Nieobecność - Krzysztof Chronowski - ebook

Nieobecność ebook

Krzysztof Chronowski

0,0

Opis

Nieobecność jest nie tylko brakiem – to potężna, atakująca intensywnymi flashbackami siła, która miesza w głowach i życiorysach, a rodzinne historie obraca w stos potłuczonych fragmentów. Przyjemność lektury debiutu Krzysztofa Chronowskiego polega na układaniu tych narracyjnych kawałków w całość, która i tak ukazuje się tylko na chwilę, bo wciąż dochodzą kolejne dowody na zbrodnię porzucenia, nowe zdobycze do kolekcji utrat. Nieobecność przekazuje się tutaj jako rodzinne i narodowe dziedzictwo, dlatego językowe obrazy nakładają się na siebie, tworząc wielowymiarowy portret, w którym momentami, w niepokojących przebłyskach, możemy ujrzeć także rysy własnych twarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 85

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W tym dłu­gim mo­no­lo­gu je­steś ad­re­sa­tem mo­ich opo­wie­ści; je­steś mną, któ­ry bacz­nie mnie słu­cha – mó­wi­ąc krót­ko, je­steś mym cie­niem.

Gao Xin­gjian, Góra du­szy, przeł. Woj­sław Bry­dak

1.

W przed­po­ko­ju dzwo­ni te­le­fon. Dio­da na­tar­czy­wie mru­ga. Nie zdąży­łem przy­zwy­cza­ić się do tego elek­tro­nicz­ne­go dźwi­ęku, jesz­cze nie tak daw­no sły­sza­łem go tyl­ko na ame­ry­ka­ńskich fil­mach. Pod su­fi­tem ka­bel te­le­fo­nicz­ny prze­ry­wa pa­jęczy­ny, klej per­li się w świe­tle stu­wa­to­wej ża­rów­ki.

Pod­sta­wiam ta­bo­ret. Bio­rę do ręki słu­chaw­kę. Sły­szę cię pierw­szy raz. Nie spo­dzie­wa­łeś się, ni­g­dy do­tąd nie od­bie­ra­łem, je­stem za mały, aby do­si­ęgnąć do wi­szące­go na ścia­nie apa­ra­tu. Dzwo­nisz do...? No wła­śnie! Głos ci się ła­mie. Wy­ma­wiasz się. Roz­łączasz.

Dwa­dzie­ścia lat pó­źniej sie­dzi­my na­prze­ciw­ko sie­bie i prze­szy­wa nas elek­trycz­no­ść. Szmer uli­cy wci­ska się przez okno. Oku­la­ry w ro­go­wej opra­wie zsu­wa­ją ci się, po­pra­wiasz je pal­cem. Głos jed­nak zu­pe­łnie jak tam­ten, wte­dy. Mamy ten sam chód, ale już nie oczy, tego by było za dużo.

2.

Pierw­sze, co pa­mi­ętasz, to po­grzeb sio­stry. Ko­bie­ty w lnia­nych, za­pi­ętych pod szy­ję ko­szu­lach ubie­ra­ją ją do trum­ny. Plączesz się mi­ędzy no­ga­mi. Śnie­żna biel ko­mu­nij­nej su­kien­ki pa­rzy. Grom­ni­ca topi się na se­kre­ta­rzy­ku, pa­ra­fi­na ście­ka po szu­fla­dach na wy­kła­dzi­nę. Gwizd czaj­ni­ka prze­wier­ca po­wie­trze, z kuch­ni wy­snu­wa się swąd spa­le­ni­zny. Drob­ne cia­łko. Ni­czym wo­sko­wa fi­gur­ka o pa­pie­ro­wej ce­rze. Pod sto­łem głów­ki ka­pu­sty. Wszyst­ko na­sy­co­ne ka­pu­stą. Drew­nia­ne klep­ki podło­gi skrzy­pią przy ka­żdym kro­ku, dep­czesz po wa­la­jących się pod sto­pa­mi ziem­nia­cza­nych obie­rzy­nach.

Pierw­sze, co pa­mi­ętam, to sre­brzy­sta ba­ńka na mle­ko. Boję się prze­wró­cić z boku na ple­cy, sen za­wie­sza od­wa­żni­ki na po­wie­kach, su­fit od­pły­wa. Po­wie­trze gęste jak bu­dyń gnie­cie klat­kę pier­sio­wą. Le­żak że­glu­je mi­ędzy szaf­ka­mi. Ścia­ny są po­ma­lo­wa­ne na be­żo­wo tyl­ko do po­ło­wy.

Pierw­sza de­cy­zja: mu­szę wy­sko­czyć z łó­żecz­ka, żeby spraw­dzić, czy po­wie­trze da mi od­pór. Ce­lu­ję w mied­ni­cę i roz­płasz­czam cie­mi­ącz­ko. Woda roz­bry­zgu­je się, wraz z my­dla­ny­mi szu­mo­wi­na­mi i krwią z czo­ła wsi­ąka w dy­wan.

3.

Na two­jej ta­bli­cy kor­ko­wej: uli­ca Ma­le­sher­bes prze­ci­na Pa­ryż, dziel­ni­ce jak sko­ru­pa śli­ma­ka okręca­ją się pie­rście­nio­wa­to wo­kół cen­trum. Pra­gniesz je zo­ba­czyć, ale mia­sto od­bie­ra pew­no­ść sie­bie, nie wy­cho­wa­ły cię wiel­kie świa­tła. Mapa Pa­ry­ża za­sty­ga pod po­wie­ka­mi. Rue de Cli­chy, Tro­ca­déro, Ritz, pla­ce de l’Éto­ile. Pal­cem po ma­pie ćwi­czysz zro­zu­mie­nie. Nie od­ma­wiasz be­de­ke­rom.

Na mo­jej ścia­nie przy pie­cu ka­flo­wym mapa Ty­be­tu z „Po­znaj Świat”. Łuk ośmio­ty­si­ęcz­ni­ków od Nan­ga Par­bat do Kang­chen­dzön­gi za­kre­ślo­ny fla­ma­strem. Pla­kat FC Li­ver­po­ol z Je­rzym Dud­kiem w ob­jęciach Ja­mie­go Car­ra­ghe­ra i Stépha­ne’a Hen­cho­za.

4.

Jest wpół do siód­mej rano. Mgły jesz­cze nie pod­nio­sły się znad po­to­ku, któ­ry me­an­dru­je pod la­sem. Je­dzie na ro­we­rze. Ma dwa­dzie­ścia sze­ść lat i wy­su­ni­ętą do przo­du szczękę. Po­gwiz­du­je ja­kąś me­lo­dię. Źdźbło tra­wy mi­ędzy zęba­mi. Ciem­na, fa­lu­jąca czu­pry­na to zni­ka, to wy­ła­nia się spo­mi­ędzy pa­gór­ków. Ko­szu­la wzdy­ma­na po­dmu­cha­mi wia­tru; po­wy­cie­ra­na skó­rza­na tor­ba prze­rzu­co­na przez ramę.

Ma­ciek ma dwa­na­ście lat. Z two­ją mat­ką sto­ją w polu, wy­ko­pu­ją kar­to­fle. Jest wrze­sień pierw­sze­go roku po woj­nie. Pa­trzą na nie­go. Nie ogląda się na nich. Mat­ka jest w ci­ąży. Mru­ży oczy w sło­ńcu. Ręka­wem ocie­ra pot z czo­ła.

Twój oj­ciec ma trzy­dzie­ści osiem lat. Pada pierw­szy strzał. Ma­ciek sia­da w ro­wie me­lio­ra­cyj­nym, wy­sy­pu­je pia­sek z bu­tów. Pada dru­gi strzał. Mat­ka za­rzu­ca so­bie wo­rek na ple­cy. Ty je­steś mój ostat­ni skur­wy­syn! Mała wy­pa­da mu z rąk. Oj­ciec leży na pro­gu, krew wsi­ąka w de­ski. Dziew­czyn­ka to­czy się bez krzy­ku po podło­dze. Tam­ten my­śli, że tra­fił obo­je, zwo­dzi go to bla­de, ci­che dziec­ko. Irka umie­ra w ko­ńcu na szkar­la­ty­nę, ale te­raz trzy­ma się ży­cia. Skąd wie, żeby ani pi­snąć?

A po ośmiu mie­si­ącach uro­dzi­łeś się ty. Mu­sia­łeś więc żyć za nie­go, za nią, za sie­bie, za wszyst­kich.

5.

Je­stem po­li­cjan­tem. Nie mó­głbym być ni­kim in­nym. Wy­kręcam zło­dzie­jo­wi rękę i za­wi­jam na ple­cy. Pra­wą dło­nią chwy­tam lewy nad­gar­stek, za­kła­dam dźwi­gnię, lewą dłoń prze­kła­dam pod jego przed­ra­mie­niem i ła­pię za swój prze­gub. Za­trzy­ma­nie od­by­wa się w ten spo­sób, że sia­dam mu na ple­cach, ko­la­na wbi­ja­ją się w kark, te­atral­nie wierz­ga no­ga­mi. Mam na­wet po­ma­lo­wa­ną czar­nym spray­em ton­fę skle­jo­ną z dwóch gru­bych pa­ty­ków i pla­sti­ko­we kaj­dan­ki wsu­ni­ęte za dre­so­we spodnie z gu­zi­ka­mi przy lam­pa­sach. Od­zna­ka L.A.P.D. przy­kle­jo­na ta­śmą dwu­stron­ną do fla­ne­lo­wej ko­szu­li, dwie bel­ki na pa­pie­ro­wych pa­go­nach. Nasz zło­dziej prze­pa­da za obła­wa­mi, szko­da, że nie zda do na­stęp­nej kla­sy.

6.

Za­miast spędzać syl­we­stra w domu, bie­rzesz do­dat­ko­wą słu­żbę. Płat­ki śnie­gu wi­ru­ją, krążysz po „ko­gut­ku”, pi­sto­let ma­szy­no­wy zwie­sza się z ra­mie­nia, w we­wnętrz­nej kie­sze­ni płasz­cza masz za­pas pa­pie­ro­sów na całą noc. Chwi­lę przed pó­łno­cą od stro­ny Ryn­ku wi­dać fa­jer­wer­ki; zyg­za­ko­wa­tym świ­stem roz­bi­ja­ją się o cze­rń, mury dud­nią. Kątem oka do­strze­gasz, że ja­kiś cień prze­sa­dził ogro­dze­nie z siat­ki i już jest w pa­sie bez­pie­cze­ństwa pod be­to­no­wą ścia­ną zwie­ńczo­ną dru­tem kol­cza­stym. Ma czap­kę uszan­kę tak samo jak ty.

Krzy­czysz, ale za­głu­sza cię mu­zy­ka nio­sąca się od mia­sta. Pusz­czasz krót­ką se­rię w po­wie­trze, wi­dow­nia ucze­pio­na krat w oknach okla­sku­je śmia­łka. Strze­lasz mu pod sto­py, z po­cząt­ku ma wra­że­nie, że do­si­ęgły go za­pląta­ne z wol­no­ści pe­tar­dy; gdy jed­nak pod­no­si gło­wę w two­im kie­run­ku – za­mie­ra. Opusz­czasz lufę. W pla­mie świa­tła z re­flek­to­ra kła­dzie się czo­łem do zie­mi. Ręce za­pla­ta na ple­cach. Mo­żesz po­wie­dzieć o so­bie, że też strze­la­łeś w Nowy Rok.

7.

W szat­ni dy­żu­ru­je się na ochot­ni­ka, wy­star­czy tyl­ko pod­nie­ść rękę. Je­że­li co­kol­wiek mo­żna na­zwać klit­ką, to wła­śnie tę cia­sną, bez­okien­ną szat­nię, któ­ra przy­po­mi­na mi dno świe­tli­ka, tyle że bez pta­sich od­cho­dów. Mogę tam kwit­nąć ca­ły­mi po­po­łud­nia­mi.

W zi­mie wie­sza­ki za­rzu­co­ne pu­cho­wy­mi kurt­ka­mi two­rzą okap ochron­ny. Gdy dzie­cia­ki prze­bie­gną po ko­ry­ta­rzu, naga ża­rów­ka na ka­blu za­czy­na się ko­ły­sać; świa­tło ude­rza wte­dy w ręka­wy i kap­tu­ry, rzad­ko jed­nak spa­da na podło­gę.

8.

At­mos­fe­rę w ko­mu­nal­nym miesz­ka­niu two­rzą ko­tłu­jące się cząst­ki. Mają ko­lo­ry i za­pa­chy, ale nie re­agu­ją ze sobą. W domu, w któ­rym nie­na­kręca­ny ze­gar rzad­ko po­ka­zu­je wła­ści­wą go­dzi­nę, je­steś gol­fem i mi­ęk­ki­mi pó­łbu­ta­mi na wy­tar­tym ob­ca­sie. Two­je ma­łże­ństwo to jed­nak nie Kot z Je­anem Ga­bi­nem i Si­mo­ne Si­gno­ret, jak chcia­łbyś to wi­dzieć, tu ni­g­dy nie było mi­ło­ści. To fe­sti­wal pó­łtr­wa­nia, prze­wle­kły okres two­je­go po­ło­wicz­ne­go roz­pa­du. Nie ma daty wa­żno­ści, bo mu­sisz świe­cić przy­kła­dem, być oj­cem i mężem opatrz­no­ścio­wym, pro­wa­dzić cu­dze spra­wy bez zle­ce­nia.

Wio­słu­jesz w su­chych jak wiór kru­pach gry­cza­nych, mi­gasz się wzro­kiem. Skąd ja to znam? Dni mi­ędzy słu­żba­mi przy­gnia­ta­ły­by cię, za­wsze jest jed­nak coś do zro­bie­nia przy sa­mo­cho­dzie, w piw­ni­cy lub na dzia­łce. Two­je auto to sta­ru­szek, ale praw­dzi­wa brzy­twa, w in­nych rękach daw­no roz­sy­pa­ło­by się w proch. Pod podło­gą masz gąsio­ry, prze­two­ry, weki. Zaj­mu­ją cię też in­spek­cje in­spek­tu, sie­wy i zbio­ry, trosz­czysz się o an­ta­łek na wino po­rzecz­ko­we. Ko­cie łap­ki ugnia­ta­jące fo­tel nie prze­sądza­ją o domu.

9.

Fil­my ak­cji kar­mią się pa­pie­ro­sa­mi i reszt­ka­mi wy­obra­żeń o tym, co mo­gło­by być za­miast. Ko­cha­ła tyl­ko cie­bie. Uzna­ła jed­nak, że jest ma­szy­nist­ką na roz­wi­dlo­nych to­rach, że nie może za­mknąć oczu i ot tak prze­to­czyć się po two­jej ro­dzi­nie. Nie było dys­ku­sji. Za­baw­ne. Nie?

Tak więc o 16.30 Stra­żnik Tek­sa­su, o 20.30 Co­nan Bar­ba­rzy­ńca, o 23.30 Ame­ry­ka­ński żo­łnierz. Pó­ło­brót Chuc­ka Nor­ri­sa, ku­lo­od­por­no­ści Do­lpha Lund­gre­na, Mi­cha­ela Du­di­kof­fa, Jean-Clau­de’a van Dam­me’a za­stępu­ją jej cie­bie. Gem­mo­lo­gia i pa­ra­do­ku­men­ty to pro­te­zy do­kręca­ne na ży­cze­nie. Ksi­ążki le­czą z chwiej­no­ści, więc słu­żą za pod­kład­ki pod me­ble. Sa­lve ma­gi­strum no­strum! Sa­lve pu­el­lae py­ska­te! Ri­car­do Mon­tal­bán wy­ci­ęty z cza­so­pi­sma, wsu­ni­ęty mi­ędzy ga­ze­ty, dla nie­po­zna­ki. Nie wy­glądasz jak Joe Pen­ny, nikt tak nie wy­gląda, na­wet on sam daw­no już prze­stał. My­śli nie pod­le­ga­ją ka­rze. Nie ma kary za pi­sa­nie na pa­pie­rze czer­pa­nym li­stów do Ada­ma Car­tw­ri­gh­ta. Czy ten sztucz­ny kow­boj wpa­dłby na to, by spoj­rzeć pod świa­tło i zo­ba­czyć spe­cjal­nie dla nie­go za­to­pio­ne w pa­pe­te­rii źdźbła pol­skiej tra­wy? Czy w ogó­le roz­da­rł ko­per­tę? Pocz­ta lot­ni­cza na pew­no uga­si­ła za­pał per­fum. Tyl­ko przez wasz czas prze­sta­ła po­ży­czać Mau­pas­san­ta.

Kom­pro­mi­sy za­wsze się do­cze­ku­ją. Oby­wa­tel­ka pa­nien­ka zo­sta­wa­ła w wy­obra­źni psy­cho­te­ra­peut­ką, tłu­macz­ką ka­bi­no­wą, le­kar­ką bez gra­nic; w rze­czy­wi­sto­ści oj­ciec skró­cił ją tak, jak skra­ca się uła­mek nie­wła­ści­wy. Skąd to, do cho­le­ry, wzi­ął, że pie­lęgniar­ka w stop­niu plu­to­no­we­go Słu­żby Wi­ęzien­nej będzie so­bie w pra­cy tyl­ko ma­lo­wać pa­znok­cie? Pó­źniej, pó­źniej, pó­źniej – po­wta­rza­ła jak man­trę, ci­cho, żeby nikt nie sły­szał – aż w ko­ńcu (prze­cież wia­do­mo!) żad­ne pó­źniej nie nad­cho­dzi i spe­łnia­ją się naj­wy­żej ma­rze­nia Mar­ci­na Da­ńca.

Ale te pi­jac­kie ooo-mi­ła­aaa-mo­ja­aa do­by­wa­jące się z klat­ki scho­do­wej nie mia­ły żad­ne­go prze­ło­że­nia, za­pew­niam cię! Poza tym on stra­cił pra­wą rękę, urżnęła mu ją pi­lar­ka tar­czo­wa, i pu­sty rękaw wpusz­czał so­bie do kie­sze­ni spodni. My­ślisz, że co zro­bi­ła­by z tym bra­kiem ręki?

10.

Gdy łzy cie­kły ci przez tę krót­ką chwi­lę snu, czy nie ze­rwa­li­śmy się wte­dy obaj w nocy? Od­dzia­ły roz­cho­dzi­ły się pro­mie­ni­ście nad two­ją drzem­ką w dy­żur­ce na ry­go­rze, kie­dy wpa­dli po cie­bie i za­bra­li ze sobą. Deszcz spły­wał cie­niem na su­fi­cie, nie je­stem pe­wien, czy wi­dzia­łem w fu­try­nie pła­ską, ogni­stą po­stać, roz­pa­lo­ny pla­ster prze­strze­ni? Wte­dy w am­bu­la­to­rium za­ba­ry­ka­do­wa­li się z mat­ką w środ­ku, oto­czy­łeś ich kor­do­nem i od­kry­łeś, że po­tra­fisz mó­wić. Pa­trzę przez okno, brud­ne smu­gi na szy­bie be­łta­ją wi­dok prze­ciw­le­głych ka­mie­nic, li­nia wy­so­kie­go na­pi­ęcia brzęczy, to świa­tła tej sa­mej nocy! Ko­mo­da pa­trzy na ze­gar. Ze­gar cho­dzi po po­ko­ju, któ­re­go uby­wa. Ka­żde wy­chy­le­nie wa­ha­dła to mała wiecz­no­ść. Jej głos mó­głby roz­wiać wąt­pli­wo­ści. Strach wzi­ęty z su­fi­tu ba­lu­je na jego kra­wędziach, lam­pion wisi w mro­ku, jak­by nie był do ni­cze­go przy­twier­dzo­ny. Za drzwia­mi o że­la­znych za­su­wach gło­sy biją w szkla­ne szaf­ki pe­łne le­ków. Oj, nie za­po­mnia­łeś języ­ka w gębie! To­ku­jesz, moc­no ak­cen­to­wa­ne sy­la­by prze­bi­jasz przez ha­łas bun­tu. Nie my­ślisz o tym, co mó­wisz, tak jak nie my­ślisz o sta­wia­niu kro­ków, pod­no­sze­niu stóp, od­dy­cha­niu. Tra­fiasz w sed­no za sed­nem, ude­rzasz, gdzie boli. W woj­sku by­łeś sa­pe­rem, sa­pe­ra nikt nie za­stąpi.

11.

Kie­dy je­steś zdro­wy i śmi­gły jak rydz – musz­tru­jesz gęsi, zdy­scy­pli­no­wa­ne sto­ją w sze­re­gu, dziób przy dzio­bie. Po szu­tro­wej uli­cy za pło­tem pra­wie nic nie je­ździ. Na pro­gu w ko­szu wi­kli­no­wym pi­ra­mi­da go­mó­łek sera. Pies ła­ńcu­cho­wy za­kre­śla pó­łko­la, śli­ni się, chcia­łby ich si­ęgnąć. Po­nad krążącym łbem po­ja­wia się oj­czym. Naj­pierw jego lok, po­tem resz­ta syl­wet­ki. Paj­dy chle­ba ze smal­cem po­pi­jasz mosz­czem lub kwa­śnym mle­kiem. Masz zdar­te ko­la­na, usta­wiasz je do ze­wnątrz.