O starcu, który zwariował - Wiesław Jankowski - ebook

O starcu, który zwariował ebook

Wiesław Jankowski

0,0

Opis

Dawno temu, w wyniku tragicznego wypadku Stary Człowiek stracił żonę, która nie zdążyła mu dać potomstwa. Mężczyzna jednak wierzy, że ona nadal się nim opiekuje i odwiedza go jako duch. Od siedemnastu lat ktoś po kryjomu przygotowuje mu posiłki, sprząta mieszkanie, daje mu potajemne znaki. Ale pewnej nocy okazuje się, że obserwuje go ktoś, kto nie przypomina jego żony. Ktoś, kto go przeraża…

To dopiero początek kłopotów Starego Człowieka. Wkrótce dociera do niego wiadomość, że pewne stowarzyszenie wydało na niego wyrok śmierci i nie ma szans, by od niego uciec. Mężczyzna postanawia odejść na własnych warunkach i chce poddać się eutanazji, do wykonania której przepustką jest zaliczenie nauk przedśmiertnych i okazanie dowodu osobistego. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem…

Starzec przeciwstawiał się całemu ciału. Nogi nie chciały iść, wolały zostać w domu albo pójść w innym kierunku. Ręce też nie chciały bujać się w rytm chodu, tylko zwisały markotnie i gdyby mogły, zmusiłyby myśli ich właściciela do pójścia na beztroski spacer. Głowa też zwisała i gdyby nie skóra na karku, wolałaby odpaść, by nie widzieć, jak realizuje się plan, który zrodził się w jej wnętrzu.
Stary człowiek i może stać w autobusie, trzymać się żółtej poręczy, bujać się w rytm jadącego pojazdu, i dziwić się, że nikt nie chce ustąpić mu miejsca, a poręcz mogłaby się dziwić, że ktoś tak kurczowo jej się trzyma. Mogłaby zdać sobie sprawę z tego, że uścisk nie jest taki jak zwykle; jest mocniejszy i nie wynikał tylko z obawy przewrócenia się, ale też sprawiał wrażenie, jakby ktoś trzymał się, by jeszcze pozostać na tym świecie.


Wiesław Jankowski – urodził się we wrześniową niedzielę w 1979 roku na Warmii. Obecnie mieszka w podwarszawskim Brwinowie. Propaguje przeciwdziałanie wszelkim przejawom dyskryminacji w społeczeństwie. Jest także członkiem zarządu Fundacji Rubin. Wśród współtworzonych przez niego projektów są tzw. Żywe Biblioteki, które mają na celu przełamywanie stereotypów poprzez poznanie historii konkretnej osoby – „Żywej Książki”. Wolne chwile poświęca tworzeniu surrealistycznych glinianych rzeźb oraz satyrycznych rysunków.
W 2019 roku nakładem Novae Res ukazała się jego pierwsza książka pt. O chłopcu, który zwariował.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Jaskółki latały wysoko, bo nie zanosiło się na deszcz, ale i tak mogły zobaczyć, jak pewien starzec pociągał nogami ulicą Narbutta. Widziały, jak zatroskany patrzył się w chodnik i z każdym krokiem narastała w nim niepewność. Starzec przeciwstawiał się całemu ciału. Nogi nie chciały iść, wolały zostać w domu albo pójść w innym kierunku. Ręce też nie chciały bujać się w rytm chodu, tylko zwisały markotnie i gdyby mogły, zmusiłyby myśli ich właściciela do pójścia na beztroski spacer. Głowa też zwisała i gdyby nie skóra na karku, wolałaby odpaść, by nie widzieć, jak realizuje się plan, który zrodził się w jej wnętrzu.

Stary człowiek i może stać w autobusie, trzymać się żółtej poręczy, bujać się w rytm jadącego pojazdu, i dziwić się, że nikt nie chce ustąpić mu miejsca, a poręcz mogłaby się dziwić, że ktoś tak kurczowo jej się trzyma. Mogłaby zdać sobie sprawę z tego, że uścisk nie jest taki jak zwykle; jest mocniejszy i nie wynikał tylko z obawy o przewrócenie się, ale też sprawiał wrażenie, jakby ktoś trzymał się, by jeszcze pozostać na tym świecie. Stary Człowiek przeczytał niedawno gdzieś, że kobiety-kierowcy są lepsze, bo delikatniejsze. Dzisiaj stary człowiek osobiście mógł się przekonać, że artykuł był blefem. Kobieta-kierowca była albo w złym humorze, albo transwestytą, albo wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Stary Człowiek miał siedemdziesiąt pięć lat, ubrany był w brązową, przydużą marynarkę, rozchodzone pantofle, a wokół szyi miał żółte boa, którego pióra powiewały przy najlżejszym powiewie.

Stary Człowiek miał imię. Amadeusz. I oto właściciel tego imienia miał wysiąść na najbliższym przystanku. Autobus zatrzymał się w taki sposób, że Amadeusz o mało nie poleciał do przodu, bo za wcześnie puścił poręcz. Na szczęście resztkami sił zdołał utrzymać równowagę i starczym palcem nacisnąć przycisk otwierania drzwi.

Nieopodal przystanku był ośrodek zdrowia, do którego Amadeusz powolnie zmierzał. Stanął przed przychodnią i przeczytał tablicę: Samodzielny Publiczny Zakład Opieki Zdrowotnej Warszawa Targówek. Stał i patrzył na czerwoną tablicę, a tablica dziwiła się, że ktoś tak długo ją czytał, mimo że było na niej tylko kilka wyrazów. Ucieszyła się nawet, bo w końcu znalazła się w centrum zainteresowania. Zawsze tylko wszyscy przelotnie rzucali na nią okiem albo w ogóle nie spoglądali… Stary Człowiek tak długo się na nią patrzył, aż w końcu coś ją zaniepokoiło. To nienaturalne, żeby ktoś tak długo ją czytał. Skupiła się mocno i swoimi wkrętami mocującymi ją do ściany zobaczyła, że starzec jest smutny. Jego całe stare ciało wypełnione było zmartwieniem, a umysł rozdarty na pół. Obie strony umysłu miały przeciwstawne wole, które się równoważyły, nie pozwalając przez to dokonać wyboru. Czerwonej tablicy zrobiło się żal starca, ale też była zawiedziona tym, że jednak nie jest jego punktem zainteresowania, a jedynie zawieszeniem wzroku, które w rozpaczy przyczepiło się do niej, by choć na chwilę wydłużyć czas przed tym, co miało się dokonać.

Wszedł do środka. Na szczęście o tej godzinie, w środku tygodnia, mało ludzi chciało chorować. Zazwyczaj chorowali rano i po południu. Pod rejestracją nie było kolejki. Starego Człowieka to ucieszyło; był zmęczony jazdą autobusem i chciał jak najszybciej załatwić sprawę, odpocząć trochę na ławce w poczekalni i wrócić do domu.

Ogarnęło go przerażenie tym, co za chwilę nastąpi. Jedna decyzja miała zmienić wszystko, co do tej pory znał. Biała jarzeniówka jeszcze bardziej podkreślała jego bladość, złośliwie obnażając jego strach i niepewność.

– Dzień dobry – powiedział Amadeusz do pracowniczki rejestracji, też już niemłodej.

– Dzień dobry – odpowiedziała bez entuzjazmu.

Kobieta nawet nie spojrzała na Starego Człowieka. Nie chciała. Mimo iż zaczęła dopiero pracę, miała już jej dość. Miała już jej dość, kiedy rano otworzyła oczy, kiedy jadła śniadanie, kiedy brała prysznic. Marzyła często o tym, gryząc śniadaniowe bułki, żeby ogień pochłonął tę całą przychodnię, a wtedy ona mogłaby pójść na postojowe. Niestety nigdy tak się nie stało, więc dzień w dzień musiała sfrustrowana siedzieć w autobusie i pokazywać innym swoją zgrymaszoną minę.

– Chciałbym zapisać się na eutanazję – Stary Człowiek powiedział bez zbędnej zwłoki.

Do ostatniej chwili, nawet po wypowiedzeniu żądania, jego rozdarty umysł nijak nie chciał się połączyć z drugą połową, stając się jednym zgodnym, pogodzonym ze sobą i losem umysłem. Jego głowa niemal eksplodowała od krzyku tej woli, która chciała stąd uciec jak najdalej, do parku, do sklepu. Gdziekolwiek, byle najdalej od tej kobiety w okienku, która za nic ma takich starców jak Amadeusz; byle najdalej od tego budynku i byle najdalej od tego pomysłu.

– Na Narodowy Fundusz Zdrowia czy prywatnie? – Z okienka padło pytanie powtarzane setki razy dziennie.

– A jaka jest różnica? – zapytał, choć nie był w ogóle tym zainteresowany. Pytanie padło samo z siebie, bez woli Starego Człowieka. Wyskoczyło z jego ust, aby zyskać jeszcze parę minut więcej w nadziei, że stanie się cud.

– No w cenie przede wszystkim – powiedziało zniechęcone okienko, bo myślało, że chociaż ten pacjent będzie konkretny. – Prywatnie dopłaca pan pięć tysięcy złotych.

– Ale jaka jest różnica?

– Na NFZ ma pan na ostatni posiłek: zupę, ale drugie bez mięsa. Prywatnie: zupa i drugie z mięsem, do wyboru i deser.

– Aha. I to wszystko? – zdziwił się.

– Nie. Prywatnie jest pielęgniarka przy zabiegu, która płacze i śpiewa, ale trzeba tekst piosenki przesłać wcześniej, żeby się słów nauczyła. Na NFZ też jest pielęgniarka, ale nie płacze i nie śpiewa. Może być znudzona albo sfrustrowana. Poza tym prywatnie lekarz jest obecny aż do końca. Aha, i nauki przedśmiertne na NFZ prowadzi pierwszy wolny z uprawnieniami, a prywatnie wybrany ksiądz lub inny duchowny w zależności od wyznania… Albo filozof ateista. Więc?

– Te nauki to obowiązkowe?

– Tak. Musi pan być na całej serii zajęć u nas w przychodni, tu na ulotce są terminy. – Wskazała palcem na kartkę. – Więc?

– To na NFZ – odpowiedział. Nie zależało mu.

Rejestratorka w monitorze sprawdziła terminy.

– Sobota, szóstego kwietnia, godzina trzynasta? – zapytała po znalezieniu odpowiedniego.

– Tak, może być.

Pożegnali się, aczkolwiek oboje bez jakiekolwiek entuzjazmu. Stary człowiek czytał wręczoną ulotkę o przygotowaniu do eutanazji. Przynajmniej starał się czytać, nie chciało mu się zakładać okularów, a bez nich litery zlewały się w czarną linię. Poza tym treść ulotki w tym momencie wydawała mu się najmniej ważna. Była jak niechciany kawałek papieru, który tylko uwiera go w palce i doprowadza do drżenia starych rąk.

Amadeusz, z tej racji, że dość szybko udało mu się załatwić sprawę, postanowił pojechać do swojej ulubionej knajpki przy placu Bankowym. Skierował się na tramwaj. Jazdy autobusem miał na dzisiaj dość. W tramwaju, nawet jeżeli będzie musiał stać, to przynajmniej nie będzie musiał się gibać na boki, tylko ewentualnie przód-tył. Gibanie się tylko przód-tył jest o tyle wygodne, że można zaprzeć się na poręczy plecami lub brzuchem i praktycznie jest się zabezpieczonym przed bezwładnością. Poza tym odkąd jeździły te nowoczesne, niskopodłogowe tramwaje, to starym ludziom łatwiej było do nich wejść.

Tramwaj się nie spóźnił. To też się zmieniło. Kiedyś spóźniały się na potęgę. Zanim taka emerytka z Grochowa dojechała na bazar na Banacha, żeby kupić marchewkę, to obie zdążyły zgnić. Wystarczyło tylko lekko unieść nogę, by stary człowiek mógł wejść do tramwaju. Tym razem mu się poszczęściło. Miejsc nie było, ale jakiś uprzejmy, młody człowiek, kiedy tylko zobaczył Amadeusza, zerwał się z fotela i ustąpił miejsca. Zapewne student, który nie jest stąd. Pewnie pochodzi z jakiejś wsi, gdzie rodzice wpoili mu, co to jest dobre zachowanie – pomyślał Amadeusz. Stary Człowiek szybko skorzystał z uprzejmości; bał się, że inny tetryk go uprzedzi. Tramwaj ruszył z tym typowym dla elektrycznych pojazdów świstem, a Amadeusz patrzył na coraz szybciej mijanych ludzi na zewnątrz.

Wkrótce, dzięki bezpośredniemu połączeniu, Amadeusz był już na miejscu. Musiał skorzystać z podziemnego przejścia i mimo działających ruchomych schodów wybrał te tradycyjne. Uważał, że te ruchome są zbyt wolne, nawet dla niego. W rzeczywistości Stary Człowiek i tak schodził wolniej, niż miałby jechać ruchomymi. Nieraz było tak, że startując z kimś jednocześnie z góry, ten, kto wybrał ruchome, był pierwszy na dole niż on. Ale Stary Człowiek i tak uważał, że są zbyt wolne. Staremu Człowiekowi można być tak przekonanym i nikt mu nie powie, że jest inaczej. Nienawidził tego przejścia. Na dole zawsze był tłum ludzi, którzy szli lub wychodzili z metra. Zazwyczaj młodzi, żywi, śpieszący się, potrącali go, a on ciągle musiał przystawać, kiedy tabun przecinał jego trajektorię. Inaczej chyba by go zadeptali i znaleziony byłby dopiero za pięćset lat przez archeologów. Mogliby napisać o nim w podręcznikach, że ludzie w dwudziestym pierwszym wieku specjalnie zadeptywali starych ludzi – taki rytuał. Wynurzając się na górę, również wybrał schody tradycyjne, te dreptane, no bo oczywiście te ruchome były za wolne. Za chwilę będzie w swojej ulubionej knajpce. Musi jeszcze minąć tę nowoczesną restaurację dla małolatów, w której sprzedają podobno kurczaka w za grubej panierce. Gdyby rzeczywiście to był kurczak, to by go tak nie chowali – pomyślał Stary Człowiek.

Stary Człowiek zbliżał się powoli. Wiek odbierał mu dziarskość, do czego już dawno się przyzwyczaił. Miał nawet z tego powodu nieliczne przywileje, na przykład kiedy gramolił się w kolejce. Nikt nie śmiał mu nigdy nic powiedzieć, mimo iż niejeden w głowie myślał: „ruszaj się, stary dziadu!”. Przed wejściem do lokalu stała barmanka, której wiek zbliżony był do wieku zbliżającego się gościa. Mimo iż byli równolatkami, od początku zwracali się do siebie per pan, pani. Tak to już bywa ze starymi ludźmi. Nie wiadomo, dlaczego tak niechętnie przechodzili na skróconą formę, a przecież czasu mieli coraz mniej, więc logiczne było, żeby skracać wszystko, co da się skrócić. Blondynka swoimi zmarszczkami, fryzurą, a nawet wypalającym się papierosem pokazywała alei „Solidarności”, że jest znudzona życiem. Aleja „Solidarności” wręcz przeciwnie, była pełna życia i z ciekawością obserwowała, jak wokół niej zmienia się świat. Z ciekawością obserwowała, jak przez wiele lat powstawał niedaleko niej błękitny wieżowiec, by w końcu na początku lat dziewięćdziesiątych cieszyć pieszych swoim szkłem. Aleja „Solidarności” pamiętała, jak kilka lat temu przyozdobiono ją nowymi wiatami przystankowymi, dzięki czemu wyglądała teraz jak z przyszłości. Stale zmieniający się ludzie, którzy po niej deptali, też przysparzali jej radości i różnorodności.

Stara barmanka nie podzielała jej entuzjazmu. Mimo że też od wielu lat obserwowała ze swojego baru zmieniający się świat i ludzi, to i tak ją to nużyło.

– Dzień dobry, pani Krysiu, niech pani spokojnie dokończy papierosa, usiądę, poczekam – przywitał ją Amadeusz.

– Dzień dobry, panie Amadeuszu, już kończę – odpowiedziała zapatrzona na wprost siebie. W jej wysłużonych oczach odbijały się przejeżdżające nowe, żółto-czerwone tramwaje.

Amadeusz wybrał swój ulubiony stolik w rogu sali. Ucieszył się, że był wolny. Stolik w rogu był lubiany nie tylko przez Amadeusza, ale również przez wielu innych bywalców Baru Kawowego. Kiedyś krzesełka cieszyły się ze swej popularności i z tego, że są tak lubiane. Niestety z biegiem lat zaczęły boleśnie odczuwać ciężar tyłków piwoszy. Musiały zacząć poluzowywać swoje śrubki i gwoździki i w końcu musiałyby się zupełnie rozpaść, gdyby nie łaskawa barmanka, która przeniosła je na zaplecze. Tam służyły tylko czasami, jako miejsce spoczynku dla obsługi.

Amadeusz opadł na krzesło i zaczął swoje ulubione zajęcie, jakim było obserwowanie gości. Prawie nikogo nie było i gdyby nie pewna para w wieku około sześćdziesięciu lat, historia tego lokalu mogłaby by bez przeszkód obijać się od jednej ściany do drugiej. Małżeństwo siedziało, milcząc, i upijało od czasu do czasu piwa, które już dawno straciło piankę. On z brzuszkiem, zadbany, w białej koszuli, siwy wąs, okulary, na głowie prawie łysy. Ona też zadbana. Kiedyś prawdopodobnie przystojna, ale teraz lata picia alkoholu zabrały jej to, co najładniejsze w kobiecie. Pomalowane na fioletowo powieki odkrywały przekrwione oczy. Jakaś dziwna, bo fioletowo-szara farba starała się upiększyć mocno przerzedzone, krótkie włosy. Jedyne, co pozostało ładnego w tej kobiecie, to wisiorek z tej samej kolekcji, co kolczyki z kamieniem kolorem zbliżonym do powiek i włosów. Więcej piękna nie było, a szkoda, bo mogłaby upiększyć wystrój lokalu, który był cały na brązowo. Brązowe stoliki, krzesła, boazeria i lada chłodnicza, w której samotnie leżały kawałki ciasta i długo czekały na konsumenta. Trochę jaśniejsze, ale i tak brązowe firanki, które przysłaniały często nietrzeźwych gości przed cywilizowanym światem, w którym niedorzecznością było, żeby w południe być pijanym. Jedyny odmienny akcent to zielone obrusiki, które zdobiły leciwe stoliki.

Zanim barmanka wróciła z papierosa, a nieśpieszno jej było, albowiem starym ludziom wolno być powolnym, Amadeusz zdążył pamięcią wrócić do lat, kiedy lokal pełen był klienteli i dymu tytoniowego, bo jeszcze nikt wtedy nie pomyślałby, że można wymyślić coś tak niedorzecznego, jak zakaz palenia w miejscu publicznym. W tych czasach było tłoczno, a barmanka nie miała czasu, żeby być znudzoną. W tych czasach barmanka nie musiała być miła dla klienta i gdy było trzeba, to zrugała jednego z drugim, a nawet wyrzuciła na kopach. Krysia, z racji wieku, postanowiła jednak zachować przywilej ubliżenia klientowi, który pod wpływem alkoholu nie chciał z nią współpracować. Niestety, na kopanie nie mogła sobie pozwolić. Nie miała już tyle siły i odwagi. Powracając do tych czasów, kiedy Krysia musiała być zwinna i nalewać sto piw na godzinę, Amadeusz zatęsknił za tym okresem. Mógłby wiele w swoim życiu zmienić. Skierować je na inne tory, a i ludzie byli jacyś inni, jacyś lepsi, bardziej empatyczni, bardziej skorzy do pomocy, zrozumienia…

– Piwko, panie Amadeuszu? – zapytała się barmanka zza lady. Amadeusz przeoczył moment, kiedy Krysia wchodziła za kontuar.

– Oczywiście – potwierdził, podchodząc bliżej.

Stary Człowiek dopiero teraz zauważył, że Krysia ma także brązową opaskę, która ujarzmiała jej świeżo farbowane blond włosy. Rysy jej twarzy mówiły, że Krysia powinna być na emeryturze, a mimo to wciąż pracowała w tym samym miejscu od kilkudziesięciu lat. Jej postawa zdradzała, że nie tęskni za nikim, tak jakby jej mąż dawno już nie żył. Nieśpieszno jej było do pustego domu, w którym wpatrywałaby się w zdjęcie małżonka; wolała tu słuchać bełkotliwej mowy, a w chwilach, kiedy nie podaje piwa, mogłaby patrzeć przed siebie i pozwolić, żeby w jej oczach odbijała się zadowolona aleja „Solidarności”. Jej głos mówił, że jest odważna i pewna siebie. Nie potrzebowała kapci, wnuków, drutów i wełny, z których powstawałby kolejny niepotrzebny nikomu sweterek. Wolała – nieco już przygarbiona, ale wciąż dbająca o siebie – nalewać Amadeuszowi piwo.

Stary Człowiek niezgrabnie odliczył potrzebną kwotę, wyłożył monety na niepasującej do wnętrza podstawce, podziękował bez odwzajemnienia i wrócił do swojego ulubionego stolika. Nie czekając, aż piana nieco opadnie, przyłożył swoje zmarszczone usta i pozwolił najpierw im nacieszyć się zimnym trunkiem, a potem wlał sporą ilość do coraz wolniej pracującego żołądka. Gdy odstawił wielki kufel z powrotem na stolik i odsłonił oczy, zauważył, że brzydka kobieta z ładną biżuterią przygląda mu się. Połączył swój wzrok z jej wzrokiem, próbując odgadnąć jej intencje, ale zdał sobie wtedy sprawę, że brzydka kobieta wcale mu się nie przygląda. Po prostu gapiła się na niego, w ogóle o nim nie myśląc. Może pozazdrościła mu umiejętności picia piwa dużymi łykami w jego wieku, a potem zapomniała odwiesić wzrok i tak pozostała? Dopiero ruch jej męża, który sięgał po swój kufel, ocknął ją i wybudził z tego dziwnego, krótkiego, alkoholowego letargu.

W drzwiach pojawił się mężczyzna, również w wieku zbliżonym do Amadeusza. Nikogo nie dziwiło, że średnia wieku w tym lokalu jest aż tak wysoka, ponieważ głównymi klientami byli właśnie ludzie mocno doświadczeni. Dla młodych ten lokal był nieprzystosowany. Nie pozwalano płacić kartą, a komunistyczne plakaty, które wisiały na ścianach, były dla nich niezrozumiałe. Dodatkowo nieuprzejma, w oczach młodzieży, obsługa w ogóle nie była do zaakceptowania. Krysi nieuprzejmość ograniczała się tylko do nieodpowiadania: „dziękuję”. Starzy ludzie i starzy klienci nie widzieli w tym nic nieuprzejmego.

Przybyły mężczyzna spojrzał na Krysię, przywitał się z nią niedbale i szybko złowił wzrokiem Amadeusza. Uśmiechnął się i na ile mu wiek pozwalał, na tyle dziarskim krokiem podszedł do Starego Człowieka, który odwzajemnił uśmiech.

– Dzień dobry, Amadeuszu! – przywitał się dość głośno przybyły mężczyzna, który na imię miał Stanisław.

– Dzień dobry, siadaj, przyjacielu. – Przysunął mu krzesło, nie odrywając się od swojego. – Co u ciebie? Chcesz piwko?

Stanisław przytaknął na propozycję i zaraz Amadeusz skierował się do kontuaru, za którym Krysia, odgadując zamówienie albo słysząc ich rozmowę, nalewała już piwa. Stary Człowiek stał i cierpliwie czekał, aż bursztynowy płyn wypełni półlitrową szklankę. W międzyczasie liczył w myślach, jak długo nie widział się ze swoim przyjacielem i wyszło mu, że około dwóch miesięcy. Szybko przypomniał sobie, jak ponad pięćdziesiąt lat temu poznali się w wojsku, służąc razem w artylerii w Orzyszu.

Wrócił do stolika powoli, bo Krysia nie szczędziła piwa i nalała tak dużo, że piana spływała po szklance, przez co Amadeusz znaczył za sobą drogę kroplami trunku. W ten sposób mógłby zwabić do ich stolika na przykład mrówki, które nie dałyby im swobodnie porozmawiać. Na szczęście wszystkie mrówki zostały rozdeptane przez tłum przechodniów i nawet jeśli jakiejś udało się przedostać, przykładowo z Żoliborza, na nogawce gapy, kiedy spadała na chodnik, od razu ginęła śmiercią tak szybką, że nie zdążyła zamknąć oczu.

– Dzisiaj świętuję – rzekł Amadeusz smutno i wyciągnął z kieszeni kartkę z przychodni.

Stanisław rozwinął ją i mrużąc stare oczy, powoli czytał.

– Eutanazja? Dlaczego? – zdziwił się.

– Wiesz, muszę. Muszę to zrobić – odrzekł i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki złożoną na cztery kartkę. Rozwinął i podał ją Stanisławowi.

Stanisław nie miał problemu z odczytaniem informacji na niej zawartej, ponieważ litery były duże, powycinane z gazet i starannie naklejone mocnym klejem.

– Samodzielne Stowarzyszenie Zemsta Nienarodzonych? – przeczytał na głos zakończenie listu.

– No tak, słyszałeś o nich?

– Tak, słyszałem. Ale nigdy nie sądziłem, że robią to na poważnie. Ale co to jest? – zapytał zdziwiony Amadeusza. – Byłeś z tym na policji?

– Wyrok za to, że jako ginekolog wykonywałem aborcje. Oni polują na takich jak ja. Niedawno jakąś kobietę odstrzelili przed kliniką za to, że ta usunęła płód, który rozwijał się bez głowy. Na policję? Nie wierzę w ich pomoc, zresztą oni mają tam wtyki, podobno.

– Nie wierzysz, ale trzeba coś z tym zrobić, będziesz tak czekał…

– Nie będę czekał… Pokazałem ci przecież zapis na eutanazję. Ma być szóstego kwietnia, więc mnie nie dorwą, bo oni piszą tu, że chcą mnie załatwić piętnastego kwietnia. Ucieknę tym skubańcom w zaświaty. Nie będę uciekał przed nimi do innych miast. Tu się urodziłem i przed nikim nigdy nie uciekałem, a zwłaszcza nie przed takimi oszołomami jak oni.

– Ale to, co chcesz zrobić, to jest ucieczka – stwierdził Stanisław.

– Nie! To jest dobrowolny, przemyślany spoczynek. Jestem i tak już zmęczony. Chcę spotkać się ze swoją Lucynką i żyć z nią wiecznie. Ona wciąż mnie odwiedza w nocy, czasami ją słyszę, jak się krząta po mieszkaniu. Nigdy jej nie widziałem, ale wiem, że to ona.

Przerwał, kiedy jego myśli podążyły gdzieś daleko, poza lokal, poza czas, i sprowadziły go do kobiety, która krzątała się po mieszkaniu, za którego oknem przewijało się życie lat siedemdziesiątych. Pozwolono mu tkwić w tej wizji, bo ani on sam nie chciał wracać, ani jego przyjaciel, widząc jego oderwanie od rzeczywistości, nie chciał zabronić mu tęsknić. Wszystko dookoła zniknęło gdzieś na chwilę, by Stary Człowiek mógł rozkoszować się wizjami dawnego, pięknego życia.

Stanisław przemilczał wyznanie o krzątającym się duchu żony przyjaciela. Nie wierzył w duchy, ale pozwalał wierzyć w nie swojemu przyjacielowi. Starzy ludzie powinni w coś wierzyć; w Boga, w duchy, w lekarzy, w listonosza z emeryturą, w ludzi, którzy udzielą pierwszej pomocy, gdy ci upadną na ulicy. Spojrzał na Krysię, która opierała się o kontuar i gapiła bezmyślnie przed siebie. Chyba nie zauważała przechodniów, samochodów, tramwajów. Obojętna jak zawsze, mimo zbliżającej się śmierci swojego długoletniego klienta.

2

Stary Człowiek wrócił do mieszkania. Mieszkał w czteropiętrowej kamienicy na Mokotowie. Na szczęście na pierwszym piętrze. Mieszkanie miał małe, dwa pokoje. Robiło się już ciemno, kiedy otwierał drzwi. Na wejściu przywitał go jego ukochany biało-czarny kundelek. Tak bardzo cieszył się na widok swojego pana, że jego ogonek rozmywał się, bo prędkość merdania była aż tak szybka. Podskakiwał kilka razy na nogi starszego mężczyzny i uspokoił się dopiero wtedy, kiedy Amadeusz pogłaskał jego nieistniejącą już główkę. Nasypał mu suchej karmy do miski i zatęsknił, że nie znika w mgnieniu oka tak szybko jak jeszcze sześć lat temu. Stała nieruszona, niebędąca zainteresowaniem nikogo, by w nocy w tajemniczych okolicznościach zniknąć, dając Staremu Człowiekowi nadzieję, że jego ukochany, nieżyjący od sześciu lat Fafik, jednak przychodzi i zjada ze smakiem swoją ulubioną karmę. Później dolewał Fafikowi wody, bo tej też ubywało, i zasiadał w swoim ulubionym fotelu. Na jego kolana wskakiwał kundelek, którego Amadeusz chciał pogłaskać, ale jakoś dziwnie jego dłoń nie zatrzymywała się na ciepłej sierści, ale opadała na zimne nogi.

Tykanie starego zegara sprawiało, że powieki, których już nie podtrzymują mocne mięśnie, zaczynały ciążyć. Amadeusz przeszedł do drugiego pokoju, w którym stało łóżko ze zgrabnie ułożoną pościelą. Rozebrał się i ignorując wieczorną toaletę, wpełzł pod kołdrę. Bliskość śmierci i wypite trzy piwa sprawiły, że nie przejął się nieumytymi zębami ani innymi częściami ciała. Nie wziął nawet swoich leków nasennych, dlatego długo leżał i zastanawiał się, jak będzie wyglądało jego przejście do innego świata. Zmartwił się przez chwilę, że jednak nie spotka po drugiej stronie ani swojej żony, ani psa. Czasami dopadały go takie wątpliwości. Po chwili zasnął, kiedy zegar wybił godzinę dwunastą.

Sen miał lekki, ponieważ nie wziął leków nasennych, dlatego szybko się obudził, kiedy usłyszał jakiś szmer dobiegający z kuchni. Dzięki grubym kotarom w oknach do środka nie wpadało uliczne światło, co sprawiało, że w mieszkaniu było prawie zupełnie ciemno. Jedynie pojedynczym, upartym strużkom światła udawało się znaleźć szparę w zasłonie i przedrzeć się do mieszkania, zakłócając spokój władcy ciemności.

Amadeusz się nie przestraszył; wiedział, kto emituje te odgłosy; nie raz już je słyszał, kiedy zapominał brać leków. Leżał cicho i udawał, że śpi. Delikatny odgłos starych podłogowych desek wskazywał, że ktoś przemieszcza się do sąsiedniego pokoju. Ktoś musnął kotary, przez co na ułamek sekundy wpadało więcej żółtego światła. Ktoś trącił liście draceny, przez co delikatny szmer obiegł ciche mieszkanie. Ktoś jakby wracał do kuchni, ale zatrzymał się przy otwartych drzwiach sypialni. Amadeusz poczuł, że Ktoś się mu przygląda. Trwało to chwilę, ale i tak po raz pierwszy wywołało dreszcz na starej skórze Starego Człowieka. Nie wiedział, dlaczego to go przeraziło. Ktoś przestał wydawać dźwięki i już tej nocy więcej nie wydał. Amadeusz zasnął dopiero wtedy, gdy zegar wybił pięć razy. Coś nie pozwoliło mu szybko zasnąć. Coś, co wprowadziło do jego głowy niepewność. Coś, co wwierciło się w jego mózg i zagnieździło jak robak, odbierając poczucie bezpieczeństwa. I to coś zasygnalizowało, że pozostanie z nim na długo.

Obudził się przed ósmą. W ustach miał specyficzną suchość spowodowaną wypitym piwem. Wyszedł z pokoju, spojrzał na psią miskę, która, jak co rano, była pusta. Ubyło też wody, której wieczorem nalał Fafikowi. Sprawdził drzwi, były zamknięte. Oparta o nie parasolka, która służyła za system alarmowy i miała zasygnalizować czyjeś wejście, również nie zmieniła pozycji. Na stole w kuchni, jak co rano, czekało przygotowane śniadanie. Dziś kanapki z serem i pieczonym schabem. Od wielu lat Stary Człowiek nie musiał martwić się o śniadanie. Zawsze czekało na niego ładnie przyszykowane, pożywne i z produktów, których on nie miał. Był przekonany, że tajemniczym opiekunem była jego zmarła żona. Czasami nachodziły go wątpliwości, ale szybko je rozwiewał. Próbował już tylu sztuczek z drzwiami wejściowymi, wymienił nawet parę razy zamek, w oknach zawieszał nitki albo znaczył położenie szklanek na parapecie tak, że nikt żywy nie mógłby dostać się do mieszkania, więc logiczne było, że mógł tam być tylko ktoś niematerialny.

Przysiadł do stołu i zaczął pochłaniać kanapki, popijając je chłodną już herbatą. Dziś wstał nieco później, czego duch nie przewidział. Zastanawiał się nad wydarzeniem w nocy. Nigdy, nawet kiedy zapomniał wziąć leki nasenne i czuł czyjąś obecność, nie przestraszył się tak jak tej ostatniej. Ta noc wydawała się jakaś wyjątkowa i trudno mu było znaleźć źródło tej wyjątkowości. Może wypite piwo, brak leków, a może perspektywa zbliżającej się na własne życzenie śmierci? Jeszcze nie myślał o dniu odejścia, ale ta myśl musiała go w końcu dopaść. Póki co siedziała gdzieś głęboko w pomarszczonym mózgu, ale rosła i wprawiała w strach kolejne neurony. Myśl o nocy i niewytłumaczalnym, niecodziennym odczuciu odebrała mu radość w smakowaniu śniadania, które jak zawsze powinno być pyszne.

– Fafik! – zawołał do psa. Ten w imaginacji zamerdał radośnie ogonem, bo wiedział, że czeka na niego poranny spacer.

Amadeusz powoli schodził ze schodów, z trudem nadążając za niecierpliwym biało-czarnym kundelkiem. Fafik zawsze pierwszy stał pod drzwiami wyjściowymi i wielkimi oczami ponaglał starca. Czasami miał szczęście, kiedy sąsiadka wracała z porannych zakupów i pierwsza otwierała drzwi. Kundel wybiegał wtedy na chodnik i robił swoją pierwszą potrzebę pod zmasakrowanym i mocno oszczanym przez inne psy krzaczkiem. Krzaczek nie był z tego zadowolony i przeklinał swojego stwórcę, że posadził go w takim miejscu, które ściągało każdego przechodzącego obok psa. Zazdrościł innym krzakom, które żyły z dala od chodników. Mogły cieszyć się rozwojem, ukazywać światu swoje lśniące liście, czasami kwiaty. Dawać schronienie robakom, ptakom. A ten próbował rosnąć, piąć się w górę, rozwijać liście, ale niestety, zamiast tego mizerniał, był ciągle mały i brzydki przez pomarszczone, powykręcane i rzadkie liście.

Tym razem Fafik musiał czekać cierpliwie, aż Amadeusz dotrze i otworzy drzwi. Chociaż jako zwizualizowana tęsknota Starego Człowieka mógłby przejść przez zamknięte, to właściciel i tak mu na to nie pozwalał, bo chciał, żeby było jak w rzeczywistości.

Szli obaj Narbutta w stronę skwerku Antoniego Słonimskiego, to znaczy starzec szedł, a kundelek jak zwykle biegał wokół niego i obwąchiwał niemalże każdy krzaczek i słupek, który nosił zapach innego psa. Amadeusz nie musiał zbierać kup. Na szczęście te, które robił Fafik, były niewidzialne dla zwykłego zjadacza chleba, mimo to z przyzwyczajenia zawsze dyskretnie się rozglądał, czy ktoś nie jest świadkiem wypróżniania. Gdy doszli do skweru, człowiek już nie musiał uważniej pilnować psa, żeby ten w podnieceniu nie wpakował się pod samochód. Stary Człowiek jeszcze bardziej zwalniał kroku, pozwalając kundelkowi na swobodne bieganie wokół drzew i straszenie gołębi, które karmione chlebem przez stare baby były tak leniwe, że nawet gotowe były na śmierć w paszczy niż uruchomić swoje otłuszczone skrzydła.

Amadeusz czasami przysiadał na ławce, jeżeli uznał ją za wystarczająco czystą. Zdarzało się to rzadko, ponieważ tutejsze pijaczki rozkładały na nich swoje kubeczki, które z upływem nietrzeźwości ich właścicieli potrafiły się wywrócić, wylewając lepiącą ciecz, bo trudno to było nazwać winem. Niektórzy z nich byli tak zafascynowanymi koneserami tych trunków, że zapominali albo pomijali dbałość o czystość swojej odzieży, co nie umykało uwadze Starego Człowieka. Dlatego wyjątkową sytuacją było zobaczyć Amadeusza, który siedzi na ławce w skwerku Antoniego Słonimskiego.

Kiedy Amadeusz tak siedział i z obrzydzeniem obserwował, jak na rogu dwóch mężczyzn dwa razy młodszych, ale wyglądających na tyle lat, co on, popijało wyrób winopodobny, spomiędzy krzaków wyłonił się barczysty mężczyzna. Stał nieruchomo i wrogo wpatrywał się w starca. Minę miał, jakby chciał spojrzeniem skręcić kark Staremu Człowiekowi. Minęło kilka minut, kiedy nienawistny wzrok obcego przeszył zwiotczałe ciało Amadeusza. W końcu się poruszył, rozpiął czarną bluzę, zza której wyłoniła się czerwona koszulka z zakrwawionym płodem. Wokół zdjęcia widoczny po części, lecz Amadeusz wiedział, jaki jest w całości, napis: „SS Zemsta Nienarodzonych”. Po czym obcy gestem dał do zrozumienia, że Stary Człowiek jest cały czas obserwowany. Drugi gest, jakim uraczył starca, to był znak podrzynania gardła.

– Pieprz się! Nie boję się was! Spierdalaj! – Amadeusz krzyknął do nieznajomego, ale ten się tylko uśmiechnął sardoniczne i zniknął gdzieś za krzakiem.

Gdy jego imaginacja, zwana Fafikiem, wystarczająco się nabiegała i do cna opróżniła zawartość pęcherza i jelita grubego, wrócili do kamienicy, w której kundelek kładł się na swoim posłaniu, a Amadeusz pod byle pretekstem szykował się do wyjścia. Starzy ludzie tak mieli; nie potrzebowali specjalnie ważnego powodu, żeby wyjść na miasto. Wystarczyło jedynie to, że na przykład zabrakło jednej pietruszki, po którą można na przykład pojechać dwie dzielnice dalej, a i tak nie wyląduje w zupie, bo w międzyczasie zmienił się pomysł na obiad. Inny stary człowiek może pojechać trzy dzielnice dalej, żeby nakarmić kaczki, bo tam akurat są ładniejsze niż na rodzimej dzielnicy.

Tym razem Amadeusz musiał wyjść naprawdę z ważnego powodu, otóż dziś miały się odbyć pierwsze lekcje przedśmiertne, na których obecność była obowiązkowa. Kiedy wychodził z klatki, z mieszkania obok wyszedł znowu tajemniczy młody mężczyzna z czarną brodą. Przywitali się skinieniem, bo młody nigdy się nie odezwał do Amadeusza. Nawet ten próbował go kiedyś zagadać, ale młody coś burknął niezrozumiale pod nosem, czego zmęczone kowadełko i młoteczek nie były w stanie wystukać w uchu Amadeusza. Od tamtej pory Stary Człowiek nie podejmował więcej prób kontaktu z młodzieżą.

Kiedy był już na ulicy, spojrzał w swoje okna tak, jakby miał już ich więcej nie zobaczyć; jakby się żegnał ze swoim mieszkaniem, kamienicą. Było to irracjonalne uczucie, bo przecież wróci tu jeszcze. Pierwsze zajęcia miały być początkiem jego niebytu. A zapewniał się, że to moment zapisu na eutanazję będzie tym początkiem. Nie był. Może przez to, że kobieta w okienku była tak obojętna jego zabiegiem, że aż odebrała tę mistyczną, magiczną chwilę? Ten moment, jedyny taki w życiu. Formalne potwierdzenie podjętej decyzji, ostatecznej. Przypomniał sobie sytuację z przychodni i ogarnęła go złość. Nie tego się spodziewał po osobie, która przyjmuje zapis na eutanazję. Po krótkiej chwili pożegnania udał się w stronę Puławskiej na przystanek tramwajowy.

– Już poszedł – powiedział męski głos, zerkając przez szparę w brązowej kotarze na ulicę, po której dreptał Amadeusz.

– To dobrze – odpowiedział gdzieś z głębi kobiecy głos.

– To ja wychodzę – oznajmił męski głos.

– Ale przecież przed chwilą przyszedłeś, gdzie znowu idziesz? Pomógłbyś mi. – Kobieta sprawiała wrażenie lekko zdenerwowanej. – Nie było cię całą noc, co się z tobą dzieje?

– Nic, muszę iść. Postaram się być przed nim, obiecuję. On tak szybko nie wraca.

Mężczyzna zniknął, tak jak się pojawił, a jego miejsce w oknie zajęła kobieta, która odprowadzała wzrokiem oddalającego się Amadeusza.

3

– Dzień dobry.

Chudy i wysoki mężczyzna przywitał się z zebranymi uczestnikami szkolenia. Siedzieli w kółku jak na psychoterapii. Nawet okrągły żyrandol przez chwilę pomyślał, że jest to spotkanie osób z problemami psychicznymi i ucieszył się, że będzie mógł wysłuchać niecodziennych problemów. Sami starzy ludzie, trzy kobiety i czterech mężczyzn. Wyjątkiem był młody, około trzydziestoletni chłopak, który wzbudzał zainteresowanie i zdziwienie obecnych. Oczywiście oprócz prowadzącego; on był przygotowany na to, że na jego zajęciach będzie jeden młody. Konsternacja młodym uczestnikiem była usprawiedliwiona, ponieważ osoby do pięćdziesiątego roku życia nie mogły ot tak sobie zapisać się na eutanazję. Ze względu na ich produktywny wiek rząd utrudniał im podejmowanie takiej decyzji. Osoby te musiały spotkać się z licznymi psychologami, uczestniczyć w zajęciach, przechodzić wiele rozmów z wieloma mądrymi głowami. Naprawdę mało komu udawało się dowieść, że jedyne wyjście w ich życiu to właśnie eutanazja. Najczęściej kończyli z receptą na lek, który miał wnieść szczęście w ich mózgach.

– Dzień dobry – odpowiedzieli prowadzącemu nieliczni, w zasadzie to tylko dwie kobiety, a więc: odpowiedziały.

Prowadzący, koło pięćdziesiątki, wpatrywał się w zeszyt na kolanach, ale jego mętne oczy co rusz zerkały w jego otwartą teczkę. W końcu wstał, złapał za teczkę i podszedł do stołu, na którym stały kubeczki i woda. Odwrócił się tyłem do zgromadzonych i sprytnie napełnił sobie kubeczek czymś, co miał w teczce. Wrócił na miejsce, po drodze kosztując tego, co sobie przyrządził i to coś jakby dodało mu energii.

– Proszę państwa, spotkaliśmy się tu, ponieważ podjęli państwo pewną decyzję. Na naszych lekcjach porozmawiamy o powodach państwa wyboru; o tym, czego się państwo spodziewają przed zabiegiem, a zwłaszcza po nim. Porozmawiamy o śmierci, podzielimy się przemyśleniami na jej temat, wyobrażeniami, a może nawet doświadczeniami. Wspólnie postaramy się, aby moment odejścia był… czymś… niezapomnianym… Hm, znaczy, przepraszam, źle się wyraziłem. Czymś niezwykłym, uroczystym… – przerwał na chwilę, aby wziąć mały łyk z małego plastikowego kubeczka, lekko się wykrzywił, a kropelka z niedokładnie oblizanego naczynka spadła mu na niebieską koszulę, tworząc kontrastującą plamkę. – Tak więc, wiem, nie zaczyna się zdania od „więc”, tak więc przedstawmy się. Ja nazywam się Robert Szumski, jestem filozofem i pedagogiem w jednym z warszawskich liceów na Pradze. Może zaczniemy od pana. – Wskazał na kobietę siedzącą obok niego.

– Jestem panią – poprawiła.

– O, przepraszam bardzo, to ze zmęczenia – usprawiedliwił się prowadzący.

– Jestem łysa, bo przeszłam chemioterapię a nie dlatego, że jestem panem. Jestem panią, panią Zdzisławą, nazwisko nieważne i tak go niedługo nie będzie. Mam raka i mam go już dość, pierdolę go i niech zdycha razem ze mną. Dlatego jestem tu… jako pani!

– Tak, zapamiętam, pani, pani Zdzisława… pani. – Szumski wypił do końca zawartość kubeczka i nalał sobie, ponownie odwracając się tyłem do zgromadzonych. – Teraz pan, proszę, jak się pan nazywa? – Wskazał sąsiada łysej. Tym sąsiadem był Amadeusz.

– Ja na imię mam Amadeusz, a moim hobby jest zapisywanie się na eutanazję. Żart – dodał, gdy zobaczył, że nikt się nie śmieje. – Mam siedemdziesiąt pięć lat – zrobił przerwę, kiedy prowadzący wlewał sporą ilość tajemniczego trunku w usta – i mieszkam na Mokotowie, na Narbutta – kontynuował, w czasie kiedy Szumski oblizywał usta. – I tyle – zakończył.

– No a żonka, dzieciaczki? – Znajomy uśmieszek, taki jak u pijaczków ze skwerku, pojawił się na twarzy Roberta Szumskiego.

Musiała minąć chwila, zanim Amadeusz odpowiedział na pytanie; musiał najpierw przetrawić nienaturalne zdrobnienia Szumskiego. Kojarzył je. Kiedy bywał na skwerku na spacerze z psem, niejednokrotnie słyszał, jak zaprzyjaźnieni z działem monopolowym autochtoni używali takich słów, rozmawiając ze sobą.

– Dzieci nie mam, żona zginęła w wypadku samochodowym trzydzieści pięć lat temu. Staraliśmy się o dziecko dziesięć lat, ale nic z tego nie wyszło.

– Aha – skwitował. – A ty, kawalerze? – zapytał poza kolejnością młodego mężczyzny.

– Ja? – zaskoczony dopytał się, bo nie dość, że prowadzący pominął troje staruszków, to jeszcze jego wzrokowe wskazanie było nieprecyzyjne.

– Tak, ty, młodzieży. Ile masz lat? Aha! – zatryumfował. – Tu mam napisane. – Wskazał na kajet, nie pozwalając odpowiedzieć zapytanemu. – No, ale możesz powiedzieć, jak masz na imię? Też mam tu zapisane – dodał dumnie.

– Janek – odpowiedział nieco skonsternowany.

– A co cię tu sprowadza? Znaczy, wiadomo, ale… Jak żeś tu się znalazł chłopie, no bo wiesz… Młody jesteś… Komisja i tak dalej. – Pociągnął łyk.

Nie czekając, aż Robert oderwie kubeczek od ust, Janek odpowiedział:

– Byłem u psychologów, psychiatrów, brałem leki, byłem na komisji i przekonałem ich wszystkich, że się nie nadaję do życia. Wstaję rano i pierwsza myśl, to po co to wszystko. Nie chce mi się myć, nie chce mi się przygotowywać posiłków. Nie chce mi się pracować. W pracy jestem niewydajny i wkurzony na wszystkich. W nocy nie mogę spać i tak w kółko. Nie widzę sensu w tym wszystkim, a cała ta ferajna, co ze mną rozmawiała, stwierdziła że nie ma sensu się ze mną użerać i tyle.

– No tak. Widzicie drodzy, że… Tak i też bywa. Dobra, reszta przedstawi się kiedy indziej, bo… – Szumski został zastopowany przez donośny kaszel jednego z uczestników, który miał już prawie dziewięćdziesiąt lat. – Tak, pan coś chciał powiedzieć?

– Co? Nie, kaszlę tylko. – I dalej kontynuował kaszel.

– Kiedy indziej, bo nie ma czasu! – musiał przekrzykiwać donośny kaszel.

Słuchacze musieli wytężać słuch, żeby usłyszeć prowadzącego. Wszyscy oprócz Janka; on jeszcze słyszał doskonale i wiedział, że póki co prowadzący nie ma nic ciekawego do powiedzenia i obawiał się, czy w ogóle dzisiaj będzie miał coś do zaoferowania.

– Adame… Ademne… Amamdeusz – Szumski zwrócił się do Starego Człowieka. – Czy wiesz, co chrześcijaństwo mówi o śmierci?

– Jak co? Idzie się nieba albo do piekła – odparł bez emocji.

– Tak, a na przykład budms…wbudmsie wierzy się, że się inka… inka… inka coś tam i…

Dalszego wywodu trzeba było słuchać z coraz większym skupieniem się na ustach prowadzącego. Do pewnego momentu wszyscy byli pewni, że mówi on o postrzeganiu śmierci w różnych religiach. Jakie są wyobrażenia ludzi życia po śmierci i jak poszczególna wiara wpływa na te wyobrażenia. Potem mówił coś o sintoizmie, że jest to religia narodowa Japończyków i że oni skupiają się głównie na życiu doczesnym niż na pozagrobowym. Potem o Konfucjuszu, ale łyk za łykiem było go coraz trudniej zrozumieć. Pod koniec zajęć już nikt nie starał się go słuchać, bo praktycznie bełkotał.

Stary Człowiek był wściekły. Nie dość, że kobieta w rejestracji swoją obojętnością odebrała mu majestatyczność ostatecznej decyzji, to jeszcze prowadzący nauki przedśmiertne, które miały być ukoronowaniem woli, upił się jak świnia. Postanowił, że zaraz po zajęciach pójdzie na skargę do kierownika przychodni, a jak zajdzie taka potrzeba, to go przyprowadzi do sali i pokaże, w jakim stanie jest prowadzący.

Robert Szumski długo się wpatrywał w swój zegarek na nadgarstku. Musiał zamknąć jedno oko, bo drugie nie chciało skoordynować się z pierwszym, przez co widział dwa zegarki, cztery wskazówki i niezliczoną ilość cyfr. Wskazówka sekundnika stworzyła sobie bliźniaczkę, która postanowiła żyć własnym życiem i nie naśladowała siostry. Szumskiemu zdawało się, że obie krążą w przeciwnych kierunkach, raz pojawiając się, a raz znikając. Nawet pająk siedzący w rogu sufitu, wiodący szczęśliwe życie, bo był poza zasięgiem szczotki sprzątaczki, nie krył zdziwienia zachowaniem Szumskiego. Nawet nie zwrócił uwagi na małą muchę, która wstała zbyt wcześnie i nie mając siły, gramoliła się w lepkich, srebrnych nitkach. Mucha, dzięki Robertowi Szumskiemu, zyskała kilka minut życia.

Kiedy prowadzący w końcu zdołał odczytać godzinę dziesiątą, wybełkotał krótkie oznajmienie, że koniec zajęć na dziś i że jutro porozmawiają… No właśnie, nikt nie zrozumiał, w każdym razie coś na „f”.

Szczupła, wysoka kobieta w białym kitlu z zadbanymi włosami, choć twarz i tak zdradzała, że ma czterdzieści parę lat, usłyszała donośne pukanie do drzwi. Zdziwiła się, bo pacjentów jeszcze nie przyjmowała, a każdy z personelu po prostu wchodził do niej po jednym puknięciu. Stwierdziwszy, że musiał to być ktoś obcy i ten obcy nie był pacjentem, zamiast zawołać krótkie „wejść”, podeszła do drzwi i otworzyła. W otwartych drzwiach stał czerwony na twarzy i rozłoszczony staruszek.

– Czy pani wie, co się wyprawia w pani przychodni?! – zapytał, zamiast powiedzieć „dzień dobry”.

– Co? – zdziwiła się kierowniczka.

– Co? Ten prowadzący zajęcia przedśmiertne upił się i bełkotał. Jak pani chce, bo pewnie tam jeszcze jest, to proszę bardzo. – Wskazał ręką drogę, ale kierowniczka ani myślała nigdzie iść.

– Upił się? – Wcale nie była zaskoczona tą informacją.

– Tak, upił się. Robert Szumski. Upił się i w ogóle nie rozumiałem, co mówi. Jak on ma mnie przygotować do śmierci, do cholery jasnej! No nie rozumiałem. Proszę coś z tym zrobić! Domagam się jego wymiany!

– Proszę nie krzyczeć – mówiła spokojnie. – Nie mamy innego prowadzącego zajęcia i musi być ten – powiedziała stanowczo.

– Ale ja nie rozumiem, co on mówi, bełkocze, rozumie pani?! – Amadeusz był bardziej czerwony niż na początku rozmowy. – Coś mówił na koniec, a ja nie zrozumiałem!