Nostalgia. Mitologia rodzinna - Jurewicz Aleksander - ebook

Nostalgia. Mitologia rodzinna ebook

Jurewicz Aleksander

2,7

Opis

Nostalgia jest zbiorem czterech powieści Aleksandra Jurewicza – prozaika i poety, który jako pięcioletni chłopiec musiał opuścić rodzinną wioskę pod Lidą, by przenieść się do Polski. Zbiór tworzy intymną opowieść o bliskich, osamotnieniu i poczuciu obcości. O tęsknocie wymykającej się słowom, ale trwającej przez całe życie. O świecie utraconym już na zawsze. O ranie, która – choć zadana w dzieciństwie – nigdy się nie zabliźniła.

Dorosły już autor wciąż zmaga się z traumą przesiedlenia. Obserwuje, jak zacierają się kolejne elementy wspomnieniowego pejzażu, powoli kurczącego się do „jednego okna, przez które coraz mniej widać, przez które coraz trudniej patrzeć, przez które już prawie nic nie można zobaczyć”. Stara się więc odtworzyć kresową idyllę – kraj swojego dzieciństwa oraz młodości rodziców. Literackie powroty do „smutnego raju” i nostalgiczny zwrot ku minionemu okazują się próbą zrozumienia własnej tożsamości.

Kolejne części prywatnej mitologii pisarza – LidaPan Bóg nie słyszy głuchychDzień przed końcem świataPrawdziwa ballada o miłości – są także świadectwem losów jego najbliższych. Ojciec pochylony nad maszyną „Singer”, matka przeżywająca pierwszą młodzieńczą miłość, dziadek zagubiony w industrialnej Łodzi, babcia odwlekająca swój przyjazd do Polski – to bohaterowie rzuceni przez historię w obce miejsca, którzy stanowią dla Jurewicza jedyny łącznik z dawnym światem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 596

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
1
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Aleksander Jurewicz

© wydawnictwo słowo/obraz terytoria, 2023

Książka ukazała się dzięki wsparciu firmy BALTASA, Gdańsk

Prawdziwa ballada o miłości

DWACIEMNEPTAKI, JAKNADPALONELATAWCE, KOŁYSAŁYSIĘ pod zmęczonym niebem i gdy na chwilę zakrywały je płynące na północ obłoki, po lesie rozchodziło się ich dalekie, przestraszone kwilenie. Na rozciągniętych między gałęziami pajęczynach zbierały się kryształki rosy, a może zagubione łzy ptaków. Las już odzywał się jakąś przedwieczorną mową – niepokojącymi szmerami, drżeniem brzóz, rwącym się szelestem wiatru w zrudziałych paprociach. Kiedy obłoki przepłynęły, jastrzębie wciąż tkwiły z rozłożonymi skrzydłami w tym samym miejscu, jakby zawisły tam na wieczność, niczym strzęp wspomnienia przyklejony na zawsze do pamięci.

A oni siedzieli pośrodku wszechświata, którym była wyścielona mchem i kępkami wrzosu polana. A ona i on siedzieli na zaczątku przyszłości, nie przeczuwając jej bezmiaru, sekretów, jakie kryła, traconych wątków, i nie wiedzieli, że jeszcze można odwrócić się od przeznaczenia, odejść samotnymi ścieżkami zarośniętymi dzikim zielskiem, nie zapamiętując swoich imion, nie przyzwyczajając się do siebie. Zdjął nitkę babiego lata z jej włosów, poczerwienionych łuną dogasającego słońca. Spojrzała na niego pytająco i zobaczył, że nadal ma oczy spłoszonej wilgi.

– Babie lato wplątało się w twoje włosy.

– Chodźmy już, bo niedługo zrobi się ciemno – sięgnęła po pleciony z sosnowych korzeni koszyk z grzybami.

– Posiedźmy jeszcze – przytrzymał jej rękę. – Tak dobrze jest mi przy tobie.

– Wiatr robi się coraz chłodniejszy, chodźmy.

– Pójdziemy, jak odpowiesz na to, o co pytałem.

– Nie wiem, co mam powiedzieć, naprawdę nie wiem.

Zabrała dłoń z mchu pokrywającego się pierwszą wilgocią. Cień sinej chmury przesunął się nad nimi i Michał nie wiedział, czy to ona westchnęła, czy westchnął wiatr w wierzchołkach drzew.

– Ciągle o tobie myślę, widzę ciebie we wszystkim, na co patrzę i co robię, jakby czas zatrzymał się, odkąd ciebie zobaczyłem.

– Może ty coś sobie zmyśliłeś? – przeciągnęła gałązką wrzosu po jego szyi. – Nie wystarcza tobie, że widujemy się czasami? Co więcej mogę zrobić?

– Wiesz, Nina… Mnie się wydaje, że ja dla ciebie jestem taki jak wszyscy.

– Może źle ci się wydaje i niepotrzebnie zawracasz sobie głowę?

– Łatwo tak powiedzieć – spojrzał na nią. – Czy ty uwierzysz, że ja przy tobie zacząłem znowu marzyć, tak jak marzyłem w maleńkości?

– Momentalnie robi mi się smutno, kiedy tak mówisz i nie wiem, co robić ani co powiedzieć. My przecież jeszcze mało się znamy.

– Ale ja znałem ciebie już wcześniej, zanim tutaj przyjechałem, zanim spotkałem ciebie pierwszy raz. Znałem ciebie z dawnych przeczuć, z niejasnych przywidzeń i niezrozumiałych podszeptów, dlatego kiedy cię zobaczyłem…

– Nie czaruj, bo powiesz za dużo i będziesz potem żałował.

– Wiedziałem, że gdzieś jest ktoś, kogo na pewno spotkam i przy kim zacznę inaczej śnić. Czasami tak mocno czułem, że musisz gdzieś być, że po tej samej ziemi chodzisz, że świeci nam to samo słońce i jednakowe gwiazdy zaglądają w nasze nocne okna. Teraz wiem, że to ty stałaś w moich oczach jak w otwartych drzwiach.

Dzięcioł na nowo rozpoczął swoje szaleńcze tarabanienie, odbijające się nieprzyjemnym echem. Na leśnej drodze zaskrzypiały stare osie kół, mocujących się z piaszczystymi koleinami, słyszeli zmęczone parskanie konia i pokrzykiwania przeplatane przekleństwami. Nina obejrzała się niespokojnie, ale zasłaniały ich rozłożyste paprocie i ściana młodych jodeł.

– Prawie rok minie od naszego przyjazdu, a musiałem ciebie spotkać dopiero w mieście. Jakbyś żyła schowana przede mną. Czy to nie dziwne, powiedz?

– Nic tutaj dziwnego, bo w domu prawie mnie nie było. Jeździłam po szpitalach, byłam w sanatorium w Druskiennikach, a potem u wujka, a teraz, kiedy ojca nie ma w domu, musiałam wrócić. Żadna dziwność, jak widzisz.

– I parę dni później, gdy szłaś z naszego sklepu, a potem ktoś zawołał ciebie po imieniu… Wtedy uwierzyłem, że sny naprawdę się sprawdzają.

– Może to wszystko coś znaczy, a może nic nie znaczy – zamyśliła się.

– Więc powiedz, czy będziemy ze sobą zawsze?

– Czemu stale pytasz o to samo? Kto tam zgadnie, co będzie?

– Nie zasnę do końca świata, Promyczku, dopóki nie odpowiesz.

– Jak na mnie powiedziałeś?

– Promyczku! Tak zacząłem ciebie nazywać, zanim usłyszałem twoje imię. Nie podoba ci się?

– Jeszcze nikt tak do mnie nie powiedział.

Brzozy nagle rozbłysły białym światłem, jakby zagubiona błyskawica z którejś letniej burzy ciągle błądziła pomiędzy drzewami albo zaiskrzył obłok ocierający się o korony drzew. Przytuliła się raptownie do niego i nasłuchiwali nadejścia jakiegoś grzmotu. Pachniała przekwitającym wrzosem, grzybami skrytymi wśród liści i traw, suchymi ziołami, wczorajszym deszczem. Po chwili zdrętwiałej ciszy znowu usłyszeli las, kwilenie jastrzębi, bliskość swoich oddechów.

– Co to było? – szepnęła.

– Pewnie nam się przywidziało.

– A może to jakiś zły znak?

– Dlaczego od razu mówisz, że zły? Przecież niekiedy wieczorami błyska się na dobrą pogodę. Mogło zabłysnąć dla nas szczęśliwą przepowiednią.

– Szczęście mnie jakoś cały czas omija, powinieneś o tym wiedzieć.

– Skąd wiesz?

– Bo wiem, i już.

– Będzie inaczej, zobaczysz. Zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa.

Jej włosy zaczynały pachnieć wieczornym chłodem. Zaświstał niewidoczny ptak i Michał zawtórował mu gwizdnięciem, ptak odezwał się znowu, ale o tonację wyżej, i on odpowiedział tak samo. A teraz dołączyło się do nich świstanie innego ptaka i przez chwilę koncertowali w tym niespodzianie stworzonym tercecie, aż ten pierwszy ptak podjął własną melodię – lecz raptem urwał, jakby się rozmyślił, i tamten drugi też zamilkł. Michał parę razy próbował wywołać ptaki gwizdaniem, ale wracało do niego tylko echo jego gwizdu.

– Gdzie nauczyłeś się gwizdać jak prawdziwy ptak?

– Miałem zostać ornitologiem, jak mój dziadek. Pewnie gdybyśmy nie wyjechali… – popatrzył na nią i spostrzegła w jego oczach jakiś zamglony cień, jakby spomiędzy drzew nadciągała mgła i osiadała na jego źrenicach.

– Wtedy do innej mówiłbyś Promyczku – zaśmiała się.

– To niemożliwe – gwałtownie zaprzeczył. – Tak widać było pisane, że właśnie my mieliśmy się spotkać.

– Mogliśmy nie przeżyć, była przecież wojna…

– Ktoś widocznie chciał, żebyśmy przeżyli i spotkali się.

– Kto tam mógł chcieć?

– Jedni mówią na to przeznaczenie, inni nazywają losem, nieważne. Ważne, że jesteś i siedzisz obok, niedługo przyjdzie jesień, masz zaróżowione policzki, od prawie godziny wiszą nad nami jastrzębie i pilnują nas albo podpatrują. To musiało być gdzieś wcześniej ułożone.

– Czasem nie mogę pojąć, co mówisz. Jakbyś z pamięci mówił książkę. Jesteś taki inny, Michał, tak wszystko inaczej widzisz. Skąd ty tak dużo wiesz?

Pomiędzy rozstępującymi się obłokami zobaczyła na granatowym niebie dalekie kropki gwiazd. Rozglądała się po polanie, jak gdyby chciała zapamiętać ją w każdym szczególe, każdą brzozę i sosenkę na jej skraju, fioletowe połacie wrzosu, rozłożyste wysepki żarnowca i wachlarze przerośniętych paproci, chociaż nie wiedziała, czy chce zapamiętać, czy szuka potwierdzenia, że to nie przywidzenie ten szeleszczący las, pachnący nagrzanym igliwiem, cisza po zamilkłych ptakach i ten zamyślony chłopak siedzący z łodyżką trawy w ustach. A on w tym momencie, jakby zgadując jej myśli, uniósł się z mchu i niespodziewanie klęknął przed nią na jedno kolano, kładąc swoją dłoń na sercu.

– Co teraz pokażesz? – zaśmiała się, wstając i wyciągając do niego ręce.

– Zostań tylko dla mnie, bądź tylko ze mną, Nina – pochylił przed nią głowę. – Uwierz, że jesteśmy sobie przeznaczeni…

– Przestań się wydurniać i wstawaj, mówię po dobroci!

– Bądź ze mną – powtórzył za głośno, aż zadudniło echo – a zaprowadzę ciebie do całkiem nowego świata, nauczę innego życia. Chcę żebyś była szczęśliwa, tylko powiedz albo chociaż przytaknij.

– Wstań! – schyliła się po koszyk. – Słyszałeś, co powiedziałam?

Stanął przed nią, nadal jednak trzymając rękę na lewej piersi. Spostrzegła, że oczy mu pociemniały i upodobniły się do wieczornego nieba.

– Ja mówię naprawdę tylko to, co czuję, niczego nie zmyślam, Ninka.

– Kręci mi się w głowie i nie mogę dogonić swoich myśli, za dużo wszystkiego naraz.

Polana zaciągała się poświatą zachodzącego słońca, sączącą się pomiędzy drzewami. Teraz wyraźnie słychać było przejmujące odgłosy podobne do chóralnego jęczenia. Na jej policzek ciągle opadał poskręcany kosmyk włosów.

Patrzyli na siebie, jakby ze swoich oczu potrafili odczytać wszystko, co skrywane jest za słowami i myślami, jakby chcieli podzielić się otuchą i ochronić przed niepewnością lub przemknąć w środek nieskończoności.

– Nie, proszę, nie dotykaj mnie – poprosiła nieśmiało, ale nie zdjęła jego ręki ze swego ramienia.

– Posłuchaj, Ninka…

– Już nie mów, zostaw coś na potem. Wyprowadź mnie z tej polany.

– Zaczekaj! – dotknęła jego ręki, kiedy stanęli na skraju lasu. – Nie wracajmy razem, tak będzie lepiej. Jest taka piosenka, której na pewno nie znasz: Ty pójdziesz górą, a ja doliną…

Nic nie powiedział, zapatrzony w łąki, gdzie, jakby wabione przez gasnące słońce, z rozpostartymi skrzydłami i wibrującym w powietrzu jękliwym dzwonieniem przemieszczało się stado szarych, długonogich ptaków.

– Przecież to żurawie! Widzisz? To ich krzyk słyszeliśmy na polanie.

– Skąd się ich aż tyle nazlatywało? Pierwszy raz coś takiego widzę.

– Rano może ich już tutaj nie będzie.

– Pomyśl, Michaś, jaki wieczór dzisiaj dziwny – słońce nie chce zachodzić, brzozy rozbłyskują jakąś niewiadomą przepowiednią, do tego jeszcze jastrzębie cały czas nas nie odstępują. Mówię ci, to na pewno coś znaczy.

– Nie bój się, to nic nie musi znaczyć.

– Jesteś pewny?

– Sam już nie wiem.

– Ale czemu żurawie tak idą za słońcem?

– One tańcują, przypatrz się. Tańcują na pożegnanie lata.

– Mówisz, że tańcują? Znowu coś zmyślasz.

– A ty pewnie spodziewasz się – przyciągnął ją do siebie – że to następny niedobry znak. Aż taka jesteś zabobonna?

Od rzeki niosło się kumkanie żab. Senny las za ich plecami szumiał coraz niespokojniej i już nieodwołalnie nadchodziła noc, zapowiadana gorączkowym wołaniem żurawi. W zakamarkach ciemniejącej doliny w oknach migotały światła, podobne do świętojańskich robaczków, jasny dym z kominów szedł prosto do nieba.

Tutaj był przylądek ich wieczności lub tylko kilku krótkich chwil w wieczności, do którego przypłynęli na czółnach losu albo przypadku. Tutaj poznają smak bezradnej samotności i niedającego się ugasić pragnienia. To tutaj poczują piołunową gorycz czekania i zdwojone bicie serca, jakby odezwały się wszystkie zatopione dzwony świata. Tutaj nauczą się odgadywać z drżenia powietrza albo liści na drzewach swoje myśli i marzenia. Będą patrzeć w chmury i w gwiazdy i zobaczą, że inaczej wyglądają chmury i że gwiazdy o czymś szepcą, kiedy patrzy się na nie we dwoje. Tylko dla nich będą zmieniały się pory roku, zakwitnie czeremcha, spadnie śnieg, dojrzeją jabłka w jesiennych sadach i gwiazdy będą się odrywały z nieba, pod ich stopami przebudzą się porośnięte tatarakiem zasypane źródła. Będą czekali na siebie, będą szli ku sobie, będą stawali się jednym ciałem i takimi zostaną w pamięci tutejszych kamieni, drzew i chruścianych płotów. To tutaj zobaczyli się w błysku jakiegoś magicznego spojrzenia i coś nie pozwoliło im już odwrócić od siebie oczu. Ktoś, kogo dotąd w ich życiu nie było, będzie pojawiać się w snach i przywidzeniach. Czyjeś imię stanie się odtąd najświętszym słowem, jakby wypalonym wiekuistym znamieniem. W tej dolinie, którą otula właśnie nocny mrok, niby ciężki żałobny całun, zacznie się ich nieznana droga, która nie wiadomo gdzie ani jak się urywa. Jeszcze stoją na początku losu, nie wiedząc, co kiedyś z nimi będzie. Jeszcze słychać żurawie otrzepujące skrzydła z wieczornej rosy, a z drugiej strony horyzontu zaczyna budzić się księżyc.

Odgarnął z jej włosów wiatr.

– Zaśpiewaj, Ninka, chcę jeszcze raz usłyszeć twoją piosenkę.

– Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną…

– Kiedy się zobaczymy?

– Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną…

– Powiedz, muszę wiedzieć.

– Bądź cierpliwy, mamy przecież przed sobą dużo czasu.

– Tak się tobie tylko zdaje, że dużo.

– Postaram ci się niedługo przyśnić. Może jeszcze dzisiejszej nocy.

Poczuł nagle na policzku krótki dotyk jej chłodnych warg i nim zdążył coś powiedzieć, ona już biegła zamgloną łąką. Na pobielałej trawie została za nią ciemna smuga, szybko pokrywająca się nową mgłą i w księżycowym świetle migotał jej żółty sweter. Musiała już chyba przebiegać obok wierzby wisielców, rozdartej tego lata przez piorun. Dotknął ostrożnie policzka i odnalazł zostawiony przez nią chłodny ślad. W wiosce rozszczekały się psy.

„Już pewnie dobiegasz do pierwszych sadów – powiedział do siebie. – Co będzie z nami dalej? Bo przecież coś się musi z nami stać. Zakochałem się w tobie naprawdę, niczego sobie nie wymyśliłem ani nie wmówiłem. Jestem pewien, że tak wygląda zakochanie. Przecież bez myśli o tobie nie mogę zrobić ani jednego kroku, poza tobą nie ma dla mnie świata. Nie chce mi się wierzyć, że mogłem do tej pory żyć, nie znając ciebie. Ja chyba przedtem nie żyłem albo nie wiedziałem, że żyję. Dopiero wtedy na rynku, kiedy przeszłaś obok mnie, otworzyły mi się oczy na świat. Co będzie jutro i co zrobię, jeśli nie będzie chciała się ze mną spotykać?”

Potem jeszcze przyszedł pod jej dom i zasłonięty krzakiem jaśminu, patrzył w puste okna. „A może nie przyszedłem usłyszeć, co ona mi odpowie – szepnął do uśpionego krzaka. – Przyszedłem upewnić się, że jest na świecie taki dom, a w tym domu mieszka dziewczyna, w której zakochałem się pierwszy raz w życiu”.

Z kościelnej dzwonnicy zerwała się przebudzona sowa i usłyszał nad sobą łopot jej skrzydeł, rozgarniających ciemność. Odchodząc, odwrócił się jeszcze, jakby o czymś sobie przypomniał, i był pewny, że jednak coś żółtego mignęło w oddalającym się oknie.

Nie dawały jej zasnąć śpiewy niosące się z sąsiedniego domu, gdzie czuwano przy umarłym organiście Romejce. Do żałobnego zawodzenia, niczym cmentarne płaczki, dołączyły się wrony, które już przed wieczorem zaczęły zlatywać się z pobliskich okolic i obsiadały dookolne drzewa, płoty i dachy. Słyszała drżące głosy kobiet, jakby żal pękał na ich wargach i wysokie głosy męskie, których dźwięk długo jeszcze wibrował w powietrzu, zlewając się z początkiem nowego psalmu. Nikt twego głosu nie przytłumi, śmiechu nie zagasi, oczu nie dojrzy… – słyszał, leżąc pośrodku stołowego pokoju, zamarły w zasłuchaniu organista z zastygłą na policzku kruszyną łzy albo stearyny, a wokół niego roztaczał się zapach położonych pod katafalkiem gałęzi jałowca, płonących gromnic i octu, którym namaszczono go po śmierci.

W sadzie wiatr szamotał się ze strachem na wróble, łopocząc pustymi rękawami znoszonej marynarki, strącał dojrzałe antonówki, twarde renety, resztki popękanych śliwek i jakimś obcym łkaniem zaskuczał w kominie. Wsłuchiwała się w łagodny oddech młodszej siostry, śpiącej przy drugiej ścianie, jakby chciała złapać dla siebie chociaż trochę jej spokojnego snu. Cichy ból tlił się nieustannie i rozchodził po całym ciele. Nie pomogło natarcie terpentyną i skropienie święconą wodą przez matkę, zanim wyszła do Romejków, nie pomogły zaklęcia, których w maleńkości nauczyła się od babci Adelki. „Akurat odpowiednia dziś noc, żeby odechciało się żyć – zajęczała do sufitu, jakby miała nadzieję, że jej bezsenna skarga nie zatrzyma się na poszyciu dachu, tylko poniesie się gdzieś wyżej. – Już prawie dobrze było ze mną i teraz, kiedy szkoda każdego dnia na chorowanie, chyba zaczyna się z powrotem niedobrze. Nie tylko dnia mnie szkoda, ale każdej jednej chwili, bo poczułam, że w życiu może być jeszcze inaczej”.

Przypomniało jej się dziwne spojrzenie mijanej przed południem na drodze kobiety. Miała takie przestraszone oczy, którymi na nią gwałtownie spojrzała, i zdawało się, że chce się zatrzymać i coś powiedzieć lub przed czymś ostrzec, a może wykrzyczeć jakąś długo tłumioną złość lub rzucić na nią przekleństwo. „Musiała mnie chyba z kimś pomylić – pomyślała w popłochu. – Nie wyglądała na zabłąkaną tutaj pierwszy raz Cygankę, choć głowę miała okrytą jakąś nietutejszą chustą. Może to z jej oczu przeniósł się na mnie urok, który był przeznaczony dla kogoś innego, ale przed wieczorem poczułam nagle zimną gorącość i boleści w plecach. Już chyba widziałam czyjeś podobne oczy, tylko nie wiem, gdzie i kiedy to było”.

Żałobne śpiewy po nieboszczyku na chwilę ucichły, lecz wrony wciąż nie przestawały krakać. Widziała zastygłego na parapecie kota, wypatrującego czegoś w ciemności. Słyszała opadające w sadzie jabłka, choć może to nie jabłka, ale czyjeś chyłkiem skradające się kroki? Poczuła lękliwe mrowienie rozchodzące się po spoconej skórze. Pomyślała, że pewnie dusza organisty wędruje teraz przez wioskę, żegnając się ze znajomymi miejscami przed odejściem stąd na zawsze w niewidzialną wieczność, która podobno gdzieś jest. Może właśnie odchodzi z naszego sadu, kierując się do następnych sąsiadów, i to nie wiatr, tylko duch organisty potrząsnął na pożegnanie rękawami stracha na wróble, przebudził psa, który teraz co jakiś czas zaczyna przeraźliwie skowyczeć, zachrypiał dogasającym głosem w kominie – i tylko kot widzi rzuconą na odchodnym poświatę jego cienia. I była pewna, że krótkim, żałosnym szlochem odezwały się organy w kościele. Zegar za ścianą zachrobotał, chcąc wydzwonić którąś nocną porę, ale przed kilkoma miesiącami coś zacięło się w jego mechanizmie i tylko co godzinę dławił się, jakby przemijanie czasu nie było już dla niego ważne… my jeszcze idziemy; trzeba ci spocząć po skończonym biegu, lecz znowu wstaniesz, boś tu na noclegu… – żałobny śpiew usiłował zagłuszyć chór niezmordowanych ptaków.

Dlaczego akurat w tym momencie, kiedy w żałobie były gwiazdy na niebie, a księżyc świecił zmatowiałym blaskiem, kiedy gdzieś w pobliżu samotnie krążyła dusza Romejki, przedzierając się przez sękate płoty, wplątując się w sczerniałe, niewidoczne agresty i oganiając się od psów spuszczonych na noc z łańcuchów, przypomniał jej się sierpniowy dzień, a raczej odezwała się tęsknota za Michałem, którego nie widziała już od dwóch dni, bo pojechał z mierniczymi obmierzać pola? Być może dochodzący z kuchni zapach suszących się grzybów, które niedawno razem zbierali, przywołał pragnienie innego światła, w cieplejsze głosy chciała się wtulić. Coraz częściej gubiły jej się myśli, kaleczyła się igłą przy cerowaniu, niosąc wodę ze studni przystawała na podwórku w oczekiwaniu, czy ktoś jej nie zawoła, a spadające z klonów liście topiły się w wiadrach.

W tamtą niedzielę pierwszy raz spotkali się w umówionym miejscu za wioską. Teraz z czułością uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, jak Michał, rumieniąc się i usiłując dobrać właściwe słowa, poprosił ją o spotkanie przy jesionach, co pozostały po przedwojennej alejce. Dotarli nad rzekę i szli jej brzegiem onieśmieleni, niewiele mówiąc do siebie; ją piekły stopy w nowych sandałach i stąpała obok niego jak po płonącej trawie.

Doszli do zakola rzeki płynącej w letnim rozleniwieniu w stronę Litwy. W rozgrzanym powietrzu unosił się cierpki zapach tataraku. Przybrzeżne olchy rzucały cień, w którym schronili się przed rozgrzanym do białości słońcem. Ważka sfrunęła na wysmukły dziki koper i zrudziała łodyga zamieniła się w świeżo rozkwitły kwiat. W trawach cichło cykanie polnych świerszczy. Ściągnęła z nóg sandały i zeszła do wody ostudzić obolałe stopy. Wpatrywała się w łagodnie falujące odbicia wierzchołków drzew. Ciągle nie mogła pozbyć się jakiegoś onieśmielenia czy wstydliwości, jakie ją ogarnęły, gdy kładła rękę na klamce, wychodząc z domu i pomyślała wtedy, że może jednak powinna zawrócić. Poczuła gorzki zapach machorki.

– O czym myślałaś, kiedy tak długo stałaś w wodzie? – spytał, kiedy usiadła przy nim na trawie.

– Chłodziłam tylko nogi, nic więcej.

– Pewnie żałowałaś, że zgodziłaś się ze mną spotkać.

– Potrafisz czytać cudze myśli?

– Zdało mi się, że jeszcze chwila, a zaczniesz odchodzić przez rzekę. Tutaj musi być chyba głęboko.

Spostrzegła, że ma kolana podrapane od zrywania agrestu i zakryła je wstydliwie.

– Bardzo mi się podobasz. Od pierwszego razu mi się spodobałaś. Tylko zawsze brakowało mi śmiałości.

– A gdybym się nie zgodziła?

– To próbowałbym bez końca – zaśmiał się. – Nie odczepiłbym się od ciebie tak łatwo.

– Nie lubię tej rzeki. Zbyt wiele w niej popłynęło cierpienia. Mówią, że dużo się w niej potopiło i partyzantów, i żołnierzy, i koni…

– Mój ojciec opowiadał, że widział podczas wojny jedną rzekę całą czerwoną od krwi.

– Nie możemy mówić o czymś weselszym? Nie byłeś wczoraj na wieczorynce? Bo ciebie nie widziałam.

– Może nie chciałaś mnie widzieć, to i nie zobaczyłaś.

– Czy myślisz, że nie będzie burzy? Ja tak boję się grzmotów.

– W zeszły piątek w Lidzie od pioruna zapalił się dom za browarem.

– Nie może być!

– Mogę się pobożyć, jak nie wierzysz. Na własne oczy widziałem.

– To poboż się!

– Nie wierzysz?

– Ależ wierzę, wierzę – roześmiała się. – Chcę tylko usłyszeć, jak się bożysz.

– A co ty takiego chcesz usłyszeć? – jego twarz nagłe skamieniała, dostrzegła jakiś zły błysk w jego niebieskich oczach.

– Chcę tylko zobaczyć, jak ty się bożysz. Czy powiedziałam coś nie tak? – uśmiechnęła się do niego przepraszająco. – Ty przecież nie chodzisz do kościoła…

– My mamy swój kościół i tobie nic do tego! – żachnął się i drżącymi palcami zaczął skręcać nowego papierosa.

– No, nie denerwuj się, ja nic złego… – pogładziła końcami palców jego wilgotną koszulę. – Ja tylko słyszałam, że wy inne…

– Kacapy!? – przerwał jej gwałtownie, podnosząc się z trawy.

Przestraszyła się jego nagle pociemniałych oczu, podobnych do chmur niosących burzę, z groźnymi iskrami w ich kącikach.

– Mnie to nie przeszkadza, Michał.

– Ty myślisz, że my chcieliśmy jechać tutaj? Takie życie. Mój ojciec… Matka do tej pory nie pogodziła się, że wyjechaliśmy z Saratowa.

– Twojej matki chyba jeszcze nigdy nie widziałam.

– Całymi dniami siedzi w domu, puszcza stare płyty, stawia karty i popijając krople nasercowe, czeka, kiedy wrócimy nad Wołgę.

– Potrafi wróżyć z kart?

– Kto tam wie, co ona widzi, patrząc na rozłożone karty – usiadł znowu na trawie.

Środkiem rzeki płynął zeschnięty konar, nad którym krążyło kłębowisko czarnych much. Nina z odrazą pomyślała, że to wcale nie gałąź, ale ręka topielca, którego rzeczne nurty wloką od końca wiosny. Odwróciła się ku niebu i patrzyła, jak wędrująca wysoko po nim biała kreska rozcina je na dwie nierówne części. W spłowiałych szuwarach zaszczebiotał jakiś ptak. Wtedy dopiero poczuła na sobie spojrzenie Michała, wpatrującego się w nią od dłuższej chwili. Znowu zawstydziła się swoich skaleczeń od krzaków agrestu i obciągnęła niżej podwiniętą sukienkę.

– Czemu tak patrzysz na mnie? Teraz ty powiedz, o czym myślisz.

– Czy masz, Nina, jakiegoś kawalera? – odezwał się po krótkim milczeniu.

Zauważyła, że ma długie palce, kiedy objął przegub jej ręki. Poczuła nagle ciepłe mrowienie rozchodzące się od jego dotknięcia.

– Powiedz, masz kogoś? – spytał ściszonym głosem, jak gdyby bał się jej odpowiedzi.

– Sam zgadnij, kiedyś taki ciekawski – zdjęła ostrożnie jego palce, jakby nie chciała ich połamać, takie wydawały się delikatne.

– Po mojemu, to nie masz – spojrzał na nią niepewnie, chcąc jak najprędzej uzyskać od niej potwierdzenie. – Rozpytywałem o ciebie u chłopaków.

– A jeżeli nie mam, to co?

– To ja z tobą będę.

– A jeżeli gdzieś mam, to wtedy co zrobisz?

– Wtedy poczekam. Nawet gdybym miał czekać bardzo długo.

– Zawsze jesteś taki wszystkiego pewny? – odrzuciła z policzka kosmyk włosów.

Nic nie odpowiedział, tylko podniósł się z trawy i powoli zaczął iść ku brzegowi. Dopiero gdy doszedł do olchy, odwrócił się do niej z jakimś dziwnym, zagadkowym uśmiechem.

– Chodźmy już stąd! Zresztą, jak chcesz, to sobie zostań. Ja idę! – zaczęła wkładać sandały.

– Zaczekaj, Nina! Coś zamyśliłem, ale nie możesz mi w tym przeszkodzić – zawołał do niej. – Tylko musisz tutaj koniecznie podejść.

– I co takiego zamyśliłeś? Mów prędko, bo muszę iść – powiedziała zniecierpliwiona.

– Posłuchaj! Wskoczę do wody na dwie minuty i jeśli przez ten czas nie wyłowię żadnego skarbu, to przegrałem. A jeżeli coś znajdę na dnie, to…

– Zakładasz się o mnie z rzeką? – zdumiała się.

– Tylko dwie minuty i wszystko będziemy wiedzieli.

– Może najpierw mnie trzeba było o to zapytać?

– Żałujesz dwóch minut? Przecież i tak zrobisz jak zechcesz.

– Ty chyba nieźle zdurniałeś! Nie rób tego! Ty myślisz, że swój los można wyłowić jak rybę albo jak kamyk schowany na dnie?

– Zobaczysz, doliczysz do stu dwudziestu i będę z powrotem na brzegu.

I jeszcze nie zdążyły się wygładzić kręgi na wodzie, a ona dopiero doliczyła do dziewięćdziesięciu pięciu, gdy Michał wypłynął blisko szuwarów, płosząc stadko dzikich kaczek, które poderwały się i z przerażonym kwakaniem krążyły nad trzcinami. Płynął na plecach, z lewą ręką uniesioną nad wodę. Jego jasne włosy zlewały się z ciemnobrunatną barwą wody rzeki. Z trudem powstrzymywała mdłości, ogarniające ją na przypomnienie przepływającego nie tak dawno w tym samym miejscu topielca, który jedną ręką sterował swoim martwym ciałem, żeby płynęło jak najdalej od brzegu i nie zaplątało się w ukrytej pod wodą gęstwinie korzeni.

Stał na brzegu, wdychając łapczywie rozgrzane powietrze, w postrzępionym wianku z wodorostów we włosach, w ociekających wodą, zabłoconych mułem spodniach i koszuli. W jego znowu chabrowych oczach igrały figlarne błyski.

– Przecież mogłeś się utopić! – podeszła do niego i ściągnęła z włosów oślizłe nitki wodorostów. – Więcej nigdy się z tobą nie umówię, zapamiętaj sobie.

– Tylko popatrz! – wyciągnął ku niej otwartą dłoń, na której pośród mokrego piasku perlił się niewielki sznur szklanych korali, z których woda prawie zupełnie wypłukała dawny niebieski kolor. – Jakby czekały na dnie, żebym je właśnie dzisiaj dla ciebie wyłowił.

– Chyba miałeś wcześniej schowane w kieszeni – zaśmiała się, odsuwając jego rękę.

Patrzyła na szklane paciorki, podobne do kiści wilgotnych winogron i pomyślała, skąd mogły się tutaj wziąć i ile czasu leżały w piasku na dnie. Może zerwały się z szyi jakiejś kobiety, która kiedyś w nurcie rzeki próbowała odnaleźć utraconą miłość albo chciała, żeby rzeka ukoiła jej niegasnące cierpienie i bezgraniczną rozpacz, obmyła z długiego smutku i otuliła w bezsennej samotności.

– Weź, są dla ciebie – przysunął dłoń pokrytą suchym już piaskiem.

– Nie, ja ich nie wezmę. Wrzuć je z powrotem, gdzie były. Tam jest ich miejsce.

– Jednak prawdę mówią, że w tej rzece pełno tajemnic i skarbów.

– Ale ja i tak nigdy jej nie polubię.

– Dlaczego jej nie polubisz?

– Wiesz, trzeba już wracać. Czuję zapach odległej burzy, która nadejdzie tutaj jeszcze przed zachodem słońca.

– A co zrobimy z koralami? Przecież założyłem się o coś – zrobił minę skrzywdzonego dziecka.

– One nie wyglądają na korale szczęścia – popatrzyła mu w oczy. – Nikt w szczęściu nie rzuca do rzeki korali. Jakiś zły chłód od nich idzie, mienią się czyimś nieszczęściem. Lepiej było ich nie ruszać.

– To weź chociaż jeden paciorek – usiłował je rozerwać.

– Daj, ja to zrobię.

Wzięła od niego wyblakłe z nieznanej pradawności korale i z całej siły odrzuciła je w rzekę. Usłyszeli ledwo dosłyszalny cichy plusk, niby trzepot przezroczystych skrzydeł odfruwającej ważki. Stali w milczeniu, wpatrzeni w zakole rzeki, gdzie utopiły się korale i z niespokojnym zadziwieniem nasłuchiwali przybliżających się odgłosów, jakby któraś z nadbrzeżnych olszyn pękała w środku od słonecznego żaru.

– Mówiłam ci, że wyłowiłeś nie korale, ale nieszczęście – powiedziała z wyrzutem, niespokojnie wsłuchując się w nieznane, skrzypiące dźwięki. – Co to może być? Zaczyna brać mnie strach.

– Ale wygrałem zakład, to dla mnie najważniejsze – zbliżył się do niej. – Nie bój się, Ninka, to chyba idzie burza, którą przepowiedziałaś.

– Nie, to odgłos czegoś innego i on się coraz bardziej zbliża.

– To teraz mi powiedz, czy będziesz ze mną. Nie wypłynąłem przecież z rzeki z pustymi rękami.

Oboje odwrócili się jednocześnie i na ścieżce prowadzącej na wzgórze zobaczyli jadącego rowerem mężczyznę. Wolno, z widocznym mozołem, wjeżdżał na wypalone słońcem, porośnięte rzadkimi kępami żółtego żarnowca wzniesienie. W skwarnej ciszy turkot jego roweru niósł się jak trzaskanie suchych piorunów.

Mężczyzna zsiadł z roweru i rozglądał się dokoła. Podniósł do czoła dłoń, przysłaniając oczy przed słońcem i patrzył, jakby kogoś wypatrywał na drugim brzegu rzeki.

– To chyba jakiś nietutejszy – odezwał się Michał.

– Pewnie drogę pomylił i zaraz przyjdzie zapytać.

– Może wyszedł komuś na spotkanie?

– Czy ty nie widzisz, że on patrzy tylko na nas? Cały czas tutaj patrzy – chwyciła się jego ręki i poczuł jej drżące palce.

– Zobacz, że on patrzy na drugi brzeg. Co jemu do nas? Możemy mu tylko drogę podpowiedzieć.

– Poczułam wokół siebie jakieś dziwne zimno.

– To od mojego przemoczonego ubrania.

– Jak usłyszałam odgłos jego roweru, to przeszedł mnie jakiś gorzki strach.

– Błotnik przy swoim rowerze ma naderwany i stąd ten nieprzyjemny hałas. On pobłądził, i tyle.

– Już przestał patrzyć – powiedziała z ulgą. – Tak, on chyba pobłądził.

Teraz, gdy słońce schodziło coraz niżej ku rzece, mężczyzna z rowerem przypominał omszały głaz, wyłaniający się ze środka wzgórza. Nadal jednak rozglądał się niecierpliwie, jakby nie tego horyzontu szukał, nie nad tę rzekę trafił, jakby naprawdę nie wiedział, gdzie jest.

– Posłuchaj mnie, Nina – dotknął nieśmiało jej ramienia. – Wiesz, ja chciałbym…

Za oknem rozległ się wyraźny szelest, jakby ktoś sypnął w szybę garstewką piasku lub suchych liści. Ocknęła się ze wspomnień, które wydawały jej się tak odległe, chociaż to było przecież nie tak dawno. Żałobne śpiewy niosły się przytłumione, zmęczone długim lamentowaniem i wrony już wyciszały się i zapadały w sen. Tylko Benia rozjazgotał się przy płocie koło jaśminu, jakby ktoś obcy kręcił się w pobliżu, a może duch organisty zaczepił się na płocie i nie mógł się wyswobodzić. Szelest za oknem powtórzył się i zdało jej się, że ktoś przywołuje ją szeptem, a po chwili wraz z wołaniem swego imienia usłyszała delikatne stukanie w okienny parapet.

Ostrożnie, na palcach, żeby nie przebudzić śpiącej siostry, która akurat coś zamruczała przez sen, podeszła do okna i w nagłym błysku zapalonej zapałki zobaczyła uśmiechniętą twarz Michała. Następną płonącą zapałkę przystawił do szyby, żeby oświetlić jej twarz. Zapałka zaraz zgasła, ale oni już widzieli siebie w ciemności. Zaraz, jakby specjalnie dla nich, zza ciężkich chmur wychylił się rąbek księżyca. Michał coś do niej mówił, ale nie mogła tego usłyszeć ani odczytać z jego warg. Zaczął coś pisać palcem po szybie, lecz nie potrafiła tego zrozumieć. Bezradnie przyłożyła dłoń do chłodnego szkła i on też przyłożył swoją dłoń. Tak stali wśród nocy, pośród szczekania psa i trzaskania spadających jabłek. Widziała cienie śpiących wron i przez szybę czuła pulsowanie jego krwi. Jeszcze nigdy dotąd nie czuła, że bicie serca może być tak łagodne, że może zamieniać zimne deski podłogi w nasłonecznioną łąkę, że może uspokajać ból i uciszać wiatr. Dotykając się dłońmi, jak gdyby nie było pomiędzy nimi okna, stali zastygnięci w krótkiej nieskończoności, w początku przyszłych wspomnień. Tuż obok nich, za następnym płotem, śpiewano nieboszczykowi ostatnie pożegnalne pieśni. Szyba zaciągała się mgiełką ich spragnionych bliskości oddechów, więc ocierali ją prędko, żeby nie tracić siebie z oczu. Księżyc nie zabierał im swojego światła. Nina odjęła dłoń i ustami dotknęła jego dłoni, a po chwili on zrobił to samo. Do końca nocy było jeszcze daleko.

Maleńki, może pięcioletni chłopczyk biegał po podwórku i ze śpiewnym szczebiotem wołał: Ej,wyhusi, daswidanija, prilietajcie k nam apiać…, a wiatr powiewał kołnierzykiem jego marynarskiego ubranka, jakby chciał mu pomóc wzlecieć pod niebo i dołączyć do klucza przelatujących dzikich gęsi. Nina nie rozpoznawała tego podwórka; wydało jej się zrazu, że to ich podwórko, ale kiedy zaczęła uważniej wpatrywać się w zawilgocone okno, nie poznawała widoku rozciągającego się przed jej oczyma, a moknący na płocie lniany obrus, z którego ściekały strużki rdzawego deszczu, na pewno nie był ich obrusem. Nie było też pomiędzy oknami, przez które patrzyła za czyimś cudzym chłopczykiem, obrazu Ostrobramskiej. I studnia też wyglądała na obcą. A dzikie gęsi, zwabione śpiewem chłopczyka, zawróciły spod obłoków i krążyły nad podwórkiem.

„Czyj jest ten płowowłosy chłopczyk i skąd się wziął na tym podwórku albo tylko w moich oczach? Jakbym już kiedyś go widziała na jakiejś fotografii albo dopiero ukaże mi się w nieznanej przyszłości, a może nigdy więcej go nie zobaczę?” Gdzieś nagle zniknął z widoku i słyszała tylko jego śpiewanie, które raptem zaczęło zamieniać się w przejmujący płacz. Chciała wybiec z pokoju i odnaleźć plączącego, żeby go utulić albo chociaż otrzeć mu łzy, ale nie mogła uczynić kroku po grząskiej podłodze, która zapadała się pod jej stopami. Okna zaciągnęły się czarną sadzą i słyszała tylko głuche dudnienie wiatru w kominie, niczym łoskot rozpędzonego pociągu na rozjeździe torów, przeraźliwy klangor płonących pod niebem ptaków, swój krzyk w jakiejś nieznanej przyszłości.

Bała się otworzyć oczy, żeby naprawdę nie zobaczyć ani nie usłyszeć tego, co mogło jej się zwidzieć w resztkach gorączki, od której mokra była pościel i ściana, niepewnie dotykana ręką. Słyszała gwar dzieci na szkolnym boisku, ale nie odnalazła w nim znajomego szczebiotu ze snu czy przywidzenia, skrzypiała studnia i rozpaczliwie zawodził kogut. Do jej pamięci zaczęły napływać strzępki nocnych żałobnych lamentów, wspomnień znad rzeki i błyśnięcia w ciemności szybko gasnących ogników. Na stwardniałych, suchych wargach odnalazła okruszki chłodnego szkła.

Przy oknie, na grządce po ściętych malwach, zobaczyła odciśnięte podeszwy jego butów i kilka nadpalonych zapałek. Na szybie jeszcze się skrzyły ślady po jego dłoniach i ściegi niewyraźnych liter, wysychające w jesiennym słońcu. Teraz uwierzyła, że jednak musiał być tej nocy pod oknem i że już wrócił. Może właśnie pisał wtedy na szybie miejsce i porę, gdzie będzie na nią czekał, a ona nie może nic zrobić, tylko patrzeć bezradnie, jak słońce ściera z okna ich niedoszłe spotkanie. Wodziła palcami po szybie, wierząc, że jeszcze coś uda jej się odczytać albo domyślić się, dokąd ma przyjść. Może napisał, że zjawił się tylko, żeby ją zobaczyć choćby tylko w krótkich błyskach gasnących na wietrze zapałek i jechać zaraz z powrotem.

Dom organisty wyglądał na opuszczony i zapomniany, jakby w środku wypalony, choć niby wszystko było jak dawniej – przez niedomknięte okno wystawał kawałek firanki, wrony odleciały, żeby znowu przed zmrokiem przyfrunąć na czuwanie, para kawek siedziała na kominie, z którego snuła się leniwie smużka dymu, na płocie tak jak wczoraj wisiały gliniane dzbanki. Widząc opuszczone przed tygodniem gniazdo bociana, pomyślała o lecącym gdzieś przez świat ptaku, który może nie przeżyje smutku, powróciwszy wiosną do gniazda. I tylko wieko trumny oparte o ścianę domu mówiło więcej niż wszystkie słowa, modlitwy i łzy. Wyobraziła sobie niedzielną mszę, kiedy to opuszczone i milczące organy zastąpi niepowstrzymany chóralny płacz. Nie mogła tego zrozumieć – przecież wczoraj w południe przyszedł do ich domu, żeby jej powiedzieć, o której będzie jutrzejsza – czyli dzisiejsza – próba chóru, a niecałe dwie godziny później…

Zbierała wtedy w sadzie jabłka i w żaden sposób nie mogła pozbyć się tamtego obcego, ciernistego spojrzenia, jakby to nie czyjeś żywe oczy otarły się o nią, lecz ona sama nieopatrznie otarła się o krzew dzikiego głogu. Mroźnie kłujące ciernie dopadały ją poprzez promienie jesiennego słońca, prześwitujące między pustoszejącymi z każdym dniem gałęziami, w pęknięciach jabłek, które składała do uczynionego z chusty węzełka, w perłowym śladzie ślimaka zostawionym na dróżce. I nagle rozdzierający kobiecy krzyk poniósł się przez wioskę, a ona, zdrętwiała z przerażenia, upuściła zebrane w chustę jabłka. Spłoszone krzykiem wróble wyleciały spod okapu dachu i ogłupiałe ze strachu wciskały się w puste gniazda po jaskółkach. Przejmujący krzyk rozpaczy i wołania na ratunek wzmagał się i Nina, depcząc rozsypane pod jabłonią antonówki, zaczęła biec do sąsiadów, skąd dochodził rozpaczliwy lament.

Zatrzymała się przy furtce Romejków i zobaczyła kilku mężczyzn schylonych przy ganku w jakiejś bezładnej szamotaninie, a pomiędzy nimi lamentującą żonę organisty, na przemian bezradnie wznoszącą ręce ku niebu albo rwącą włosy z głowy. Obok ławeczki, na której często przesiadywał organista, leżała porzucona gazeta i niewidoczny wiatr kartkował jej stronice, jak gdyby nie mógł znaleźć właściwej wiadomości. Coraz tłoczniej robiło się wokół domu i przy płocie, a psy przekazywały sobie z podwórka na podwórko trwożliwe wycie, jak płomień ze świecy na świecę.

– Wstawaj, Ludwik! Wstawaj, na miły Bóg! – jęczała ze słabnącą nadzieją w głosie Romejkowa, podtrzymywana przez sąsiadki i pocieszana przez nie nadaremnymi słowami. – Boże jedyny, co ty, Ludwik, robisz!

Ktoś wyniósł z domu prześcieradło, które rozesłano na trawie; mężczyźni podnieśli Romejkę i położyli go na środku lnianego, świeżo wykrochmalonego całunu. W nagle powstałej ciszy z dalekich łąk doleciało wołanie żurawi – a może był to śpiew głupiego Antośki – ale Romejko wciąż leżał nieruchomo. Wtedy mężczyźni chwycili za rogi prześcieradła i najpierw powoli, a później coraz mocniej, lecz z jakąś nabożną ostrożnością, poczęli kołysać leżącym w prześcieradle organistą, wierząc, że może uda im się wywołać ponowne bicie zatrzymanego serca.

Romejko wznosił się i opadał i być może teraz czuł się jak w białej kołysce na początku życia, kołysany do snu w czereśniowym majowym sadzie albo zimowym wieczorem przy napalonym piecu. I wszyscy wokoło wstrzymywali oddechy, wpatrując się w rozkołysane płótno w napiętym oczekiwaniu, a wraz z nimi zastygły w wyczekiwaniu pożółkłe klony przy drodze, zawisły w bezruchu obłoki, nawet odlatujące ptaki przefrunęły w milczeniu, zniżając się nad podwórkiem, jakby chciały spojrzeć Romejce w niedomknięte całkiem oczy albo wyszeptać ozdrowieńcze zaklęcie. Lecz organista już nie chciał widzieć jesiennych liści, ostatnich obłoków, nie chciał patrzeć ptakom w oczy. Chciał już tylko ulgi, uspokojenia, długiego snu.

– Wodą, polejcie go wodą! – krzyknął od płotu stary Łapian, kiedy mężczyźni opuścili prześcieradło z powrotem na trawę.

Nina otarła z policzka nitkę babiego lata. W tym momencie z domu organisty rozeszło się dźwięczne, metaliczne bicie zegara, które urwało się raptownie, nie dodzwaniając godziny do końca i parę osób przeżegnało się, ciężko wzdychając.

Niespodziewanie nadjechał ksiądz Gudejko, a widząc ludzi zebranych przy domu Romejków, porzucił rower na drodze i przecisnąwszy się przez gromadkę stojących przy furtce, wbiegł na podwórko.

– Niech ksiądz jego obudzi! – zawyła Romejkowa, padając na kolana. – Niech ksiądz jego budzi, niech zawoła, że pora siadać do organów!

Ksiądz klęknął przy swoim organiście, uczynił nad nim znak krzyża i domknął jego powieki. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – rozpoczął łamiącym się głosem i wszyscy, uklęknąwszy, zmawiali pożegnalny pacierz, a Romejko leżał na bielutkim prześcieradle, jakby był na majówce, wsłuchując się w znajome głosy sąsiadów i słyszane przez całe życie słowa modlitwy. Wiatr powiał w jego stronę szeleszczącą, niedoczytaną gazetę. Odezwał się kościelny dzwon; przy jego akompaniamencie podniesiono prześcieradło i przeniesiono organistę do domu. – Aświatłość wiekuista niechaj mu świeci na wieki wieków… – wyszeptała wraz z innymi Nina załzawionym szeptem i w ostatniej chwili, nim kondukt zniknął w sieni, dostrzegła, albo jej się tylko przywidziało, jak na zdartych zelówkach butów organisty zapełgał dogasający promyk słońca.

Zaskrzypiała otwierana szafa. Odwróciwszy się od okna, zobaczyła matkę szukającą czegoś pomiędzy sukienkami, koszulami ojca, znoszonymi żakietami. Wciąż cicho nuciła jedną z nocnych pieśni, jakby ubraniom na wieszakach, poskładanej na półkach bieliźnie, starym torebkom, szalikom, nawet podtrutym naftaliną molom chciała przekazać żałobny nastrój, bo przecież i one, choć jeden raz, widziały organistę albo słuchały jego niezwykłego grania.

– Czemu ty znowu stoisz przy oknie? – zapytała z wyrzutem, głosem ochrypniętym jeszcze od wypominkowego śpiewania. – Chcesz się całkiem przestudzić i znowu pochorować? Potrzebne to nam?

– Chciałam tylko popatrzeć na dom Romejków. Chciałam zobaczyć, jak taki dom wygląda na drugi dzień po czyjejś śmierci. Nasz kot chyba pół nocy przesiedział w oknie, jak gdyby kogoś się spodziewał.

– Ty nie wiesz, gdzie może być moja czarna chustka? Muszę się chyba pomodlić, to wtedy znajdzie się sama.

W lustrze uchylonych drzwi od szafy mignęła jakaś znajoma postać i Nina prędko podbiegła do okna. Po mieniącej się srebrzystymi deseniami chuście rozpoznała spotkaną wczoraj kobietę. Szła skrajem drogi z bochenkiem chleba w ręku i sprawiała wrażenie jakby nie chciała być przez nikogo widziana. Ciągle poprawiała zsuwającą się z głowy chustę. Nawet nie popatrzyła na dom Romejków, kiedy przechodziła obok niego.

– Mama, kto to jest? Już drugi raz ją widzę. To jakaś nietutejsza?

– To ty nie wiesz? – spojrzała na nią z niedowierzaniem. – Przecież to żona naczalnika, co u nas nastał. Naprawdę nie wiedziałaś?

– Trochę dziwna się wydaje – odprowadzała wzrokiem oddalającą się postać i poczuła, że jej spojrzenie staje się cieplejsze, i coś znajomego zobaczyła w gestach niewidocznej już kobiety.

– Żadnej dziwności w niej nie ma – żachnęła się matka lekceważąco. – Ona jest po prostu nie nasza. Taka to, widzisz, dziwność…

– A co to znaczy „nie nasza”?

– Wiesz ty co, Ninka, poszukaj ty lepiej mojej pogrzebowej chustki, a ja zajmę się gotowaniem rosołu, bo pewnie ktoś jutro do nas zajedzie przy sposobności chowania Romejki.

Kiedy została sama w pokoju, znowu podeszła do okna w nadziei, że może matka Michała zapomniała czegoś kupić i będzie przechodziła tędy jeszcze raz. „Więc to jest jego matka – usiłowała pozbierać myśli. – Jakoś nigdy nie pomyślałam, że chciałabym ją zobaczyć, chyba w ogóle nie zapamiętałam, że ktoś taki jest, chociaż Michał mówił o niej wtedy nad rzeką. I jeszcze to wczorajsze jej spojrzenie, jak gdyby wiedziała, kto ja jestem, i chciała mnie zatrzymać, coś powiedzieć albo o coś zapytać. A ja wzięłam ją za Cygankę, co chodzi od domu do domu z przepowiednią końca świata i którą wszyscy odganiają ze swoich podwórek. Teraz już wiem, tylko nie wiem, co zrobię, kiedy któregoś dnia będziemy się mijać na drodze…”

Już miała zamknąć szafę, gdy na wewnętrznej stronie jej drzwi, pomiędzy wyżłobieniami po kornikach, zauważyła jakieś ołówkowe, poszarzałe znaki, których od dawna nie oglądała – a może już o nich całkiem zapomniała. Wśród różnych dat, inicjałów czy szczątków liter zobaczyła dwa rządki kresek, stawianych blisko siebie różnymi kolorami ołówków i przypomniała sobie od razu, co one oznaczają. Ale kiedy przyjrzała się im bliżej, zobaczyła jeszcze jeden rządek, dopiero zaczęty i już więcej nie dopisywany. Ujrzała trzy postawione najniżej kreseczki, jeszcze widoczne, lecz wyglądające, jakby same powycierały się od przemijającego czasu. Pochyliła się nad tymi trzema drobnymi śladami po Olesiu, jakie jeszcze, oprócz małej mogiłki na cmentarzu, zostały po nim na świecie. Tyle tylko po nim zostało, nie doczekał się już czwartej ani następnych kresek. Sięgał jej do kolan, bo następny rządek był jej, ale w pewnym momencie przestano ją zaznaczać i tylko ostatnia kreska, postawiona w rządku należącym do Tereski, musiała być zaznaczona całkiem niedawno. „Może to Oleś przywidział mi się przed obudzeniem, mój nieznany braciszek biegnący za dzikimi gęsiami” – pomyślała, kołysząc drzwiami szafy i nie mogąc zdecydować się na ich zamknięcie.

Na kuchennej podłodze perliły się czerwone krople, prowadzące do sieni, jakby ktoś szedł, rozdeptując paciorki jarzębiny. Rozkołysała wianek podsuszonych grzybów przewieszony nad kuchennym piecem i uśmiechnęła się do swojego wspomnienia.

W ganku na ławie leżała kura, a z jej odciętej szyi, niczym z oderwanej gałęzi jarzębiny odpadały czerwone korale i roztrzaskiwały się na ceglanej posadzce.

– Tyle w nocy jabłek naspadało w sadzie – matka podała jej koszyk. – Już miałam pójść sama pozbierać.

– Pewnie duch organisty jabłka we wszystkich sadach postrącał.

– Nawet zostawił wyraźne ślady w naszym ogrodzie ten duch – spojrzała na nią znacząco.

Sad był zaścielony owocami i wyglądał niby różnokolorowy dywan utkany z jabłek, poprzetykany fioletową osnową spękanych śliwek, zarumieniony karminem późnych gruszek. Pies biegał, obszczekując każdy kąt sadu i raptem znieruchomiał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w jedno miejsce. Nina uczyniła kilka lękliwych kroków, ale była to tylko kolczasta kula jeża, z którą Benia nie wiedział, co zrobić.

Bez trudu odnalazła jabłoń, która już zawsze będzie jej przypominała słoneczny, wrześniowy dzień i była pewna, że gdy kiedykolwiek znajdzie się w jej pobliżu lub weźmie w dłoń dojrzałą antonówkę, będzie z niepokojem oczekiwała na czyjś rozpaczliwy krzyk. Już na zawsze ta niewinna jabłoń będzie jej przypominała głos zamarłych organów w ich kościele.

Nad podwórkiem unosił się biały puch, niczym odnalezione wspomnienie pierwszego śniegu. Unosił się biały puch.

To moja przyszła babcia siedzi przed domem i oskubuje kurę, a biały puch śnieży jej włosy, rzęsy i usta, którymi porusza w cichym szepcie, choć ciągle nie ma pewności, czy jej modlitwa zostanie wysłuchana, więc wciąż szeptać ją zaczyna od początku. Jest już zmęczona wyrywaniem piór i modlitwą do świętego Antoniego, bo modli się o odnalezienie czarnej chustki na jutrzejszy pogrzeb. Nie modli się o smakowity rosół, bo nie wie, jak nazywa się patron takiej modlitwy. Natomiast ze świętym Antonim rozmawiała już tak często, że uważa go prawie za dobrego znajomego lub nawet dalekiego kuzyna.

A gdzie ja wtedy byłem? W jakim zakątku wszechświata czy nieskończoności cierpliwie lub z niepokojem czekałem, aż przyjdzie na mnie kolej, aż ktoś zawoła mnie i weźmie za rękę, żeby wyprowadzić z ciemności ku rozkwitłym łąkom, pobielonym ścianom, przeczystym porankom. Okryje miękkim płaszczem przed wiatrem, osłoni przed chłodem, rozpalając w piecu, ugasi pragnienie kubkiem wystudzonej mięty. Może byłem wirującym w przestworzach okruchem pyłu, nocnym echem wołającej sowy na nieznanym drzewie, skrzypieniem niedomkniętej furtki w zaniedbanym ogrodzie, ulotną nitką babiego lata strąconą z czyichś rozwianych włosów, skrawkiem pajęczyny rozsnutym między wskazówkami zatrzymanego zegara, błyskiem przywidzenia w gwiaździstą, mroźną noc…

Gdzie byłem, kiedy na moją przyszłą babcię sypał się biały puch, kiedy moja przyszła mama podniosła najładniejsze jabłko i położyła osobno, jakby coś jej podpowiadało, żeby przechowała je na późniejsze lata, a wieko trumny za sąsiednim płotem czekało na zatrzaśnięcie świata przed organistą?

Święty Antoni, niech się stanie wola twoja, niech się znajdzie zguba moja, po raz nie wiadomo który modli się moja przyszła babcia, szamocząc się z martwą kurą i jednocześnie przeszukując zakamarki swojej pamięci, w których nagle objawi jej się zwykła czarna chustka, co odprowadziła już tylu nieboszczyków na pagórkowaty cmentarz. A ja chyba jeszcze teraz słyszę tamten pradawny szept, niosący się teraz po nocnym kaszubskim jeziorze, i uciszam wiosła łódki, aby wyraźniej słyszeć każdą pojedynczą sylabę. Bo może słyszę ostatni raz.

Z każdym dniem przemieniały się słowa, którymi do siebie mówili, gdy widywali się, choćby na krótko. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Kilkakrotnie natrafiali na siebie przypadkowo w niespodziewanych miejscach, jak gdyby za czyjąś tajemniczą namową o tej samej porze wychodzili z domu, skręcali akurat w tym, a nie innym kierunku i w którejś chwili przecinały się ich drogi. Nawet kiedy milczeli, czuli, że zamilkli nie dlatego, że nie mają o czym mówić, ale że wszystko chcieliby powiedzieć sobie od razu i nie wiedzą od czego zacząć.

Mieli już swoje wydrążone drzewo za pocztą, któremu nie bali się powierzać swoich sekretów – chowali umówione znaki do próchniejącej wierzby, naznaczając je stygmatami swego pamiętania lub nagłego zatęsknienia – oderwaną z „biełomorów” tekturką z krótkim zapisem sporządzonym łamiącym się grafitem ołówka: „młyn 5”, bukiecikiem wrzosu, z którego jeszcze nie całkiem wystygło słońce, przewiązanym urwanym sznurowadłem, żurawim piórem, szklanym oczkiem z odpustowego pierścionka zawiniętym w spłowiałą wstążkę, liścikami pisanymi wymyślonym przez niego alfabetem. Już siebie śnili, a nawet jednej nocy mieli podobny sen, w którym szukali jakiegoś wielkiego, omszałego kamienia z wyrytą na nim przepowiednią i kiedy zdawało się, że widzą ten kamień w oddali, ją przebudziło gwałtowne trzaśnięcie drzwiami, jego obudził ojciec, bo mieli jechać razem do Lidy. Już coraz bliżej siadali obok siebie, gdy byli pewni, że nikt ich nie zobaczy, niby przypadkiem ich ręce ocierały się o siebie. Ona dłużej wystawała przed lustrem, kiedy zbliżała się umówiona godzina, a wcześniej co chwila zaglądała do drugiego pokoju, gdzie stał zegar. On nawet kiedyś na spotkanie założył krawat ojca. Tylko wciąż brakowało jej śmiałości, żeby spytać, czy naprawdę był tamtej nocy pod jej oknem.

Jeszcze raz zajrzała do pokoju, jakby wierzyła, że od jej ponaglających spojrzeń wskazówki zegara zaczną przesuwać się prędzej, wahadło zakołysze się szybciej, a krztuszenie się zużytego kuranta będzie ponawiało się bez chwili odpocznienia. W rozleniwionym szeleście wahadła i cichości pustego domu stukot kopyt popędzanych do galopu, a może spłoszonych koni wydał jej się czymś za bardzo nieprawdziwym, dlatego z niedowierzaniem podbiegła do okna. To, co zobaczyła, wzięła za pył pozostawiony na drodze przez rozpędzone konie, ale pył ten, zamiast opadać, rozsnuwał się nie tylko nad drogą, lecz oplatał przykościelny mur, gdzie przy dzwonnicy zaczerniła się sutanna księdza, wchodził do ich ogrodu i przeciskał się przez nieszczelny płot na dziedziniec plebanii, skąd roznosił się jeszcze dalej. „Przecież jest za wcześnie na mgłę – pomyślała zdumiona, odwracając się do zegara – nie jest to kurzawa od wypalanych ściernisk czy tlących się torfowisk. To raczej jakiś dym, to na pewno dym z jesiennego ogniska, w którym opalizują słoneczne promienie, opadające liście, niebieskie niebo osamotnione przez ptaki”.

Już w sieni dostrzegła snujący się po podłodze delikatny, kruchy mglisty woal o ziołowo-korzennym zapachu. Podwórko też okrywał dym, sięgający jej powyżej kolan i widziała w jego rozpostartych, popielatych kłębach różnobarwne smugi, jakby wciąż jeszcze błąkało się w nim wspomnienie ostatniej tęczy. Zapach dymu mieszał się z wonią jesiennego smutku, niezebranych owoców, wilgotnych wiatrów, które coraz częściej nie pozwalały zasnąć, świszcząc w drewnianych ścianach domów. Przeciskając się przez tęczowy dym, doszła do furtki i zobaczyła po przeciwnej stronie drogi rozsypujące się sponad dymu snopy iskier i wychylające się drżące płomienne fale.

W czereśniowym sadzie Romejków na bezlistnych drzewach wisiały zadymione budki ptaków, zrobione i powieszone wiosną przez organistę, który nazywał ptaki stworzeniami śniącymi na ramionach Boga. I tam, pomiędzy drzewami płonęło ognisko, wokół którego w żałobnych strojach zebrała się część rodziny. Romejkowa siedziała na krześle, a po jej boleśnie zmęczonej twarzy pełgały odblaski ognia spalającego resztki pozostałe po życiu organisty. Gdy ogień zagasał, najstarszy syn dokładał do niego jakąś rzecz czy przedmiot z leżącego w pobliżu całopalnego stosu. Płonęły poprzecierane filcowe walonki z gumowymi kaloszami i trzewiki z popękanymi podeszwami, postrzępiona kufajka i gwóźdź ze ściany, na którym zawsze wisiała, nienadające się do cerowania koszule i po wielokroć łatane spodnie. W niecierpliwych płomieniach skręcały się, jakby broniąc się przed doszczętnym spopieleniem, pożółkłe i postrzępione zeszyty z nutami i kruszące się ze starości śpiewniki. Głodny ogień bezlitośnie pożerał wyblakłe przedwojenne gazety, niepotrzebne już kwity i dokumenty, stare listy z zapomnianymi sprawami, wiązki znachorskich roślin zbieranych na miedzach, jałowcowe gałęzie spod trumny, nasiąknięte woskiem wypalonych gromnic, mdławymi oparami śmierci i łzami żałobników. W popiół i dym zamieniły się słowa, które mówił, myśli, które myślał, uczynki, które czynił, wszystkie spełnione i niedośnione sny, dawne miłosne wyznania i kawalerskie śpiewy nad rzeką w letnie niedzielne popołudnia, choroby i tańcowania na wieczorynkach, cząstki błagalnych modlitw wznoszonych na kolanach w trudnych godzinach życia i dziękczynne spojrzenia słane ku niebu, wszystkie złe przebudzenia i spokojne zasypiania, dobre poranki i ciężkie noce, wspomnienia najdalsze i te sprzed śmiertelnego dnia, marzenia małego chłopca, jakim kiedyś był, i nadzieje na progu starości, które nabierały smaku gorzkich ziół, odśpiewane msze i nabożeństwa, wczorajsze wiadomości z niedoczytanej gazety. Wszystko stawało się popieliskiem po życiu Romejki, które może jeszcze dzisiaj rozsypią po warzywnych grządkach i które niezadługo przykryje śnieg, co skądś już zaczął tutaj podążać. Wszystko zamieniało się w dym, rozwiewany na cztery strony tutejszego świata i łączący się z obłokami zataczającymi nad sadem pożegnalny krąg, a potem bezpowrotnie odpływającymi w nieznane.

Wdowa siedziała nieruchomo wpatrzona w dopalający się ogień, jakby płomienie pokazywały ich wspólnie przebyte lata – od pierwszego spotkania, pierwszego nieśmiałego pocałunku, pierwszej nocy aż po ostatnie chwile, kiedy na jej oczach osuwał się z ławeczki pod oknem. Nie było już w niej łez, żeby płakać. Nie miała siły, żeby poprosić niebo o ciężki deszcz, który zagasiłby pośmiertne zgliszcza. Czuła tylko, jak całun zimnego ognia w jej sadzie pomału ją przykrywa, otula i pociesza, a płomienie zaczynają dosięgać wytartych poręczy krzesła, na którym pragnęła już tylko siedzieć i pilnować popiołu do końcowego tchnienia.

– U was zawsze rozpalają ognisko, kiedy ktoś umrze? – spytał, gdy skończyła opowiadać o organiście i jego śmierci i myślała, że wreszcie spyta go o tamtą noc, która utkwiła jej w pamięci nie tylko z powodu żałobnego lamentowania.

– Nigdy nie widziałam, żeby dym był taki tęczowy i tak niezwyczajnie pachniał. To na pewno coś znaczy, wiesz?

– Od razu, Promyczku, wróżysz z niego jakieś nieszczęście, a ponieważ…

– Widzisz? – przerwała mu niecierpliwie. – Widzisz, co tam się dzieje?

Z kłębowiska dymu gwałtownie uniosła się jakaś płonąca biała płachta – na pewno był to oderwany strzęp prześcieradła, na którym znoszono z podwórka martwego Romejkę; na moment znieruchomiał w powietrzu, jakby zastanawiał się, czy podpalić samotne bocianie gniazdo, czy dołączyć do odchodzących obłoków, ale wiatr odepchnął go na poczerniałą gałąź czereśniowego drzewa i na niej, niczym kir, zawisł ostatni ślad po organiście.

Może pomyśleli wtedy jednocześnie, czemu umarłych nie chowa się razem ze szczególnie przez nich lubianymi albo ważnymi dla nich za życia przedmiotami. Niech razem z nimi odejdą z tego świata. Niech umarli nadal trzymają przy sobie swój kubek czy filiżankę, niebieski talerz z niezmytą kropelką tłuszczu na jego brzegu, krawat, brzytwę i niewymydlone mydło do golenia, nuty, zaczytaną albo niedoczytaną książkę, latarkę, domowe kapcie, scyzoryk, zachowany bilet z jakiejś podróży, monety znalezione po śmierci w kieszeni lub torebce, klucz do drzwi, grzebień, lusterko, zasuszoną różę, w którą zamieniła się ostatnia miłość, okulary, papierosy i zapałki. Dlaczego pozostają, kalecząc oczy jeszcze żyjących, przenoszone z miejsca na miejsce, coraz bardziej zbędne i samotne…

– Gdybyś tak teraz zanucił piosenkę o klonie – dotknęła prosząco jego ręki – to może śpiewając, zasłoniłbyś ten dym i zagłuszył niewesołe myśli. Zaśpiewasz, Michaś?

Niosła ze sobą jego rzewne śpiewanie przez całą powrotną drogę i słyszała je nadal, idąc przez zasłane dymem podwórko, na którym wyraźnie odcisnęły się ślady po kimś, kto musiał przechodzić tędy niedawno znużonym krokiem. Wchodząc do sieni, oprócz korzennego zapachu ścian, poczuła jeszcze inną dziwną woń, jak gdyby lekarstw lub zgorzkniałej wilgoci. Ogarnął ją płochliwy niepokój, a jednocześnie odezwał się cieplejszy szept przeczucia. Na klamce zostało jeszcze nieostygłe ciepło czyjejś dłoni.

Za stołem w kuchni siedział ojciec, ale nie od razu ją zauważył. Jego oczy były ołowiane ze zmęczenia. Nina wbiła paznokcie w futrynę drzwi, żeby choć chwilę dłużej popatrzeć na ojca nie przez łzy. Ojciec z trudem podnosił się z krzesła, a ona nie mogła przypomnieć sobie, jaki kolor miały kiedyś jego włosy. Bo teraz były zupełnie posiwiałe, jakby osiadł na nich niedawny pośmiertny dym z cudzego sadu.

Przytulała się do stygnącej ściany, szukając w niej ostatniego ratunku i z każdym słowem zbyt głośnej rozmowy dochodzącej z drugiego pokoju słyszała w uszach narastający jazgot przebudzonych za kominem świerszczy. Czuła, że zaraz zacznie krzyczeć, żeby nie wierzyli, co mówią inni, że o niczym nie mogą wiedzieć, niech ją spytają, czy to wszystko prawda. Przez ścianę i poprzez łoskot świerszczy słyszała bezradne popłakiwanie matki, kaszel i tupot bosych stóp po drewnianej podłodze. „Czy to możliwe – myślała w popłochu – skoro nikt więcej o nas nie wie, tylko my oboje? Cały czas spotykaliśmy się po kryjomu w największej ostrożności i tylko chmury nas widziały, ale one przecież tak szybko przemijają, tylko ptaki, lecz ich od dawna już tutaj nie ma, a stara wierzba dawno straciła pamięć. Przecież nie zdradził nas księżyc ani drzewa nie wyszumiały naszej tajemnicy, nie uczyniła tego rzeka ani babie lato. Jak to się mogło stać, że mówią o nas we wsi i czemu ojciec wpadł w taką złość?”

W tamtym pokoju zrobiło się nagle cicho i tylko natarczywe świerszcze nie chciały zasnąć. Usiadła skulona przy ścianie, jakby wierzyła, że doczeka się zmiany decyzji i nigdzie nie będzie musiała wyjechać. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała, choć teraz chyba zaczynała rozumieć, dlaczego kilka dni temu ojciec wszedł raptownie do jej pokoju i stając w drzwiach, przeszył ją lodowatym spojrzeniem. Chociaż już wtedy, gdy tak na nią spojrzał, nie odzywając się nawet jednym słowem, nawet sylaby nie wysyczawszy przez zastygłe w bolesnym grymasie usta, tknęło ją przeczucie, zmroziła gwałtownie porażająca myśl, że czegoś się o niej dowiedział, lecz wydało jej się to zupełnie niemożliwe. Chciała wybiec za nim, żeby zaprzeczyć albo łagodnie uspokoić, ale powstrzymała się, słysząc gwałtowne trzaśnięcie kuchennych drzwi.

Od tamtej pory jakby zaczął jej unikać. Gdy o coś spytała, odpowiadał niecierpliwie i niechętnie, milczał przy obiedzie i prędko wstawał od stołu. Zmienił się po powrocie do domu, chociaż nie miał już ołowianych oczu, a jego twarz nie była taka szara i wyziębiona. Tylko z włosów nie dawało się zmyć siwego dymu ani szarym mydłem, ani wywarem z tataraku. Młodsza siostra nie mogła zrozumieć, że włosy ojca już zawsze będą srebrne jak lustrzane szkło i często pytała Ninę, czy to na pewno prawda, nawet kazała jej się pobożyć, że włosy nie mogą zmieniać koloru tak jak liście na drzewach, porzeczki albo jemioła pod sufitem.

Widać było, że ojciec nosi w sobie jakąś kamienną tajemnicę, kładącą się narastającym ciężarem na przygarbionych plecach. Nawet z księdzem nie rozmawiali już tak długo przy wspólnym płocie. Zauważyła, że często zatrzymywał się, idąc przez podwórko i spoglądał w niebo, jakby nie mógł sobie czegoś przypomnieć i stamtąd oczekiwał zbawczej podpowiedzi.

– To mu kiedyś minie, trzeba trochę czasu, żeby powrócił do życia – powiedziała smutno matka, gdy Nina spytała ją o ojca.

– Przecież on musi bardzo się męczyć, czasami zdaje mi się, że to nie nasz ojciec, ale ktoś inny zamieszkał u nas w domu.

– Nie możesz tak myśleć, Nina. Mogło być jeszcze gorzej… – urwała, ocierając oczy rąbkiem dłoni.

– Jak możemy mu pomóc, mamo?

– Sama już nie wiem, co robić – westchnęła boleśnie. – Chyba jedynie cierpliwie czekać, aż przyzwyczai się do innego życia.

Dlatego wtedy, gdy trzasnął drzwiami, pomyślała, że to kolejny objaw jego dziwnego zachowania i nie dawała wiary przeczuciu, że chodziło o nią i Michała. Stanęła w oknie i przez ściekający po szybach deszcz wpatrywała się w błotnistą drogę i moknący dom, do którego już nigdy nie wejdzie organista. Krzak jaśminu zakołysał się od deszczu w chaotycznym pląsie, zrzucając z siebie na parapet nadmiar ciemnych kropel. W zadeszczonej pustce przemknął znajomy z jakiegoś zapamiętania cień, tylko nie mogła wyraźnie dostrzec, czy matka Michała naprawdę szła, czy prześlizgnęła się między szczelinami pamięci. Jej spojrzenie znowu otarło się o Ninę i, tak jak wtedy, poczuła zimne mrowienie, jakby patrzyły na siebie oddzielone jedynie oknem zaciągniętym deszczem. Zdążyła tylko zauważyć, że tamte oczy miały inny kolor niż niedawno oczy ojca, ale był w nich ten sam rozpaczliwy żal, bezgłośny krzyk przestrogi, jakaś głucha złość. Niczego teraz tak nie pragnęła, jak mieć Michała blisko siebie, żeby mógł zagasić tlący się cierpko niepokój, żeby wysłuchał ją, pocieszył. Wypatrywała go, zaklinając padający deszcz i ociężałe chmury. Nie mogła sobie wyobrazić, jak wytrzyma dwa dni do umówionego spotkania. Gdyby nie strach przed ojcem, zaraz biegłaby przez ulewę do wierzby i sprawdziła, czy czegoś w niej nie zostawił. Bała się odejść od okna, żeby czasami nie spotkać się z oczami ojca, który może z powrotem stanął na progu pokoju i czeka. Dopiero gdy usłyszała śmiech powracającej ze szkoły siostry, odwróciła się ku drzwiom. Wiedziała tylko, że jak najprędzej musi napisać do Michała list ich sekretnym alfabetem i niepostrzeżenie zanieść go wierzbie.

Z początku więc nie mogła zrozumieć tego, co słyszy przez ścianę. Już chyba zasypiała i podniesione głosy rodziców wzięła za nadchodzenie niedobrego snu, z którego natychmiast zaczęła się budzić. W ciemności iskrzyły się oczy kota, który też nasłuchiwał kłótni w drugim pokoju. Z krótkich, gwałtownych słów ojca, wykrzykiwanych pomiędzy atakami duszącego kaszlu, zaczęła domyślać się, że mówi o niej. Usiadła na łóżku i przeżegnała się raptownie w narastającej panice. „To niemożliwe, to niemożliwe… – szeptała, kołysząc się, jakby chciała uśpić tępy ból zadawany przez ojca za ścianą. – Ja chyba nie przeżyję tej nocy, ja chyba zaraz przestanę żyć. To niemożliwe, że wiedzą o Michale, a jeżeli nawet dowiedzieli się, to co w tym zobaczyli strasznego? Niech już skończy mówić, niech przyjdzie mnie spytać, choć wiem, że nie uwierzy żadnemu mojemu słowu ani nie wysłucha błagalnej prośby”. Bała się, że może obudzić się Tereska, więc opierając się rękoma o szafę, doszła do jej łóżka i mocno opatuliła siostrę pierzyną.

– Trzeba ją koniecznie zawieźć na zimę do Bronka – usłyszała wyraźnie, gdy stanęła przy ścianie. – Przez ten czas przejdzie jej ta głupota.

– Tyle jej w domu nie było… – załkała matka.

– Trzeba było lepiej patrzeć, co twoja córka robi!

– A skąd ty wiesz, że to wszystko prawda? – podniosła głos.

– Ty też wiedziałaś! – zakrztusił się kaszlem, od którego poczuła na policzku drżenie ściany.

– Nic jej nie będzie, a i tak nie ma co tutaj robić przez zimę – zaczął znowu. – Posiedzi tam, wełny poprzędzie. Bronek jej przemówi do rozumu, skoro sama nie wie, z kim się zadawać.

Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Czuła jak ściana powoli przechyla się na nią i zaraz ją przygniecie. „Michaś, pomóż, błagam cię na wszystkie świętości, przyjdź tutaj i pomóż mi” – wyszeptała w ciemności przez ściśnięte gardło.

– Ty nie masz serca dla własnego dziecka – krzyknęła załzawionym głosem matka. – Tyle, biedna, po szpitalach przeleżała, a ty jakbyś ją z domu wyganiał!

– Lepsze to niż ten kacap – wysyczał chrypliwie. – Mało nam oni biedy zadali?

– Jakie to Boże Narodzenie będzie bez Ninki? – zaniosła się łkaniem. – To nie lepiej na odczarowanie ją do Raduni zawieźć?

W tym momencie usłyszała swoją pierwszą łzę, opadającą na dłonie zaciśnięte jak do najboleśniejszej modlitwy. Przestała słyszeć świerszcze, zamilkła skrzypiąca pod stopami ojca podłoga, nawet nie mogła rozpoznać, czy był to jej szept, czy szelest rozpaczliwych myśli niósł się trwożliwym echem w przestworza. „Panie Boże mój, nie rozdzielaj nas, pozwól nam pozostać blisko siebie. Daj nam wspólne krótkie dni i długie noce, niech nie wstąpi w nas nigdy zniechęcenie. Niech nasze ręce już nie szukają innych rąk. Niech nasze uszy nie słyszą innych głosów. Niech nasze ciała nie szukają drugich ciał. Daj nam, jeżeli możesz, daj nam, jeżeli chcesz, jeżeli wierzysz, że zasłużyliśmy na Twoje dobre i litościwe spojrzenie. Niech nasze oczy patrzą w jednym kierunku, nawet gdyby wiał stamtąd najstraszniejszy wiatr, biły pioruny i oślepiała małanka. Nie daj mu iść kiedyś na wojnę i niech nigdy nie będzie żadnej wojny, zwykła śmierć wystarczy, skoro chcesz, żebyśmy umierali. A gdy pomrzemy, nie pozwól naszym duszom czekać na siebie, niech żadne z nas pierwsze nie wróci do pustego domu. Spraw, żebym nie odwróciła głowy za innym i on żeby na żadną nie popatrzył. Uczyń nas ostatnimi niosącymi miłość. Spraw, żeby ona nigdy nie wypadła z naszych dłoni. Bo idzie czas bez miłości, bez pożądania, bez tęsknienia i ładnych wspomnień, ale tam nas nie poprowadź, zamień nas wtedy w polne kamienie i połóż na rozwidleniu dróg, gdzie kiedyś stał omszały krzyż. Prowadź nas, ocal i nie rozłączaj nas. Niech nigdy nie ukaże nam się, nawet we śnie, skowronek na śniegu. Panie Boże mój, daj nam…”

Czekał na nią przy zniszczonym młynie, należącym dawniej do Biblisów, który pomału osuwał się w ziemię i niepamięć. Czekał, dmuchając w zziębnięte dłonie i ciągle nie był pewien, czy czasami nie pomylił dnia spotkania – że może mieli spotkać się jutro, a może wczoraj. Pomyślał z lękiem, czy Nina aby nie wyjechała niespodziewanie, nie mając jak mu o tym powiedzieć. Chodził niespokojnie wokół kamiennych murów, rozglądając się, czy czasami nie nadchodzi z którejś strony. Nasłuchiwał każdego szelestu, nie chciał też, aby ktoś przypadkiem zobaczył go tutaj. Szybko, jakby ze zniecierpliwieniem, zapadał szaroniebieski zmierzch, na niebie budziły się pierwsze gwiazdy. Znowu zaczynał prószyć przedwczesny śnieg. Wciąż nie nadchodziła, a on nie wiedział, co robić, bo jeżeli wyjechała nagle, wyjechała bez pożegnania i bez zobaczenia się z nim… Nawet dokładnie nie wiedział, dokąd miała jechać. „A może ona uciekła przede mną? – pomyślał i raptownie przestraszył się swojej czarnej myśli. – Nie, nie może być – powiedział do siebie, lecz nie potrafił zagłuszyć narastającego lęku i bezradności. – Zamknę oczy i policzę do trzydziestu dwóch, a potem ją zobaczę” – postanowił i oparł się o zimne kamienie, choć wiedział, że to jeszcze jeden sposób, żeby siebie oszukać.

Ale nie potrafił doliczyć nawet do dwudziestu, a kiedy otworzył oczy, rzeczywiście zobaczył coś poruszającego się w oddali i poczuł ciepły prąd przechodzący przez ciało. Zaczął kiwać ręką w tamtym kierunku, ale po chwili zmiarkował, że i tak poprzez mrok ona nie zobaczy jego niemego przywoływania; stał i czekał, ale tamta postać tkwiła w oddali nieporuszona. „Musiało mi się przywidzieć” – pomyślał ze złością, lecz na polach znowu coś poruszyło się, jakby tamten ktoś jednak postanowił iść do młyna. Michał już chciał pobiec naprzeciw, będąc zupełnie pewnym, że to nikt inny tylko Nina, gdy przypomniała mu się samotna, rosnąca dziko śród pustych pól młoda jarzębina, którą minął idąc tutaj.

Wszedł do środka młyna przez łukowatą dziurę po ciężkich żelaznych drzwiach, po których zostały już tylko zardzewiałe zawiasy, nie dające się wyrwać z muru. Jakaś potrącona nogą butelka z łoskotem, brzmiącym w kamiennej ciszy niczym suchy grzmot, potoczyła się po resztkach posadzki. Postąpił niepewnie krok dalej, gdy nagle poczuł, że coś go oplata, jakby z góry osunęła się na niego zbutwiała rybacka sieć albo wilgotny, sparciały worek po mące. Zaczął się cofać, w panice zgarniając z twarzy strzępy oślizłych włókien, zostawiających na ustach posmak spleśniałych liści. Dopiero kiedy otarł twarz i za którymś razem udało mu się zapalić zapałkę, ujrzał swoją sylwetkę wyszarpaną w splotach pajęczyn.

W pociemniałym prześwicie, który rozświetlił na krótko nikłym ognikiem zapałki, zobaczył, jak wchłania go mroczna nieskończoność. „Jeżeli Nina przyjdzie kiedyś do młyna – pomyślał, patrząc na swój bliźniaczy kształt – zobaczy, że tutaj byłem i czekałem zarastając pajęczynami, że zostawiłem odcisk swojej postaci, który zamiast mnie będzie wciąż na nią czekał, dopóki nie porozrywa go wiatr albo ktoś obcy szukający samotności lub schronienia przed ulewą”. Posuwał się teraz ostrożnie, przyświecając sobie zapałkami. Natrafił na kilka spróchniałych belek, nadgniłych desek, na szczątki rozwalonej skrzynki. Parząc palce szybko dopalającymi się zapałkami, zbierał drewniane odpady; czynił to najpierw bezwiednie, żeby zagłuszyć dręczące przeczucia, ale w pewnej chwili postanowił rozpalić ogień, aby za wcześnie nie wracać do domu – jakby wstydził się swojego nadaremnego czekania, choć przecież nikt o tym nie mógł wiedzieć. Ale Michał był pewien, że z jego oczu, z jakiegoś nieuważnego gestu, ze słów czy zamilknięcia będzie można wyczytać, że Nina nie przyszła do starego młyna, że zostawiła go samego na początku ich miłości, że wszystko, co było i mogło być pomiędzy nimi, nawet nie skończyło się, ale urwało nie wiadomo dlaczego, że już nic nie będzie na świecie ważne, że w tym momencie życie dla niego pękło niczym dziecięcy balonik. Uczuł raptowną pustkę swojej dłoni, którą już nigdy więcej nie miałby ujmować jej dłoni i czuć ciepłego mrowienia zaciskających się na niej wysmukłych palców Niny. Z narastającą złością zgarniał kawałki drewna na jedno miejsce, wyobrażając sobie, że rozpali pożegnalny ogień, w którym, jak w starodawnym obrzędzie, podpali niespełnione nadzieje i marzenia, niedoszłe wspomnienia i smutki, wrzuci w płomienie okrawki pamięci po kilku chwilach zakochania albo zauroczenia, co z wolna stawały się drugim światem. „Nie to nie, o nic prosić nie będę” – wyszeptał i poczuł bolesne szarpnięcie pod sercem. Po omacku rozdzielał mniejsze kawałki drewna od większych, suchsze od zawilgoconych, z kieszeni wyciągnął spłachetek gazety służący do skręcania machorki, podpalił i na moment młyn, oświetlony blaskiem zapalonej gazety, wydał się miejscem najmniej odpowiednim do romansów, a raczej do opowieści o duchach. Wszędzie zwisały welony pajęczyn, w dalekim rogu zatrzepotały cienie spłoszonych nietoperzy. Przez dziurawy dach sypały się śnieżynki – a może opadał pył księżyca, którego rąbek wisiał nieruchomo, zaczepiony na resztkach zmurszałych krokwi.

Wilgotne bierwiona syczały i trzaskały, zajmując się ogniem, jakby drewniane szczapy cierpiały z bólu. Gorzki dym snuł się po młynie jak zmęczona mgła. Michał rozcierał w palcach niezapalonego papierosa i w żaden sposób nie mógł odpędzić od siebie rozpaczliwych myśli i pytań, czuł narastającą w środku odrętwiałą pustkę, która miała jej imię i twarz. „Powiedz mi, dlaczego? – szeptał do ognia, a jego zwielokrotniony szept krążył wśród ścian niczym daleki szloch. – Gdzie jesteś teraz i dlaczego nie ma ciebie przy mnie? Jakim zaklęciem mógłbym ciebie przywołać, jakim błaganiem sprowadzić ciebie tutaj? Czy jedynie to czekanie mam zapamiętać na całe życie, które już zawsze będzie tylko szukaniem śladów po tobie?”

Dym pachniał przedwczesnym śniegiem. W ciszy zafurkotały przelatujące nietoperze i ujrzał je znikające w pustej czeluści po oknie. „Przywołuję cię całym swoim pragnieniem, daj jakiś znak od siebie, odezwij się, gdziekolwiek jesteś, Nina, Ninka, Ninoczka…”

Nie usłyszał, kiedy weszła do młyna. Odwrócił się gwałtownie, czując, że ktoś dotyka jego ramienia; nie wiedział, gdzie jest ani skąd wziął się ogień w ruinach i kim jest ta postać, co stoi nad nim z wyciągniętą ręką. Przed nim stała Nina w kolorowej wełnianej chustce zsuniętej z głowy. Po jej twarzy pełgały drżące płomienie, oddychała ciężko i w półmroku lśniły jej oczy, może z gorączki lub od wiatru. Patrzyli na siebie w milczeniu, ona zdjęła rękę z jego ramienia i poprawiła chustkę. Z ogniska wystrzeliła niewielka kaskada iskier. Michał, chcąc ukryć radosne zakłopotanie, odwrócił się do ognia i dołożył kawałek sczerniałej deski.

– Jestem – powiedziała i schylając się, podsunęła ku ognisku zziębnięte dłonie. Przebierała palcami nad strużką płomienia, niczym akordeonista, zanim rozpocznie melodię. – Biegłam tutaj, bojąc się, że ciebie nie spotkam, że mogłam pomylić godzinę lub dzień, przecież ja pozajutrze wyjeżdżam. Michaś, a ty co taki? Zły jesteś?

– Wydaje ci się – mruknął, grzebiąc w ognisku.