Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieobecność jest nie tylko brakiem – to potężna, atakująca intensywnymi flashbackami siła, która miesza w głowach i życiorysach, a rodzinne historie obraca w stos potłuczonych fragmentów. Przyjemność lektury debiutu Krzysztofa Chronowskiego polega na układaniu tych narracyjnych kawałków w całość, która i tak ukazuje się tylko na chwilę, bo wciąż dochodzą kolejne dowody na zbrodnię porzucenia, nowe zdobycze do kolekcji utrat. Nieobecność przekazuje się tutaj jako rodzinne i narodowe dziedzictwo, dlatego językowe obrazy nakładają się na siebie, tworząc wielowymiarowy portret, w którym momentami, w niepokojących przebłyskach, możemy ujrzeć także rysy własnych twarzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 85
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W tym długim monologu jesteś adresatem moich opowieści; jesteś mną, który bacznie mnie słucha – mówiąc krótko, jesteś mym cieniem.
Gao Xingjian, Góra duszy, przeł. Wojsław Brydak
1.
W przedpokoju dzwoni telefon. Dioda natarczywie mruga. Nie zdążyłem przyzwyczaić się do tego elektronicznego dźwięku, jeszcze nie tak dawno słyszałem go tylko na amerykańskich filmach. Pod sufitem kabel telefoniczny przerywa pajęczyny, klej perli się w świetle stuwatowej żarówki.
Podstawiam taboret. Biorę do ręki słuchawkę. Słyszę cię pierwszy raz. Nie spodziewałeś się, nigdy dotąd nie odbierałem, jestem za mały, aby dosięgnąć do wiszącego na ścianie aparatu. Dzwonisz do...? No właśnie! Głos ci się łamie. Wymawiasz się. Rozłączasz.
Dwadzieścia lat później siedzimy naprzeciwko siebie i przeszywa nas elektryczność. Szmer ulicy wciska się przez okno. Okulary w rogowej oprawie zsuwają ci się, poprawiasz je palcem. Głos jednak zupełnie jak tamten, wtedy. Mamy ten sam chód, ale już nie oczy, tego by było za dużo.
2.
Pierwsze, co pamiętasz, to pogrzeb siostry. Kobiety w lnianych, zapiętych pod szyję koszulach ubierają ją do trumny. Plączesz się między nogami. Śnieżna biel komunijnej sukienki parzy. Gromnica topi się na sekretarzyku, parafina ścieka po szufladach na wykładzinę. Gwizd czajnika przewierca powietrze, z kuchni wysnuwa się swąd spalenizny. Drobne ciałko. Niczym woskowa figurka o papierowej cerze. Pod stołem główki kapusty. Wszystko nasycone kapustą. Drewniane klepki podłogi skrzypią przy każdym kroku, depczesz po walających się pod stopami ziemniaczanych obierzynach.
Pierwsze, co pamiętam, to srebrzysta bańka na mleko. Boję się przewrócić z boku na plecy, sen zawiesza odważniki na powiekach, sufit odpływa. Powietrze gęste jak budyń gniecie klatkę piersiową. Leżak żegluje między szafkami. Ściany są pomalowane na beżowo tylko do połowy.
Pierwsza decyzja: muszę wyskoczyć z łóżeczka, żeby sprawdzić, czy powietrze da mi odpór. Celuję w miednicę i rozpłaszczam ciemiączko. Woda rozbryzguje się, wraz z mydlanymi szumowinami i krwią z czoła wsiąka w dywan.
3.
Na twojej tablicy korkowej: ulica Malesherbes przecina Paryż, dzielnice jak skorupa ślimaka okręcają się pierścieniowato wokół centrum. Pragniesz je zobaczyć, ale miasto odbiera pewność siebie, nie wychowały cię wielkie światła. Mapa Paryża zastyga pod powiekami. Rue de Clichy, Trocadéro, Ritz, place de l’Étoile. Palcem po mapie ćwiczysz zrozumienie. Nie odmawiasz bedekerom.
Na mojej ścianie przy piecu kaflowym mapa Tybetu z „Poznaj Świat”. Łuk ośmiotysięczników od Nanga Parbat do Kangchendzöngi zakreślony flamastrem. Plakat FC Liverpool z Jerzym Dudkiem w objęciach Jamiego Carraghera i Stéphane’a Henchoza.
4.
Jest wpół do siódmej rano. Mgły jeszcze nie podniosły się znad potoku, który meandruje pod lasem. Jedzie na rowerze. Ma dwadzieścia sześć lat i wysuniętą do przodu szczękę. Pogwizduje jakąś melodię. Źdźbło trawy między zębami. Ciemna, falująca czupryna to znika, to wyłania się spomiędzy pagórków. Koszula wzdymana podmuchami wiatru; powycierana skórzana torba przerzucona przez ramę.
Maciek ma dwanaście lat. Z twoją matką stoją w polu, wykopują kartofle. Jest wrzesień pierwszego roku po wojnie. Patrzą na niego. Nie ogląda się na nich. Matka jest w ciąży. Mruży oczy w słońcu. Rękawem ociera pot z czoła.
Twój ojciec ma trzydzieści osiem lat. Pada pierwszy strzał. Maciek siada w rowie melioracyjnym, wysypuje piasek z butów. Pada drugi strzał. Matka zarzuca sobie worek na plecy. Ty jesteś mój ostatni skurwysyn! Mała wypada mu z rąk. Ojciec leży na progu, krew wsiąka w deski. Dziewczynka toczy się bez krzyku po podłodze. Tamten myśli, że trafił oboje, zwodzi go to blade, ciche dziecko. Irka umiera w końcu na szkarlatynę, ale teraz trzyma się życia. Skąd wie, żeby ani pisnąć?
A po ośmiu miesiącach urodziłeś się ty. Musiałeś więc żyć za niego, za nią, za siebie, za wszystkich.
5.
Jestem policjantem. Nie mógłbym być nikim innym. Wykręcam złodziejowi rękę i zawijam na plecy. Prawą dłonią chwytam lewy nadgarstek, zakładam dźwignię, lewą dłoń przekładam pod jego przedramieniem i łapię za swój przegub. Zatrzymanie odbywa się w ten sposób, że siadam mu na plecach, kolana wbijają się w kark, teatralnie wierzga nogami. Mam nawet pomalowaną czarnym sprayem tonfę sklejoną z dwóch grubych patyków i plastikowe kajdanki wsunięte za dresowe spodnie z guzikami przy lampasach. Odznaka L.A.P.D. przyklejona taśmą dwustronną do flanelowej koszuli, dwie belki na papierowych pagonach. Nasz złodziej przepada za obławami, szkoda, że nie zda do następnej klasy.
6.
Zamiast spędzać sylwestra w domu, bierzesz dodatkową służbę. Płatki śniegu wirują, krążysz po „kogutku”, pistolet maszynowy zwiesza się z ramienia, w wewnętrznej kieszeni płaszcza masz zapas papierosów na całą noc. Chwilę przed północą od strony Rynku widać fajerwerki; zygzakowatym świstem rozbijają się o czerń, mury dudnią. Kątem oka dostrzegasz, że jakiś cień przesadził ogrodzenie z siatki i już jest w pasie bezpieczeństwa pod betonową ścianą zwieńczoną drutem kolczastym. Ma czapkę uszankę tak samo jak ty.
Krzyczysz, ale zagłusza cię muzyka niosąca się od miasta. Puszczasz krótką serię w powietrze, widownia uczepiona krat w oknach oklaskuje śmiałka. Strzelasz mu pod stopy, z początku ma wrażenie, że dosięgły go zaplątane z wolności petardy; gdy jednak podnosi głowę w twoim kierunku – zamiera. Opuszczasz lufę. W plamie światła z reflektora kładzie się czołem do ziemi. Ręce zaplata na plecach. Możesz powiedzieć o sobie, że też strzelałeś w Nowy Rok.
7.
W szatni dyżuruje się na ochotnika, wystarczy tylko podnieść rękę. Jeżeli cokolwiek można nazwać klitką, to właśnie tę ciasną, bezokienną szatnię, która przypomina mi dno świetlika, tyle że bez ptasich odchodów. Mogę tam kwitnąć całymi popołudniami.
W zimie wieszaki zarzucone puchowymi kurtkami tworzą okap ochronny. Gdy dzieciaki przebiegną po korytarzu, naga żarówka na kablu zaczyna się kołysać; światło uderza wtedy w rękawy i kaptury, rzadko jednak spada na podłogę.
8.
Atmosferę w komunalnym mieszkaniu tworzą kotłujące się cząstki. Mają kolory i zapachy, ale nie reagują ze sobą. W domu, w którym nienakręcany zegar rzadko pokazuje właściwą godzinę, jesteś golfem i miękkimi półbutami na wytartym obcasie. Twoje małżeństwo to jednak nie Kot z Jeanem Gabinem i Simone Signoret, jak chciałbyś to widzieć, tu nigdy nie było miłości. To festiwal półtrwania, przewlekły okres twojego połowicznego rozpadu. Nie ma daty ważności, bo musisz świecić przykładem, być ojcem i mężem opatrznościowym, prowadzić cudze sprawy bez zlecenia.
Wiosłujesz w suchych jak wiór krupach gryczanych, migasz się wzrokiem. Skąd ja to znam? Dni między służbami przygniatałyby cię, zawsze jest jednak coś do zrobienia przy samochodzie, w piwnicy lub na działce. Twoje auto to staruszek, ale prawdziwa brzytwa, w innych rękach dawno rozsypałoby się w proch. Pod podłogą masz gąsiory, przetwory, weki. Zajmują cię też inspekcje inspektu, siewy i zbiory, troszczysz się o antałek na wino porzeczkowe. Kocie łapki ugniatające fotel nie przesądzają o domu.
9.
Filmy akcji karmią się papierosami i resztkami wyobrażeń o tym, co mogłoby być zamiast. Kochała tylko ciebie. Uznała jednak, że jest maszynistką na rozwidlonych torach, że nie może zamknąć oczu i ot tak przetoczyć się po twojej rodzinie. Nie było dyskusji. Zabawne. Nie?
Tak więc o 16.30 Strażnik Teksasu, o 20.30 Conan Barbarzyńca, o 23.30 Amerykański żołnierz. Półobrót Chucka Norrisa, kuloodporności Dolpha Lundgrena, Michaela Dudikoffa, Jean-Claude’a van Damme’a zastępują jej ciebie. Gemmologia i paradokumenty to protezy dokręcane na życzenie. Książki leczą z chwiejności, więc służą za podkładki pod meble. Salve magistrum nostrum! Salve puellae pyskate! Ricardo Montalbán wycięty z czasopisma, wsunięty między gazety, dla niepoznaki. Nie wyglądasz jak Joe Penny, nikt tak nie wygląda, nawet on sam dawno już przestał. Myśli nie podlegają karze. Nie ma kary za pisanie na papierze czerpanym listów do Adama Cartwrighta. Czy ten sztuczny kowboj wpadłby na to, by spojrzeć pod światło i zobaczyć specjalnie dla niego zatopione w papeterii źdźbła polskiej trawy? Czy w ogóle rozdarł kopertę? Poczta lotnicza na pewno ugasiła zapał perfum. Tylko przez wasz czas przestała pożyczać Maupassanta.
Kompromisy zawsze się doczekują. Obywatelka panienka zostawała w wyobraźni psychoterapeutką, tłumaczką kabinową, lekarką bez granic; w rzeczywistości ojciec skrócił ją tak, jak skraca się ułamek niewłaściwy. Skąd to, do cholery, wziął, że pielęgniarka w stopniu plutonowego Służby Więziennej będzie sobie w pracy tylko malować paznokcie? Później, później, później – powtarzała jak mantrę, cicho, żeby nikt nie słyszał – aż w końcu (przecież wiadomo!) żadne później nie nadchodzi i spełniają się najwyżej marzenia Marcina Dańca.
Ale te pijackie ooo-miłaaaa-mojaaa dobywające się z klatki schodowej nie miały żadnego przełożenia, zapewniam cię! Poza tym on stracił prawą rękę, urżnęła mu ją pilarka tarczowa, i pusty rękaw wpuszczał sobie do kieszeni spodni. Myślisz, że co zrobiłaby z tym brakiem ręki?
10.
Gdy łzy ciekły ci przez tę krótką chwilę snu, czy nie zerwaliśmy się wtedy obaj w nocy? Oddziały rozchodziły się promieniście nad twoją drzemką w dyżurce na rygorze, kiedy wpadli po ciebie i zabrali ze sobą. Deszcz spływał cieniem na suficie, nie jestem pewien, czy widziałem w futrynie płaską, ognistą postać, rozpalony plaster przestrzeni? Wtedy w ambulatorium zabarykadowali się z matką w środku, otoczyłeś ich kordonem i odkryłeś, że potrafisz mówić. Patrzę przez okno, brudne smugi na szybie bełtają widok przeciwległych kamienic, linia wysokiego napięcia brzęczy, to światła tej samej nocy! Komoda patrzy na zegar. Zegar chodzi po pokoju, którego ubywa. Każde wychylenie wahadła to mała wieczność. Jej głos mógłby rozwiać wątpliwości. Strach wzięty z sufitu baluje na jego krawędziach, lampion wisi w mroku, jakby nie był do niczego przytwierdzony. Za drzwiami o żelaznych zasuwach głosy biją w szklane szafki pełne leków. Oj, nie zapomniałeś języka w gębie! Tokujesz, mocno akcentowane sylaby przebijasz przez hałas buntu. Nie myślisz o tym, co mówisz, tak jak nie myślisz o stawianiu kroków, podnoszeniu stóp, oddychaniu. Trafiasz w sedno za sednem, uderzasz, gdzie boli. W wojsku byłeś saperem, sapera nikt nie zastąpi.
11.
Kiedy jesteś zdrowy i śmigły jak rydz – musztrujesz gęsi, zdyscyplinowane stoją w szeregu, dziób przy dziobie. Po szutrowej ulicy za płotem prawie nic nie jeździ. Na progu w koszu wiklinowym piramida gomółek sera. Pies łańcuchowy zakreśla półkola, ślini się, chciałby ich sięgnąć. Ponad krążącym łbem pojawia się ojczym. Najpierw jego lok, potem reszta sylwetki. Pajdy chleba ze smalcem popijasz moszczem lub kwaśnym mlekiem. Masz zdarte kolana, ustawiasz je do zewnątrz.