12,99 zł
W pierwszym dniu wojny we wczesnych godzinach rannych Niemcy zaatakowali gmach Poczty Polskiej w Gdańsku. Spodziewając się najgorszego, pracownicy przeszli przeszkolenie obronne i zgromadzili trochę broni. Załoga składała się z blisko pięćdziesięciu osób.
W książce autorka ukazała dramatyczny przebieg walki i jej tragiczny finał. Bohaterska obrona Poczty Polskiej w Gdańsku, podobnie jak i obrona Westerplatte, miała duże znaczenie moralne i polityczne, była wsparciem dla walczącego kraju, a potem opozycji i państwa podziemnego, oddziałów Wojska Polskiego formujących się za granicą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 107
Piotr Unger wlókł się noga za nogą. Wracał z pracy i miał wyjątkowo niewesołe myśli. Koledzy znowu mu dzisiaj przygadali, że on Niemiec. Jaki on Niemiec, Kaszub z dziada pradziada, po niemiecku mówi, ale polski mu przecie bliższy. A modli się po kaszubsku – Ójcze nasz, jaczijes w niebie, niech sãswiãcy Twoje miono… To jaki on Niemiec? W Gdańsku ojciec mieszkał, to i on mieszka. Ryby łowi, sieci naprawia, kutry sposobi. Polityka go nie interesuje, chociaż głupi nie jest i widzi, że w mieście coraz trudniej się żyje. A wszak, jak tłumaczył mu ojciec, w grodzie nad Motławą Polacy, Niemcy i Kaszubi „od zawsze” żyli razem. A i Holendrów spotkać było można i inne nacje. On sam zresztą doskonale to pamięta, jak i to, że kiedy skończyła się Wielka Wojna, ale ludzie na grypę jeszcze mocno chorowali, tę, co ją hiszpanką zwali, a w Wersalu traktat przygotowano i ani Niemcy, ani Polacy praw do Gdańska pełnych nie mieli. A ci drudzy byli wręcz źli na Bogu ducha winnego Paderewskiego.
– Czemu on chce konwencję podpisywać, co polskie prawa do Gdańska uszczupla? – pytali niektórzy z niekłamaną złością.
– Rząd podobno zabronił mu, jako swojemu przedstawicielowi przy Radzie Ambasadorów w Paryżu, konwencję podpisywać. A Paderewski twierdził, że podpisać trzeba.
– Zmusili go czy co?
– Podobno za podpis Polska mandat wojskowy w Gdańsku dostanie.
– Dostanie albo nie dostanie. Już nam Niemcy za dużo nie dadzą. Nie uznają konwencji, co dla nich nie po myśli jest. Zawsze tak było.
A potem gazety pisały, że w październiku w Warszawie szczegółową umowę podpisali. Wtedy ze strony polskiej Leon Pluciński podpisał. Był wówczas Komisarzem Generalnym Rzeczypospolitej w Gdańsku. A miasto reprezentował też jakby Polak, bo Juliusz Jewelowski się nazywał, senatorem Wolnego Miasta Gdańska był.
„Jakie to wolne miasto jest? – dumał w duchu Unger – Liga Narodów nadzoruje, a Niemcy i tak robią, co chcą. Wjechać do niego pociągiem z Kaszub trudno, kontrolują i utrudniają Polakom przejazd. Dlatego musieli Polacy kolej zbudować, co by Gdańsk okrążała. I do tego Wolne Miasto Gdańsk, z Gdańska i Sopotu się składa. Łatwiej Niemcom się żyje. Już mi kilka razy proponowali, żeby Niemcem zostać, nazwisko mam jakby niemieckie. Ale to nie dla mnie – mam w dokumentach Polak, to Polak jestem. Kaszub. I prawo mam po polsku mówić. Chociaż nas, Polaków, jest tutaj ułamek tego co Niemców – Kaszub dalej snuł swoje rozmyślania. – Pisma i dokumenty to tylko po niemiecku. Jak córka do szkoły poszła, to po niemiecku dobrze mówiła i pisała. Jakby jej matka po polsku do niej nie mówiła, to by języka zapomniała. Słabiej teraz po polsku niż po niemiecku mówi i pisze. Jak spis zrobili ludności, to się okazało, że ponad czterysta tysięcy ludzi tu mieszka. Wojskowych tu nie ma, a policja gdańska to właściwie niemiecka, senatowi tylko podlega. Mój szwagier w policji pracuje, niemieckie papiery musiał sobie wyrobić, bo inaczej pracy by nie dostał. A rybaczyć nie chciał. Dobrze, że chociaż tabaki zażywa. To i pogadać z nim czasem można. Jak kto nie tabaczy, to z nim gadać nie ma co”.
Z tych nieco ponurych rozmyślań wyrwał go nagle znajomy głos:
– Panie Unger, coś się pan tak zamyślił?
– Niewesołe myśli mam. Znowu mi dzisiaj przygadali, że ja Niemiec, bo nazwisko niemieckie mam.
– I ja też. Klose to też jakby niemieckie. A my przecie Kaszuby. Kaszëbë. A w papierach, że Polacy.
– Portu nie mamy, nie wiadomo, kiedy tę Gdynię wybudują, chociaż tam prace pełną parą idą.
– Na razie nasze statki do portu zawijać tutaj niby mogą, ale ciągle Niemcom coś nie pasuje. Zezwoleń nie wydają, nie wpuszczają, a jak wpuszczają, to opłatami i cłami straszą.
– Chociaż to niby polski obszar celny. Prawa nie mają opłat nakładać.
– Ceł nie mogą, ale opłaty mogą.
– Do Komisarza Generalnego zawsze można się odwołać.
– On sam mało może. Chociaż niby pośredniczy między rządem polskim a władzami Wolnego Miasta.
– Może to i wolne miasto, ale nie dla Polaków.
Doktor Kazimierz Lenartowicz wysiadł z pociągu na dworcu głównym w Gdańsku. Dworzec ładny, podróż z Warszawy też miło minęła, ciepło w wagonie było, chociaż to zima. 10 stycznia 1920 roku wojna jeszcze się dobrze nie skończyła, a już w Gdańsku nakazali mu zorganizować Pocztę Polską, Dyrekcję Poczt i Telegrafów na Pomorzu, z siedzibą w Gdańsku. W Warszawie był wiceprezesem Dyrekcji Poczt i Telegrafów, a w Wolnym Mieście miał być „komisarzem przyjęcia” obszaru przyznanego Polsce w okręgu byłej Naddyrekcji Poczty Polskiej. Wysiadł na peron i z miejsca owiał go nieprzyjemny chłód. Lenartowicz czym prędzej owinął szalik wokół szyi. Od dziecka miał wrażliwe gardło i mogłoby się to dla niego źle skończyć. Kiedy rozglądał się z ciekawością, podszedł do niego niewysoki mężczyzna. Jak słusznie się domyślił, przyjechał po niego.
– Pan prezes Lenartowicz?
– Tak. Miło, że ktoś po mnie wyjechał.
– Zawiozę pana prezesa do mieszkania, trochę tam zimno, więc kazałem palić od rana, bo z Warszawy już trzy dni temu dzwonili, że pan prezes przyjedzie. Mieszkanie puste stało, trudno je ogrzać.
– Zainstaluję się tam, a potem chciałbym zobaczyć budynek naddyrekcji.
– To na placu Wintera, pod dwójką. Ma pan tam swoją kwaterę. Zawiozę pana prezesa – mężczyzna o grzecznym uśmiechu chwycił walizkę swego nowego przełożonego, a świeżo upieczony pan prezes posłusznie podreptał za nim do czekającego na zewnątrz samochodu.
Doktor Lenartowicz zorganizował Dyrekcję Poczt i Telegrafów z placówkami w północnej części ówczesnego województwa pomorskiego. Rok później, w 1921 roku, ze względów politycznych placówki poczty przyłączono do Dyrekcji Poczt i Telegrafów w Bydgoszczy. Ale Dyrekcja Poczt i Telegrafów Rzeczypospolitej Polskiej w Gdańsku podlegała bezpośrednio ministrowi poczt i telegrafów. A ponieważ w Warszawie z prezesowania Lenartowicza byli zadowoleni, został prezesem nowej dyrekcji. Do jego kompetencji przynależało kierowanie i administrowanie polskimi placówkami pocztowymi na terenie Wolnego Miasta, jak również nadzór techniczny nad komunikacją pocztową między Tczewem a Gdańskiem i nad liniami komunikacyjnymi stycznymi z relacją Tczew – Gdańsk, które kończyły się na obszarze gdańskiego zarządu pocztowego. Przyjmując posadę, Lenartowicz wiedział, że łatwo nie będzie, ale nie do końca zdawał sobie sprawę, z jak skomplikowanymi problemami przyjdzie mu się zmierzyć.
Chociaż placówka, którą kierował, oficjalnie nazywała się: Dyrekcja Poczt i Telegrafów Rzeczypospolitej Polskiej w Gdańsku, to zarząd poczt i telegrafów Wolnego Miasta Gdańska nazwy tej nie uznawał. W pismach adresowanych do tej placówki używano nazwy Zarząd Poczty Polskiej w Porcie Gdańskim, tak jakby Niemcy nie przyjmowali do wiadomości istnienia Rzeczypospolitej Polskiej, państwa sezonowego, jak uważali. Nie potrafili zresztą zaakceptować praktycznie żadnych zmian na mapie Europy po pierwszej wojnie światowej, więc nie tylko fakt istnienia wolnej Polski był dla nich trudny do zaakceptowania, ale inne nowo powstałe państwa też stały im kością w gardle. Nie mogli zwłaszcza odżałować ziem utraconych na rzecz Francji, ale z tym państwem przynajmniej starali się utrzymywać dobre kontakty.
W czerwcu 1924 roku dyrekcja zmieniła swoją siedzibę, przenosząc się do północnego skrzydła poniemieckiego szpitala garnizonowego przy placu Heweliusza. Polska placówka pocztowa zatrudniała własny personel i funkcjonowała zgodnie z własnymi przepisami. Opierała się głównie na polskich przepisach prawnych, chociaż instytucja ta musiała się również podporządkować wymogom prawa Wolnego Miasta, dotyczącym szczególnie spraw obywatelstwa, wynagrodzenia, emerytur i podatków na terenie Gdańska, ale też kwestii traktowania urzędników polskich na specjalnych zasadach.
Dyrekcja Poczt i Telegrafów Rzeczypospolitej Polskiej w Gdańsku miała prawo do eksterytorialności. To była polska placówka w Wolnym Mieście Gdańsk, które, wbrew przekonaniu samych Niemców, nie było miastem niemieckim, chociaż język niemiecki tu dominował.
Kazimierz Lenartowicz, organizator polskiej poczty w Gdańsku, pełnił funkcję prezesa placówki do 31 stycznia 1928 roku, kiedy przeszedł w stan spoczynku. Na opuszczone przez niego stanowisko prezesa mianowano Józefa Zakrzewskiego, który przedtem piastował urząd Prezesa Dyrekcji Poczt i Telegrafów w Bydgoszczy. Nie dane mu było jednak długo go sprawować – jedynie do końca kwietnia 1931 roku, gdy zastąpiony został przez magistra Tadeusza Dziekana, naczelnika jednego z wydziałów w Ministerstwie Poczt i Telegrafów. Potem jeszcze kolejnym dyrektorem był Eryk Budzyński, a od dnia 1 kwietnia 1939 roku doktor Jan Michoń.
Rankiem Franciszek Lichocki jak zwykle przyszedł do pracy w Urzędzie Pocztowym Gdańsk 3. Jego uwagę przykuł młody chłopak, na oko nieco od niego młodszy, który trochę bezradnie rozglądał się po pomieszczeniu.
„Ani chybi nowy” – pomyślał Franciszek i postanowił się z nim zaznajomić. Miło by było mieć wśród kolegów z pracy kogoś w zbliżonym wieku.
– Jesteś nowym pracownikiem? – zagadnął chłopaka.
– Na razie pomagierem. Nie ma tu zbyt dużo pracy dla Polaków. A praca na poczcie jest pewna – odpowiedział nowy.
– Dopóki nas Niemiaszki stąd nie wykurzą.
– Nie będzie tak źle. Ładnie tu jest, Dworzec Wiślany obok, widoki ładne. Na wodę lubię patrzeć.
– Nie zawsze będziesz mógł popatrzeć – uśmiechnął się Franek. – Pracy czasami bywa sporo.
– Wiem, wiem, zamorskie paczki tu przychodzą. Z Ameryki.
– Nie tylko z Ameryki. Z Anglii, Kanady, Irlandii, Szwecji, Norwegii, Danii, Finlandii, Brazylii, Argentyny. Z całego świata – dodał Franek.
– Tu też odprawa celna jest?
– Nie, co to to nie. Urzędnicy Wolnego Miasta są do nas wrogo nastawieni. Jakby clić mieli, to by najwyższe cła ustalili. Jakby im pozwolić rewidować paczki, to by wszystkie przeszukali. A nawet jak nic by nie zginęło, to by poniszczyli.
– To gdzie się odprawia i cli? Nie w porcie gdańskim? – zaciekawił się chłopak.
– Odsyła się do innych urzędów pocztowo-celnych w kraju.
– A poczta zagraniczna?
– Teraz kierują tutaj. Ale przedtem, jak jeszcze byliśmy w Nowym Porcie, to przesyłali do Krakowa.
– Dlaczego aż tam?
– Kto to wie. Gdziekolwiek, byle dalej od Niemców.
– A dużo tu osób pracuje?
– Miał być to urząd I klasy, ale paczek ze Stanów coraz mniej, to tylko IV klasa jesteśmy, więc dwóch urzędników i sześcioro fizycznych. A ty długo tu będziesz?
– Chciałbym na stałe. Na razie na próbę.
– A jak się tu dostałeś?
– Tato znał dyrektora, po sąsiedzku kiedyś mieszkali.
– Paszotę?
– Nie, Wikę-Czarnowskiego. Anastazego.
– A, to wicedyrektor, ale to on tutaj wszystkim kieruje. A tak w ogóle to Franek jestem!
– Miło mi, Staszek Nowak. – Chłopcy uścisnęli sobie nawzajem dłonie.
Urząd Pocztowy Gdańsk 3, w którym pracowali obaj młodzi ludzie, od 1 sierpnia 1925 roku mieścił się w obszernym gmachu położonym w centrum portu gdańskiego, nieopodal Dworca Wiślanego – stacji przeładunkowej na obszarze portu gdańskiego. Była to nowa i doskonale wyposażona placówka: na jej terenie znajdowały się obszerne magazyny paczkowe, do dyspozycji pracowników były dwa nowoczesne dźwigi towarowe, przystosowane do transportowania worów pocztowych oraz paczek. Urząd posiadał też własną bocznicę kolejową. Jednak, jak objaśniał to Franek Staszkowi, ze względu na niebezpieczeństwo rewizji paczek przychodzących do urzędu przez wrogo nastawionych niemieckich urzędników Wolnego Miasta Gdańska odprawa celna paczek przechodzących przez tę placówkę nie odbywała się w urzędzie. Przesyłki przekierowywano do wcześniej wyznaczonych urzędów pocztowo-celnych znajdujących się na terenie Rzeczypospolitej. Sytuacja zmieniła się, kiedy w sąsiedztwie wyrosła Gdynia wraz z nowoczesnym portem. To właśnie tam od 1930 roku kierowano część poczty zagranicznej. W tej sytuacji Urząd Gdańsk 3, o czym wspominał Franek w rozmowie ze Staszkiem, początkowo przewidywany jako urząd I klasy, w latach 1935–1939 został zdegradowany do klasy IV. Wiązało się to z redukcją zatrudnienia i odtąd w urzędzie pracowało wyłącznie wspomnianych dwóch urzędników i sześcioro pracowników służby niższej.
Marysia Konkel szła wolno przez Starówkę. Przyjechała do Gdańska po raz pierwszy. Przedtem jedynie przejeżdżała tędy pociągiem w drodze do Gdyni, gdzie zaraz po przyjeździe udało jej się dostać pracę. Nie ona jedna szukała szczęścia, a właściwie należałoby powiedzieć – chleba, w tym najmłodszym mieście II Rzeczypospolitej. Do Gdyni przyjeżdżało teraz mnóstwo ludzi w poszukiwaniu pracy. Jednym udawało się znaleźć jakieś zajęcie, innym nie. Z reguły szczęście uśmiechało się do tych, co mieli w rękach jakiś fach: murarze, dekarze czy rzemieślnicy, a niewykwalifikowani mogli się nająć w porcie, chociażby przy przeładunku towarów, ale to dotyczyło mężczyzn. Z kobietami było gorzej. Marysia miała co prawda pracę u swoich rodziców, na gospodarstwie, ale co to za praca, skoro nikt jej grosza złamanego nie płacił? Jeśli czegokolwiek w gospodarstwie zbywało, to się to sprzedawało, bo potrzeb było dużo, a żywność nie taka droga. Na ubrania już nie starczało. A ona młoda, chciała się stroić i kawalera z miasta, co by nie pił, znaleźć. Dlatego przyjechała do Gdyni. Poza tym jakoś dziwnie ją do książek ciągnęło. Wystarczyło, by w jej ręce wpadła jakakolwiek książka albo chociaż gazeta, dziewczyna zatapiała się w lekturze, dosłownie zapominając o całym świecie. Rodzicie tego pojąć nie mogli, ale panna Jadzia, co to we wsi w szkole uczyła, mówiła, że to dobrze, że musi się uczyć i wyrwać się ze wsi, by do czegoś dojść.
– A dokąd to, panienko? – usłyszała radosny głos.
Młody człowiek miał szczery uśmiech. Panna Konkel, posłuszna naukom wyniesionym z domu, z reguły nie odpowiadała na zaczepki na ulicy, ale ten uśmiech…
– Spaceruję sobie.
– A ja tutaj pracuję – odpowiedział młodzieniec, dosłownie rozpływając się w uśmiechu.
„Boże – pomyślała dziewczyna – jak można mieć tak olśniewająco białe zęby?”
W nieznajomym olśniewające okazały się nie tylko zęby – w ogóle był przystojny: wysoki, jasnowłosy i barczysty. Nagle dziewczyna zdała sobie sprawę, że przygląda mu się zbyt długo, czego na pewno nie pochwaliłaby jej matka. Udała więc zainteresowanie tym, co mówił o swojej pracy. Spojrzała do góry. POLSKI URZĄD POCZTOWY GDAŃSK 2 – głosił napis.
– Na poczcie?
– Polskiej poczcie, co wymienia przesyłki pocztowe z wszystkimi ambulansami pocztowymi i konwojami kolejowymi, które przejeżdżają przez obszar Wolnego Miasta. Gdyby nie my, to paczki z zagranicy dłużej by szły. My kierujemy paczki z zagranicy do urzędów pocztowo-celnych w kraju.
– Nie mam nikogo za granicą. Sama jestem dzisiaj jak z zagranicy. Teraz mieszkam w Gdyni. To dla Gdańska jak zagranica.
– Dla tych Niemców tutaj tak. Ale ja na poczcie to kawałek Polski jestem, prawdziwej, takiej jak Gdynia. A ty skąd?
– Z wioski nad jeziorem, niedaleko stąd. Ale teraz z Gdyni.
– Nie chcesz powiedzieć, to nie. Ja z południa przyjechałem do wuja mojego. To on załatwił mi tą pracę na poczcie.
– A co w niej robisz?
– Sortuję paczki, ale czasem na ambulansie pocztowym jeżdżę.
– Naprawdę? A dokąd?
– Do Kościerzyny przez Pszczółki albo do Kętrzyna przez Kartuzy.
– Kartuzy? Znam.
– Albo do Strzebielina przez Gdynię i Wejherowo.
– Pracuję w Gdyni.
– A co tam robisz?
– W kuchni pracuję. Ale do szkoły pójdę od września na dodatkowe kursy, maturę chciałabym zrobić i w biurze pracować.
Chłopak popatrzył na nią z niekłamanym podziwem.
– To pani z ciebie będzie.
– Zobaczymy, co z tego wyjdzie. – Uśmiechnęła się lekko zawstydzona. – Na poczcie też bym mogła pracować. W okienku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki