wszystkim idzie. Wyraził nadzieję, że jego szczerość jej nie dotknęła.

Flannery natychmiast napisała do McKee: „Wytłumacz mi, proszę, co ma znaczyć ta gadanina o śmiałym strzelaniu, wzięta jakby prosto z katalogu Searsa-Roebucka. Rozumiem, że albo [wydawca] odrzuci powieść, jeśli będzie ona miała tę formę, którą może zyskać, o ile pozostanie pod moją obłąkańczą opieką (wtedy bowiem niewiele się zmieni w stosunku do obecnego stanu), albo też chciałby ją na tym etapie uratować, wciskając w koleinę powieściowej konwencji… Jego list skierowany jest do ciut ociężałej umysłowo skautki, a ja nie umiem ze spokojem znieść myśli, że przez resztę życia będę dostawać podobne epistoły”.

Aby jednak dotrzymać zobowiązań, już nazajutrz odpisała wydawcy: „Mogę mieć tylko nadzieję, że w gotowej powieści kierunek będzie wyraźniejszy… W moim odczuciu wszelkie ewentualne zalety tej książki ściśle się wiążą z ograniczeniami, o których Pan wspomina. Nie piszę konwencjonalnej powieści i uważam, że swoją wartość będzie ona zawdzięczać właśnie osobliwości czy też samotnictwu (jak był Pan łaskaw je określić) doświadczeń, na których się opieram… Krótko mówiąc, chętnie przyjmuję krytyczne uwagi, dopóki mieszczą się one w ramach tego, co próbuję zdziałać; nie zamierzam udawać, że jest ze mną inaczej. Gotowa książka będzie, mam nadzieję, mniej kanciasta, ale równie dziwna, jeśli nie dziwniejsza od tych dziewięciu rozdziałów, które już Pan otrzymał”.

Sytuacja niewiele się poprawiła do kwietnia, kiedy to Flannery napisała Paulowi Engle’owi, że „inni wydawcy, którzy przeczytali oba opublikowane rozdziały – miała tu na myśli Pociąg i zamieszczone tej zimy w „Partisan Review” Serce parku – są zainteresowani”. Zrelacjonowała mu też swoje spotkanie z niezadowolonym wydawcą: „…zgodnie doszliśmy do wniosku, że jestem «arogancka na wyrost». Sama podsunęłam mu to określenie”. Twierdziła: „…nikt nie zrozumie lepiej od Pana, czemu pragnę pokierować tą książką po swojemu, chociaż może uważa Pan, że powinnam szybciej pracować. Pracuję cały czas, ale nie mogę zwiększyć tempa. Nikt mnie nie przekona, że mam mniej przeredagowywać”. W zakończeniu listu napisała, że nie dostała stypendium Guggenheima, do którego zgłosił ją Engle. (Jej kandydaturę poparli wtedy także Robert Lowell, Philip Rahv i Robert Penn Warren).

Ponownie spotkałem ją w maju 1950 roku na chrzcinach Marii Juliany Fitzgerald w Ridgefield w stanie Connecticut. Zauważyłem, że jest w świetnym nastroju, gdy z powagą odgrywaliśmy role rodziców chrzestnych, wyrzekając się szatana oraz wszelkich dzieł i pokus jego. (Niestety, Flannery nie dożyła roku 1970, kiedy to nasza chrześniaczka została siostrą Marią Julianą). Powiedziała mi, że nadal ciężko pracuje nad powieścią i czuje się związana umową z wydawcą, chociaż agentka wkrótce potem ją zawiadomiła, że nadesłanie dodatkowych rozdziałów nie rozwiało jego wątpliwości. Gdy wreszcie uwolnił ją od zobowiązań, w październiku zaproponowałem jej kontrakt na Mądrość krwi, a ona go podpisała.

Siła, którą wyczułem we Flannery podczas pierwszego spotkania, została poddana niewiarygodnie ciężkiej próbie. Jadąc do domu na Boże Narodzenie, pisarka zachorowała na toczeń i przez dziewięć miesięcy była w tak okropnym stanie, że raz po raz zabierano ją do szpitala Emory w Atlancie. Kiedy ją stamtąd wypisano, nie mogła chodzić po schodach, więc Regina O’Connor postanowiła przenieść się do Andalusii – ich wiejskiego domu, oddalonego o osiem kilometrów od miasta, który miał być odtąd stałą siedzibą obu pań i schronieniem dla Flannery. We wrześniu napisała ona do McKee: „Gdy ostatnio widziałam Boba Giroux, powiedział mi, że będziemy wprawdzie forsowali przesunięcie daty [dostarczenia maszynopisu] na początek roku [1951], ale że nie wiąże nas z tą datą żaden nieprzezwyciężony czar. Moje obecne tempo i postępy w pracy są raczej rozczarowujące niż czarowne, nie widzę jednak na to rady. Zamierzam wytrwać do początku roku i dopiero wtedy zobaczę, co mam w ręku”. Równo rok później (1 września 1951 roku4) Flannery napisała do McKee z Milledgeville: „Bob Giroux i Caroline Gordon doradzili mi parę poprawek, więc pracuję nad nimi i mam już prawie gotowy kolejny brulion książki”.

Pod koniec roku powieść była skończona i zaczęliśmy ją przygotowywać do druku. Nie znałem w życiu osoby mniej próżnej niż Flannery. Kiedy ją poprosiłem o zdjęcie na okładkę, myślałem, że da mi fotografię sprzed choroby. Na niedawno zrobionej, którą przysłała, wyglądała wprawdzie niebrzydko, utkwione w czytelniku spojrzenie było jak zwykle niezmącone, lecz nie całkiem odrosły jej włosy i pozostał ślad obrzmienia wywołanego zażywaniem kortyzonu. Po ukazaniu się Mądrości krwi w maju 1952 roku zdjęcie to weszło do szerokiego obiegu. Recenzje bardziej rozczarowały mnie niż Flannery; wszyscy krytycy dostrzegali jej moc, ale umykało im sedno.

Flannery niebywale się rozwinęła przez te pięć lat, które upłynęły od roku 1947, kiedy stworzyła szkic pierwszego rozdziału Mądrości krwi, do 1952. W ciągu trzech następnych pisała coraz lepiej. Pod koniec roku 1952 powstało arcymistrzowskie opowiadanie Trudno o dobrego człowieka, po czym pojawiała się perełka za perełką, między innymi Rzeka, Ocalisz życie, może swoje własne, Uchodźca, Sztuczny Murzyn i Poczciwi wiejscy ludzie. Catherine Carver, która na nasze szczęście była u nas redaktorką i w tamtym okresie współpracowała z Flannery, każde kolejne opowiadanie przynosiła mi do pokoju z mniej więcej takim samym komentarzem: „Czegoś takiego jeszcze nie czytałeś!”. W początkach 1955 roku Flannery ukończyła swoją drugą książkę – zbiór tych właśnie opowiadań, któremu nadała tytuł Trudno o dobrego człowieka. W styczniu rozesłaliśmy go recenzentom, wyznaczywszy datę publikacji na czerwiec. Pamiętam, jak rozbawiła nas reakcja Evelyna Waugh, który po otrzymaniu szczotek napisał: „Jeżeli te opowiadania rzeczywiście są dziełem młodej kobiety, trudno im odmówić wybitności”. Na początku kwietnia, czyli jeszcze przed ukazaniem się książki, przeszedłem do innego wydawnictwa, z którym do dziś jestem związany. Kiedy Flannery wkrótce po moim odejściu z pracy przysłała mi egzemplarz z dedykacją, pomyślałem ze smutkiem, że mój epizod w roli wydawcy jej książek właśnie dobiegł końca.

Los po raz kolejny zmienił jednak bieg rzeczy, choć ten wydawał się przesądzony. Zbiór Trudno o dobrego człowieka został tak świetnie przyjęty, że Flannery zaproponowano nowy kontrakt, a ona poprosiła mnie w tej sprawie o radę, twierdząc, że chce współpracować z tym samym wydawnictwem, o ile Catherine Carver będzie jej redaktorką. Podsunąłem pomysł, żeby ten warunek zawrzeć w umowie. Wydawca nie od razu się zgodził, ale Flannery była uparta i w końcu postawiła na swoim. W ciągu trzech lat Catherine Carver i Denver Lindley odeszli z wydawnictwa, więc Flannery także mogła przejść do tego, przy którym pozostała aż do śmierci. Piętnastego kwietnia 1958 roku podpisaliśmy z nią umowę na trzecią książkę, ówczesne „dzieło w toku”, a w roku 1960 wydaliśmy powieść Gwałtownicy porywają Królestwo Niebieskie. Dowiedziałem się potem, że nakład Mądrości krwi jest wyczerpany, szybko więc kupiliśmy prawa do tej klasycznej pozycji. Flannery napisała krótką i pełną swady przedmowę do drugiego wydania, określając swoją książkę mianem „komicznej powieści o chrześcijaninie malgré lui” i oświadczając, że wyszła ona spod pióra „autorki dotkniętej wrodzoną nieznajomością teorii, ale głęboko przejętej pewnymi sprawami. Na tym, że wiara w Chrystusa jest dla niektórych osób kwestią życia i śmierci, potykają się czytelnicy, którzy woleliby ją zbagatelizować”. W zakończeniu swój główny temat, czyli wolną wolę czy też swobodę wyboru, nazwała „tajemnicą, którą powieść – nawet komiczna – może jedynie pogłębić”. Mądrość krwi wznowiliśmy w 1962 roku, w dziesiątą rocznicę publikacji pierwszego wydania, i od tamtej pory książka ta nadal żyje, wydawana zarówno w twardej, jak i w miękkiej oprawie. Jeśli mnie pamięć nie myli, jakiś mądry człowiek zdefiniował klasyczne dzieło jako książkę, która stale jest wznawiana.

Jednym z wielbicieli talentu Flannery był Thomas Merton, który z każdą kolejną jej publikacją coraz bardziej się nią zachwycał. Z biegiem lat zacząłem dostrzegać, jak wiele ich łączyło: wysoce rozwinięte poczucie komizmu, głęboka wiara i ogromna inteligencja. Nie przypadkiem otaczała ich aura samotności. Samotność była dla nich powołaniem, dzięki któremu zdołali w krótkim czasie wycyzelować i pogłębić swoje jakże różne talenty. Oboje umarli, będąc u szczytu mocy twórczych.

Oboje też byli Amerykanami do szpiku kości. Kiedy francuski generał zakonu trapistów zabronił Mertonowi wydać Znak Jonasza, udało mi się doprowadzić do uchylenia zakazu tylko dzięki temu, że Jacques Maritain napisał piękną francuszczyzną do generała (który nie czytał po angielsku, więc nie znał Znaku Jonasza), wyjaśniając mu, o co idzie „amerykańskiemu trapiście”. Co się zaś tyczy Flannery, której twórczość można zrozumieć jedynie w kontekście amerykańskim, to gdy niemiecki wydawca chciał usunąć z jej tomu kilka opowiadań, uznawszy, że ich szokująca treść raziłaby niemieckich czytelników, autorka napisała do Elizabeth McKee: „Nie wiedziałam, że mam w sobie aż tyle jadu”.

W roku 1959 podczas podróży na południe zatrzymałem się w opactwie Gethsemani w Kentucky, żeby przed spotkaniem z Flannery w Georgii zobaczyć się z Mertonem. Dał mi wtedy dla niej egzemplarz okazowy pięknie zaprojektowanego wydania specjalnego Prometeusza: medytacji. Bardzo się zainteresował jej pawiami. Dzięki wcześniejszym wizytom w Andalusii mogłem mu opowiedzieć o ich zwyczajach: jak o zmierzchu zajmują miejsca na drzewach, skacząc z ziemi na słupek ogrodzenia, a z niego na gałąź; jak samochody przejeżdżają im po ogonach, bo ptaki za nic w świecie nie chcą się pospieszyć; jakie są próżne (na widok mojego aparatu fotograficznego zaczynały się przepychać, jakby walczyły o korzystniejsze ustawienie przed obiektywem); jak śmiesznie wyglądają młode samce, kiedy dla wprawy rozpościerają nie całkiem wyrośnięte ogony, przypominające miotełki do kurzu; i jak rzadko widuje się pokaz w całym przepychu, gdy paw u szczytu napuszonej ekstazy migocze i potrząsa piórami. Merton nie mógł dość się nasłuchać moich opowieści o tych ptakach, a także o samej Flannery i jej otoczeniu. Dopytywał, jakie jest Milledgeville. Otóż jedną z tamtejszych atrakcji widokowych był piękny przedwojenny dom Cline’ów, w którym ciotka Flannery wydawała uroczyste obiady. Merton ze zdziwieniem dowiedział się ode mnie, że Milledgeville nie tylko nie jest zapadłą dziurą, ale było nawet niegdyś stolicą Georgii. Pokazałem mu też list od Flannery, gdzie pisała: „Przysłano mi wycinek z kroniki towarzyskiej, z którego wyczytałam, że Gene Kelly zadebiutuje w telewizji, grając w «historii miłosnej z zapadłej dziury» autorstwa Flannery O’Connor [Ocalisz życie, może swoje własne]. Pod żadnym pozorem nie mogę przegapić tej metamorfozy”.

Kiedy dotarłem do domu O’Connorów, Flannery zaczęła mnie wypytywać o Gethsemani. Czy Mertonowi pozwolono ze mną porozmawiać? Owszem, bez żadnych ograniczeń. Opowiedziałem jej o naszych spacerach po lesie i o klasztornym porządku dnia: pierwsza msza (jutrznia) o drugiej w nocy, ostatnia (kompleta) o zachodzie słońca, a zaraz potem spać. Wspomniałem, że w Louisville kupiłem płytę z nagraniem wierszy z tomu Façade w wykonaniu samej Edith Sitwell, a Merton w kółko ją sobie puszczał, płacząc ze śmiechu, więc Flannery poprosiła, żebym wyrecytował jej parę utworów. Nawet moje blade naśladownictwo dame Edith deklamującej Daisy and Lily, lazy and silly, Long Steel Grass (wymawiane jako grawss), Black Mrs. Behemoth i całą resztę sprawiało, że promiennie się uśmiechała.

Gdy Flannery umarła, Merton nie przesadził z oceną jej wartości, stwierdzając, że nie porównywałby jej z tak dobrymi pisarzami jak Hemingway, Porter czy Sartre, lecz raczej z „kimś rangi Sofoklesa”. „…napisać jej nazwisko to dla mnie zaszczyt, bo tak prawdziwie i kunsztownie pokazała człowieka jako istotę upadłą i nieszczytną” – oznajmił.

Aż do końca ciężko pracowała. W ostatnim stadium choroby pisała Everything That Rises Must Converge5. „Od pewnego czasu zastanawiam się nad tym zbiorem opowiadań i głowię się, co by tu zrobić, żeby go wydać mimo mojego stanu – napisała do McKee 7 maja 1964 roku. – Toczeń na pewno wyłączy mnie z gry do końca lata albo i na dłużej. Prawie cały czas muszę leżeć… Gdybym dobrze się czuła, sporo mogłabym przeredagować i doszlifować, ale jak na mój obecny stan zdrowia [opowiadania] w sumie ujdą”. Posłużyła się tu typowym dla siebie niedomówieniem, bo niektóre z jej ostatnich utworów – na przykład Objawienie czy opowiadanie tytułowe6 – są jak na możliwości gatunku bliskie ideału. W tym samym liście zgłosiła do wydania zbiór ośmiu opowiadań, z których jedno – Festiwal w Partridge – później wycofała. Wszystkie ukazały się wcześniej w czasopismach. Jeszcze w maju Flannery napisała: „Zapomniałam powiedzieć Bobowi Giroux, że tytuł Everything That Rises Must Converge dosyć mi się podoba, jeśli według niego właśnie taki będzie najlepszy”. Wydawał się wręcz idealny, a choć ona sama nigdy tego nie przyznała, mógł pochodzić sprzed kilku lat, kiedy to wysłałem jej francuską antologię pism Teilharda de Chardina, której jedna część zatytułowana była Tout ce qui monte converge. Nie wiedziałem wtedy, że pracuje nad dwoma niewydanymi jeszcze opowiadaniami.

Pierwszym z nich były Plecy Parkera. Caroline Gordon tak później napisała o tym utworze: „Głównym tematem opowiadań O’Connor jest działanie nieziemskiej łaski w życiu przyziemnych ludzi. Przejawia się ono w nieskończenie wielu formach, lecz jest tak delikatne, że nawet niektórzy spośród najsubtelniejszych pisarzy nie zdołali go uchwycić. W… Plecach Parkera O’Connor udało się chyba to, na czym potknął się wielki Flaubert: dramatyzacja tej szczególnej herezji, która odmawia Panu Naszemu cielesnej treści. Z natury nie lubimy spraw nieoswojonych. Nic zatem dziwnego, że twórczość O’Connor wprawia recenzentów w głębokie zacukanie, aż sięgają po byle poręczną kliszę, żeby jakoś pojąć tę oryginalną, niepokojącą prozę”.

Ostatnie opowiadanie – Dzień Sądu – przysłała mi Flannery w początkach lipca. Jest to przeredagowana i rozszerzona wersja Pelargonii, która była widocznie jej ulubionym utworem, skoro z listów do McKee wynika, że w roku 1955 autorka pracowała też nad pośrednią wersją, zatytułowaną An Exile in the East. Wariant zatytułowany Dzień Sądu stał się dziewiątym opowiadaniem w pośmiertnym zbiorze z roku 1965.

Moim ostatnim listem do Flannery okazał się ten z 7 lipca 1964 roku. Oczywiście wiedziałem o nawrocie jej choroby, ale nie zdawałem sobie sprawy, że zupełnie wymknęła się ona spod kontroli. Do listu dołączyłem korektę ówczesnej noty z naszego katalogu omawiającej Spotkanie. Flannery nie odpisała, a pod koniec lipca zabrano ją do szpitala hrabstwa Baldwin w Milledgeville, gdzie 3 sierpnia umarła w śpiączce.

Niniejszy tom zawiera trzydzieści jeden opowiadań. Dziewiętnaście pochodzi z dwóch zbiorów Flannery, a dwanaście po raz pierwszy ukazuje się w postaci książkowej. Festiwal w Partridge i Czemu się wzburzyli poganie publikujemy w wersji zgodnej z oryginalnymi maszynopisami autorki, podobnie jak sześć pierwszych utworów, zamieszczonych tutaj w kolejności, jaką Flannery nadała im w swojej pracy dyplomowej. Pozostałe opowiadania ułożyliśmy w porządku chronologicznym, czyli według dat powstania, a nie w tym, który pisarka zastosowała w wydanych za życia zbiorach (oczywiście są one regularnie wznawiane w autorskiej wersji). Nie twierdzimy też, że wszystkie opowiadania z niniejszego tomu są równie wartościowe. Uznaliśmy po prostu, że warto ocalić jak najpełniejszy zbiór krótkich próz Flannery O’Connor.

Elizabeth Bishop, która widzi okiem poetki więcej niż większość z nas, napisała tuż po śmierci Flannery: „Nie wątpię, że jej nieliczne książki wejdą na stałe do kanonu literatury amerykańskiej. Ich tematyka jest może wąska, są jednak klarowne, nieubłagane i żywe, pełne krótkich opisów, zdań i przebłysków intuicji, zawierających więcej prawdziwej poezji niż dziesięć tomików wierszy”. Dodała też oświadczenie, które spodobałoby się samej Flannery: „Krytycy zarzucający jej skłonność do przesady są moim zdaniem w wielkim błędzie. Mieszkałam przez kilka lat na Florydzie obok kwitnącego «Kościoła Bożego» (zrzeszającego zarówno białych, jak i czarnych wyznawców), gdzie w każdą środę wieczorem siostra Mary i jej mąż «mówili językami». Po tych środowych wieczorach nic, co kiedykolwiek napisała Flannery O’Connor, nie mogło mi się wydać ani trochę przesadzone”.

Robert Giroux

1971

Ocalisz życie, może swoje własne

Pelargonia

Stary Dudley zapadł w fotel, w którym od pewnego czasu wygniatał odcisk swojej sylwetki, i spojrzał przez okno w kierunku okna z przeciwka, oddalonego o pięć metrów i tkwiącego w murze z poczerniałych czerwonych cegieł. Czekał na pelargonię. Wystawiano ją co rano koło dziesiątej i zabierano o pół do szóstej. Pani Carson w jego rodzinnych stronach też miała taką w oknie. W rodzinnych stronach było mnóstwo pelargonii, i to ładniejszych. My to mamy pelargonie pierwsza klasa, pomyślał Stary Dudley, nie takie bladoróżowe wiechetki z kokardkami z zielonego papieru. Ta z okna naprzeciwko przypominała mu synka Grisbych z rodzinnych stron, który miał polio i trzeba go było co rano wytaczać na wózku przed dom, gdzie mógł tylko mrugać w słońcu. Lutish wzięłaby tę pelargonię i wetknęła w ziemię, i za parę tygodni byłoby na co popatrzeć. Tym z przeciwka nie należała się pelargonia. Wystawiali ją na cały boży dzień w prażące słońce, tak blisko krawędzi parapetu, że wiatr prawie mógł strącić doniczkę. Nie należała im się, w ogóle im się nie należała. Nie powinna tam stać. Stary Dudley poczuł, że ściska go w gardle. Lutish potrafiła wyhodować każdą jedną roślinę. Tak jak i Rabie. Gardło miał już zupełnie ściśnięte. Odchylił głowę na oparcie i spróbował się uwolnić od natłoku myśli. O czymkolwiek pomyślał, zaraz ściskało go w gardle.

Weszła jego córka.

– Nie poszedłbyś na spacer? – zapytała z rozdrażnioną miną.

Nie odpowiedział.

– No?

– Nie.

Ciekaw był, jak długo będzie nad nim stała. Przy niej oczy zaczynały mu dokuczać tak samo jak gardło. Łzawiły, a ona to widziała. Już nieraz tak bywało. Patrzyła wtedy na niego z litością. Widać było, że nad sobą też się lituje, ale przecież sama się wpakowała w tę kabałę, pomyślał Stary Dudley, bo zamiast mu dać święty spokój i nie zabierać go z rodzinnych stron, przejęła się tym swoim cholernym poczuciem obowiązku. W końcu wyszła z pokoju, pozostawiając po sobie wyraźnie słyszalne westchnienie, które go całego oblazło i znowuż przypomniało tamtą jedyną minutę (córka nic wtenczas nie zawiniła), gdy nagle zachciało mu się jechać do Nowego Jorku i u niej zamieszkać.

Mógł się wykręcić od wyjazdu. Mógł się uprzeć i powiedzieć jej, że dożyje lat tam, gdzie zawsze żył, a ona może mu co miesiąc przysyłać pieniądze albo i nie, bo on i tak da radę, skoro ma rentę i dorywcze fuchy. Niechby se zatrzymała tę swoją cholerną forsę, która była jej bardziej potrzebna niż jemu. Ucieszyłaby się, że tak łatwo wymigała się od obowiązku. Gdyby potem umarł z dala od własnych dzieci, mogłaby powiedzieć, że sam sobie winien; a jakby zachorował i nie miałby kto nim się zająć, mogłaby powiedzieć, że sam się o to prosił. Ale tkwiło w nim coś, co od dawna chciało zobaczyć Nowy Jork. W dzieciństwie pojechał raz do Atlanty, a Nowy Jork widział w filmie Wielkomiejski rytm. Wielkie miasta były ważne. To coś, co w nim tkwiło, na ułamek sekundy podstępnie nim zawładnęło. W mieście podobnym do tego, które widział na filmie, było dla niego miejsce! W ważnej metropolii czekał na niego własny kąt! Zgodził się pojechać.

Musiał chyba być wtedy chory. Zdrów nigdy by się nie zgodził. Był chory, a ona tak się przejęła tym swoim cholernym obowiązkiem, że wymogła na nim zgodę. Po co w ogóle przyjechała, żeby mu suszyć głowę? Przecież dawał se radę. Renta starczała na jedzenie, a z dorywczych fuch płacił za pokój w hoteliku.

Z okna w pokoju miał widok na rzekę – mulistą i czerwoną, mozolnie płynącą przez skały i zakola. Usiłował sobie przypomnieć, jaka jeszcze była rzeka prócz tego, że czerwona i leniwa. Dodał na obu brzegach zielone kleksy drzew, a gdzieś w górnym biegu brązową plamę śmietniska. W każdą środę wypływał z Rabiem płaskodenką łowić ryby. Rabie znał rzekę jak własną kieszeń, trzydzieści kilometrów w tę i nazad. Żaden czarnuch w hrabstwie Coa nie był z nią tak obeznany. Rabie kochał rzekę, ale Stary Dudley miał ją gdzieś. Zależało mu tylko na rybach. Lubił wrócić wieczorem, niosąc je nanizane na długą żyłkę, i plasnąć nimi o dno zlewu.

– Złapałem parę ryb – oznajmiał.

– Trza chłopa, żeby je złapać – odpowiadały niezmiennie starowinki z hotelu.

On i Rabie wyruszali w każdą środę z samego rana i cały dzień łowili. Rabie wynajdywał dobre miejsca i wiosłował, a Staremu Dudleyowi zawsze udawało się coś złowić. Rabiemu nieszczególnie zależało na łowieniu – kochał rzekę i tyle.

– Tutej nie warto zarzucać, kierowniku – mawiał. – Tu bezrybie. Stara rzyka nie chowa tu niżadnych rybów.

I chichotał, zwracając łódkę w dół rzeki. Taki już był. Kradł sprytniej od łasicy, ale wiedział, gdzie są ryby. Stary Dudley zawsze oddawał mu drobnicę.

Odkąd w dwudziestym drugim umarła mu żona, Stary Dudley mieszkał w narożnym pokoju na piętrze hoteliku. Opiekował się starowinkami. Był w ich domu mężczyzną i robił to, co mężczyzna w domu robić powinien. Wieczorami było to marudne zajęcie, bo starowinki szydełkowały w salonie, a pan domu musiał słuchać, jak zrzędzą, i raz po raz rozsądzać wróble wojny, toczone wśród chrapliwych świergotów. Ale za dnia był Rabie. On i Lutish mieszkali w suterenie. Lutish gotowała, a Rabie sprzątał dom i uprawiał warzywnik; zawsze jednak umiał sprytnie się wymknąć w połowie roboty, żeby pomóc Staremu Dudleyowi przy jakiejś fusze – na przykład budowie kurnika albo malowaniu drzwi. Lubił słuchać, lubił opowieści o Atlancie z czasów, kiedy odwiedził ją Stary Dudley, o tym, z czego składa się strzelba, i o wszystkich innych rzeczach, które starzec wiedział.

W niektóre wieczory szli zapolować na oposy. Nigdy żadnego nie upolowali, ale Stary Dudley chciał czasem urwać się na trochę damulkom, a polowanie było dobrą wymówką. Rabie nie lubił polować na oposy. Nigdy ani jednego nie trafili; ani nawet nie osaczyli na drzewie; a zresztą był z niego głównie wodny czarnuch.

– Nie idziem dzisiej polować na oposy, co, kierowniku? Mam jedną taką sprawkę do obłatwienia – mówił, kiedy Stary Dudley zaczynał gadać o ogarach i strzelbach.

– Komu dziś ukradniesz kury? – pytał Stary Dudley, szczerząc zęby w uśmiechu.

– To chiba zapoluję dzisiej na oposy – wzdychał Rabie.

Stary Dudley wyjmował strzelbę i rozkładał ją na części, a gdy Rabie je czyścił, starzec objaśniał mu działanie całego mechanizmu, który potem znowu montował. Rabie zawsze się zdumiewał, że Stary Dudley potrafi tak wszystko poskładać w całość. Miło byłoby móc teraz objaśnić Rabiemu Nowy Jork. Gdyby Stary Dudley mógł oprowadzić Rabiego po mieście, nie wydawałoby mu się już takie ogromne – nie przytłaczałoby go przy każdym wyjściu z domu.

– Wcale nie jest takie wielkie – powiedziałby. – Nie łam się, Rabie. Jest jak każde jedne miasto, a miasta nie są takie znowuż zagmatwane.

Ale właśnie były. Nowy Jork czasem śmigał i tętnił, a już za chwilę był brudny i martwy. Córka nawet nie mieszkała w domu, tylko w kamienicy, pośrodku rzędu kamienic, kubek w kubek takich samych, sczerniałoczerwonych i szarych, a z ich okien wychylali się wrzaskliwi ludzie i patrzyli w inne okna i na innych ludzi, całkiem takich jak oni, którzy się tak samo gapili. W środku można było chodzić w górę i w dół, a wszędzie nic, tylko korytarze podobne do rozciągniętych miar krawieckich z drzwiami co trzy centymetry. Stary Dudley jeszcze pamiętał, jak go ta kamienica w pierwszym tygodniu oszołomiła. Po przebudzeniu myślał, że przez noc korytarze się zmieniły, więc wyglądał za próg, ale one wciąż się ciągnęły jak psie bieżnie. Tak samo ulice. Zastanawiał się, gdzie by trafił, jakby poszedł którąś do samego końca. Raz mu się śniło, że to zrobił i wylądował przy najdalszym rogu kamienicy, znaczy się nigdzie.

W drugim tygodniu zaczęła mu dokuczać obecność córki, zięcia i ich syna: nie sposób było nie wejść im w drogę. Zięć był jakiś dziwny. Prowadził ciężarówkę, a w domu bywał tylko w weekendy. Mówił „aha” zamiast „tak” i nigdy nie słyszał o oposach. Stary Dudley sypiał w jednym pokoju z chłopcem, który miał szesnaście lat i był zupełnie nie do rozmowy. Lecz gdy córka zostawała czasem w mieszkaniu sama ze Starym Dudleyem, siadała i z nim rozmawiała. Wpierw musiała wymyślić, o czym by tu zagadać. Temat zwykle się wyczerpywał, zanim jej zdaniem wypadało wstać i zająć się czymś innym, więc z kolei Stary Dudley musiał coś powiedzieć. Zawsze starał się wymyślić coś, o czym jeszcze ani razu nie mówił. Bo jeżeli się powtarzał, nie słuchała. Przecież i tak dbała, żeby jej ojciec dożywał lat z własną rodziną, a nie w rozlatującym się hoteliku pełnym staruszek, którym klekotało w łepetynach. Spełniała obowiązek. Nie to co jej bracia i siostry.

Zabrała go raz na zakupy, ale za nią nie nadążał. Pojechali „metrem”, znaczy się kolejką, która pędziła pod ziemią przez coś w rodzaju długachnej jaskini. Ludzie kipieli z wagonów na schody i ze schodów na ulice. Tłum przelewał się po schodach z ulicy do pociągu – czarni, biali i żółci, wymieszani jak warzywa w zupie. Wszystko kipiało. Pociągi śmigały z tuneli wzdłuż kanałów i raptem hamowały. Wysiadający przepychali się między wsiadającymi, coś głośno dźwięczało i pociąg pędził dalej. Oboje z córką musieli dwa razy się przesiadać, zanim dotarli na miejsce. Stary Dudley nie rozumiał, po co ludzie w ogóle wychodzą z domów. Czuł, jakby mu się język ześlizgnął do żołądka. Córka trzymała go za rękaw płaszcza i ciągła przez tłum.

Jechali też kolejką jakby po moście ludziom nad głowami. Córka mówiła na nią „wyżka”. Musieli wejść wysoko na peron, żeby złapać tę jakąś wyżkę. Stary Dudley wyjrzał znad poręczy i zobaczył w dole pędzących ludzi i auta. Zrobiło mu się niedobrze. Oparł się ręką o poręcz i osunął na deski peronu. Córka z wrzaskiem odciągnęła go od krawędzi.

– Chcesz spaść i się zabić!? – krzyknęła.

Przez szparę między deskami widział auta płynące ulicą.

– Za jedno mi – wymamrotał. – Spadnę czy nie spadnę, co za różnica.

– Chodź – powiedziała córka. – W domu lepiej się poczujesz.

– W domu? – powtórzył za nią.

W dole auta sunęły w zgodnym rytmie.

– Chodź – odparła. – O, jedzie. Ledwo zdążymy wsiąść.

Do wszystkich pociągów ledwo zdążali.

Do tego też zdążyli. Wrócili do kamienicy i do mieszkania. Było za ciasne. Człowiek nie miał gdzie się podziać, bo wszędzie już ktoś był. Z kuchni wchodziło się do łazienki, a stamtąd dalej i zawsze się wracało do punktu wyjścia. W rodzinnych stronach było piętro i suterena, i rzeka, a w mieście placyk przed sklepem Fraziera… cholerne gardło.

Pelargonia się spóźniała. Było pół do jedenastej. Zwykle wystawiali ją najpóźniej kwadrans po dziesiątej.

Gdzieś w korytarzu jakaś kobieta przenikliwie i niezrozumiale krzyknęła coś do kogoś na ulicę; z radia beczała zużyta muzyka do opery mydlanej, a po schodkach przeciwpożarowych stoczył się z hukiem pojemnik na śmieci. Drzwi sąsiedniego mieszkania zatrzasnęły się, a korytarzem zastukały ostre kroki.

– To na pewno ten czarnuch – mruknął Stary Dudley. – Czarnuch w butach na glans.

Czarnuch wprowadził się tydzień po jego przyjeździe. W tamten czwartek Stary Dudley akurat wyglądał drzwiami na psie bieżnie korytarzy, kiedy czarnuch wszedł do sąsiedniego mieszkania. Miał na sobie garnitur z szarego tenisu i beżowy krawat. Sztywny, biały kołnierzyk przylegał do szyi równą kreską. Buty też były beżowe, w kolorze krawata i skóry czarnucha. Stary Dudley podrapał się po głowie. Nie wiedział, że ludzi, którzy gnieżdżą się w kamienicy, stać na służbę. Zachichotał. Akurat będą mieli pożytek z takiego czarnucha w niedzielnym garniturze. Może on zna okoliczne lasy i pola albo wie, jak do nich dojechać. Może dałoby się z nim zapolować. Znaleźć gdzieś jakąś rzeczkę. Zamknął drzwi i poszedł do pokoju córki.

– Hej! – zawołał. – Ci obok sprawili sobie czarnucha. Pewnie u nich sprząta. Myślisz, że zatrzymają go na stałe?

Córka podniosła głowę znad łóżka, które właśnie zaściełała.

– Co ty wygadujesz? – spytała.

– Mówię, że ci zza ściany mają służącego czarnucha, wystrojonego w niedzielny garnitur.

Córka podeszła do łóżka od drugiej strony.

– Chyba zwariowałeś – powiedziała. – Sąsiednie mieszkanie jest puste, a zresztą nikogo tu nie stać na służbę.

– Mówię ci, że go widziałem – prychnął Stary Dudley szyderczo. – Wlazł prosto w drzwi, pod krawatem, w białym kołnierzyku i butach w szpic.

– Skoro tam wszedł, znaczy ogląda mieszkanie, czy mu pasuje – mruknęła córka.

Podeszła do komódki i zaczęła przestawiać różne drobiazgi.

Stary Dudley wybuchnął śmiechem. Jego córka umiała zażartować, jeśli akurat była w nastroju.

– No – zaczął. – Chyba się tam przejdę i spytam, którego dnia ma wolne. Może go przekonam, że lubi wędkować.

Stary Dudley klepnął się po kieszeni, aż zabrzęczały dwie ćwierćdolarówki. Nim zdążył wyjść na korytarz, córka dogoniła go i gwałtem wciągnęła z powrotem do mieszkania.

– Nie słyszysz?! – ryknęła. – Mówię serio. Skoro wszedł do mieszkania, znaczy je wynajmuje. Nie chodź i o nic go nie pytaj ani w ogóle nie zagaduj. Nie chcę mieć kłopotów z czarnuchami.

– Mówisz – zdziwił się Stary Dudley – że on będzie mieszkał z tobą przez ścianę?

Córka wzruszyła ramionami.

– Pewnie tak. A ty pilnuj swoich spraw – dodała. – Nie zadawaj się z nim.

Dosłownie tak powiedziała. Jakby nie miał ani krzty rozumu. Ale wtedy już jej wygarnął. Wyłożył swoją prawdę, a córka zrozumiała, o co mu idzie.

– Nie tak cię wychowano! – zagrzmiał. – I nie po to, żebyś mieszkała w ciasnocie z czarnuchami, którym się zdaje, że są tak samo dobre jak ty. A na dodatek myślisz, że pójdę zaczepiać tych takich owakich! Jeżeli myślisz, że chcę mieć z nimi cokolwiek do czynienia, to sama zwariowałaś.

Tu już musiał przyhamować, bo go w gardle ściskało. Córka zesztywniała i powiedziała, że mieszkają, gdzie ich stać, i radzą se, jak mogą. Palnęła mu kazanie! A potem odeszła bez słowa, wciąż tak samo sztywna. Cała ona. Zgrywała świętoszkę, prężąc się w ramionach i wyciągając szyję. Jakby był jakimś głupkiem. Wiedział, że Jankesi wpuszczają czarnuchów frontowymi drzwiami i dają im siadać na swoich kanapach, ale nie przewidział, że jego rodzona córka, wychowana jak należy, zamieszka z nimi przez ścianę – a do tego jeszcze pomyśli, że on zechce się z nimi zadawać, jakby nie miał rozumu. On!

Wstał i wziął z drugiego fotela gazetę. Lepiej niech wygląda, że niby czyta, jak córka wróci się do pokoju. Po co ma stać i się na niego gapić, przekonana, że musi mu znaleźć zajęcie. Spojrzał znad gazety na przeciwległe okno. Pelargonii wciąż nie było. Jeszcze nigdy tak się nie spóźniła. Kiedy ją pierwszy raz zobaczył, akurat siedział, patrząc przez okno w to naprzeciwko, i właśnie sprawdził na zegarku, ile czasu minęło od śniadania. Gdy podniósł głowę, pelargonia już stała. Aż się wzdrygnął. Wprawdzie nie lubił kwiatów, ale ona wcale nie wyglądała jak kwiat. Prędzej jak ten chory chłopak Grisbych w rodzinnych stronach i miała kolor zasłon, które starowinki powiesiły w salonie, a jej papierowa kokarda była podobna do tej, co ją nosiła Lutish z tyłu niedzielnego mundurka. Bo Lutish lubiała wstążki i szarfy. Tak jak większość czarnuchów, pomyślał Stary Dudley.

Znowu weszła córka. Miał zamiar patrzeć w gazetę, kiedy ona znów wejdzie.

– Zrobiłbyś coś dla mnie? – spytała, jakby właśnie przed chwilą wymyśliła przysługę, którą mógłby jej oddać.

Miał nadzieję, że nie wyśle go znowu po sprawunki. Ostatnim razem zabłądził. Wszystkie te choleryczne kamienice wyglądały jednakowo. Skinął głową.

– Zejdź na drugie piętro i poproś panią Schmitt, niech mi pożyczy ten wykrój koszuli, z którego szyje dla Jake’a.

Czemu nie dała mu spokojnie posiedzieć? Wcale nie potrzebowała tego wykroju.

– Dobra – powiedział. – Które to mieszkanie?

– Dziesiątka. Łatwo trafić. To akurat pod nami, tyle że trzy piętra niżej.

Stary Dudley zawsze się bał, że gdy wyjdzie na psią bieżnię, nagle otworzą się jakieś drzwi i jeden z tych facetów z nosami jak u bekasa, co w samych podkoszulkach wychylali się za parapety okien, warknie:

– Co pan tu robisz?

Drzwi do mieszkania czarnucha stały otworem i widać było kobietę siedzącą na krześle przy oknie.

– Jankeskie czarnuchy – mruknął Stary Dudley.

Kobieta miała na nosie okulary w drucianej oprawce, a na kolanach książkę. Czarnuchom się wydaje, że nie są dość wystrojone, dopóki nie założą okularów, pomyślał Stary Dudley. Pamiętał okulary Lutish. Uskładała trzynaście dolarów, żeby je kupić. Poszła do doktora, żeby przyjrzał się jej oczom i powiedział, jakie grube mają być szkła. Kazał jej patrzeć w lustrze na obrazki zwierząt, świecił w oczy i zaglądał do głowy. A potem stwierdził, że ona wcale nie potrzebuje okularów. Ze złości przez trzy dni z rzędu przypalała placki kukurydziane, a okulary i tak se kupiła w tanim sklepie. Kosztowały ją tylko dolara dziewięćdziesiąt osiem, a wkładała je co sobota.

– To dopiero byli czarnuchy! – zachichotał Stary Dudley.

Po fakcie zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos, więc zasłonił dłonią usta. Mogli go przecież usłyszeć w którymś mieszkaniu.

Skręcił na schody w dół. Za drugim zakrętem usłyszał, że ktoś wchodzi po stopniach. Wyjrzał znad poręczy i zobaczył kobietę – grubą, w fartuchu. Z góry trochę przypominała panią Benson z rodzinnych stron. Ciekaw był, czy do niego zagada. Kiedy dzieliły ich tylko cztery stopnie, zerknął w jej stronę, ale na niego nie patrzyła. A jak się mijali na tym samym schodku, rzęsy same mu zatrzepotały w górę i wtedy już zimno gapiła mu się prosto w twarz. I poszła dalej. Bez słowa. Poczuł ciężar w żołądku.

Zszedł cztery piętra zamiast trzech. Cofnął się o jedno i odszukał dziesiątkę. Pani Schmitt powiedziała dobra, pan chwilę zaczeka, zara znajdę wykrój. Wysłała z nim do drzwi jedno z dzieci. A ono słowem się nie odezwało.

Stary Dudley zawrócił na górę. Musiał iść wolniej. Wchodzenie go męczyło. Jak zresztą chyba wszystko. Nie to co wtedy, kiedy Rabie za niego biegał. Ten czarnuch był szybki w nogach. Potrafił się zakraść do kurnika, tak że kury nawet się nie tropnęły, i wybrać najtłustszą, a ona ani zagdakała. A jaki był żwawy. Dudley zawsze wolno chodził. Otyli tak już mają. Pamiętał, jak jednego razu polował z Rabiem na przepiórki koło Molton. Mieli ze sobą ogara, który umiał je wystawić szybciej niż każden jeden przerasowany pointer. W aportowaniu był marny, ale zawsze potrafił wywęszyć ptaki, a potem stawał jak uschły pieniek, kiedy się je brało na muszkę. Tamtym razem zastygł w bezruchu.

– To będzie sporsze stadko – szepnął Rabie. – Czuć, że sporsze.

Stary Dudley wolno podniósł strzelbę, nie zatrzymując się. Musiał uważać, kiedy tak szedł po sosnowych igłach. Łatwo było się na nich poślizgnąć. Rabie przenosił ciężar z nogi na nogę, z bezwiedną uwagą podnosząc i stawiając stopy na śliskich, jakby woskowych szpilkach. Patrzył prosto przed siebie i żwawo sunął naprzód. Stary Dudley jednym okiem też spoglądał do przodu, ale drugie utkwił w ziemi. Grunt był falisty, więc starzec mógł niebezpiecznie zjechać w przód albo zsunąć się z powrotem w dół, gdyby próbował się podciągnąć po zboczu.

– Może dzisiej ja strzelę ptaki, kierowniku? – zaofiarował się Rabie. – Zara po niedzieli zawsze pan ledwo łazi. Jak się pan omsknie na której górce, ptaki prysną, zanim da pan radę dźwignąć strzelbę.

Stary Dudley chciał sam upolować przepiórki. Z łatwością mógł ustrzelić cztery naraz.

– Trafię je – odmruknął.

Uniósł strzelbę do oka i się pochylił. Coś umknęło mu spod stopy, więc zjechał na piętach i padł plecami na ziemię. Strzelba wypaliła, a przepiórki rozpierzchły się w powietrzu.

– Ładnemu stadku dalim uciec – westchnął Rabie.

– Znajdziemy inne – powiedział Stary Dudley. – Pomóż mi się wygramolić z tej cholernej dziury.

Mógłby ustrzelić pięć ptaków, gdyby nie upadł. Mógł je trafić jak puszki na płocie. Podniósł dłoń do ucha, a drugą rękę wyciągnął przed siebie. Mógł je stuknąć jak gliniane gołębie. Bum! Schody zaskrzypiały, więc obrócił się jak fryga, wciąż trzymając niewidzialną strzelbę. Z dołu żwawym krokiem nadchodził ten czarnuch, a usta pod przystrzyżonym wąsikiem rozciągał mu rozbawiony uśmiech. Staremu Dudleyowi szczęka opadła. Czarnuch zaciskał wargi, jakby hamował śmiech. Stary Dudley zamarł w bezruchu. Wpatrywał się w równiutką kreskę kołnierzyka na tle ciemnej skóry.

– Na co pan polujesz, panie starszy? – spytał Murzyn, a w jego głosie śmiech czarnucha mieszał się z drwiącym tonem białego.

Stary Dudley poczuł się jak dziecko z pistoletem na kapiszony. Język zesztywniał mu w otwartych ustach. Tuż poniżej kolan czuł pustkę, jakby go tam wydrążono. Stopy mu się omsknęły, więc zjechał o trzy stopnie w dół i z rozpędu siadł na schodku.

– Uważaj pan, panie starszy – powiedział Murzyn. – Na tych schodach łatwo sobie zrobić krzywdę.

Wyciągnął rękę do Starego Dudleya, żeby pomóc mu wstać. Miał długą, smukłą dłoń, a paznokcie czyste i kanciasto przycięte. Nawet jakby trochę opiłowane. Staremu Dudleyowi ręce zwisły między kolanami. Czarnuch chwycił go powyżej łokcia i podciągnął.

– Ha! – sapnął. – Aleś pan ciężki. Wysil się też trochę.

Staremu Dudleyowi rozprostowały się nogi w kolanach. Chwiejnie wstał. Czarnuch trzymał go za rękę powyżej łokcia.

– I tak idę na górę – oświadczył. – Pomogę.

Stary Dudley rozejrzał się ze zgrozą. Schody za nim tak jakby się zamykały, odcinając odwrót. Wchodził po nich na górę z czarnuchem, który czekał na niego na każdym kolejnym stopniu.

– Znaczy polujesz pan? – powiedział. – Hmm. Też raz polowałem na jelenie. Chyba strzelaliśmy do nich z dodsona trzydziestkiósemki. A pan z czego strzelasz?

Stary Dudley gapił się niewidzącym wzrokiem na wyglansowane, beżowe buty.

– Ze strzelby – wybełkotał.

– Ja tam wolę się bawić bronią, niż polować – rzekł czarnuch. – Nigdy nie byłem dobry w zabijaniu. Zresztą trochę szkoda tępić zwierzynę w rezerwacie. Ale jakbym miał czas i pieniądze, tobym kolekcjonował broń.

Czekał na każdym schodku, aż Stary Dudley nadąży. Mądrzył się na temat broni i różnych jej marek. Miał szare skarpetki w czarne ciapki. Dotarli na swoje piętro. Czarnuch podprowadził Starego Dudleya kawałek korytarzem, wciąż trzymając go powyżej łokcia. Musieli chyba wyglądać, jakby szli pod rękę.

Podeszli do samych drzwi Starego Dudleya.

– Pan tutejszy? – spytał czarnuch.

Stary Dudley pokręcił głową, wpatrując się w drzwi. Jeszcze ani razu nie spojrzał na czarnucha. Przez całą drogę po schodach ani razu na niego nie spojrzał.

– No tak – powiedział czarnuch. – To w dechę miasto, jak już się człowiek przyzwyczai.

Poklepał Starego Dudleya po plecach i wszedł do swojego mieszkania. Stary Dudley też wszedł do swojego. Ból z gardła wylał mu się na twarz i wyciekał oczami.

Dowlókł się do fotela przy oknie i ciężko opadł na siedzenie. Gardło mu pękało. Miało mu pęknąć przez czarnucha – jakiegoś tam cholernego czarnucha, co go poklepał po plecach i mówił mu „panie starszy”. Jemu, który wiedział, że to niedopuszczalne. Który pochodził z zacnych stron. Z zacnych stron. Gdzie coś takiego byłoby niedopuszczalne. Z jego oczami działo się coś dziwnego. Tak pęczniały, że za chwilę miało dla nich zabraknąć miejsca w oczodołach. Utknął jak w pułapce w tym miejscu, gdzie czarnuchy mogą mówić człowiekowi „panie starszy”. Ale nie da się uwięzić. Nie da się. Potoczył głową po oparciu fotela, żeby rozprostować szyję, którą aż mu rozsadzało.

Gapił się na niego jakiś facet. Z okna po drugiej stronie zaułka jakiś facet wgapiał się prosto w niego. Patrzył, jak on płacze. Przecież powinna tam stać pelargonia, a zamiast niej sterczał facet w podkoszulku i patrzył, jak on płacze, jak mu pęka gardło. Stary Dudley patrzył na tego z przeciwka. Powinna tam stać pelargonia. To było jej miejsce, a nie jakiegoś tam faceta.

– Gdzie pelargonia? – zawołał przez ściśnięte gardło.

– Czego pan płaczesz? – spytał facet. – W życiu żem nie widział, żeby mężczyzna tak płakał.

– Gdzie pelargonia? – powtórzył Stary Dudley drżącym głosem. – To jej miejsce, a nie pana.

– To moje okno – odparł facet. – Wolno mi tu siedzieć, jak mam chęć.

– Gdzie ona jest? – zapiszczał Stary Dudley.

W gardle została mu już tylko wąska szparka.

– Spadła, chociaż to nie pański interes – powiedział facet.

Stary Dudley wstał i wyjrzał za krawędź parapetu. Na chodniku sześć pięter niżej zobaczył rozbryzg ziemi, rozrzucone skorupy stłuczonej doniczki i zieloną, papierową kokardę, z której sterczało coś różowego. Sześć pięter niżej. Pelargonia runęła z sześciu pięter.

Stary Dudley spojrzał na faceta, który żuł gumę, i czekał, aż gardło pęknie.

– Nie trzeba było jej stawiać tak blisko brzegu – szepnął starzec. – Czemu jej pan nie pozbiera?

– Może sam ją pozbieraj, tatulku?

Stary Dudley gapił się na faceta, który zajął miejsce pelargonii.

Postanowił to zrobić. Zejść na dół i pozbierać. Postawić pelargonię we własnym oknie i patrzeć na nią cały dzień, jeśli zechce. Odwrócił się od okna i wyszedł z pokoju. Wolno ruszył psią bieżnią i stanął u szczytu schodów. Opadały w dół jak głęboka rana w podłodze. Zaczynały się przepastną luką i biegły coraz niżej. Niedawno wszedł po nich o krok za czarnuchem. Czarnuch postawił go na nogi, podtrzymał za rękę i poprowadził po schodach, powiedział, że poluje na jelenie, „panie starszy”, i widział, że on trzyma strzelbę, której nie ma, i że siedzi na schodach jak dziecko. Miał beżowe buty na glans i tłumił śmiech, i wszystko dookoła się śmiało. Na każdym schodku siedzieli pewnie czarnuchy w skarpetkach w czarne ciapki i zaciskali usta, powstrzymując się od śmiechu. Schody opadały daleko w dół. Nie zejdzie tam, żeby go czarnuchy klepali po plecach. Wrócił do pokoju i do okna i spojrzał z góry na pelargonię.

Tamten facet wciąż siedział w oknie, w którym powinna była stać.

– Nie zauważyłem, żebyś ją pan podniósł – powiedział.

Stary Dudley utkwił w nim spojrzenie.

– Jużem nieraz pana widział – ciągnął facet. – Widziałem, jak pan dzień w dzień siedzisz w tym starym fotelu i zaglądasz mi przez okno do mieszkania. To moja sprawa, co robię u siebie w domu, jasne? Nie lubię, jak mi się ktoś tu wgapia, co robię.

Leżała na chodniku zaułka, korzeniami do góry.

– Nie mam we zwyczaju dwa razy powtarzać – dodał facet, odchodząc od okna.

Fryzjer

Ciężkie czasy nastały na liberałów w Dilton.

Po prawyborach u białych demokratów Rayber zmienił fryzjera. Kiedy golił się u niego trzy tygodnie wcześniej, fryzjer zapytał:

– Na kogo będziesz głosował?

– Na Darmona – odparł Rayber.

– Czujesz miętę do czarnuchów?

Rayber wzdrygnął się w fotelu. Nie spodziewał się tak ostrego wejścia.

– Nie – odrzekł.

Gdyby go nie zaskoczono znienacka, odparłby, że nie czuje mięty ani do czarnych, ani do białych. Tak właśnie powiedział Jacobsowi, wykładowcy filozofii, który (i to dowodzi, jak ciężkie nastały czasy na liberałów w Dilton) mimo swojego wykształcenia mruknął:

– To niedobra postawa.

– Dlaczego? – zapytał Rayber bez ogródek.

Wiedział, że potrafi zbić wszystkie argumenty Jacobsa. Ale Jacobs rzekł tylko:

– Mniejsza o to.

Za chwilę miał prowadzić zajęcia. Często wypadały akurat wtedy, gdy Rayber zamierzał go wciągnąć w dyskusję.

– Nie czuję mięty ani do czarnych, ani do białych – oświadczyłby fryzjerowi.

Ten wygolił mu w pianie na twarzy czystą przecinkę i zwrócił w jego stronę czubek brzytwy.

– Powiadam ci – zaczął. – Tera są tylko dwa obozy, biali i czarni. Wyraźnie to widać w tej kampanii. Wiesz, co powiedział Hawk? Że sto pindziesiąt lat temu oni uganiali się jeden za drugim i się zjadali, rzucali drogimi kamieniami w ptaki i zębami obdzierali konie ze skóry. W Atlancie do fryzjerni dla białych wszedł czarnuch i mówi „Chcę się obstrzyc”. Wyrzucili go za drzwi, ale sam widzisz. Słuchaj, w zeszłym miesiącu trzy czarne hieny w Mulford zastrzeliły białego i wyniesły mu z domu połowę rzeczy, i wiesz, gdzie tera są? Siedzą w więzieniu hrabstwa i jedzą jak prezydent Stanów Zjednoczonych, bo jeszcze by się ubrudziły przy ciężkich robotach. Albo jakiemuś cholernemu miłośnikowi czarnuchów pękłoby serce, jakby zobaczył, że tłuką kamienie. Jedno ci powiem: nie będzie dobrze, dopóki nie pozbędziemy się wszystkich albonicoglistów i nie wybierzemy człowieka, który pokaże czarnuchom, gdzie ich miejsce. Bez dwóch zdań.

– Słyszysz, George? – krzyknął fryzjer do kolorowego chłopca, który wycierał podłogę przy umywalkach.

– Ma się wi – odparł chłopiec.

Był już najwyższy czas, żeby Rayber zabrał głos, ale nie nasuwało mu się nic stosownego. Chciał powiedzieć coś, co George by zrozumiał. Zdziwił się, kiedy chłopca wciągnięto do rozmowy. Przypomniała mu się opowieść Jacobsa o tym, jak przez tydzień wykładał w murzyńskim koledżu. Nie wolno tam było mówić „Murzyn”, „czarnuch”, „kolorowy” ani „czarny”. Jacobs wspominał, że co wieczór po powrocie do domu krzyczał przez okno w tylnej ścianie: „CZARNUCH CZARNUCH CZARNUCH!”. Rayber zastanawiał się, jakie George ma poglądy. W każdym razie wyglądał schludnie.

– Jakby do mnie przyszedł czarnuch i bezczelnie kazał się obstrzyc, już ja bym go obstrzygł jak ta lala. – Fryzjer syknął przez zęby. – Jesteś albonicoglista?

– Głosuję na Darmona, jeżeli o to pytasz – odparł Rayber.

– A słyszałeś kiedy, jak Hawkson gada?

– Miałem przyjemność – rzekł Rayber.

– A jego najnowsze przemówienie słyszałeś?

– Nie, ale o ile wiem, za każdym razem mówi to samo – odpowiedział zwięźle Rayber.

– Taa? – Fryzjer na to. – Ostatnim razem palnął zabójczą gadkę! Stary Hawk7 dał popalić albonicoglistom.

– Sporo osób – powiedział Rayber – uważa Hawksona za demagoga.

Nasunęło mu się pytanie, czy George wie, co znaczy „demagog”. Lepiej było powiedzieć „za kłamliwego polityka”.

– Demagoga! – Fryzjer klepnął się po kolanie i zajodłował. – Właśnie to mówił Hawk! – zawył. – Ale strzał! „Ludzie, powiada, albonicogliści gadają, że jestem demagog”. I zara wyprężył się i pyta jakoś tak z cicha: „A wy co na to? Jestem demagog czy nie jestem?”. No to wszyscy w krzyk: „Nie, Hawk, nie jesteś demagog!”. A on się pochyla i krzyczy: „A właśnie że jestem! Za cholerę nie znajdziecie w tym stanie lepszego demagoga ode mnie!”. Żebyś słyszał, jak sala ryczała! Ha!

– Owszem, niezłe przedstawienie – zgodził się Rayber – ale przecież to tylko…

– Albonicoglista – mruknął fryzjer. – Przekabacili cię jak nic. Coś ci powiem…

Zrecenzował przemówienie Hawksona z czwartego lipca. Było tak samo zabójcze, a zakończyło się wierszykiem. Kim jest Darmon? – zapytał Hawk. No właśnie, kim jest Darmon? – zaryczał tłum. Jak to, nie wiecie? Przecież to Smutny Chłoptaś, co gra na trąbce. To on. Czarnuchy w zbożu, bobaski na łączce8. Człowieku! Niech Rayber żałuje, że tego nie słyszał. Żaden albonicoglista by tam wtedy nie wytrzymał.

Rayber był zdania, że gdyby fryzjer przeczytał parę…

– Słuchaj, ja nic nie potrzebuję czytać. Wystarczy, że myślę. Właśnie to jest najgorsza wada dzisiejszych ludzi, że nie myślą, nie chce im się ruszyć zdrowym, końskim rozumem. Dlaczego nie myślisz, Rayber? Gdzie twój koński rozum?

Po co ja się w ogóle wysilam? – z irytacją pomyślał Rayber.

– O, nie! – ciągnął fryzjer. – Z wielkich słów żaden pożytek. Nie zastąpią myślenia.

– Myślenia! – krzyknął Rayber. – Tobie się zdaje, że myślisz?

– Słuchaj – rzekł fryzjer. – Wiesz, co Hawk powiedział ludziom w Tilford?

Otóż Hawk powiedział w Tilford, że nie ma nic naprzeciwko czarnuchom, dopóki siedzą, gdzie ich miejsce, a jak nie będą potrafili tam usiedzieć, wsadzi ich w inne. I co Rayber na to?

Rayber zapytał, co to ma wspólnego z myśleniem.

Fryzjer uważał, że odpowiedź jest widoczna gołym okiem jak świnia na kanapie. Uważał też wiele innych rzeczy i powiedział o nich Rayberowi, który jego zdaniem powinien żałować, że nie słyszał przemówień Hawksona w Mullin’s Oak, Bedford i Chickerville.

Rayber znów spokojnie rozsiadł się w fotelu i przypomniał fryzjerowi, że przyszedł się ogolić.

Fryzjer zajął się goleniem. Powiedział, że Rayber powinien był posłuchać przemówienia w Spartasville.

– Żaden albonicoglista nie ustał na nogach, a wszystkie Smutasy mieli połamane trąbki. A Hawk powiada: „Przyszli takie czasy, że trza się bronić ręcami”…

– Jestem umówiony – wtrącił Rayber. – Spieszy mi się.

Z jakiej racji miał siedzieć i słuchać tych bredni?

Ta idiotyczna rozmowa – w sumie stek bzdur – utkwiła mu jednak w głowie na resztę dnia i nawet wieczorem w łóżku uparcie zaprzątała myśli mnóstwem szczegółów. Stwierdził z niesmakiem, że przerabia ją w pamięci, wstawiając zgrabne riposty, którymi byłby się odciął, gdyby zdążył się przygotować. Zastanawiał się, jak wybrnąłby z tej sytuacji Jacobs. Umiał on tak się zachowywać, że ludzie przypisywali mu większą wiedzę niż ta, jaką zdaniem Raybera posiadał. W jego fachu była to przydatna sztuczka. Rayber często dla zabawy ją analizował. Jacobs spokojnie rozegrałby sprawę z fryzjerem. Rayber jeszcze raz przebiegł pamięcią całą rozmowę, zastanawiając się, jak by nią pokierował Jacobs. W końcu jednak zrobił to sam.

Kiedy następnym razem poszedł się ogolić, nie pamiętał już o tamtym sporze. Fryzjer też chyba zapomniał. Odfajkował gadkę o pogodzie i zamilkł. Rayber próbował zgadnąć, co będzie na kolację. Aha. Był wtorek. We wtorki żona podawała mięso z puszki. Zapiekała je z serem – plastry mięsa na przemian z plastrami sera – wychodziło w paski – dlaczego musimy to jeść w każdy wtorek? – jak ci nie smakuje, to nie musisz…

– Wciąż jesteś albonicoglista?

Rayber mimo woli targnął głową.

– Co takiego?

– Wciąż jesteś za Darmonem?

– Tak – odparł Rayber, a jego mózg czym prędzej sięgnął do zapasu gotowców.

– No bo wiesz, wy, nauczyciele, rozumiesz, wy chyba, no… – Fryzjer był wyraźnie skołowany. Rayber widział, że tamten nie jest tak pewny swego jak zeszłym razem. Pewnie uważał, że ma nowy argument do wytoczenia. – Wyście chyba powinni głosować na Hawka, bo przecież wiesz, co on powiedział o zarobkach nauczycieli. Powinneś mieć rozum. Czemu nie? Nie chcesz więcej kasy?

– Więcej kasy! – Rayber wybuchnął śmiechem. – Nie wiesz, że pod marnym gubernatorem więcej stracę, niż zyskam? – Zdał sobie sprawę, że zniżył się w końcu do poziomu zrozumiałego dla fryzjera. – Jest zbyt wiele rodzajów ludzi, których on nie lubi – dodał. – Kosztowałby mnie dwa razy więcej niż Darmon.

– I co z tego? – zapytał fryzjer. – Ja nie z tych, co sknerzą, kiedy można z pożytkiem wydać forsę. W każdej chwili chętnie zapłacę za dobrą zmianę.

– Nie o to mi szło! – zaczął Rayber. – Miałem na myśli…

– Ta podwyżka, co ją obiecał Hawk, i tak nie obejmie takich nauczycieli jak on – wtrącił ktoś z głębi salki. Do Raybera podszedł grubas, od którego biła dyrektorska pewność siebie. – On uczy na uniwerku, no nie?

– Aha – przytaknął fryzjer. – Racja. Nie dostałby podwyżki od Hawksa. Ale od Darmona też nie, jakby go wybrali.

– No, coś tam by mu zawsze wpadło. Wszystkie szkoły są za Darmonem. Mają szansę dostać swoją działkę: darmowe podręczniki, nowe biurka czy cuś. Tak to działa.

– Lepsze szkoły – wykrztusił Rayber – wszystkim służą.

– Stale i wciąż to słyszę – odparł fryzjer.

– No i widzisz – powiedział grubas. – Szkół nie ma jak się czepnąć. Zawsze się wybronią, że niby „wszystkim służą”.

Fryzjer się roześmiał.

– Jeżeli myślałeś… – zaczął Rayber.

– Może dadzą panu nowe biurko z przodu sali – zarechotał grubas. – Jak myślisz, Joe?

Trącił fryzjera łokciem. Rayber miał ochotę potraktować jego podbródek butem.

– Słyszeliście kiedyś o czymś takim jak argumentacja? – mruknął.

– Słuchaj pan – rzekł grubas. – Gadaj pan zdrów. Nie rozumie pan, o co toczy się gra. Chciałby pan, żeby z końca sali wgapiało się w pana kilka czarnych mord?

Rayber w przypływie ślepej furii poczuł się tak, jakby nokautowało go coś nieistniejącego. Wszedł George i zaczął myć umywalki.

– Chętnie będę uczył każdego chętnego do nauki, czy to będzie czarny, czy biały – oświadczył Rayber.

Ciekaw był, czy George spojrzał w jego stronę.

– Dobra – zgodził się fryzjer – ale nie wszystkich razem, tak? Chciałbyś chodzić do szkoły dla białych, George? – krzyknął.

– Nie chciałbym – odparł George. – Trza dokupić proszku. Ostała się aby resztka na dnie pudełka.

Wytrząsnął ją do umywalki.

– No to idź kup – polecił mu fryzjer.

– Przyszły takie czasy – powiedział dyrektor – że Hawkson wie, co mówi, kiedy każe się bronić rękami i nogami.

Zaczął recenzować przemówienie Hawksona z czwartego lipca.

Rayber miał ochotę wepchnąć go do umywalki. Upał i tak był nie do wytrzymania, roiło się od much, a tu jeszcze jakiś grubas wygadywał głupoty. Widoczny przez przyciemnioną szybę w oknie plac przed gmachem sądu miał chłodny odcień niebieskawej zieleni. Rayber w duchu klął i popędzał fryzjera. Skupił uwagę na placu za oknem, przenosząc się wyobraźnią tam, gdzie – sądząc po tym, co się działo z drzewami – powietrze lekko się poruszało. Ścieżką przed sądem nadeszło spacerowym krokiem kilku mężczyzn. Rayber przyjrzał im się i stwierdził, że chyba poznaje wśród nich Jacobsa. Chociaż Jacobs późnym popołudniem prowadził zajęcia. Ale to był on. A może nie. A jeżeli jednak on, to z kim rozmawiał? Z Blakeleyem? Jeżeli to był Blakeley. Rayber zmrużył oczy. Przed witryną przeszli trzej kolorowi chłopcy w szerokich u góry spodniach z wąskimi u dołu nogawkami i długich marynarkach. Jeden klapnął na chodnik, tak że widać było tylko jego głowę, a dwaj pozostali stanęli przy nim w niedbałych pozach i oparli się o szybę, robiąc lukę w widoku. Niech ich diabli, nie mogli sobie zrobić postoju gdzie indziej? – z wściekłością pomyślał Rayber.

– Pospiesz się – powiedział do fryzjera. – Jestem umówiony.

– Pali się czy co? – rzekł grubas. – Lepiej pan zostań bronić Smutasa.

– A wiesz, nigdy żeś nam nie wytłomaczył, dlaczego będziesz na niego głosował – wtrącił fryzjer, chichocząc pod nosem i zdejmując Rayberowi z szyi serwetę.

– No właśnie – przytaknął grubas. – Ciekawe, czy da pan radę to wytłumaczyć i ani razu nie powiedzieć „praworzonność”.

– Jestem umówiony – powtórzył Rayber. – Muszę iść.

– Bo sam pan wie, że Darmon jest żałosny, więc nie ma pan o nim ani jednego dobrego słowa do powiedzenia! – zawył grubas.

– Słuchajcie – rzekł Rayber. – Przyjdę tu znów za tydzień i podam wam tyle powodów do głosowania na Darmona, ile tylko zechcecie. Lepszych niż to wasze zachwalanie Hawksona.

– Chętnie posłucham – powiedział grubas. – Bo mówię panu, to jest nie do zrobienia.

– Dobrze, zobaczymy – odparł Rayber.

– Ale umowa stoi – przypomniał grubas. – Ani razu „praworzonność”.

– Nie powiem niczego, czego byście nie zrozumieli – mruknął Rayber, ale zaraz zrobiło mu się głupio, że okazał irytację.

Grubas i fryzjer szczerzyli zęby w uśmiechu.

– To do wtorku – pożegnał ich Rayber i wyszedł.

Czuł niesmak na myśl, że obiecał podać im powody. Musiałby je sprecyzować: żmudne zadanie. Nie potrafił tak jak tamci w sekundę otworzyć sobie głowy. Diabelnie żałował, że tego nie umie. Diabelnie żałował, że „albonicoglista” to w sumie trafne określenie. Diabelnie żałował, że Darmon nie pluje sokiem tytoniowym. Powody trzeba by precyzyjnie określić – kosztem czasu i zachodu. Ale czemu się przed tym wzbraniał? Niby dlaczego nie miałby ich sprecyzować? Gdyby się przyłożył, cała fryzjernia wiłaby się ze wstydu.

Zanim dotarł do domu, zdążył ułożyć wstępny zarys wywodu. Miało w nim nie być słów zbędnych ani wielkich. Widział, że nie będzie to łatwe.

Natychmiast wziął się do pracy. Pracował aż do kolacji, ale napisał raptem cztery zdania i wszystkie przekreślił. W połowie posiłku wstał, żeby podejść do biurka i zmienić jedno zdanie. Po kolacji tę poprawioną wersję też jednak wykreślił.

– Co się z tobą dzieje? – zainteresowała się żona.

– Ależ nic – odparł. – Ależ nic. Po prostu mam coś do zrobienia.

– Nie przeszkadzaj sobie – powiedziała kobieta.

Kiedy wyszła, kopnął dolną część biurka, aż odpadła deska. Do jedenastej napisał jedną stronę. Nazajutrz rano szło mu łatwiej, więc w południe tekst był gotów. Wydał mu się dość bezpardonowy. Zaczynał się tak: „Ludzie z dwóch powodów wybierają innych ludzi, aby powierzyć im władzę”. Kończył się zaś następująco: „Ludzie, którzy posługują się ideami, nie oceniwszy ich, nie chodzą po ziemi”. Rayber miał wrażenie, że ostatnie zdanie brzmi bardzo mocno. Zresztą cały tekst wydawał mu się bardzo mocny.

Po południu zaniósł go do gabinetu Jacobsa. Był tam Blakeley, ale zaraz wyszedł. Rayber przeczytał tekst Jacobsowi.

– No? – powiedział Jacobs. – I co z tego? Co chcesz w ten sposób osiągnąć?

Kiedy Rayber czytał na głos, Jacobs przez cały czas wpisywał cyfry do tabeli. Rayberowi przyszło na myśl, że może Jacobs ma nawał pracy.

– Obronić się przed fryzjerami – wyjaśnił. – Próbowałeś kiedyś dyskutować z fryzjerem?

– Nigdy nie dyskutuję – odparł Jacobs.