Obejmie wszystko pamięć - Joanna Gawrych-Skrzypczak - ebook + książka

Obejmie wszystko pamięć ebook

Joanna Gawrych - Skrzypczak

4,4

Opis

Przeszłość skrywa wiele tajemnic. Być może nadszedł już czas, aby je odkryć?

Życie w Miętach upływa w atmosferze pełnej spokoju – Anna odnalazła szczęście u boku Łukasza, razem wychowują syna, a prowadzony przez nich pensjonat cieszy się popularnością. Aśka układa sobie życie we Włoszech wraz z ukochanym. Jednak przeszłość nie daje o sobie zapomnieć i powraca w najmniej spodziewanym momencie.

Łukasz postanawia otworzyć galerię upamiętniającą przedwojenną historię dworku. Poszukiwania śladów dawnych mieszkańców podejmie się Wiktoria – antykwariuszka, wraz z pomocą Charlesa – brytyjskiego biznesmena i właściciela kolekcji obrazów. Czy spotkanie tej dwójki coś zmieni? Jakie tajemnice kryją w sobie dawne zdjęcia odnalezione przez przypadek i kim jest adresat anonimowych listów, które od niedawna otrzymują mieszkańcy Mięt? Czy niespodziewany powrót przyjaciółki Anny z Włoch oznacza, że po raz kolejny źle ulokowała uczucia? A może przewrotny los szykuje dla niej niespodziankę?

Odpowiedź zna jedynie przyszłość, bo najpiękniejsze chwile to te, które jeszcze się nie wydarzyły…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (37 ocen)
21
10
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Joanna Gawrych-Skrzypczak, 2019

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

 

Redaktor prowadzące: Sylwia Smoluch, Weronika Jacak

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Aleksandra Deskur 

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki: Anna Damasiewicz

Fotografie na okładce:

© Cor Van der Waal | Depositphotos.com

© sara_winter | stock.adobe.com

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

eISBN 978-83-66381-48-3

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Robertowi,

który wie

 

(…)

To taka właśnie pamięć,

że

nie pamiętam.

Nie, to nie jest zła pamięć, ani krótka, to jest

po prostu pamięć inna…

Czas przyjdzie taki, który

zapamiętam, zapamiętam –

dźwięk, barwę i kontury

zapamiętam, zapamiętam.

Ten czas przyniesie dla mnie

to, na co czeka pamięć –

by zabrać to na własność

i już pamiętać jasno.

Żeby móc wracać znów

śladami ust i słów

i pamiętać.

Czy cieniem padnie czas ten – zapamiętam,

czy światła ciepłym pasmem –

zapamiętam.

Bo jak kochanki ramię

obejmie wszystko pamięć

i

zapamiętam!

 

 

Fragment wiersza Nie pamiętam Jeremiego Przybory

ze zbioru Jeremi Przybora. Piosenki prawie wszystkie

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

 

 

 

 

Mężczyzna westchnął i przeczesał palcami krótkie, ciemne, trochę tylko siwiejące włosy. Intensywnie wpatrywał się w lustro, jakby koniecznie chciał się tam doszukać czegoś więcej niż tylko odbicia bladej, wymizerowanej twarzy. Był wysoki i szczupły, nosił jedwabną, pomiętą piżamę. Przeniósł wzrok na stare fotografie leżące na blacie toaletki, przy której siedział. Dwie z nich przedstawiały niewyraźne wizerunki kobiety i mężczyzny, ujętych en trois-quartes, w wystudiowanych pozach, których przybranie nakazał kiedyś, zapewne przed wieloma laty, fotograf w atelier. Na kolejnej fotografii pozowała ta sama kobieta. Odwrócona do artysty nagimi plecami, zwracała głowę w stronę obiektywu, wąską dłonią odgarniając gęste, ciemne loki. Jednak uwagę oglądającego przykuwały jej ogromne, czarne, smutne, niemal tragiczne oczy, intensywnie wpatrzone w coś poza planem. Mężczyzna podniósł tę właśnie fotografię i przyłożył do twarzy.

Zdawało mu się, że jego gorejące źrenice odbite w tafli lustra patrzą tak samo, jak spogląda kobieta, że są identyczne.

– Obyś nigdy nie istniała! – jęknął, gniotąc w ręku fotografię i rzucając ją gdzieś w kąt pokoju. Zerwał się z niskiego taboretu, na którym siedział przed lustrem już od godziny, przeszedł kilka kroków po miękkim dywanie, pokrywającym podłogę sypialni, i bezwładnie opadł na wielkie łoże zajmujące środek pomieszczenia.

– Zniszczę was, wszystkich was zniszczę! – wołał głośno, ściskając poduszkę. – Musi być zapłata za cierpienie… – wyszeptał na koniec w miękki atłas pościeli. I zasnął, umęczony długimi godzinami rozmyślania, marząc o zemście. Wtedy jeszcze nie wiedział, że ta nigdy nie jest zadośćuczynieniem. Zadając gwałt, wywołuje nowe cierpienia, które czasami, niczym powracająca fala, zatapiają mściciela.

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

 

 

2016, POZNAŃ

 

 

Wiktoria tego wieczoru wyjątkowo starannie wklepywała krem w skórę twarzy. Okrężnymi ruchami palców, leciutko, samymi opuszkami, tak, jak trzeba. Jeszcze ciut pod oczy i wokół warg. Może jeszcze dekolt. Koniecznie ręce. Stopy? Nie, już wystarczy, przecież Tomek czeka. Jak zawsze siedzi na kanapie naprzeciwko jej fotela, już zrobił dwa kubki mocnej herbaty. Ich wieczorny ceremoniał, kiedy chcieli pogadać. Wyjątkowy, jednakowo dla nich ważny. Każdego innego dnia zapomniałaby o jakichś kosmetycznych zabiegach, ale teraz było inaczej. Od dawna czuła, że Tomek chce jej powiedzieć coś ważnego, że zbiera się do tej rozmowy, bo widocznie jest trudna. Domyślała się, o co chodzi, i wolałaby, żeby tej akurat chwili nigdy nie było. Odwlekała ją tak długo, jak się dało.

– Co ma być, to będzie – westchnęła, mocno związała pasek szlafroka i otworzyła drzwi łazienki.

– Chodźże już wreszcie! – usłyszała zniecierpliwiony, lekko schrypnięty głos Tomka. – Bo… herbata stygnie!

– Przecież idę, nie zrzędź! – Weszła do pokoju i zobaczyła, że syn krąży między kanapą a oknem z rękami w kieszeniach, jakby napędzany niewidocznym mechanizmem. Nie w piżamie, jak zwykle o tej porze, lecz ubrany kompletnie i to, jak na niego, dość elegancko.

– Mam się przebrać? – spytała, nagle czując się niezręcznie w zwykłym frotowym szlafroku i z błyszczącą, wysmarowaną twarzą.

– Usiądźże wreszcie! – Machnął ręką w stronę fotela. – Mama, czy naprawdę musisz mi to wszystko utrudniać? – Zawsze ta „mama”, mimo setek uwag, że należy mówić: „mamo”.

– Niczego nie zamierzam ci utrudniać – stwierdziła stanowczo i podnosząc do ust kolorowy kubek, upiła łyk. – Świetna herbata, dziękuję.

– Taka sama jak zawsze – burknął.

Stanął przy oknie, odwrócony do niej plecami. Lekko zgarbiony, jakby przytłaczało go nieszczęście. Wiktorii zrobiło się żal syna. Przecież trzeba go przytulić, powiedzieć to, co zawsze mówiła w takich chwilach, kiedy synek stłukł kolano albo umarł mu chomik: „Nie bój się, maleńki, nic się nie stało, mama jest z tobą i zawsze będzie!”. Już prawie podniosła się z fotela, kiedy Tomek odwrócił się od okna i patrząc jej prosto w oczy, wykrzyczał:

– Kocham Rodriga!

Zrobił kilka kroków, chcąc do niej podejść, ale zatrzymał się w połowie drogi i opadł bezsilnie na kanapę.

– Kocham Rodriga, mama… – Jego głos przeszedł w szept. – Rozumiesz, co powiedziałem? – Spojrzał na nią z widocznym na twarzy napięciem.

– Tak, synku, rozumiem – odparła cicho, chociaż w głowie czuła pustkę i pomyślała tylko o jednym: „Będę go musiała teraz bronić przed wszystkimi”.

Podświadomie wiedziała, że kiedyś usłyszy słowa, które padły przed paroma sekundami. Domyślała się, odczytywała drobne gesty, próbowała zrozumieć zachowania syna, obiektywnie przyjrzeć się niektórym sytuacjom. Do tej chwili jednak ani razu nie powiedziała, choćby w duchu: „Mój syn jest gejem”. No i jest, właśnie to usłyszała.

Znała Rodriga, Tomek przyprowadził go kilka razy do domu. Zjedli we trójkę jedną czy dwie kolacje, dobrze się bawili. Przyjaciel syna był miły, czarujący wobec kobiet, wiecznie rozgadany, wesoły. Brunet w okularach w grubych czarnych oprawkach, zawsze z szalem owiniętym wokół szyi, studiował medycynę w Madrycie. Tomek poznał go podczas wyjazdu w ramach programu Erasmusa. Po powrocie opowiadał z zapałem o wspólnych imprezach, ale równie barwnie wspominał inne postaci, więc wówczas Wiktoria nie domyślała się niczego. Kilka miesięcy później Rodrigo przyjechał do Polski. Z nieznanych kobiecie powodów młody człowiek zamierzał tutaj dokończyć studia. Chłopcy szybko stali się nierozłączni. Wspólny basen, wycieczka rowerowa, weekendowy wypad w góry. Może już wtedy powinna była ich zażyłość odebrać inaczej, ale… Chyba nie miała odwagi. Tomek wcześniej często przyprowadzał koleżanki, kilka z nich Wiktoria bardzo lubiła, żadna z tych znajomości co prawda nie przekształciła się w trwały związek, ale przecież… był jeszcze taki młody, miał czas. Tak mówiła sobie do dzisiaj.

– Boże, mama, powiedz coś wreszcie! – Tomek nie wytrzymał przedłużającego się milczenia.

– Jesteś tego pewien? – Wiktoria musiała o to zapytać.

– Jak niczego w życiu! – Odpowiedź zabrzmiała nieco za głośno, ale widocznie chłopak musiał wagę sprawy podkreślić stanowczym tonem.

– To wspaniale. Cudownie kogoś kochać. – Bardzo starała się mówić swobodnie i przekonująco. Zdawała sobie sprawę, że powinna Tomka wspierać, jak zawsze, ale pierwszy raz nie miała pojęcia jak. – Co zamierzasz dalej? Wiesz, że we wszystkim ci pomogę.

– Wiem, mama, ale nie chcę, żebyś mi pomagała. Postanowiliśmy z Rodrigiem zamieszkać razem. Wynajmiemy tutaj jakieś mieszkanie albo wyjedziemy do Madrytu, jeszcze nie zdecydowaliśmy. – Syn mówił już swobodniej, jakby napięcie powoli go opuszczało.

Wiktoria dopiero teraz zdenerwowała się naprawdę.

– Jaki Madryt, do cholery? – Podniosła głos. – Przecież masz tu studia, dom, rodzinę! Jaki Madryt?

– Normalny. Tam też są uczelnie, i to nawet, wyobraź sobie, całkiem niezłe. Rodrigo ma w Madrycie małe mieszkanko i…

Nie dokończył, bo matka przerwała mu gwałtownie:

– A ty masz mieszkanko tutaj! Od zaraz! Bo… ja się niedługo wyprowadzam! – Już kiedy wypowiadała ostatnie słowo, wiedziała, że sprowadza sobie na głowę kłopoty. Ale tylko to przyszło jej do głowy, gdy gorączko szukała w myślach jakiejkolwiek deski ratunku, sposobu, by powstrzymać syna. „To” było pewną rozmową sprzed dwóch miesięcy, którą Wiktoria już prawie wykreśliła z pamięci.

 

 

– Pani Wiktorio! – Teofil Łabęcki przemawiał zawsze z namaszczeniem. Teraz poprawił nieodłączny fular pod szyją i kontynuował:

– Zwrócił się do mnie z pewną prośbą niejaki pan mecenas Zarębski. To bardzo znany prawnik, z Warszawy, ale teraz mieszka z żoną w Miętach w Wielkopolsce, a w sąsiednim starym opuszczonym majątku założył fundację dla ratowania tej posiadłości. Wiem, że chce tam stworzyć stałą ekspozycję prac pewnego dobrego, ale zupełnie nieznanego malarza polskiego pochodzenia i urządzić coś w rodzaju stałej galerii. Szuka kogoś do uporządkowania kolekcji, zaprojektowania ekspozycji, jednym słowem: do opanowania tego wszystkiego. Pomyślałem o pani. Co pani na to, Wiktorio? – spytał, przeciągając głos i nie patrząc na nią.

– Ja?! – Wiktoria nie posiadała się ze zdziwienia. – Przecież nigdy nie chciał pan, żebym odeszła!

– Istotnie, nikt pani nie zastąpi, droga Wiktorio. – Łabęcki podszedł do kobiety i z galanterią ucałował jej rękę. – Myślę jednak, że już pani tak doskonale przygotowała do pracy naszą drogą Anetkę… – Zawiesił głos, zerkając spod oka na Wiktorię.

„Tu cię mam!” – ta zaśmiała się w duchu.

Dobiegający siedemdziesiątki Teofil Łabęcki, wdowiec, właściciel antykwariatu, w którym pracowała Wiktoria, znakomity i ceniony znawca polskiego malarstwa dziewiętnasto- i dwudziestowiecznego, wciąż pozostawał bardzo wrażliwy na wdzięki płci pięknej. Jakiś czas temu zatrudnił do pomocy studentkę historii sztuki, młodziutką Anetę. Ta chętnie przyjmowała umizgi starszego pana, znanego z tego, że ściany swojego mieszkania ozdabia wspaniałymi dziełami kapistów.

Teraz Anetka zaszczebiotała:

– Ależ Teosiu! Nie możesz przecież pozwolić, żeby Wikcia nas opuściła! Bez niej nie damy sobie rady! Ja się przecież nie liczę! – Mówiąc to, zalotnie zdmuchnęła z czoła blond loczek i uśmiechnęła się do Łabęckiego.

„Teosiu, jak słodko” – pomyślała Wiktoria, a głośno powiedziała do dziewczyny:

– Wolałabym, żeby używać pełnej formy mojego imienia. Pańską propozycję, panie Teofilu, przemyślę – Zwróciła się do starszego pana, ignorując umizgi Anetki, a imię „Teofil” wymawiając ze szczególnym naciskiem. Nie znosiła zdrabniania imion, a zwłaszcza sytuacji, gdy ktoś nazywał ją Wikcią. Miała sporo zastrzeżeń do swego imienia, wymyślonego przez matkę, miłośniczkę historii brytyjskiego imperium, a ta śmieszna jego odmiana była już zupełnie nie do przyjęcia. Wiktoria w ogóle przywiązywała wagę do form, nie lubiła zbytniej poufałości w pracy, a służbowe romanse napawały ją niesmakiem. Odpowiadały jej formalne, ale pełne staromodnej galanterii relacje z antykwariuszem, który jednak najwidoczniej nie dostrzegał niczego niewłaściwego w zachowaniu Anetki. Teraz więc Wiktoria nie potrafiła powstrzymać się od złośliwości:

– Zaufanie, jakim darzy pan naszą młodą koleżankę, z pewnością jest zasłużone. Dziękuję, że pan o mnie pomyślał, to bardzo ciekawa propozycja. Pozwoli pan, że zostawię sobie chwilkę na jej przemyślenie.

Łabęcki nie oponował i już więcej nie wrócił do tematu. Zapewne w głębi ducha zdawał sobie sprawę, że zamiana doświadczonej i skrupulatnej Wiktorii na śliczną, ale trzpiotowatą Anetkę może nie wróżyć dobrze jego interesom…

 

 

Stało się. Powiedziała „a” i trzeba było brnąć dalej, tym bardziej, że Tomek spoglądał na nią wyczekująco. Naprędce wymyśliła więc „b”:

– Dostałam niedawno bardzo ciekawą propozycję pracy i mam zamiar z niej skorzystać. Nie mówiłam ci dotąd, bo… bo jeszcze nie znałam szczegółów. Teraz już wiem, że to zajęcie będzie wymagało zamieszkania na miejscu, właśnie rozmawiam w tej sprawie i… – Zastanawiała się, jak ciągnąć to kłamstwo, by brzmiało przekonująco, ale Tomek jej przerwał:

– Mama, co to za bzdura? Gdzie ta praca? O czym ty opowiadasz? – Patrzył na nią, jakby uważał, że rodzicielka źle się czuje.

„Cholera, jak się ta pieprzona wiocha nazywa?” – szukała gorączkowo w myślach. „Jakoś tak kolorowo…”

– Miętowo! Nie, Mięty! – wykrzyknęła, patrząc triumfalnie na syna. Zaraz jednak spoważniała. To wszystko musi zabrzmieć tak, by uwierzył.

Zawsze nadmiernie troszczyła się o Tomka, nawet wtedy, gdy wcale tego nie potrzebował. „Matka-kura” – śmiały się koleżanki. Kochała go ślepo i kiedy próbowała czasem zdobyć się na chłodną analizę ich relacji, dziękowała Bogu, że obdarzył ją synkiem cierpliwym i mądrym, bo innemu już dawno przewróciłoby się w głowie. Mógł prosić, o co chciał, na pewno by to dostał, nawet gdyby miała wziąć kolejny kredyt i dodatkową pracę. Ale nie prosił. Kiedy opuścił ich Marek, mąż Wiktorii, dwunastoletni wówczas Tomek próbował opiekować się mamą, usprawiedliwić przed nią ojca. Powtarzał: „Mama, nie płacz, tata na pewno do nas wróci”, chociaż to raczej matka powinna była w tym momencie opanować sytuację. Ale nie potrafiła.

Niespodziewana zdrada i odejście męża pogrążyły Wiktorię. Kochała Marka i nie mogła zrozumieć, co go pociągało w tandetnej dwudziestolatce. Musiało to być jednak coś bardzo przekonującego, bo – kiedy już się wreszcie rozwiedli – natychmiast ożenił się z Klaudią. Wiktoria nigdy nie zapomniała chwili, gdy sąd orzekł rozwiązanie ich małżeństwa. Marek, niemal przerywając sędzi, niecierpliwie dopytywał, kiedy będzie mógł odebrać orzeczenie. Pewnie gdyby to było możliwe, prosto z sądu pognałby do urzędu stanu cywilnego.

– Dlaczego tak się spieszysz? – spytała wtedy, gdy stali obok siebie na ponurym sądowym korytarzu.

– Bo obiecałem. Ona na to czeka! – odparł zniecierpliwiony.

– Nam chyba też coś obiecałeś… – wydusiła Wiktoria, tłumiąc łzy.

– A tam, gadanie… – Machnął ręką. – O Tomka będę dbał, to ci mogę obiecać. A ty dasz sobie radę, jak zawsze. Cześć. – I tyle.

Ze swoich zobowiązań Marek wywiązywał się w miarę poprawnie, choć każde podwyższenie alimentów trzeba było długo negocjować. Bardzo mu zależało, by Tomek traktował jego nowy dom jak swój rodzinny, ale chłopak nie lubił Klaudii, a gdy parze urodziła się córeczka, w ogóle przestał przyjmować zaproszenia. Wolał widywać się z ojcem na neutralnym gruncie. Tym samym więcej obowiązków spadało na Wiktorię, ale ona się tym nie przejmowała. Już w dniu rozwodu postanowiła, że z facetami koniec, liczy się tylko Tomasz. Była dumna z tego, że syn lubi się z nią bawić, godzinami rozmawiać, jeździć na wakacje. Spędzali ze sobą tyle czasu, ile tylko było można, i w zasadzie Wiktoria uważała, że tak będzie zawsze.

Czuła, że Tomek jest trochę inny. Kiedy był mały, kładła to na karb jego wrażliwości. Dużo czytał, chodził do szkoły muzycznej, wiedziała, że próbuje pisać wiersze. Potem przyszedł czas negacji wszystkiego, czego dotąd doświadczył. Syn został fanem siłowni, zaczął też treningi piłkarskie. Stał się silny i muskularny, chociaż był niższy i drobniejszy od swoich kumpli z boiska. Nic go jednak nie było w stanie odwieść od dokładania sobie kolejnych obowiązków, czy to na siłowni, czy na murawie. Wiktoria starała się przeczekać sportowe fascynacje syna, akceptowała je jak wszystko, co robił. Uspokoił się dopiero na początku studiów. Nie zarzucił treningów, jednak teraz to medycyna pochłaniała go bez reszty. I, jak się okazało, przystojny Rodrigo również.

– Mama, bądź poważna – jęknął Tomek. – Przecież nie musisz wynosić się do jakiejś zapadłej dziury, żebym mógł żyć po swojemu. Powiedz po prostu, co o tym myślisz. Szczerze. – Usiadł wreszcie w fotelu i spojrzał jej w oczy.

– Szczerze? Okej, spróbuję. – Starała się zebrać siły i myśleć jasno. – Czy jest na świecie jakaś matka, która usłyszawszy taką nowinę, podskoczy radośnie i krzyknie: „Hura, mój syn jest gejem!”? – Pierwszy raz powiedziała to głośno.

„Jest gejem” dźwięczało jeszcze przez chwilę w cichej przestrzeni pokoju i zdawało się zaskakiwać ich obydwoje. Wiktoria przerwała milczenie:

– Widzisz? Tak to brzmi. Ja mówię normalnie, ale większość ludzi powie to z pogardą, niechęcią, a będzie i tak, że z nienawiścią. Krzykną: „Pedał”. Będzie bolało. – Wiedziała, że jest okrutna. Tak jak wtedy, kiedy próbowała przestrzec małego Tomeczka przed podchodzeniem do rozgrzanego pieca w ich starym mieszkaniu. Uparcie nie słuchał, więc wreszcie wzięła go za rączkę, przyciągnęła do pieca i przyłożyła jego palec do gorących kafli. Wrzasnął z bólu, ale do pieca już nigdy nie podszedł. Kontynuowała, nie uświadamiając sobie, że to akurat nie pora na leczenie bólem:

– Boję się tego. Nie chcę, żeby ludzie cię odrzucali, żebyś cierpiał. Wiesz, że za twoje dobre życie dałabym się pokroić, tymczasem ty zamierzasz je skomplikować…

Przerwał jej gwałtownie:

– Nie moja wina! Taki już jestem! Twój syn pedał! Przyzwyczajaj się! – Zerwał się z kanapy i pobiegł do swojego pokoju. Trzasnęły drzwi.

– Cholera… – zaklęła cicho.

Poszła za nim. Nie odpowiedział na pukanie, więc weszła do środka. Leżał na łóżku z twarzą w poduszce. Usiadła obok.

– Przepraszam, nie tak to miało zabrzmieć. Trochę się zaplątałam. Widać nie jestem taka mądra, jak mi się wydawało, i potrzebuję trochę czasu na uporanie się z tym wszystkim…

Nie dokończyła, bo Tomek usiadł na łóżku, chwycił jej rękę i położył na swojej piersi.

– Zrozum, ja taki jestem, nie wymyśliłem tego, by sprawić ci przykrość. Dotykasz mnie, swojego syna. Tego samego co zawsze. – Patrzył jej w oczy. – Tylko wolę facetów. I wiem to od dawna.

Przez wełniany sweter, który miał na sobie, czuła, jak mocno bije mu serce.

– Dlaczego nic nie powiedziałeś? – spytała cicho.

– Bo nie chciałem cię martwić. Nie chciałem prowadzić tej rozmowy. Miałem spokój, kiedy wyobrażałaś sobie, że bzykam się z Wiolą czy Sylwią i że może kiedyś któraś będzie moją piękną żoną. Niestety, teraz musiałem powiedzieć ci prawdę, bo sprawy z Rodrigiem wymagają decyzji. Moich, nie twoich, żeby było jasne. – Mimo wzburzenia mówił spokojnie.

Nie cofnęła ręki, miała wrażenie, że lepiej jej się myśli, gdy dotyka jego ciepłego ciała.

– Rozumiem. W takim razie podejmijmy tę decyzję razem. Będzie łatwiej. Jak myślisz? – Zanim odpowiedział, szybko dodała: – Bardzo nie chcę, żebyś wyjeżdżał.

Pokiwał głową. Odetchnął z ulgą.

– Mnie się do wyjazdu nie pali. Chętnie bym tu został, żył dalej w tym naszym mieszkanku, jeśli zaakceptowałabyś Rodriga, ale nie chcę, żebyś ty się gdzieś wyprowadzała. Powiedz uczciwie, co to za pomysł, dobrze?

Wyglądało na to, że rozmowa zaczyna przybierać w miarę normalny obrót. Wiktorii nie po raz pierwszy wydało się, że czasami Tomek bywa od niej znacznie bardziej dojrzały.

– To właściwie nie pomysł, na razie tylko propozycja – zaczęła i opowiedziała o rozmowie z Teofilem Łabęckim. – Sam widzisz, że brzmi ciekawie – podsumowała. – Jutro zadzwonię gdzie trzeba i powiem ci o szczegółach. Może to będzie interesująca przygoda? Ja tam spędzę trochę czasu, a wy tu pomieszkacie z Rodrigiem, skończysz studia, jakoś to się poskłada i…

– …i będziemy żyli długo i szczęśliwie. – Wszedł jej w słowo. – Mama, nie układaj mi życia, proszę. I bez tego jest dość skomplikowane. Poza tym jestem dorosły. – Uśmiechnął się. – Jutro mi wszystko opowiesz, chodźmy wreszcie spać. Wykończyłaś mnie.

– Dobrze już, dorosły człowieku. – Pocałowała syna w czoło i wyszła z jego pokoju. To nie było najgorsze zakończenie ich rozmowy.

 

 

Kiedy się żegnali, Rodrigo ściskał Wiktorię długo i mocno.

– Thank you for all – wyszeptał jej do ucha.

Kobieta spakowała już bagaże, poupychała je najlepiej, jak się dało w swojej czerwonej micrze. Nie miała pojęcia, czy zabrała wszystko, czego mogła potrzebować. Tomek i Rodrigo znosili po schodach ostatnie torby, a ona stała bezradnie pośrodku mieszkania i była przekonana, że robi najgorszą z możliwych rzeczy.

Nigdy nie rozstawała się z Tomkiem na dłużej. W głębi duszy wciąż uważała, że to dzieciak i bez niej sobie nie poradzi. Nie miało żadnego znaczenia to, że Tomasz skończył już dwadzieścia lat. Gdy koleżanki namawiały ją, by wreszcie przecięła pępowinę i pozwoliła mu żyć samodzielnie, zbywała je śmiechem:

– Nie żartujcie, przecież dzisiejsi dwudziestolatkowie są jeszcze zupełnie niedojrzali!

A teraz wszystko potoczyło się tak szybko! Nie była przygotowana na to rozstanie. W ogóle na nic nie była przygotowana: na zmianę pracy, miejsca do życia, nowe wyzwania, widok swojego syna w towarzystwie partnera, na myśl, że Tomek musi radzić sobie sam. Po ich znaczącej rozmowie załatwiła wszystkie sprawy w zupełnie szalonym tempie, jakby bojąc się, że później nie starczy jej odwagi. Zadzwoniła do mecenasa Zarębskiego, omówili warunki pracy, uzgodnili termin jej przyjazdu. Prawnik proponował co prawda, żeby Wiktoria najpierw przyjechała się rozejrzeć, sprawdzić, czy nowe zajęcie jej odpowiada, ale ona stwierdziła, że to niepotrzebne i jest już zdecydowana. Zakończyła wszystkie sprawy z antykwariuszem Łabęckim, żegnana przez niego wylewnie i z autentycznym żalem:

– Tak znakomitej historyczki sztuki jak pani ze świecą szukać, droga Wiktorio! Już żałuję, że pani tu z nami nie będzie! – Starszy człowiek pozwolił sobie nawet na uronienie łzy, ściskając ją serdecznie.

Tomek i Rodrigo wbiegli do mieszkania, trzaskając drzwiami. Wiktoria wyprostowała się, starając się przybrać możliwie pogodny wyraz twarzy.

– Załatwione, mama! W aucie zostało tylko miejsce dla kierowcy! – Tomek wyglądał na szczęśliwego. Z pewnością żałował, że rozstaje się z matką, ale nie mógł opanować ekscytacji na myśl o tym, co go czeka. – Zabrałaś tyle gratów, jakbyś jechała co najmniej do Australii, a nie do wioski oddalonej stąd o godzinę jazdy!

– Zabrałam tyle, ile trzeba. Chyba nie chcesz, żebym tu wpadała co drugi dzień po jakieś ciuchy? – spytała.

Patrzyła na nich, gdy tak stali w drzwiach, Rodrigo z ręką na ramieniu Tomka, i czuła ogromny żal do losu, że tak się to wszystko potoczyło. Nic już nie będzie tak poukładane jak dawniej. Analizowanie tej myśli zostawiła sobie jednak na drogę, płacz teraz nie byłby najlepszym pożegnaniem. Zanim się rozstali, postanowiła jeszcze po raz setny przypomnieć Tomkowi, że rachunki są zapłacone za trzy miesiące z góry, w lodówce i zamrażarce znajdzie zapasy jedzenia, musi odebrać garnitur z pralni, a kwit leży w kuchni pod wazonikiem w różyczki, że trzeba poprosić pana Zygmunta, sąsiada z parteru, by naprawił światło na schodach przed drzwiami, że…

– Mama, uspokój się! – Tomek jej przerwał. – Dam sobie radę! Jedź już, póki jest jasno.

– Nie martw się, zdążę. Przecież to tylko godzina, jak powiedziałeś – przypomniała synowi i pomyślała, że dla niej to nie godzina, lecz cała epoka.

Micra ruszyła spod domu, ciężko wzdychając. Wiktoria przejechała kilka ulic, zatrzymała samochód na pierwszym wolnym miejscu, które znalazła, i wybuchła płaczem.

 

 

 

1936, POZNAŃ

 

 

Przez otwarte okno dochodziły uliczne hałasy. Późne czerwcowe popołudnie było upalne i duszne, w zachodniej stronie miasta słychać było odległe jeszcze pomruki burzy.

– Niechże już wreszcie spadnie choć kropla deszczu! – jęknęła kobieta, półleżąc na wyściełanym błękitnym aksamitem, złoconym szezlongu, ustawionym pośrodku salonu. Przyłożyła wąską białą dłoń do skroni. – To jest nie do zniesienia, ten ból mnie zabija – poskarżyła się żałośnie w pustkę pokoju. Z wysiłkiem sięgnęła po dzwonek stojący na maleńkim inkrustowanym stoliczku obok szezlonga. Srebrzyste dźwięki przywołały służącą. Zjawiła się prawie natychmiast, ubrana w skromną czarną sukienkę, biały fartuszek z falbanką i maleńki czepek na głowie.

– Pani mnie wołała, pani Irino? – spytała cicho, grzecznie dygając w drzwiach pokoju.

– Tak, Franiu, oczywiście, po co innego miałabym dzwonić? – W głosie kobiety pojawiła się nuta irytacji. Irina Biełozorska lubiła tylko bystre służące i nie znosiła pytań zadawanych bez sensu. A już na pewno nie wtedy, kiedy cierpiała na jedną z tych swoich strasznych migren rozłupujących czaszkę na tysiące kawałeczków.

– Tak, proszę pani. – Franciszka znów dygnęła. Miała dopiero osiemnaście lat, służyła w tym domu od niedawna i chlebodawczyni budziła w niej potworny lęk.

Irina zdawała się nie mieć pojęcia o uczuciach dziewczyny, zresztą niewiele ją obchodziło, co myśli o niej służba.

– Czy był już posłaniec z delikatesów? – spytała z niepokojem.

– Tak, proszę pani, był. – Franciszka nie przestawała dygać. – Przyniósł wszystko, tak jak pani kazała.

– Trufle też?

– Tak, proszę pani. I ostrygi, i małże, i oliwki. I figi. – Franciszka zachichotała nieoczekiwanie, jakby w słowie „figi” było coś nieprzyzwoitego.

– Przestań chichotać – napomniała ją chlebodawczyni. – Małże! Naucz się wreszcie.

– Tak, proszę pani. – Uśmiech natychmiast zniknął z piegowatej twarzy pokojówki.

– A herbatę od Milachowskiego już przysłali?

– Nie, jeszcze nikogo nie było.

– Boże, przecież wiecie, że pan Ksawery będzie na kolacji. Musimy mieć dobrą angielską herbatę! Niech kucharka szybko pójdzie i kupi pół funta tej samej, którą zawsze bierzemy. A ty przygotuj mi kąpiel, tylko zimną! Może jakoś przetrwam do koncertu… – Ostatnie słowa wypowiedziała już do siebie, bo pokojówka zniknęła, jakby zdmuchnął ją przeciąg.

Irina powoli podniosła się z szezlongu. Ubrana jedynie we wzorzysty jedwabny peniuar, przez który prześwitywały jej piękne kształty, podeszła do okna. Odsunęła białą firankę. Wczesnym popołudniem plac Wolności tętnił życiem. Z pobliskiej restauracji dobiegały głosy gości spożywających właśnie obiad, na białej ławce przy ozdobnym żywopłocie dwie tęgie jejmości dyskutowały o czymś zawzięcie. Przebiegła z hałasem grupa studentów w korporacyjnych białych czapkach, strasząc srokate koniki zaprzężone do dorożki czekającej na rogu. Irina przymknęła okno. Na dworze powiewał lekki wiatr, to mogło zaszkodzić jej gardłu. Przecież wieczorem musi zaśpiewać. Obiecała, że wystąpi, a państwo C. to tacy mili, gościnni ludzie. Akurat wobec nich odgrywanie kapryśnej primadonny byłoby niestosowne. Poza tym lubiła ten ich salon, goszczący na wykwintnych obiadach, kolacjach czy koncertach zawsze interesujące osoby.

Kiedy z westchnieniem zamykała okno, jej wzrok mimo woli skierował się na wiszące na sąsiedniej ścianie wysokie lustro w zdobnej ramie. Podeszła doń blisko, spojrzała w skupieniu na swoje odbicie. Studiowała w zamyśleniu wygląd smutnych, wielkich, czarnych oczu, rozwichrzonych, długich, ciemnych włosów, bladą cerę, rysunek układających się w kapryśny grymas pięknych, pełnych warg. Delikatnie musnęła palcem kącik ust, dotknęła czoła, a potem prawej powieki. Zmarszczki nie były widoczne, ale Irina czuła je niemal boleśnie, jakby ktoś dłutem wycinał rysy na wciąż urodziwej twarzy. Jeszcze nikt ich nie widzi, ale przecież ludzie wkrótce zobaczą. „Biełozorska się starzeje” – powiedzą kąśliwie ci, którzy zazdroszczą, a z udawanym zmartwieniem ci, którzy współczują, co przecież jest jeszcze gorsze.

– Ach! – Machnęła ręką, jakby chcąc odpędzić ponure myśli, nieostrożnie zrzucając przy tym z ustawionej pod lustrem komody fotografię w srebrnej ramce. Obrazek spadł z hukiem na ziemię, a szkiełko chroniące zdjęcie rozpadło się na drobne kawałeczki. Irina schyliła się i kalecząc sobie odłamkiem szkła palec, wyjęła spośród kryształków wyblakłą fotografię. Przedstawiała dzieci, podobnych do siebie czarnowłosych chłopca i dziewczynkę. On, starszy, wysoki, ubrany w białą, haftowaną pod szyją koszulę, w luźnych spodniach wpuszczonych w długie, miękkie buty, czułym, a jednocześnie zaborczym gestem obejmował śliczną dziewczynkę w jasnej koronkowej sukience, z włosami przewiązanymi jedwabną wstążką, trzymającą w ręku porcelanową lalkę.

– Zły znak… – wyszeptała Irina z trwogą.

Wpatrywała się przez chwilę w fotografię, po czym z pietyzmem odłożyła ją na komodę. Zatopiona w myślach wróciła na szezlong. Przypomniał jej się jeden z pięknych dni lata tysiąc dziewięćset dwunastego roku, spędzany jak zawsze w cudnej Michajłowce.

 

 

Siergiej płakał żałośnie. Piastunka Ksenia tym razem nie mogła dać sobie z nim rady. Wszystko przez to, że Irina nie chciała dziś bawić się z braciszkiem ani przez chwilę. Nie mogła poświęcić malcowi nawet minuty. Przecież dziś przyjeżdżał na wakacje Sasza! Jej cudowny, ukochany brat Sasza! Już zaprzęgano konie, by wyjechały na stację, a ona, Irina, trzeci raz zawiązywała zwiewną wstążkę na niesfornych czarnych lokach, lustrując przy tym każdy szczegół odświętnej sukienki. Możliwość wystrojenia się na ten dzień już od tygodnia była przedmiotem kłótni z mademoiselle Charlotte, podstarzałą guwernantką. Sprawa stanęła na ostrzu noża, czyli skończyła się przed obliczem mamusi. Irina bardzo nie chciała zaprzątać uwagi maman, ale z tą wstrętną Charlotte w ogóle nie można było się dogadać!

– Irinko – Maman westchnęła, kiedy doprowadzono roztrzęsioną Irinę do jej pokoju. Niechętnie odłożyła na kolana czytaną właśnie książkę. Cecilia Biełozorska, piękna, postawna kobieta z burzą czarnych, kunsztownie ułożonych włosów, najmłodsza córka znakomitej florenckiej rodziny, była już drugą żoną hrabiego. Dała mu trójkę dzieci i uważała się za osobę zmęczoną życiem, i do tego żywcem pogrzebaną w przepastnym rosyjskim imperium, którego nie rozumiała i nie znosiła.

Wiedziała, że to bardzo niepedagogiczne zgadzać się na wszystkie pomysły krnąbrnej córki, ale wolała święty spokój od kłótni i awantur. Głęboko zaś skrywała myśl, że może zdecydowany charakter uchroni kiedyś córkę przed losem jej matki. Powiedziała więc swym niskim, ciepłym głosem:

– Fai come vuoi, figlia. Sono anche felice que Saszeńka stia arrivando.

Irina podbiegła do matki i z krzykiem rzuciła jej się na szyję.

– Grazie mille, mamma! Jesteś kochana!

Mademoiselle co prawda nie rozumiała włoskiego, ale pojęła, że poniosła porażkę. Wzruszyła ramionami i mimo iż grzecznie dygnęła, rzuciła na odchodnym:

– Tak to my tego dziecka nie wychowamy! – I z godnością opuściła buduar, pomyślawszy któryś już raz, że używana w tym domu mieszanina języków jest doprawdy irytująca.

Tymczasem Irina gnała przez pokoje letniej rezydencji Biełozorskich, by w końcu wpaść jak burza do sypialni dla dzieci i wrzasnąć do pokojówki ścielącej łóżka:

– Dasza, Dasza! Mogę założyć koronkową sukienkę! Mama się zgadza! – I przytuliła się przymilnym gestem do pulchnej dziewczyny. – Daszeńka, kochana, przygotujesz mi ją, prawda?

– Naturalnie panienko, jeśli pani hrabina się zgadza. – Dasza roześmiała się wesoło. Strojenie w piękne sukienki ślicznej dziewczynki, córeczki państwa, układanie jej długich, kręconych, czarnych włosów, uważała za swoje najmilsze zajęcie we dworze.

Wszyscy ubóstwiali panienkę Irinę. Wesoła, rozbiegana, figlarna, zawsze uprzejma dla służby, dla każdego miała dobre słowo. Choć liczyła sobie ledwie siedem lat, nigdy nie zapomniała zapytać starego kamerdynera Jewgienija o jego chore plecy, życzyć Daszy dobrego dnia, gdy ta budziła małą wczesnym rankiem, czy złożyć ochmistrzyni urodzinowych życzeń. Nawet zgryźliwa mademoiselle Charlotte czasami znajdowała na swym biurku bukiecik polnych kwiatków. Rumieniła się wtedy jak młódka, sądząc, że kwiecie podrzucił jej jakiś cichy wielbiciel, jednak sprawcą zawsze była Irina. A już śpiewu panienki słuchać można było przez cały dzień. Jej czysty, dźwięczny głosik rozbrzmiewał we wszystkich miejscach domu i ogrodu, z roku na rok coraz wspanialej, dzięki lekcjom udzielanym cudownemu dziecku przez niezrównanego maestro Castiglione. Irina dorastała więc wśród uwielbienia domowników oraz ich licznych gości i jedyne, co od niedawna kładło się cieniem na jej szczęśliwym życiu, to wyjazd ukochanego brata Aleksandra do Korpusu Paziów, elitarnej szkoły w Petersburgu dla potomków arystokratycznych i szlacheckich rodów.

Po rozstaniu ze starszym o siedem lat bratem mała Irina rozchorowała się z rozpaczy. Nie chciała jeść, pić, przestała śpiewać, całymi dniami leżała w łóżku, z dnia na dzień niknąc w oczach. Wzywani lekarze kręcili ze smutkiem głowami: „Na tęsknotę nie ma lekarstwa” – powtarzali zgodnie. Żadną perswazją nie można było przekonać dziewczynki.

Kochała, naturalnie, rodziców. Mamę tak, jak kocha się istotę wyższego rzędu, nie z tego świata. Ojca trochę się bała, dużo starszy od żony hrabia Nikołaj Biełozorski ledwo zauważał dzieci w domu, a zasób jego metod wychowawczych ograniczał się do łagodnego nakazu, umiarkowanej pochwały i z rzadka pocałunku w czoło. Dla Iriny całym światem był jej brat. Tylko on umiał jej pokazać, jak rysuje się mapę, wytłumaczyć, co to takiego malarska perspektywa, tylko on potrafił łapać motyle i pływać jak ryba; i to Sasza, w tajemnicy przed wszystkimi, nauczył siostrzyczkę jeździć na swym starym siwku o dumnym imieniu Bucefał. I nikt Saszeńki nie mógł zastąpić.

– Chcę umrzeć – powtarzała dramatycznym tonem, który byłby śmieszny, gdyby nie fakt, że ona chciała umrzeć naprawdę.

Kiedy już nie było innego sposobu przywrócenia Iriny do normalnego życia, wystarano się w dowództwie Korpusu Paziów o przepustkę dla Saszy. Trochę to trwało, ale wreszcie udało się chłopcu przekonać małą, że nie umarł, nie wyjechał na drugi koniec świata, nie przystał do piratów, lecz wróci do swojej siostrzyczki, bo kocha ją bardzo i na zawsze. Irina postanowiła więc pożyć jeszcze trochę, by sprawdzić, czy Sasza jej nie nabiera. Przyjazd brata na święta Bożego Narodzenia prawie ją przekonał. Na wiosnę już mu uwierzyła. A teraz mieli spędzić razem całe wakacje!

Wystrojona w swoją najładniejszą sukienkę, Irina czekała na schodach. Najpierw na pierwszym stopniu, na samej górze. Potem dwa stopnie niżej, i jeszcze niżej. Kiedy zajechał wreszcie powóz wiozący Aleksandra, chciała wybiec bratu na powitanie, ale jego widok zatrzymał ją w miejscu. Niby to był jej Sasza, ale jakiś taki… inny. Urósł i spoważniał, w mundurze wyglądał jak ktoś obcy. Kiedy jednak, zeskakując ze stopni powozu, mrugnął do niej łobuzersko, bez trudu poznała w nim najważniejszą osobę na świecie.

– Przywitam się z matką i ojcem, a potem jestem twój. Dobrze? – spytał, ściskając ją serdecznie.

– Oj, dobrze, Saszka, dobrze… – wyszeptała w jego ramię.

 

 

Irina uśmiechnęła się na chwilę do swoich wspomnień. Tamto lato zapamiętała jako najszczęśliwsze w życiu. Takich wakacji w ich ukochanej Michajłowce było już potem tylko kilka… Kobieta, pokonując ból głowy, zerwała się z kanapy.

„Boże, oddal te myśli, zabierz wspomnienia, nie chcę ich, dość już jestem udręczona” – pomyślała w bezsilnej szamotaninie z samą sobą. Czy już zawsze w jej życiu każdą miłość prześladować będzie tragedia?

– Działać, trzeba działać, coś robić – odezwała się głośno i zadzwoniła po Franię.

– Czy moja kąpiel gotowa? – spytała, gdy pokojówka wsunęła głowę do pokoju.

– Tak, proszę pani. I przygotowałam tę czarną suknię, co to pani kazała. I herbatę już kucharka przyniosła. I bukiet kwiatów przysłali – wyliczała Franciszka jednym tchem.

– Od kogo?

– Nie wiem, jest liścik, zaraz przyniosę. – Dziewczyna już zamykała drzwi, gdy Irina upomniała ją:

– Trzeba było przynieść od razu. Po kąpieli mnie uczeszesz. Za jakieś pół godziny.

– Tak, proszę pani. Przepraszam, proszę pani. – Skonfundowana Franciszka kręciła się w drzwiach.

Irina domyślała się, kto przysłał kwiaty. Nie pomyliła się.

Mojej drogiej heroinie z wyrazami dozgonnej miłości i oddania i tęsknotą nieznośnie rwącą serce. Wyznanie napisano czarnym atramentem, energicznym charakterem pisma.

Kobieta się uśmiechnęła. Ten Ksawery, doprawdy, bywa nieznośny z tymi swoimi wyrazami uwielbienia. Ale czy to źle, że kocha ją tak mocno, i to od dawna? Może przecież się zdarzyć, że Ksawery Zaczyński, zamożny ziemianin, właściciel pięknego majątku nieopodal Poznania, a do tego silny, postawny mężczyzna, gorący wielbiciel i od trzech lat kochanek Iriny, będzie jej jedyną szansą na przetrwanie. Piękne mieszkanie w centrum miasta, wystawne życie, wyjazdy na Riwierę, służba – to wszystko kosztuje krocie. I żadna gaża nie jest w stanie pokryć wciąż rosnących wydatków. A przecież głos kiedyś osłabnie, kariera przeminie… Wiedziała o tym doskonale i bardzo się starała, żeby zakochany mężczyzna nie widział poza nią świata, zwłaszcza jego żeńskiej części, szczególnie tej młodszej, i żeby nigdy nie miał dość chwil spędzanych w jej towarzystwie.

Nie inaczej miało być i tego wieczoru.

Koncert udał się znakomicie. Gwiazda Iriny błyszczała pełnym blaskiem i nie przeszkodziła w tym nawet burza, która rozszalała się nad miastem, chłoszcząc opustoszałe ulice strugami deszczu.

– Nie znam bardziej poruszającej Toski niż ta w pani wykonaniu, madame Irina! – Pan domu z galanterią całował jej dłoń. Inni wielbiciele tłoczyli się wokół z gratulacjami i wyrazami hołdu dla pięknej śpiewaczki.

– Chryzantemy, prosimy! – krzyknął ktoś wreszcie.

Irina spodziewała się, że będzie proszona o zaśpiewanie tego starego rosyjskiego romansu. Rosyjskich pieśni nie wykonywała co prawda zbyt chętnie, nie lubiła, gdy publiczność przypominała sobie o jej pochodzeniu, a już na pewno wolała zapomnieć, że właśnie śpiewaniem romansów zarabiała przez chwilę na życie kiedyś, dawno temu, w Berlinie, w najtrudniejszych czasach… Chryzantemy jednak wykonywała mistrzowsko, dała się więc uprosić. Jak zawsze słowa pieśni wycisnęły łzy z co wrażliwszych oczu. No lubow wsio żiwiot w majom sierdce balnom[1] – śpiewała Irina z uczuciem. Jeszcze nie wybrzmiały ostatnie akordy melodii, gdy w samym końcu sali dostrzegła wpatrującego się w nią wysokiego mężczyznę. W mroku nie widziała jego twarzy, ale mimo to poczuła w sercu dziwne ukłucie. Gdy skończyła pieśń, rozległy się rzęsiste brawa. Przyjmując kwiaty oraz niezliczone komplementy, Irina zapomniała o owym dziwnym uczuciu.

Dziękując z wdziękiem za owacje, zręcznie wymówiła się od udziału w kolacji. Nie mogła pozwolić, by Ksawery czekał. Opuściła gościnne progi salonu państwa C. i przytrzymując tren jedwabnej, czarnej sukni, w której wystąpiła, przebiegła szybko przez mokry plac. Mieszkała tylko dwa domy dalej, nie trzeba więc było wzywać taksówki czy dorożki. Wieczór był cichy, pachniało świeżo zmytą przez ulewę zielenią, miasto oddychało z ulgą po upalnym dniu. Irina nieoczekiwanie poczuła radość: przecież jest wciąż urodziwą kobietą, wspaniale śpiewa, ludzie ją podziwiają, biegnie właśnie przez dostatnie miasto na spotkanie z adorującym ją przystojnym i interesującym mężczyzną. Życie jednak jest piękne!

Podśpiewując fragmentChryzantem,wpadła do mieszkania.

– Pan już jest? – spytała zdyszana.

Irina nie zauważyła dziwnego spojrzenia pokojówki, która otworzyła jej drzwi. Nie czekała na odpowiedź, rzuciła tylko Frani na ręce etolę, którą okrywała ramiona, szybko zerknęła na swoje odbicie w lustrze, by kilkoma ruchami poprawić kunsztowną fryzurę, i radośnie wbiegła do salonu.

– Ksawery! – krzyknęła na powitanie i zamarła, stając w miejscu jak zamurowana. Głos uwiązł jej w gardle, nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Mężczyzna, który powoli podniósł się z fotela i szedł właśnie w jej stronę z wyciągniętymi rękami, z pewnością nie był Ksawerym. Był natomiast ostatnią osobą, którą Irina spodziewała się zobaczyć teraz, w tym miejscu, i w ogóle kiedykolwiek w życiu.

 

 

 

2016, MIĘTY

 

 

– I co my teraz, synku, zrobimy? – powiedziała Anna do Tadeuszka. Siedzieli na tarasie dworu w Miętach, grzejąc się w październikowym słońcu. Chłopiec czuł się znakomicie, uwielbiał, kiedy mama bujała go na wyciągniętej nodze, potrafił zaśmiewać się z tej zabawy godzinami. Teraz jednak spojrzał na Annę uważnie, jakby dzieląc jej zmartwienie, i wygłosił poważną kwestię, składającą się z mieszaniny przeróżnych „ga”, „da”, „ba” i „ma”, zakończonych zdecydowanym „sce”, które mogło oznaczać jednocześnie: „chcę” oraz „jeszcze”, i stanowiło z pewnością wyrażenie woli bycia kołysanym bez żadnej przerwy. Kiedy Anna postawiła go jednak na ziemi, zaprotestował głośno i dobitnie, kończąc krzyki rzęsistymi łzami.

Z głębi ogrodu natychmiast nadbiegła Aniela. Anna i Łukasz często śmiali się, że gospodyni musi być wyposażona w jakiś radar, bezbłędnie namierzający Tadeuszka i każdą jego łezkę.

– Co się stało mojemu chłopczykowi? – Starsza kobieta podniosła i przytuliła dziecko, które, jak zawsze w jej ramionach, natychmiast się uspokoiło.

– Mój mały królewicz! – Surowa dla wszystkich miętowska gospodyni rozpuszczała Tadeuszka niemiłosiernie. – Mama nie chce się bawić, niedobra mama!

– Ależ Anielo! – zaprotestowała Anna. – Bawię się z nim już godzinę, noga mi ścierpła.

– Mały królewicz nigdy nie ma dosyć, uwielbia jeździć na koniku. Po kimś to przecież ma! – dowiodła triumfalnie gosposia, zabierając malca do kuchni na kolację. – Zaraz coś zjemy, babcia przygotowała same pyszności – obiecywała, wchodząc do domu.

– Tylko nie za dużo, bo będzie tłusty jak pączek! – krzyknęła za nią Anna, uśmiechając się pod nosem.

– Mój pączuś słodziutki, cały do schrupania. – Dobiegł znikający w przepastnej kuchni głos piastunki.

Samotna kobieta całą swą uzbieraną przez lata, nikomu dotąd niepotrzebną miłość przelała na synka Anny i Łukasza. Przepełniała ją duma, że jest nazywana babcią Anielą. Czuła się potrzebna i chyba pierwszy raz w życiu była naprawdę szczęśliwa. Miała dom, „wnuczka” i mogła być spokojna o przyszłość. Może tylko czasem czuła niepokój, że przecież mały ma jednak prawdziwą babcię… Katarzynie, matce Anny, do głowy by jednak nie przyszło, aby spierać się z kimkolwiek o prawa do wnuczka. Anielę wszyscy w rodzinie kochali i szanowali.

Anna, wiedząc, że synek jest pod dobrą opieką, mogła wrócić do swoich rozmyślań. Odczuwała niepokój, którego źródła nie była w stanie określić. Wszystko szło dobrze. Byli z Łukaszem szczęśliwi, wierzyła mocno w to, że nie spotkali się zwyczajnie, lecz odnaleźli jak dwie rozdzielone połówki, choć przecież mogło się to nigdy nie udać, także za sprawą jej samej. Długo i uparcie nie dostrzegała uczuć Łukasza i nie uświadamiała sobie własnych, szukając miłości wszędzie, tylko nie tam, gdzie było najbliżej. Właściwie to determinacji męża zawdzięczała dzisiejsze szczęście. I Tadeuszkowi, tej małej osóbce, która pojawiła się w życiu jego rodziców dokładnie wtedy, kiedy powinna.

Łukasz, późny ojciec, miał na punkcie dziecka absolutnego fioła. Anna czasami ubolewała, że to ona musi być w tym domu „złym policjantem”. Wszyscy bowiem uparli się, by jej syna rozpieścić i zepsuć. Kiedy tylko Tadzio kichnął, babcia Kasia, emerytowana i wciąż jeszcze czynna lekarka, natychmiast biegała z przeróżnymi cudownymi miksturami, które miały go natychmiast uleczyć. Babcia Aniela pilnowała każdego kroku malucha, od kiedy tylko postawił pierwszy, a gotowanie dla niego uznała za swój dożywotni obowiązek i nikomu nie pozwalała wyręczać się w tym zadaniu. Sytuacji wcale nie poprawiał Łukasz, co jakiś czas przywożący z rozpromienioną twarzą kolejną „niezbędną” zabawkę, choć Anna przekonywała go, że znakomicie można się z dzieckiem pobawić w ogrodzie, korzystając z wszechobecnych patyczków i kamyków.

– Łukasz, zrozum… – starała się cierpliwie tłumaczyć – on nie może czuć się pępkiem świata. Wyrośnie na zarozumiałego samoluba, zakochanego wyłącznie w sobie i w dodatku będzie okropną gapą. Nie ochronisz go przed całym światem, nie będziesz mógł być zawsze przy nim!

– Może nie, ale się postaram – odpowiadał Łukasz z niezmąconym spokojem i dalej robił swoje: w stajni czekał już na małego jeźdźca śliczny siwy kucyk o wdzięcznym imieniu Bajek, w domu urządzono, dzieląc bibliotekę, pokój zabaw, w ogrodzie – piaskownicę, a w parku – domek na drzewie, choć posiadacz tych luksusów zupełnie nie był świadomy ich istnienia. Ani spokojne perswazje, ani energiczne protesty nie przynosiły więc efektu, ale to było jedyne, co mąciło sielankę. Zbyt idealną, by Anna mogła się nie bać.

„Jest nam za dobrze” – myślała czasami. „Coś musi się stać” – prorokowała, choć nigdy tych niepokojących myśli nie wypowiedziała głośno, pomna efektu samospełniającej się przepowiedni. Charakter nie pozwalał jej w pełni cieszyć się tym, czym obdarzył ją los, choć przecież przez wiele lat bardzo się starała i ciężko pracowała, by zdobyć to, co dziś miała. W końcu Mięty nie odbudowały się same, pensjonat sam się nie urządził i nie rozsławił, jeździeckie sukcesy sportowe stały się realne tylko dzięki setkom godzin poświęconych treningowi. Anna jednak była tak skonstruowana, że swoich sukcesów nie uważała za wybitne osiągnięcia. Ot, zrobiła to, co trzeba i jak należało, ale gdzieś w głębi duszy tkwiło przekonanie, że może na swoje dzisiejsze wspaniałe życie nie zasłużyła. Łukasz znał jej rozterki, ale czasami miał wrażenie, że niezależnie od tego, jak długo próbowałby przekonywać żonę, że jest najwspanialszą kobietą na świecie i bardzo ją kocha, ona i tak pomyśli swoje. Starał się więc nie opowiadać Annie o żadnych kłopotach, by nie psuć jej wyobrażenia pomyślnej rzeczywistości.

Dziś jednak kobieta miała prawdziwy powód do zmartwienia. Przed godziną wróciła ze stajni wściekła jak nigdy. Miała ochotę się na kimś wyżyć, ale na szczęście pierwszym spotkanym domownikiem był Tadeuszek, więc musiała się uspokoić. A w stajni tego dnia zawrzało.

 

 

Przyszła do pracy dość późno, musiała rano trochę popracować w domu, załatwić stosy niezapłaconych faktur. Od razu, kiedy przekroczyła drzwi stajni, spotkała Wojtka, pracującego tu od dwóch lat młodego absolwenta zootechniki. Odpowiadając na jej wesołe: „dzień dobry”, chłopak dziwnie uciekł wzrokiem.

– Wojtuś, popatrz na mnie: coś się stało? Minę masz niewyraźną. – Annę natychmiast opuścił dobry humor.

– Dlaczego to zawsze ja muszę ci mówić takie rzeczy? – pożalił się Wojtek. Widząc groźne spojrzenie szefowej, szybko dodał:

– Nie, nie, nie jest tak źle… – Nie dokończył, bo kobieta wrzasnęła:

– Gadaj natychmiast, co się stało, do cholery!

– Dacza… – Zawiesił głos.

– Co z Daczą?! – Anna się przeraziła. Tylko nie Dacza, jej ukochana, utalentowana sportowa klacz, z którą w tym sezonie wygrały już trzygwiazdkowe zawody! Odwróciła się i zaczęła biec w kierunku boksu na końcu stajni, w którym rezydowała klacz.

– Nie tam, Aniu! – krzyknął za nią Wojtek. – Jest w boksie weterynaryjnym.

– O Boże! – Odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła do drugiej części rozległej stajni, w której znajdowały się boks weterynaryjny, solarium dla koni i paszarnia.

Wojtek podążał za nią, posapując.

– Pokopała się z Arianą.

– Gdzie? – warknęła Anna przez ramię.

– Na padoku.

– Gdzie?! – Anna powtórzyła pytanie, bo zdawało jej się, że źle usłyszała. Zatrzymała się i popatrzyła na poczciwą, zmartwioną twarz Wojtka. – Możesz mi wyjaśnić, kto wypuścił razem na padok Daczę i tę pieprzoną Arianę? – spytała zduszonym przez wściekłość głosem.

– Nie ja! – Wojtek odsunął się, jakby spodziewał się, że kobieta go uderzy.

– Wiem, że nie ty, tobie zdarza się myśleć. Więc kto? – Anny nie stać było w tej chwili na uprzejmość, choć lubiła cichego i spokojnego Wojtka, zaradnego i bardzo pomocnego w stajennej pracy.

– Nie wiem jeszcze – odparł, głęboko wzdychając. – Ale myślę, że… – Urwał, bo właśnie podeszli do boksu, w którym widać było siwy, kształtny łeb Daczy.

We wnętrzu obszernego pomieszczenia przy przedniej lewej nodze konia pochylali się właśnie Andrzej, weterynarz, i jego nowa, jeszcze ładniejsza od poprzedniej, asystentka Alina.

– Cześć, Andrzeju, co jest? – rzuciła Anna, dotykając jednocześnie zadu Daczy. Klacz lekko zarżała, poznając znajome dotyk i głos.

Doktor wyprostował się.

– Ma mocno rozwalone nogę i pierś. Ariana jest silna i podkuta na cztery nogi, zdrowo jej przyłożyła. Będziemy musieli zaraz zszyć rany, póki brzegi się nie rozeszły, potem prześwietlimy, czy kość cała, choć na razie głowę dam, że co najmniej pęknięta. Tak się kończą głupie eksperymenty. – Lekarz spojrzał kątem oka na Wojtka.

Jedyne, co mogło Annę w tej chwili pocieszyć i uspokoić, to obecność Andrzeja, znakomitego weterynarza specjalizującego się w hipiatrii, który opiekował się mieszkańcami stajni w Miętach. Ufała mu jak żadnemu innemu lekarzowi. Podeszła bliżej, by zobaczyć, co się stało.

– Boże mój, maleńka – szepnęła, klękając przy nodze zwierzęcia. Gumowa podłoga, na której stała klacz, zalana była krwią. Od piersi, z której zwisał płat skóry, przez całe przedramię, aż do napięstka konia biegła głęboka rana. Widać było, że jest bolesna, Dacza przenosiła ciężar ciała na inne nogi, tę lewą wyraźnie oszczędzając.

– I co teraz, Doktor? – Anna bezradnie podniosła wzrok na lekarza, nazywając go tak, jak zwykle wszyscy się do niego zwracali.

– Dostała już zastrzyk przeciwbólowy i przeciwzapalny. Na szczęście Wojtek w porę zauważył, co się dzieje, rozdzielił te durne kobyły i szybko ściągnął Daczę z padoku, więc nie zdążyła rany zapaprać. Zaraz weźmiemy się za szycie, dobrze, żeby ktoś nam pomógł. Może lepiej Wojtek, bo ty się za bardzo trzęsiesz. – Doktor spojrzał na Annę, która rzeczywiście dygotała ze zdenerwowania. Mogła znieść każdy ból, zaliczyła już niejeden upadek i kontuzję, ale cierpienie zwierzęcia zawsze odczuwała w dwójnasób.

– Rzeczywiście, masz rację, mało wam się przydam. Zawołajcie, jak skończycie.

Wyszła z boksu, a za nią podążył Wojtek.

– Wojtek, zostań, przecież masz pomóc Doktorowi – poprosiła.

– Tylko chcę ci wytłumaczyć. To naprawdę nie ja wypuściłem kobyły razem. Wiem przecież, że ta Ariana jest wredna i tłucze się ze wszystkimi końmi. Myślę, że to pani Małgonia. – Popatrzył na Annę badawczo, jakby chcąc sprawdzić jej reakcję. Nie zdziwił się wcale, że kobieta pobladła.

– Żartujesz? – spytała. – Mam zabić tę babę?

– To może nie, ale ja to bym się już z nią pożegnał. Jeśli chcesz znać moje zdanie – dodał na koniec i zawrócił do boksu. – I nie gniewam się, że na mnie nawrzeszczałaś – rzucił przez ramię.

Ostatniego