Obrona Poczty Polskiej w Gdańsku - Iwona Kienzler - ebook

Obrona Poczty Polskiej w Gdańsku ebook

Kienzler Iwona

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W pierwszym dniu wojny we wczesnych godzinach rannych Niemcy zaatakowali gmach Poczty Polskiej w Gdańsku. Spodziewając się najgorszego, pracownicy przeszli przeszkolenie obronne i zgromadzili trochę broni. Załoga składała się z blisko pięćdziesięciu osób.

W książce autorka ukazała dramatyczny przebieg walki i jej tragiczny finał. Bohaterska obrona Poczty Polskiej w Gdańsku, podobnie jak i obrona Westerplatte, miała duże znaczenie moralne i polityczne, była wsparciem dla walczącego kraju, a potem opozycji i państwa podziemnego, oddziałów Wojska Polskiego formujących się za granicą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 107

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wolne Miasto Gdańsk

Piotr Unger wlókł się noga za nogą. Wra­cał z pracy i miał wyjąt­kowo nie­we­sołe myśli. Kole­dzy znowu mu dzi­siaj przy­ga­dali, że on Nie­miec. Jaki on Nie­miec, Kaszub z dziada pra­dziada, po nie­miecku mówi, ale pol­ski mu prze­cie bliż­szy. A modli się po kaszub­sku – Ójcze nasz, jaczi­jes w nie­bie, niech sãswiãcy Twoje miono… To jaki on Nie­miec? W Gdań­sku ojciec miesz­kał, to i on mieszka. Ryby łowi, sieci napra­wia, kutry spo­sobi. Poli­tyka go nie inte­re­suje, cho­ciaż głupi nie jest i widzi, że w mie­ście coraz trud­niej się żyje. A wszak, jak tłu­ma­czył mu ojciec, w gro­dzie nad Motławą Polacy, Niemcy i Kaszubi „od zawsze” żyli razem. A i Holen­drów spo­tkać było można i inne nacje. On sam zresztą dosko­nale to pamięta, jak i to, że kiedy skoń­czyła się Wielka Wojna, ale ludzie na grypę jesz­cze mocno cho­ro­wali, tę, co ją hisz­panką zwali, a w Wer­salu trak­tat przy­go­to­wano i ani Niemcy, ani Polacy praw do Gdań­ska peł­nych nie mieli. A ci dru­dzy byli wręcz źli na Bogu ducha win­nego Pade­rew­skiego.

– Czemu on chce kon­wen­cję pod­pi­sy­wać, co pol­skie prawa do Gdań­ska uszczu­pla? – pytali nie­któ­rzy z nie­kła­maną zło­ścią.

– Rząd podobno zabro­nił mu, jako swo­jemu przed­sta­wi­cie­lowi przy Radzie Amba­sa­do­rów w Paryżu, kon­wen­cję pod­pi­sy­wać. A Pade­rew­ski twier­dził, że pod­pi­sać trzeba.

– Zmu­sili go czy co?

– Podobno za pod­pis Pol­ska man­dat woj­skowy w Gdań­sku dosta­nie.

– Dosta­nie albo nie dosta­nie. Już nam Niemcy za dużo nie dadzą. Nie uznają kon­wen­cji, co dla nich nie po myśli jest. Zawsze tak było.

A potem gazety pisały, że w paź­dzier­niku w War­sza­wie szcze­gó­łową umowę pod­pi­sali. Wtedy ze strony pol­skiej Leon Plu­ciń­ski pod­pi­sał. Był wów­czas Komi­sa­rzem Gene­ral­nym Rze­czy­po­spo­li­tej w Gdań­sku. A mia­sto repre­zen­to­wał też jakby Polak, bo Juliusz Jewe­low­ski się nazy­wał, sena­to­rem Wol­nego Mia­sta Gdań­ska był.

„Jakie to wolne mia­sto jest? – dumał w duchu Unger – Liga Naro­dów nad­zo­ruje, a Niemcy i tak robią, co chcą. Wje­chać do niego pocią­giem z Kaszub trudno, kon­tro­lują i utrud­niają Pola­kom prze­jazd. Dla­tego musieli Polacy kolej zbu­do­wać, co by Gdańsk okrą­żała. I do tego Wolne Mia­sto Gdańsk, z Gdań­ska i Sopotu się składa. Łatwiej Niem­com się żyje. Już mi kilka razy pro­po­no­wali, żeby Niem­cem zostać, nazwi­sko mam jakby nie­miec­kie. Ale to nie dla mnie – mam w doku­men­tach Polak, to Polak jestem. Kaszub. I prawo mam po pol­sku mówić. Cho­ciaż nas, Pola­ków, jest tutaj uła­mek tego co Niem­ców – Kaszub dalej snuł swoje roz­my­śla­nia. – Pisma i doku­menty to tylko po nie­miecku. Jak córka do szkoły poszła, to po nie­miecku dobrze mówiła i pisała. Jakby jej matka po pol­sku do niej nie mówiła, to by języka zapo­mniała. Sła­biej teraz po pol­sku niż po nie­miecku mówi i pisze. Jak spis zro­bili lud­no­ści, to się oka­zało, że ponad czte­ry­sta tysięcy ludzi tu mieszka. Woj­sko­wych tu nie ma, a poli­cja gdań­ska to wła­ści­wie nie­miecka, sena­towi tylko pod­lega. Mój szwa­gier w poli­cji pra­cuje, nie­miec­kie papiery musiał sobie wyro­bić, bo ina­czej pracy by nie dostał. A ryba­czyć nie chciał. Dobrze, że cho­ciaż tabaki zażywa. To i poga­dać z nim cza­sem można. Jak kto nie taba­czy, to z nim gadać nie ma co”.

Z tych nieco ponu­rych roz­my­ślań wyrwał go nagle zna­jomy głos:

– Panie Unger, coś się pan tak zamy­ślił?

– Nie­we­sołe myśli mam. Znowu mi dzi­siaj przy­ga­dali, że ja Nie­miec, bo nazwi­sko nie­miec­kie mam.

– I ja też. Klose to też jakby nie­miec­kie. A my prze­cie Kaszuby. Kaszëbë. A w papie­rach, że Polacy.

– Portu nie mamy, nie wia­domo, kiedy tę Gdy­nię wybu­dują, cho­ciaż tam prace pełną parą idą.

– Na razie nasze statki do portu zawi­jać tutaj niby mogą, ale cią­gle Niem­com coś nie pasuje. Zezwo­leń nie wydają, nie wpusz­czają, a jak wpusz­czają, to opła­tami i cłami stra­szą.

– Cho­ciaż to niby pol­ski obszar celny. Prawa nie mają opłat nakła­dać.

– Ceł nie mogą, ale opłaty mogą.

– Do Komi­sa­rza Gene­ral­nego zawsze można się odwo­łać.

– On sam mało może. Cho­ciaż niby pośred­ni­czy mię­dzy rzą­dem pol­skim a wła­dzami Wol­nego Mia­sta.

– Może to i wolne mia­sto, ale nie dla Pola­ków.

Główny Urząd Pocztowo-Telegraficzny

Dok­tor Kazi­mierz Lenar­to­wicz wysiadł z pociągu na dworcu głów­nym w Gdań­sku. Dwo­rzec ładny, podróż z War­szawy też miło minęła, cie­pło w wago­nie było, cho­ciaż to zima. 10 stycz­nia 1920 roku wojna jesz­cze się dobrze nie skoń­czyła, a już w Gdań­sku naka­zali mu zor­ga­ni­zo­wać Pocztę Pol­ską, Dyrek­cję Poczt i Tele­gra­fów na Pomo­rzu, z sie­dzibą w Gdań­sku. W War­sza­wie był wice­pre­ze­sem Dyrek­cji Poczt i Tele­gra­fów, a w Wol­nym Mie­ście miał być „komi­sa­rzem przy­ję­cia” obszaru przy­zna­nego Pol­sce w okręgu byłej Nad­dy­rek­cji Poczty Pol­skiej. Wysiadł na peron i z miej­sca owiał go nie­przy­jemny chłód. Lenar­to­wicz czym prę­dzej owi­nął sza­lik wokół szyi. Od dziecka miał wraż­liwe gar­dło i mogłoby się to dla niego źle skoń­czyć. Kiedy roz­glą­dał się z cie­ka­wo­ścią, pod­szedł do niego nie­wy­soki męż­czy­zna. Jak słusz­nie się domy­ślił, przy­je­chał po niego.

– Pan pre­zes Lenar­to­wicz?

– Tak. Miło, że ktoś po mnie wyje­chał.

– Zawiozę pana pre­zesa do miesz­ka­nia, tro­chę tam zimno, więc kaza­łem palić od rana, bo z War­szawy już trzy dni temu dzwo­nili, że pan pre­zes przy­je­dzie. Miesz­ka­nie puste stało, trudno je ogrzać.

– Zain­sta­luję się tam, a potem chciał­bym zoba­czyć budy­nek nad­dy­rek­cji.

– To na placu Win­tera, pod dwójką. Ma pan tam swoją kwa­terę. Zawiozę pana pre­zesa – męż­czy­zna o grzecz­nym uśmie­chu chwy­cił walizkę swego nowego prze­ło­żo­nego, a świeżo upie­czony pan pre­zes posłusz­nie podrep­tał za nim do cze­ka­ją­cego na zewnątrz samo­chodu.

Dok­tor Lenar­to­wicz zor­ga­ni­zo­wał Dyrek­cję Poczt i Tele­gra­fów z pla­ców­kami w pół­noc­nej czę­ści ówcze­snego woje­wódz­twa pomor­skiego. Rok póź­niej, w 1921 roku, ze wzglę­dów poli­tycz­nych pla­cówki poczty przy­łą­czono do Dyrek­cji Poczt i Tele­gra­fów w Byd­gosz­czy. Ale Dyrek­cja Poczt i Tele­gra­fów Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej w Gdań­sku pod­le­gała bez­po­śred­nio mini­strowi poczt i tele­gra­fów. A ponie­waż w War­sza­wie z pre­ze­so­wa­nia Lenar­to­wicza byli zado­wo­leni, został pre­ze­sem nowej dyrek­cji. Do jego kom­pe­ten­cji przy­na­le­żało kie­ro­wa­nie i admi­ni­stro­wa­nie pol­skimi pla­ców­kami pocz­to­wymi na tere­nie Wol­nego Mia­sta, jak rów­nież nad­zór tech­niczny nad komu­ni­ka­cją pocz­tową mię­dzy Tcze­wem a Gdań­skiem i nad liniami komu­ni­ka­cyj­nymi stycz­nymi z rela­cją Tczew – Gdańsk, które koń­czyły się na obsza­rze gdań­skiego zarządu pocz­to­wego. Przyj­mu­jąc posadę, Lenar­to­wicz wie­dział, że łatwo nie będzie, ale nie do końca zda­wał sobie sprawę, z jak skom­pli­ko­wa­nymi pro­ble­mami przyj­dzie mu się zmie­rzyć.

Cho­ciaż pla­cówka, którą kie­ro­wał, ofi­cjal­nie nazy­wała się: Dyrek­cja Poczt i Tele­gra­fów Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej w Gdań­sku, to zarząd poczt i tele­gra­fów Wol­nego Mia­sta Gdań­ska nazwy tej nie uzna­wał. W pismach adre­so­wa­nych do tej pla­cówki uży­wano nazwy Zarząd Poczty Pol­skiej w Por­cie Gdań­skim, tak jakby Niemcy nie przyj­mo­wali do wia­do­mo­ści ist­nie­nia Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, pań­stwa sezo­no­wego, jak uwa­żali. Nie potra­fili zresztą zaak­cep­to­wać prak­tycz­nie żad­nych zmian na mapie Europy po pierw­szej woj­nie świa­to­wej, więc nie tylko fakt ist­nie­nia wol­nej Pol­ski był dla nich trudny do zaak­cep­to­wa­nia, ale inne nowo powstałe pań­stwa też stały im kością w gar­dle. Nie mogli zwłasz­cza odża­ło­wać ziem utra­co­nych na rzecz Fran­cji, ale z tym pań­stwem przy­naj­mniej sta­rali się utrzy­my­wać dobre kon­takty.

W czerwcu 1924 roku dyrek­cja zmie­niła swoją sie­dzibę, prze­no­sząc się do pół­noc­nego skrzy­dła ponie­miec­kiego szpi­tala gar­ni­zo­no­wego przy placu Hewe­liu­sza. Pol­ska pla­cówka pocz­towa zatrud­niała wła­sny per­so­nel i funk­cjo­no­wała zgod­nie z wła­snymi prze­pi­sami. Opie­rała się głów­nie na pol­skich prze­pi­sach praw­nych, cho­ciaż insty­tu­cja ta musiała się rów­nież pod­po­rząd­ko­wać wymo­gom prawa Wol­nego Mia­sta, doty­czą­cym szcze­gól­nie spraw oby­wa­tel­stwa, wyna­gro­dze­nia, eme­ry­tur i podat­ków na tere­nie Gdań­ska, ale też kwe­stii trak­to­wa­nia urzęd­ni­ków pol­skich na spe­cjal­nych zasa­dach.

Dyrek­cja Poczt i Tele­gra­fów Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej w Gdań­sku miała prawo do eks­te­ry­to­rial­no­ści. To była pol­ska pla­cówka w Wol­nym Mie­ście Gdańsk, które, wbrew prze­ko­na­niu samych Niem­ców, nie było mia­stem nie­miec­kim, cho­ciaż język nie­miecki tu domi­no­wał.

Kazi­mierz Lenar­to­wicz, orga­ni­za­tor pol­skiej poczty w Gdań­sku, peł­nił funk­cję pre­zesa pla­cówki do 31 stycz­nia 1928 roku, kiedy prze­szedł w stan spo­czynku. Na opusz­czone przez niego sta­no­wi­sko pre­zesa mia­no­wano Józefa Zakrzew­skiego, który przed­tem pia­sto­wał urząd Pre­zesa Dyrek­cji Poczt i Tele­gra­fów w Byd­gosz­czy. Nie dane mu było jed­nak długo go spra­wo­wać – jedy­nie do końca kwiet­nia 1931 roku, gdy zastą­piony został przez magi­stra Tade­usza Dzie­kana, naczel­nika jed­nego z wydzia­łów w Mini­ster­stwie Poczt i Tele­gra­fów. Potem jesz­cze kolej­nym dyrek­to­rem był Eryk Budzyń­ski, a od dnia 1 kwiet­nia 1939 roku dok­tor Jan Michoń.

Urząd Pocztowy Gdańsk 3 – wymiana zamorska

Ran­kiem Fran­ci­szek Lichocki jak zwy­kle przy­szedł do pracy w Urzę­dzie Pocz­to­wym Gdańsk 3. Jego uwagę przy­kuł młody chło­pak, na oko nieco od niego młod­szy, który tro­chę bez­rad­nie roz­glą­dał się po pomiesz­cze­niu.

„Ani chybi nowy” – pomy­ślał Fran­ci­szek i posta­no­wił się z nim zazna­jo­mić. Miło by było mieć wśród kole­gów z pracy kogoś w zbli­żo­nym wieku.

– Jesteś nowym pra­cow­ni­kiem? – zagad­nął chło­paka.

– Na razie poma­gie­rem. Nie ma tu zbyt dużo pracy dla Pola­ków. A praca na poczcie jest pewna – odpo­wie­dział nowy.

– Dopóki nas Nie­miaszki stąd nie wyku­rzą.

– Nie będzie tak źle. Ład­nie tu jest, Dwo­rzec Wiślany obok, widoki ładne. Na wodę lubię patrzeć.

– Nie zawsze będziesz mógł popa­trzeć – uśmiech­nął się Fra­nek. – Pracy cza­sami bywa sporo.

– Wiem, wiem, zamor­skie paczki tu przy­cho­dzą. Z Ame­ryki.

– Nie tylko z Ame­ryki. Z Anglii, Kanady, Irlan­dii, Szwe­cji, Nor­we­gii, Danii, Fin­lan­dii, Bra­zy­lii, Argen­tyny. Z całego świata – dodał Fra­nek.

– Tu też odprawa celna jest?

– Nie, co to to nie. Urzęd­nicy Wol­nego Mia­sta są do nas wrogo nasta­wieni. Jakby clić mieli, to by naj­wyż­sze cła usta­lili. Jakby im pozwo­lić rewi­do­wać paczki, to by wszyst­kie prze­szu­kali. A nawet jak nic by nie zgi­nęło, to by ponisz­czyli.

– To gdzie się odpra­wia i cli? Nie w por­cie gdań­skim? – zacie­ka­wił się chło­pak.

– Odsyła się do innych urzę­dów pocz­towo-cel­nych w kraju.

– A poczta zagra­niczna?

– Teraz kie­rują tutaj. Ale przed­tem, jak jesz­cze byli­śmy w Nowym Por­cie, to prze­sy­łali do Kra­kowa.

– Dla­czego aż tam?

– Kto to wie. Gdzie­kol­wiek, byle dalej od Niem­ców.

– A dużo tu osób pra­cuje?

– Miał być to urząd I klasy, ale paczek ze Sta­nów coraz mniej, to tylko IV klasa jeste­śmy, więc dwóch urzęd­ni­ków i sze­ścioro fizycz­nych. A ty długo tu będziesz?

– Chciał­bym na stałe. Na razie na próbę.

– A jak się tu dosta­łeś?

– Tato znał dyrek­tora, po sąsiedzku kie­dyś miesz­kali.

– Paszotę?

– Nie, Wikę-Czar­now­skiego. Ana­sta­zego.

– A, to wice­dy­rek­tor, ale to on tutaj wszyst­kim kie­ruje. A tak w ogóle to Fra­nek jestem!

– Miło mi, Sta­szek Nowak. – Chłopcy uści­snęli sobie nawza­jem dło­nie.

Urząd Pocz­towy Gdańsk 3, w któ­rym pra­co­wali obaj mło­dzi ludzie, od 1 sierp­nia 1925 roku mie­ścił się w obszer­nym gma­chu poło­żo­nym w cen­trum portu gdań­skiego, nie­opo­dal Dworca Wiśla­nego – sta­cji prze­ła­dun­ko­wej na obsza­rze portu gdań­skiego. Była to nowa i dosko­nale wypo­sa­żona pla­cówka: na jej tere­nie znaj­do­wały się obszerne maga­zyny pacz­kowe, do dys­po­zy­cji pra­cow­ni­ków były dwa nowo­cze­sne dźwigi towa­rowe, przy­sto­so­wane do trans­por­to­wa­nia worów pocz­to­wych oraz paczek. Urząd posia­dał też wła­sną bocz­nicę kole­jową. Jed­nak, jak obja­śniał to Fra­nek Stasz­kowi, ze względu na nie­bez­pie­czeń­stwo rewi­zji paczek przy­cho­dzą­cych do urzędu przez wrogo nasta­wio­nych nie­miec­kich urzęd­ni­ków Wol­nego Mia­sta Gdań­ska odprawa celna paczek prze­cho­dzą­cych przez tę pla­cówkę nie odby­wała się w urzę­dzie. Prze­syłki prze­kie­ro­wy­wano do wcze­śniej wyzna­czo­nych urzę­dów pocz­towo-cel­nych znaj­du­ją­cych się na tere­nie Rze­czy­po­spo­li­tej. Sytu­acja zmie­niła się, kiedy w sąsiedz­twie wyro­sła Gdy­nia wraz z nowo­cze­snym por­tem. To wła­śnie tam od 1930 roku kie­ro­wano część poczty zagra­nicz­nej. W tej sytu­acji Urząd Gdańsk 3, o czym wspo­mi­nał Fra­nek w roz­mo­wie ze Stasz­kiem, począt­kowo prze­wi­dy­wany jako urząd I klasy, w latach 1935–1939 został zde­gra­do­wany do klasy IV. Wią­zało się to z reduk­cją zatrud­nie­nia i odtąd w urzę­dzie pra­co­wało wyłącz­nie wspo­mnia­nych dwóch urzęd­ni­ków i sze­ścioro pra­cow­ni­ków służby niż­szej.

Polski Urząd Pocztowy 2

Mary­sia Kon­kel szła wolno przez Sta­rówkę. Przy­je­chała do Gdań­ska po raz pierw­szy. Przed­tem jedy­nie prze­jeż­dżała tędy pocią­giem w dro­dze do Gdyni, gdzie zaraz po przy­jeź­dzie udało jej się dostać pracę. Nie ona jedna szu­kała szczę­ścia, a wła­ści­wie nale­ża­łoby powie­dzieć – chleba, w tym naj­młod­szym mie­ście II Rze­czy­po­spo­li­tej. Do Gdyni przy­jeż­dżało teraz mnó­stwo ludzi w poszu­ki­wa­niu pracy. Jed­nym uda­wało się zna­leźć jakieś zaję­cie, innym nie. Z reguły szczę­ście uśmie­chało się do tych, co mieli w rękach jakiś fach: mura­rze, deka­rze czy rze­mieśl­nicy, a nie­wy­kwa­li­fi­ko­wani mogli się nająć w por­cie, cho­ciażby przy prze­ła­dunku towa­rów, ale to doty­czyło męż­czyzn. Z kobie­tami było gorzej. Mary­sia miała co prawda pracę u swo­ich rodzi­ców, na gospo­dar­stwie, ale co to za praca, skoro nikt jej gro­sza zła­ma­nego nie pła­cił? Jeśli cze­go­kol­wiek w gospo­dar­stwie zby­wało, to się to sprze­da­wało, bo potrzeb było dużo, a żyw­ność nie taka droga. Na ubra­nia już nie star­czało. A ona młoda, chciała się stroić i kawa­lera z mia­sta, co by nie pił, zna­leźć. Dla­tego przy­je­chała do Gdyni. Poza tym jakoś dziw­nie ją do ksią­żek cią­gnęło. Wystar­czyło, by w jej ręce wpa­dła jaka­kol­wiek książka albo cho­ciaż gazeta, dziew­czyna zata­piała się w lek­tu­rze, dosłow­nie zapo­mi­na­jąc o całym świe­cie. Rodzi­cie tego pojąć nie mogli, ale panna Jadzia, co to we wsi w szkole uczyła, mówiła, że to dobrze, że musi się uczyć i wyrwać się ze wsi, by do cze­goś dojść.

– A dokąd to, panienko? – usły­szała rado­sny głos.

Młody czło­wiek miał szczery uśmiech. Panna Kon­kel, posłuszna naukom wynie­sio­nym z domu, z reguły nie odpo­wia­dała na zaczepki na ulicy, ale ten uśmiech…

– Spa­ce­ruję sobie.

– A ja tutaj pra­cuję – odpo­wie­dział mło­dzie­niec, dosłow­nie roz­pły­wa­jąc się w uśmie­chu.

„Boże – pomy­ślała dziew­czyna – jak można mieć tak olśnie­wa­jąco białe zęby?”

W nie­zna­jo­mym olśnie­wa­jące oka­zały się nie tylko zęby – w ogóle był przy­stojny: wysoki, jasno­włosy i bar­czy­sty. Nagle dziew­czyna zdała sobie sprawę, że przy­gląda mu się zbyt długo, czego na pewno nie pochwa­li­łaby jej matka. Udała więc zain­te­re­so­wa­nie tym, co mówił o swo­jej pracy. Spoj­rzała do góry. POL­SKI URZĄD POCZ­TOWY GDAŃSK 2 – gło­sił napis.

– Na poczcie?

– Pol­skiej poczcie, co wymie­nia prze­syłki pocz­towe z wszyst­kimi ambu­lan­sami pocz­to­wymi i kon­wo­jami kole­jo­wymi, które prze­jeż­dżają przez obszar Wol­nego Mia­sta. Gdyby nie my, to paczki z zagra­nicy dłu­żej by szły. My kie­ru­jemy paczki z zagra­nicy do urzę­dów pocz­towo-cel­nych w kraju.

– Nie mam nikogo za gra­nicą. Sama jestem dzi­siaj jak z zagra­nicy. Teraz miesz­kam w Gdyni. To dla Gdań­ska jak zagra­nica.

– Dla tych Niem­ców tutaj tak. Ale ja na poczcie to kawa­łek Pol­ski jestem, praw­dzi­wej, takiej jak Gdy­nia. A ty skąd?

– Z wio­ski nad jezio­rem, nie­da­leko stąd. Ale teraz z Gdyni.

– Nie chcesz powie­dzieć, to nie. Ja z połu­dnia przy­je­cha­łem do wuja mojego. To on zała­twił mi tą pracę na poczcie.

– A co w niej robisz?

– Sor­tuję paczki, ale cza­sem na ambu­lan­sie pocz­to­wym jeż­dżę.

– Naprawdę? A dokąd?

– Do Koście­rzyny przez Psz­czółki albo do Kętrzyna przez Kar­tuzy.

– Kar­tuzy? Znam.

– Albo do Strze­bie­lina przez Gdy­nię i Wej­he­rowo.

– Pra­cuję w Gdyni.

– A co tam robisz?

– W kuchni pra­cuję. Ale do szkoły pójdę od wrze­śnia na dodat­kowe kursy, maturę chcia­ła­bym zro­bić i w biu­rze pra­co­wać.

Chło­pak popa­trzył na nią z nie­kła­ma­nym podzi­wem.

– To pani z cie­bie będzie.

– Zoba­czymy, co z tego wyj­dzie. – Uśmiech­nęła się lekko zawsty­dzona. – Na poczcie też bym mogła pra­co­wać. W okienku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki