Nowa ja - Halle Butler - ebook + książka

Nowa ja ebook

Butler Halle

3,9

Opis

Trzydziestoletnia Millie jest rozczarowana życiem i nudną codziennością. Wolny czas spędza, oglądając seriale i pijąc piwo, póki nie zaśnie na kanapie, by rano obudzić się w identycznej rzeczywistości. Nie lubi swojej najlepszej przyjaciółki i mimo upływu czasu wciąż nie może pogodzić się z rozstaniem z chłopakiem. Nie ma też wymarzonej pracy ani celu zawodowego, przez większość czasu chwyta się tymczasowych zajęć, których nienawidzi, ale wie, że musi się z czegoś utrzymać. Z letargu wyrywa ją mglista wizja awansu, która jednak jest równie iluzoryczna, co chwilowy przypływ motywacji do działania.

Czarna satyra Butler, pełna cierpkiego, cynicznego humoru, to przede wszystkim ponury obraz sytuacji młodych ludzi na rynku pracy. Głowna bohaterka balansuje pomiędzy kreowanym przez media poczuciem, że każdy musi osiągnąć zawodowe spełnienie, a bardzo ograniczonymi możliwościami znalezienia pracy, która miałaby sens i gwarantowała stabilizację finansową. Butler nie daje czytelnikowi prostych odpowiedzi, ale pozwala na chwilę rozbawienia, współczucia dla samego siebie i refleksji nad amerykańską kulturą konsumencką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (43 oceny)
12
17
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The New Me

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by George Marks / Hulton Archive / Getty Images

Copyright © 2019 by Halle Butler

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2021

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Patrycja Pączek, Elżbieta Krok

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-302-7

Rozdział 1

Zima w Chicago.

Na pozbawionym okien zapleczu salonu designerskich mebli stoi wianuszek kobiet. Wszystkie są ubrane w workowate dżinsy: czarne, szare, oliwkowe, zwisają im z tyłka kilka centymetrów poniżej pośladków. Żadna nie dostrzega tego u siebie, chociaż u pozostałych – owszem. Na stopach mają tanie zamszowe botki do kostek, a na bluzki narzuciły absurdalne futrzane kamizelki, które kłapią połami podczas rozmowy toczonej o jakąś oktawę zbyt wysoko. Wysmarowane kremem, miękkie, lepkie dłonie poruszają się w dzikiej gestykulacji. Jedna z kobiet ma kok na czubku głowy, inna co chwilę zerka na krokomierz.

W tle gra I’ll Be Edwina McCaina. Same wybierają muzykę.

Swobodnie przeskakują z tematu na temat, słowa wylewają się im z ust nieprzerwanym potokiem. Jedna opowiada właśnie jakąś historię ze swojego prawdziwego życia, tego poza pracą, coś o zwracaniu zakupów zrobionych przez internet – najwyraźniej było to doświadczenie przykre i upokarzające.

Ta w koku i tunice spogląda na siebie i wybucha śmiechem. „O Boże, popatrzcie tylko, jaka ze mnie hipsterka”. Druga uśmiecha się z ledwo skrywaną odrazą i odpowiada: „Nie no, coś ty, wyglądasz super”, chociaż jej wzrok mówi wyraźnie: „Weź się, kurwa, zamknij”. Kolejna pochyla się nad zmiksowanym na papkę posiłkiem, parska w nieco wymuszony sposób i pokazuje żyrandol na ekspozycji: „Tam, skąd pochodzę, za dwadzieścia tysięcy można kupić dom”. Kulka zielonego purée przyczepiła się do jej moherowego swetra, tuż przy piersi. Nikt nie odpowiada.

Zaczynają rozmawiać o koleżance, która pracuje na końcu korytarza. Kiedyś siedziała tutaj; wszystkie jej nienawidzą. Podobno uwielbia chromowane meble i nie ma żadnych przyjaciół. Jedna z kobiet przysuwa bliżej rozłożony na stole katalog i rzuca: „Niezła tandeta, co nie?”. Na zdjęciu widnieje chromowany stolik, według mnie zupełnie nie do odróżnienia od reszty asortymentu.

Cała ta scena to gorzki banał – pretensje i wielkie ego ledwie ukryte za cienką fasadą życzliwości.

Mam zupełnie mokre pachy, a moja twarz pachnie jak bajgiel.

Zastanawiam się, czy powinnam dołączyć do rozmowy, powiedzieć, że moim zdaniem ten stolik faktycznie jest do bani, ale słowa więzną mi w gardle. Nie potrafię się odezwać, nawet gdybym rzeczywiście chciała, a nie za bardzo chcę.

Niedawno zaczęłam tu pracę, to mój dziesiąty dzień. Ostatnio dostaję coraz lepsze zlecenia, babka z agencji pracy tymczasowej pisze mi rzeczy w stylu: „Strasznie się cieszę, możliwe, że uda ci się przejść na etat”, ale jak dotąd nic stałego mi się nie trafiło. Rozmyślam, jak powinnam się zachowywać, co musiałabym zmienić, żeby się przechylić przez tę krawędź i runąć w bezdenną otchłań stałości.

Wracam do domu po zmroku, brnąc w śniegu. Rajstopy zjeżdżają mi z nóg. W bucie mam dziurę.

Otwieram drzwi do ciemnego mieszkania i zapalam wszystkie lampy, jakby ktoś jeszcze potrzebował skorzystać z pomieszczenia, w którym mnie nie ma. Jakbym spodziewała się towarzystwa. Jakbym nadal dzieliła z kimś życie.

Zapalam papierosa i otwieram laptopa. Na pocieszenie włączam kolejny odcinek Akt zbrodni, mojego ulubionego serialu dokumentalnego o seryjnych mordercach.

Ktoś jest w domu!

Akurat. Chciałabym.

Rozdział 2

Nowy dzień. Jadę pociągiem, ósma czterdzieści pięć, na dworze jeszcze ciemno, mam gówniane grube ciuchy, w bieliźnie dziura, bo za bardzo się drapałam, w gardle wzbierająca bezsensownie gula żółci, bez powodu, jak zwykle, jak zawsze, jakbym brała udział w eksperymencie. Centymetry dzielą mnie od niskiej baby w durnej czapce z pomponem jak nos klauna.

Baba zagarnia cały drążek dla siebie i nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.

Jej czapka niemal dotyka mojej twarzy.

Jest wełniana, z logo Chicago Bears i symbolem walki z rakiem piersi. Szkaradna pod każdym względem. Nie żeby reszta jej stroju była o wiele lepsza: grube fioletowe rajstopy, puchowa kurtka do kolan, buty obszyte futerkiem, które wyglądają jak wyściełane psim truchłem; całość to prawdziwy festiwal beztroskiej puchatości, wizualna agresja, prawdziwa deklaracja, kim jest ta kobieta, spowita w śmierć oraz przemoc i zupełnie tego nieświadoma. Oto doskonała mieszanka ugodowości i przemocy.

Wzdycham, napieram na nią ciałem, wysyłam jej sygnał, że powinna spojrzeć w górę, powiedzieć „ups” i odsunąć się nieco, ale ona tkwi w miejscu jak kloc, a przypięta do jej plecaczka mosiężna tabliczka zaczepia o mój tani płaszcz z lumpeksu. Wyobrażam sobie bezmyślną łatwość jej życia. Wyobrażam sobie, co sądzi o swoim ulubionym serialu stacji ABC, tym, w którym dorośli udają bajkowe postacie i każdy leci na każdego. Wyobrażam sobie, jak mówi, że to taka jej wstydliwa przyjemność, jakby to było coś wywrotowego albo jakby to miało sprawić, że wyda się interesująca. Czy Rumpelstiltskinowi uda się podstępem zmusić Piotrusia Pana, by zdradził Królewnę Śnieżkę, jeśli przypomni mu o ukochanej sprzed lat, Małej Syrence? Nie wiem, kochana, uda mu się? Kurewsko mnie kusi, żeby złapać ją za twarz i zmusić do spojrzenia w lustro.

Podejmuję decyzję, co ostatnio rzadko mi się zdarza, wyciągam prosto rękę i chwytam za drążek tak mocno, że bieleją mi kostki dłoni.

Jedziemy tak sekundę, moje ramię z całej siły wciska się w bok jej głowy.

Przez tę debilną czapkę czuję, jaką małą ma czaszkę. Słyszałam, że moja własna jest wyjątkowo duża. Zazwyczaj nie obmacuję głów obcych ludzi, to dość intymne, ekscytujące uczucie. Jej drobne, kruche kości obijają mi się o przedramię. Kobieta twardo nie ustępuje mi miejsca. Naciskam mocniej. Próbuję ją przestraszyć. Niezgrabnie odchyla głowę od mojej ręki i wygląda jeszcze bardziej niewinnie, jeszcze bardziej ulegle, jak grzeczna dziewczynka; konfrontuje się ze mną, unikając konfrontacji.

Facet po przeciwnej stronie wagonu patrzy na mnie, jakbym to ja zawiniła, po czym spuszcza wzrok. Teraz on też jest moim wrogiem, czy to mu się podoba? Powtarzam w myślach „symfonia pierdół” i wysiadam z pociągu. Na schodach ruchomych nikt nie stoi po prawej stronie i nikt nie wchodzi po lewej, wszystko jest nie tak.

Wkraczam do salonu – w tle gra Coldplay – i mówię „dzień dobry”.

Karen, starsza recepcjonistka i teoretycznie moja przełożona, uśmiecha się do mnie, chociaż wiem, że udaje, i rzuca: „Cześć, Maddie”, a ja odpowiadam: „Cześć!”, mimo że to nie jest moje imię. Nazywam się Millie, nie Maddie. Mam ochotę podejść i wyciągnąć się płasko na jej biurku, centralnie na tym jej ulubionym syfiastym złotym zszywaczu, i miotać się, aż zacznie strzelać zszywkami po całym blacie, a wtedy wyjaśniłabym Karen różnicę między Mildred i Madison. Chcę wcisnąć nos w jej klawiaturę i oświadczyć, że moi rodzice skończyli studia, odebrałam właściwe wychowanie, pochodzę z dobrego domu i to obraza dla mojej matki, która ma tytuł profesorski, sugerować, że nazwała mnie Madison na cześć syreny z chujowego filmu Plusk, podczas gdy noszę imię mojej praprababki, sufrażystki, ty pieprzona niewdzięczna cipo; a potem w tej swojej fantazji tracę rezon i zaczynam płakać, głęboko, z samych trzewi, choć to akurat nie jest zbyt fantazyjne, przynajmniej jeśli mamy na myśli rozrywkę i jakąś odmianę w życiu.

Posyłam Karen kolejny uśmiech, wychodzę z recepcji i kroczę przez salon meblowy, przez kolejne zaaranżowane bez gustu przestrzenie mieszkalne, kierując się do swojego stanowiska na zapleczu.

W pokoju socjalnym są pączki, więc biorę sobie jednego. Jak zwykle nikt się do mnie nie odzywa ani na mnie nie patrzy. Milczę właściwie cały czas. Oczywiście ogólnie zdaję sobie sprawę z własnej skłonności do alienacji i wyolbrzymiania wszystkiego i wiem, że te kobiety z pewnej perspektywy są w zasadzie bez winy. W pełni rozumiem koncepcję perspektywy. Po drugim kęsie czuję, jak pączek utyka mi w gardle niczym obrzydliwa piguła.

Zdaję sobie sprawę z tylu rzeczy, że mnie to nudzi. Zdaję sobie sprawę, że laminat pokrywa płytę z taniej pulpy drzewnej, takiej samej, jaką można znaleźć w niektórych przekąskach w lodówce. Wiem, że kobieta w kącie, która ciągle zerka na telefon i udaje, że mnie tu nie ma, jest pochłonięta jakąś drobnostką, tak banalną, że jeśli się nad tym kiedyś zastanowi, to wstrząśnie nią to do głębi.

Wyjmuje z kieszeni kawałek chleba i dwoma palcami, z chirurgiczną precyzją wsadza go sobie do ust.

Kiedyś w kawiarni Pret A Manger przy muzeum widziałam, jak jakaś kobieta odrywa małe kawałeczki chleba i umieszcza je sobie głęboko w ustach, wsadzając przy tym niemal całą rękę. Chyba uważała, że tak będzie bardziej elegancko, a ja cały czas się zastanawiałam, gdzie się tego nauczyła. Teraz sobie o tym przypomniałam.

Rzecz jasna nic dobrego dla mnie nie wynika z tych myśli.

Kiedy wracam do biurka, w drzwiach do pokoju socjalnego wpada na mnie kobieta. Niemal się stykamy podbrzuszem, mówię: „Ups, przepraszam!”.

Brudny kubek po mojej wczorajszej kawie stoi obok martwego bambusa mojej poprzedniczki. Gdybym się spodziewała, że zabawię tu dłużej niż kilka tygodni, wyrzuciłabym tę roślinę. Kto wie, może zaszaleję i zorganizuję sobie kalendarz na biurko?

Grzechotanie orzechów w plastikowym pojemniku zapowiada nadejście kobiety, która zbliża się do mojego boksu i mówi mi, że mam fajną bluzkę – blefuje, to jedwabna koszula od J. Crew z plamami od potu pod pachami, za ciasna i z kolekcji sprzed pięciu lat – a następnie pyta, czy nie potrzebuję pomocy, ale przecież nie robię tu nic poza odbieraniem telefonów i przygotowywaniem reklamowych śmieci do wysyłki, więc odpowiadam: „Nie, dziękuję, daję radę”, uśmiecham się i czekam, żeby sobie poszła. Chyba nazywa się Lindsey. Możliwe, że Rachel.

Wszyscy tu długo tłumaczą mi najprostsze rzeczy, jakby się mnie bali, jakbym nigdy wcześniej nie widziała telefonu stacjonarnego, jakbym mogła coś spieprzyć, chociaż miałam już wcześniej pracę. I to niejedną.

Pierwszego dnia Karen pokazała mi, jak włączyć komputer, potem spojrzała na mnie z życzliwością i powiedziała, że to będzie trochę skomplikowane, więc może powinnam to sobie zapisać. Kiwnęłam głową, a kiedy robiłam notatki, dodała: „Jesteś tu na pierwszej linii frontu, a telefony stanowią ważną część naszej działalności, więc gdyby ci się udało załatwić przerwę na toaletę za jednym zamachem z przerwą obiadową, byłoby super. No, chyba że to nagła sprawa”.

Tak, oczywiście.

Piję przepaloną kawę i gugluję, jakie jedzenie zmniejsza poziom stresu, gdy nagle dzwoni telefon, a na linii prawdziwy dupek.

– Lisa Hopper, z kim mam połączyć? – pytam.

– Stoję na zewnątrz! – wykrzykuje facet, lekko roztargniony.

– Słucham?

– Stoję na zewnątrz – powtarza powoli. Nie mam najmniejszego pojęcia, o co mu chodzi, „na zewnątrz” otwiera szeroki wachlarz możliwości, ale i tak wiem, co teraz nastąpi. Będzie na mnie krzyczał.

– Czy jest pan pod Merchandise Mart? – pytam.

– Ja pierdolę, co to jest Merchandise Mart? – pyta on.

– Mieści się w Chicago – wyjaśniam. – Może szuka pan biura w Nowym Jorku?

– Nie szukam, tylko pod nim stoję – mówi.

Pytam go o nazwisko osoby, z którą mogłabym go połączyć. Rzuca „Jezu” i odkłada słuchawkę.

Za chwilę dzwoni ponownie i powtarzamy cały numer od początku. Pytam jeszcze raz, czy zna nazwisko kogoś, z kim mogłabym go połączyć, a on na to: „Słuchaj, z tej strony Tom Jordan, ja po prostu chcę wejść do środka”. Nie chce mi powiedzieć, gdzie jest, w Nowym Jorku czy w Chicago, ale i tak wiem, że w Nowym Jorku. Mówię mu, że ja jestem w Chicago, lecz z przyjemnością połączę go z nowojorskim biurem, ale jemu zostało jeszcze trochę energii, więc pyta: „Czy na tym zadupiu jest ktoś, kto może mnie wpuścić?”, na co odpowiadam: „Może, tylko…”, on wzdycha i się rozłącza.

W oczekiwaniu na cokolwiek, co przyspieszy moment mojej śmierci, wpisuję „Tom Jordan” w Google i dowiaduję się, że to jeden z czołowych projektantów salonu. Na jego stronie internetowej znajduję nieszczególnie zaskakujące zdjęcie. Patrzę na jego sweter, na różową twarz, na widoczną za nim podróbę Twombly’ego wiszącą w letniej rezydencji, na aroganckie spojrzenie, stos czasopism na stoliku, nogi skrzyżowane w kostkach niczym u dobrze ułożonej panienki z epoki edwardiańskiej i wyobrażam sobie brutalne włamanie do tego domu. Jego zdyszane, dziewczęce piski.

Splatam dłonie na kolanach i tworzę w myślach jego obraz na nowo: zamawiającego bieliznę przez internet (Barneys), każącego fryzjerowi obciąć sobie włosy tak jak u modela na zdjęciu, jego o wiele młodszą dziewczynę kompulsywnie zaciskającą szczęki za każdym razem, kiedy czuje jego oddech, psa witającego go apatycznie po powrocie do domu, ostatnie słowa jego umierającego ojca (szkoda, że jesteś takim chujem), grupkę licealistów, którzy nabijają się z jego ciuchów, jego samego wyrzucającego nowe okulary i tę kamizelkę, ręcznie szytą, chociaż jeszcze poprzedniego dnia wyglądał tak zajebiście, normalnie jak Johnny Depp; te wszystkie momenty, kiedy ludzie znosili go tylko dlatego, że ma pieniądze, te wszystkie jego żarty i awanse tolerowane z nerwowym uśmiechem, brak osoby, której może się zwierzyć, ale i tak nie miałby z czego, trochę więcej kasy wydanej na wykończenie łodzi drewnem tekowym, bo chce zaimponować, ale komu, ja się pytam, komu; fortuna nagle się odwraca, teraz wszyscy ciągle na niego wrzeszczą, cały czas, co to ma być, ja pierdolę, chodzi na kupę częściej niż zwykle, pomarszczone poślady chowa pod bojówkami za dwieście dolarów, czuje, jak mu rośnie wrzód, zastanawia się, który skurwiel będzie teraz po nim jeździł, więc na wszelki wypadek sam jeździ po każdym, kto jest wystarczająco anonimowy i uległy, nie bierze pod uwagę, że może jakoś wszyscy razem – bo ja wiem – psychicznie, siłą woli, czy coś w tym stylu, powiększamy mu ten wrzód, suma naszych energii solidarnie rozwala mu cielsko i jego funkcje, jak w tej książce Kinga Chudszy; bez trudu wyobrażam sobie, jak koledzy przedrzeźniają go po pijaku na imprezach, na które nikt go nie zaprasza, jak robią miny za jego plecami, jak naśladują ten jego ton, kiedy wydaje mu się, że mówi coś szczególnie głębokiego, a wtedy moja przełożona staje za mną i pyta, czy wszystko w porządku.

Wstrzeliła się tym pytaniem w taki moment, że od razu popadam w paranoję, nie potrafiłam pomóc Tomowi Jordanowi, temu Tomowi Jordanowi, a teraz mnie wywalą, no dobra, to jedźmy z tym.

Przestaję przygryzać wnętrze policzka i odpowiadam:

– Jasne, wszystko gra, co tam?

Pyta, czy może zobaczyć moją śmieciową pocztę, a raczej „pakiety powitalne”, bo tak się formalnie nazywają. Wstaję zza biurka i idę do pokoju ksero, pokazuję jej koperty. Ona je otwiera, ocenia moją pracę. Jest niezwykle szczupła i o kilka lat młodsza ode mnie. Z łatwością mogę sobie wyobrazić, że narzeka na sąsiadów i oschle traktuje kelnerów, że prycha i spuszcza wzrok, gdy któryś jej przerywa, dolewając wody do szklanki.

Przekłada papiery i wzdycha, stara się, żeby moja praca wydawała się ważniejsza, bo wtedy jej zwierzchnictwo nade mną też będzie miało większą wagę. Stoję tuż za nią, niepewna, co zrobić z rękami, pamiętając, że mam się powstrzymać od wychodzenia na siku, z myślami krążącymi jeszcze wokół Toma Jordana, i widzę, jak potrząsa głową, no nie, to niezupełnie tak powinno być, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie; mówi coś do mnie, ale nic nie słyszę, tak mi dzwoni w uszach. Chyba mi pokazuje, jak używać spinacza do papieru. Trzyma go w rękach, demonstruje najpierw, że tak jest dobrze, a potem, że tak niedobrze.

Święty Absurdzie, krótszy bok u góry, dłuższy u dołu, chyba źle to robiłam.

– A, no tak – mówię. – To ma sens.

– To kwestia stylu – wyjaśnia.

– Jasne, rozumiem – odpowiadam cichym, kojącym głosem, kiwam głową, a żeby powstrzymać wściekły wrzask, który wyrywa mi się z gardła, wyobrażam sobie, że cały czas strasznie jej się chce kupę, ale nie może zrobić.

– Myślisz, że dasz sobie teraz radę? – pyta.

– Pewnie, jasne, że tak.

– Masz jeszcze jakieś pytania?

– Nie, nic mi nie przychodzi do głowy.

Wygląda na to, że żadna z nas nie wie, jak zakończyć to doniosłe i ważkie tête-à-tête, więc stoimy w pokoju ksero przez sekundę, która się ciągnie w nieskończoność, jak to mówią, aż ona w końcu się łamie i mówi: „W porządku”, po czym wracamy do swoich biurek.

Pakuję przesyłki, patrzę w ścianę i wychodzę dziesięć minut przed siedemnastą.

W domu robię na obiad brukselkę. Chlusnęłam sporo oliwy z oliwek i pewnie przesadziłam też z octem, ale dobiegające z patelni skwierczenie brzmi całkiem nieźle. Prawdziwy domowy posiłek. Dla towarzystwa oglądam jak zwykle telewizję na laptopie i rozmyślam o tym, że tak naprawdę nie za bardzo ją lubię. Serio, nie uważam się za kogoś, kto ogląda telewizję. Pewnego dnia przy gotowaniu obiadu będę słuchać muzyki, co wydaje mi się zdrowe i dowodzi stabilności, kiedy tak się teraz nad tym zastanawiam, ale na razie telewizja jest mi potrzebna. Wiem, że Akta zbrodni to propaganda Departamentu Sprawiedliwości, jak zresztą wszystkie seriale kryminalne; że zaszczepiają w nas dziwną uległość wobec władzy oraz dziecinny strach przed tym drugim; i że przez telewizję w ogóle mamy problemy z postrzeganiem czasu, i że wpływa na nasze pragnienia i funduje nam wygórowane oczekiwania wobec życia, ale i tak nie umiem bez niej przetrwać wieczoru. Mnie telewizja nie zaszkodzi, bo zdaję sobie sprawę, jak to wszystko wygląda naprawdę. Idę o krok dalej i przyznaję, że ta ostatnia myśl jest błędna. Przyznanie czegoś nie stanowi pierwszego kroku do zmiany. W każdym razie ja nie mam takich doświadczeń.

Rozdział 3

Karen stwierdziła, że owszem, ta nowa dziewczyna może i potrafi mówić, ma spódnicę i wie, jak używać komputera, ale coś jej w niej nie pasuje, coś w niej jest nie tak.

Wczoraj powiedziała Millie, że nie musi zostawać do siedemnastej trzydzieści (jak było zaplanowane), bo chciała sprawdzić historię jej wyszukiwarki, zanim zamknie salon. Historia okazała się zaskakująco normalna. Porady, jak utrzymać porządek w domu, nazwiska kilku projektantów reprezentowanych przez salon, przepisy kulinarne, niedrogie ubrania, artykuły prasowe, kalkulator.

W agencji pracy tymczasowej zapewniali ją, że Millie to jedna z ich najlepszych podopiecznych, ale chyba nie zrozumieli, że u Lisy Hopper trzeba dbać o wizerunek, że to stanowisko wymaga umiejętności społecznych i kreatywności, że kandydatka będzie się musiała dwoić i troić. Miała to być umowa na dwa miesiące z opcją stałego zatrudnienia, ale Karen wiedziała już, że nie zaproponuje Millie, żeby u nich została.

Kiedy dziewczyna co rano podchodziła do jej biurka i wypowiadała to swoje monotonne, dziwaczne powitanie, Karen miała ochotę powiedzieć jej, że nie musi tego robić, ale oczywiście nie mogła, to byłoby niegrzeczne, więc po prostu otwierała nieco szerzej oczy, jakby z niedowierzaniem, kiwała głową, odpowiadała na pozdrowienie, po czym zaczynała się zastanawiać, jak by tu ją szybko i skutecznie kimś zastąpić, nie obciążając przy tym budżetu.

W przypadku pracowników tymczasowych z opcją przejścia na stałe zatrudnienie ta konkretna agencja pobierała opłatę za pośrednictwo, która podlegała zwrotowi, jeśli w ciągu pierwszych siedmiu dni stwierdzono oczywiste niedopasowanie, ale Millie pracowała już dwanaście, a Karen dopiero przedwczoraj zauważyła, że termin minął i jest o trzy dni za późno, żeby odzyskać pieniądze (albo przesunąć je na kolejną propozycję agencji, na co początkowo była całkiem otwarta, bo wydawało się, że taki układ jest wolny od ryzyka; jednak teraz miała wrażenie, że to jakieś totalnie popieprzone i wkurzające miejsce, a skoro Millie była jedną z ich najlepszych pracownic, to, szczerze mówiąc, nabrała poważnych wątpliwości, czy można im ufać).

Była umówiona na spotkanie z Lisą, dyrektorką generalną salonu, która niedługo miała się pojawić w mieście i na której chciała zrobić dobre wrażenie. Początkowo zamierzała jej zaimponować, znajdując kogoś na miejsce Agnes, siostrzenicy jednego z projektantów i poprzedniczki Millie. Z perspektywy czasu widać, że Agnes nawet całkiem nieźle do nich pasowała, lecz była zbyt gadatliwa, za bardzo pewna siebie i trochę za młoda. Rzuciła pracę z dnia na dzień, złożywszy tak aroganckie wymówienie, że człowiek miał ochotę wydłubać sobie oczy. Napisała w nim, że musi realizować swoje marzenia o projektowaniu tkanin w Nowym Jorku i że dostała się na studia magisterskie ze sztuki w Pratt Institute, i że ma nadzieję na przyszłą współpracę z Lisą Hopper – bardzo łaskawie z jej strony, bo sugerowała wyraźnie, że kiedy ją znowu zobaczą, będzie ważniejsza i lepsza niż teraz, ważniejsza i lepsza niż oni wszyscy.

Cała firma była pod ogromnym wrażeniem, kiedy Karen znalazła tę agencję i załatwiła zastępstwo, a ona się cieszyła, że dała radę tak to rozegrać. Wyobrażała sobie, że za kilka lat zostanie asystentką wykonawczą, a potem, przed czterdziestką, dostanie kolejny awans na jeszcze lepsze stanowisko w tej firmie – albo innej, podobnej.

Ukończyła Kalamazoo College i zaczęła pracować dla Lisy Hopper jako stażystka, stopniowo pięła się w górę, ucząc się po drodze, na czym polega ta branża. Urządziła nawet własne mieszkanie według zasad, które tu poznała, i zastanawiała się, czy po kilku poprawkach nie wysłać zdjęć na stronę Apartment Therapy. Byłoby fajnie, gdyby ktoś w biurze przypadkowo się natknął na jej fotografie w internecie i wspomniał o tym, a ona mogłaby wtedy udawać, że to nic takiego, ale rozważała także opcję, by zwrócić się bezpośrednio do Lisy i wysłać jej link. Wszystko jedno, byle tylko nie wyglądało, że ma zakusy na stanowisko projektantki, bo bardziej interesowało ją zarządzanie salonem niż praca z klientami. Lisa ma biuro w Nowym Jorku, co oznacza jedynie, że tym bardziej potrzebuje silnego wsparcia tu, w Chicago.

Karen mogła iść do Holly, obecnej asystentki wykonawczej w Chicago, i podzielić się z nią obawami dotyczącymi Millie, ale chciała to najpierw odpowiednio sformułować i od razu przedstawić kilka rozwiązań. Rozważała przyjęcie na staż kogoś z Instytutu Sztuki albo z Columbia College Chicago, co nie wiązałoby się z żadnymi kosztami, wymagałoby jednak wizyt ludzi z uczelni i dodatkowych formalności, na które Lisa i Holly mogłyby nie mieć ochoty. Kolejny problem ze stażystą polegał na tym, że nie jest on w stanie pracować czterdzieści godzin w tygodniu, a tyle potrzeba do obsługi telefonów, chociaż może udałoby się znaleźć kogoś na ferie zimowe, żeby zyskać trochę na czasie i odrobić straty, jakie ponieśli, zatrudniając tymczasową pracownicę.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie I