Niełatwo mnie zabić. Opowieść o Joannie Chmielewskiej - Katarzyna Droga - ebook + audiobook

Niełatwo mnie zabić. Opowieść o Joannie Chmielewskiej ebook i audiobook

Katarzyna Droga

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„Pisany ci blondyn i mnóstwo pomyłek. Wszystko będzie nie tak. Będziesz mieć zawód inny niż ze szkoły, ale da ci sławę. Żyć będziesz krótko, ale przygód będziesz mieć a mieć”. Wszystko, co wróżbiarka przepowiedziała Joannie Chmielewskiej, się sprawdziło.

Niemal każdy dzień życia Chmielewskiej był gotowym pomysłem na powieść. Zwariowany Lesio usiłujący zabić kadrową, mężczyzna o tajemniczym głosie dzwoniący do Joanny codziennie o tej samej godzinie i kolejni znajomi znikający bez śladu… Wszyscy byli podejrzani.

Świat wokół Joanny Chmielewskiej to prawie popełnione zbrodnie, nieoczekiwane zaginięcia, kuszące zdrady i wysocy blondyni o oczach diabła. Ale to także wielkie miłości i prawdziwe przyjaźnie na śmierć i życie. A wszystko w absurdalnych realiach komunistycznej Polski, kiedy zdobycie kawy graniczyło z cudem, a praca w biurze architektonicznym była prawdziwą szkołą uników i kombinatorstwa.

W jednym tylko wróżbiarka się pomyliła. Taką kobietę jak Chmielewska niełatwo jest zabić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 315

Data ważności licencji: 9/27/2028

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 56 min

Lektor: Katarzyna Droga

Data ważności licencji: 9/27/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Punkt zwrotny

Młoda kobieta w wiosennym płaszczyku według najnowszej mody Anno Domini 1962 wypadła z ciężkich drzwi gmachu Drukarni Narodowej w Krakowie i pobiegła w kierunku ulicy Mickiewicza. Nie zwracała uwagi na odgłosy miasta, nie kusiły jej autobusy ani tramwaje, prędzej już szare warszawy na postoju taksówek, bo z wysiłkiem targała wielką czarną torbę. Minęła gmach Muzeum Narodowego i ruszyła w stronę ostatnio rozbudowanej Biblioteki Jagiellońskiej. Sama nieduża, średniego wzrostu, z głową w krótkich, jas­nych lokach, przy których dziwiły ciemne oczy, przyciągała uwagę krakowian. Może za sprawą jaskrawego płaszcza w żółtą kratę lub pokaźnych klipsów w tym samym cytrynowym kolorze, a może z powodu błogiego uśmiechu na rozanielonej twarzy. Apaszka furkotała przy jej szyi jak zwycięski sztandar, czółenka na słupku stukały pospiesznie… Opadła wreszcie na ławkę przed Jagiellonką, po czym objęła czule swój bagaż, przytuliła go do policzka, pogłaskała i wybuchnęła głośnym śmiechem. Przechodnie nie wiedzieli, że najchętniej odtańczyłaby wokół ławki indiański taniec zwycięstwa, na to jednak nawet jej nie starczyło śmiałości. Ostatecznie kręciły się tu różne służby, a ona właśnie wyszła z redakcji pisma niezbyt lubianego przez władze, czyli „Przekroju”. Marian Eile, naczelny niepokornego magazynu, był przyczyną jej obecności w Krakowie, a także powodem dziwnego zachowania.

Zatupała pantofelkami po chodniku i jeszcze raz przytuliła swój skarb. Pociąg do Warszawy odjeżdżał za dwie godziny, miała czas, by dotrzeć na dworzec. Musiała pomyśleć, poukładać zdarzenia, uświadomić sobie, co się właśnie stało. Nie miała wątpliwości, że to dla niej ważna chwila, moment przemiany wypisz wymaluj z wielkiej literatury. W trzydzies­tym roku życia. W sześćdziesiątym drugim roku dwudziestego stulecia. Czuła, że właśnie stało się coś, co podzieli jej biografię na „przed” i „po”…

„Rozważmy to po kolei" – postanowiła. Zawsze była uporządkowana, miała umysł ścisły, lubiła logikę. „Gdzie jestem? Koniec to czy początek?"

Przeniosła się myślami w przeszłość, dobrych kilka miesięcy wstecz.

* * *

Warszawa, dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Dolnej, na trzecim piętrze typowego bloku na osiedlu z lat pięćdziesiątych. Małe, a jednak duże, albo raczej opustoszałe, bo właśnie wyprowadził się z niego jej mąż Staszek. Kojarzyło jej się z wyschniętą studnią bez życia. Na środku pokoju na podłodze ona, w rozsypce i zapłakana, obawiająca się nadchodzących nocy i dni. Sama przed sobą mogła sobie pozwolić na prawdę: życie ją bolało, łzy płynęły po policzkach, ręce grabiały z zimna przy otwartym oknie, w głowie szalały najczarniejsze myśli. Może warto raz na zawsze uwolnić się od takich uczuć? Są w życiu chwile, kiedy nie pomagają poczucie humoru ani odwieczne zaklęcie: „Dam radę, w końcu jestem z rodziny silnych bab, nie z takimi rzeczami radziły sobie śpiewająco”. Życie? Mięta z bubrem! Śmierć? Może byłaby zdolna? Podeszła do okna, deszcz zniechęcał do czego­kolwiek. Mniej kłopotu byłoby zapewne z odkręceniem gazu… Następną godzinę najchętniej wyrzuciłaby z życia lub chociaż z pamięci. Była to godzina z gatunku tych, które decydują o być albo nie być, i nie zawsze zwycięża być. Na szczęście zadzwonił telefon i odebrała z ciekawości, kto przeszkadza jej w tak ważnym momencie.

– Przepraszam, czy to Janina? Mieszkanie państwa Kruk?

– Pomyłka – odpowiedziała głucho. – Żaden kruk ani Janina. Ale dziękuję, być może uratował mi pan życie.

– Wszystko w porządku? – dopytywał głos w słuchawce. – Proszę pani, proszę pani… proszę ze mną rozmawiać.

– Nie mam ochoty na nowe znajomości…

– Przepraszam panią najmocniej – powiedział szybko mężczyzna i odłożył słuchawkę.

Ale sprawił, że się otrząsnęła z najbardziej czarnych myśli. Dowiódł, że za oknem toczy się zwyczajne życie i jakaś Janina czeka na tego pana. Może próbowali z sukcesem budować swoje szczęście. A ona? I wtedy znowu zadzwonił telefon.

– Przepraszam, że ponownie panią niepokoję, ale miałem wrażenie, że wyczułem w pani głosie bezdenny smutek. Może mógłbym jakoś pomóc? – zapytał ten sam aksamitny głos.

– Bardzo panu dziękuję, ale nie sądzę. Najlepiej nie jest, ale jestem przyzwyczajona, dam sobie radę.

– To mnie nieco uspokaja, bo już zaczynałem się obawiać, że coś lub ktoś pani grozi. No cóż, życzę spokojnej nocy. Pozwolę sobie jeszcze kiedyś zadzwonić, jeżeli nie ma pani nic przeciw temu, oczywiście.

– Proszę bardzo, będzie mi miło – odpowiedziała automatycznie.

Było dokładnie pół do dziesiątej i w ten lipcowy mokry wieczór Irena poczuła, że już nie chce decydować o sprawach tak ostatecznych jak żegnanie się ze światem. Na to przyjdzie czas, teraz powinna raczej pomyśleć o dzieciach i o tym, jak sobie poradzić bez niewiernego Staszka, krzyż mu na drogę. Głos w telefonie w zdumiewający sposób pomógł jej spojrzeć na wszystko spokojniej, odetchnąć, pozbyć się dławiącego ucisku w gardle.

„Dość tego, Irka!" – upomniała sama siebie. „Nie jesteś pępkiem świata, jesteś matką, architektką, żoną już byłaś, trudno. Zajmij się domem. Trzeba tu wymienić drzwi i zamki. I ściany odmalować".

Projektowanie przestrzeni zawsze dobrze jej robiło. Rozważała przez chwilę możliwość przebudowy, by chłopcy mieli oddzielne pokoje… Staszek, w końcu także architekt, twierdził, że to się nie da, bo ściana nośna, ale kto by mu teraz wierzył? Z nią też miał być, dopóki śmierć ich nie rozłączy… Tak, koniecznie trzeba odmalować, a najpierw wywietrzyć, bo od jej durnych pomysłów śmierdziało spalenizną i gazem. Co też jej strzeliło do głowy, żeby popalić listy, notatki i próbki własnej prozy? Nigdy więcej! Tak postanowiła i wreszcie usnęła, zmęczona łzami, a od świtu wzięła się do roboty. Dzień minął błyskawicznie, pokój zyskał nowy wygląd, a o pół do dziesiątej wieczorem zadzwonił telefon i odezwał się ten sam interesujący głos. Tym razem nalała sobie kieliszek koniaku do pogawędki i w jej głosie nie było już bezdennego smutku. „Klin klinem” – pomyślała, babcia z Grójca mówiła, że to pomaga, a babcia zawsze miała rację. Dobrze, że chłopcy byli na wakacjach, będzie czas się z tym uporać.

Następne dni były dziwne: przyjaciele wpadali zobaczyć, czy Irena żyje, i zastawali ją w chustce na głowie i z podwiniętymi rękawami koszuli, z jakimiś majstrami i pędzlami „pożyczonymi na chwilę” z sąsiedzkiej budowy, z triumfalnym uśmiechem, bo zdobyła cement, gips, piach, kilka cegieł, farbę! Telefon dzwonił co wieczór o tej samej porze i aksamitny głos coraz wyraźniej z nią flirtował. Za dnia z kolei uruchomił się ciąg zagadkowych pomyłek: aparat dzwonił, podnosiła słuchawkę i słyszała przedziwne komunikaty. Pierwszy raz, kiedy zapalała papierosa po umyciu wszystkich okien, odebrała meldunek:

– Tu szkorbut, tu szkorbut.

– A tu angina! – odpowiedziała. – Głupie żarty!

Innym razem szwagierka Jadzia pomagała jej przesuwać meble, gdy usłyszały dzwonek. Odebrała Jadźka.

– Tu Jagiełło, Władysław – usłyszała.

– Świetnie – odparła – bo z tej strony Jadwiga.

Znowu ktoś rzucił słuchawką. Może przypadek, ale Irena nie wierzyła w przypadki, podobnie jak niczemu się nie dziwiła. Dynastia Jagiellonów dzwoniła potem od czasu do czasu z pytaniami o polecenia, więc Irena wymyślała im odpowiedzi i bawiła się coraz lepiej. Czasem powracał szkorbut, ale najważniejszy był głos o pół do dziesiątej wieczorem… Czy oba zjawiska coś łączyło? Wydawało się, że tak.

– Ktoś komuś musiał podać omyłkowo mój numer – tłumaczyła Irena Jadźce, wtajemniczonej we wszystko. – Wiesz, jak to bywa, jedna cyfra odwrotnie, pewnie ta Janina ma podobny numer, tylko na przykład trzy zamiast osiem, a ktoś nabazgrał jak kura pazurem…

– I co? Czemu nie wyjaśniasz im wszystkim, że nie jesteś Janiną?

– Nie pytają… Wiesz, czasem mam wrażenie, że znam ten wieczorny głos.

– Nie chciałabyś sprawdzić, kto to? Mogę uruchomić jakieś znajomości w milicji.

– Za proste – odparła, zapalając papierosa. – Inaczej go poszukam…

– Wpakujesz się w tarapaty, jak zwykle.

– Mogą być jeszcze większe, niż mam? Tylko do mnie mogą dzwonić tajemniczy ludzie z kryptonimem „Szkorbut”!

– Święta racja! Ale wiesz co, może po prostu to opisz. Będzie świetne opowiadanie. Irka, pisz, masz wprawę, przecież ludzie lubią twoje artykuły. Ten w „Kulturze i Życiu” był naprawdę bardzo dobry.

– Ale o architekturze, na tym się znam…

– Na życiu też znasz się nieźle, wciąż ci dostarcza przygód. Napisz o głosie z telefonu i o tym, co było dalej. Wymyśl jakąś fabułę romansową, albo jeszcze lepiej krymi­nalną, to też powinno ci dobrze wyjść.

– Pomysłów bym parę miała, owszem, ale nie mam maszyny, a jest do tego niezbędna. Artykuły piszę w biurze…

– No to pisz trochę w biurze, trochę na pożyczonej, poza tym przecież twoja ciotka Lucyna ma maszynę. Pisz, a potem to wydaj!

– Bój się Boga, Jadźka!

Ale właściwie czemu nie? Wzięła się do roboty i szło jej coraz lepiej. Lubiła pisać, śledztwo w sprawie głosu w codzienności i na papierze doskonale wyganiało smutek z duszy. Złamane serce bolało ją mniej, gdy zajmowała wyobraźnię perypetiami bohaterów. W tym świecie rozwój akcji zależał od niej… Ciągle było jej źle i trudno bez Staszka, a pisanie pomagało, czasem czuła się trochę jak bohaterka swojej powieści: niefrasobliwa, pełna wdzięku, a jakże, bystra i inteligentna, ale i trochę naiwna i beztroska, a przede wszystkim bez skłonności do analizowania uczuć i psychologizowania. Jest jak jest i tyle, idźmy dalej i próbujmy się trochę bawić życiem, skoro ono bawi się nami, zdawała się podpowiadać Joanna z Klina.

Chłopcy wrócili z kolonii, skończył się urlop, zaczął się rok szkolny. Maszynopis liczył trzysta stron, gdy się zastanawiała, komu go pokazać.

– Jeden tylko człowiek prawdę ci powie – rzekł Henio, kolega z „Kultury i Życia”– i ja go znam, bywa w Czytelniku. Wyślij maszynopis do Krakowa, do Mariana Eilego, a ja mu powiem, o co chodzi.

– Do naczelnego „Przekroju”? Zgłupiałeś czy piłeś od rana?

– Zrób to, Irena, mówię ci. On będzie wiedział, co dalej, i powie ci bez ogródek, czy tekst się do czegoś nadaje.

Wysłała, odczekała, zadzwoniła pod numer od Henia.

– A, pani od Klina – usłyszała. – Proszę do mnie przyjechać.

* * *

Była więc w Krakowie od rana, umówiona na jedenastą, bo wcześniej podobno dziennikarze i redaktorzy nie nadają się do życia, i dość długo spacerowała po Plantach. Punkt jedenasta zastukała do ciężkich drzwi na czwartym piętrze gmachu przy ulicy Manifestu Lipcowego 19. W tym oto mieszkaniu nad drukarnią mieściła się redakcja legendarnego „Przekroju”, od siedemnastu lat jedynego czasopis­ma uważanego za wiarygodne. Marian Eile odpowiadał za ten sukces, to on ściągnął tu Ipohorską, Mrożka i Kerna, on przepowiedział sławę Irenie Kwiatkowskiej. Jednym słowem: znał się na rzeczy. „Powie bez ogródek”… Poczuła mrówki na skórze, kiedy usłyszała z gabinetu naczelnego:

– Proszę wejść!

Jeśli spodziewała się pana redaktora pod krawatem i w garniturze w eleganckim gabinecie z fotelami, to się mocno pomyliła. Nigdy nie widziała podobnego bałaganu, a w biurach projektów miała możliwość ujrzeć niejedno. W pokoiku wielkości dziupli panował okrutny chaos, książki i papierzyska walały się wszędzie, na podłodze, na półkach, a na biurku leżała taka sterta, że Eilego – w swetrze i czapce z daszkiem, w dużych okularach, bez krawata – ledwie było widać. Za to przywitał ją promiennym uśmiechem. Czyli czytał i nie wyrzucił do kosza.

– Dziewczyno! – wrzasnął. – Od czwartej strony wiem: jest talent czy nie! Jak jest, mówię autorowi na ty. Świetne. Marian jestem.

Świat zawirował przed oczami Irki. Zapytała słabo:

– To znaczy, że mam pisać dalej?

– Pisać albo nie pisać, oto jest pytanie – rzekł filozoficznie. – Pisać bezwarunkowo, pisać i napisać. Potem opublikujemy w odcinkach u mnie. Później wydamy w książce, mam znajomych w Czytelniku, zechcą wziąć, szukają takich pomysłów. Jakieś wątpliwości? Za miesiąc tekst?

Widziała, że nie miał czasu, w ciągu pięciu minut zdążyły tu zajrzeć ze cztery osoby z jakimiś papierami, ten z rysunkami, tamten z wydrukami kolumn. Czy rzeczywiście wszyscy tu siedzieli na kupie, w jednym pokoju? Podobno redakcja miała dział korekty w łazience, a listy od czytelników trzymała w wannie. Irena była zdolna uwierzyć w to wszystko.

– Za miesiąc to nie dam rady – wyjąkała.

– Czemuż to nie dasz rady?

– Bo nie mam… nie mam maszyny do pisania!

– To jak zdołałaś to spłodzić? – Wskazał na jej maszynopis.

– Pożyczałam maszynę, ale oddawałam, część pisałam po godzinach w biurze.

– Dziewczyno! – powtórzył. – Za mną!

Poszła za nim, nieco przestraszona. Korytarz tonął w dymie, przy oknie pod palmą, której w tym momencie szczerze współczuła, żywo dyskutowali dwaj okularnicy w czarnych golfach. Minęli uchylone drzwi łazienki, gdzie rzeczywiście było widać jakieś biurko i kawałek wanny. Celem podróży okazało się pomieszczenie podobne do szatni i z takim chyba przeznaczeniem, bo na pudłach leżały płaszcze, kapelusze i parasolka. Eile wyciągnął z kąta jakiś sprzęt. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Maszyna do pisania. Prawdziwa. Świetna. Cudowna Olympia.

– Masz – powiedział. – Masz i pisz!

– Nie wiem, czy mnie stać… – zaczęła.

– Nie chcę zapłaty – odparł. – Moja ciotka zmarła tydzień temu, to po niej mam tę zbędną maszynę. Zabieraj, o tu jest jakaś torba, ale ją to ci tylko pożyczam, bo to włas­ność Sławka Mrożka, on nie jest taki szczodry… Weź sobie z redakcji trochę papieru do tej maszyny.

– A, przepraszam, mój styl? Czy nie jest za mało poważny?

Popatrzył na nią badawczym wzrokiem.

– A cóż to znaczy pisać poważnie? Nigdy nie zmieniaj swojego stylu. Nigdy nie pisz tak jak inni, pisz, jak ty widzisz świat. To rada lepsza od maszyny, dziewczyno! No i pomyśl nad pseudonimem, bo Kuhn to nie jest coś na dzisiejsze czasy…

– Panieńskie mam Becker…

Spojrzał wymownie, aż się zaczerwieniła.

– Szukaj innego. Za miesiąc jestem w Warszawie, odbiorę torbę i ciąg dalszy… A teraz wybacz, że cię nie odprowadzę, kochana…

Zbiegała ze schodów jak na skrzydłach, mimo że maszyna była ciężka jak paczka cegieł. Nie szkodzi, lubiła cegły, w końcu była budowlańcem, architektką, a teraz może pisarką? Miała maszynę! Łzy szczęścia płynęły jej po policzkach.

„Gdzie jestem? Koniec to czy początek?” – pytała się ponownie, siedząc na ławce przed Jagiellonką. Wyjęła z torebki pilnik do paznokci, bo manicure zawsze pomagał jej w myś­leniu. Eile powiedział, żeby pisać. Pewnie, że będzie pisać. Takie właśnie rzeczy: z tajemnicą, śledztwem, humorem. Irena Kuhn źle brzmi, zresztą Stasiek by się nie zgodził, żeby szargała jego nazwisko na okładkach sensacyjnych książek. Irena Becker brzmi jeszcze gorzej. Imię zastępcze właściwie już sobie wymyśliła – dla tego pana w telefonie, kiedy zapytał, z kim rozmawia. Joanna, z bierzmowania, interesujące, nie takie częste. Ale co z nazwiskiem? Święci pańscy i moje prababki, pomóżcie!

Może nazwisko prababki, co to poszła na Sybir za narzeczonym? Prababki, o których coś wiedziała, były trzy: Ledóchowska, Szpitalewska i Chmielewska. Tak! Joanna Chmielewska. Na wskroś polskie i piękne. W sercu piknęło, że dobrze, przodkinie były jak najbardziej za. Irena wyrypała na ławce pilnikiem inicjały J.Ch. i datę 1964. Koniec z Irenką Kuhn, rozwódką… Z tej ławki wstanie nowa osoba: Joanna Chmielewska. Umarł Gustaw, narodził się Konrad, czy jak to tam było, ale w damskiej odsłonie. Teraz tylko musi sprawnie dokończyć pierwszą powieść… Tymczasem przesiedziała tu już godzinę. Rzuciła się pędem w stronę postoju taksówek…

* * *

W mieszkaniu przydzieliła maszynie centralne miejsce na jedynym dużym stole w pokoju. Dni miała wypełnione po brzegi: praca, chłopcy, zakupy, obiad, pranie. Pisała nocą. Przyzwyczajona do witania dnia „od drugiej strony”, czyli od świtu, miała drugą część po trzech tygodniach. Zadzwoniła do Eilego.

– Świetnie, dziewczyno – powiedział. – Jestem w Warszawie we wtorek. Przyjdź do Czytelnika na Wiejskiej na obiad literatów, zaprezentuję cię. Tylko ubierz się jakoś marnie, nie maluj się za mocno, żeby nie gadali, że Marian proteguje swoją podrywkę. Ostatnia bida z nędzą, brzydula i tak dalej.

Wchodziła do słynnej kawiarni przy ulicy Wiejskiej w burej spódnicy i powyciąganym swetrze matki, uczesana na szarą mychę, z kucykiem i grzywką, której nie znosiła, chociaż była modna. Prawie boso, w byle jakich sandałach. Chciała jeszcze założyć okulary, ale miała dobry wzrok i nie dysponowała żadną parą prócz słonecznych. Pod pachą nios­ła cały tekst Klina, na ramieniu byle jaką torbę konduktorkę z papierzyskami. Mimo to kiedy Marian Eile przedstawił ją jako swoje odkrycie, zdolną pisarkę Joannę Chmielewską, poczuła się jak królowa, caryca, a może nawet egipska Nefretete.

Wielokrotnie później mawiała, że tak właśnie, za sprawą Eilego, zaistniała jako nowa osoba: Joanna Chmielewska. Sama się temu dziwiła, bo wszystko miało być inaczej. Dokładnie czternaście lat temu, gdy była Irką w maturalnej klasie, a jej rodzice dopiero co sprowadzili się z Bytomia do Warszawy, planowała sobie zwyczajne życie. Tymczasem ciągle przydarzały jej się dziwne przygody, a wróżbiarka przestrzegła przed niespodziankami losu. Irka była wówczas ufną dziewczyną o wielkiej wyobraźni. Miała jasne warkocze i ciemne oczy, a za zakrętem czekała pierwsza prawdziwa miłość…

Część pierwsza

Irena

Rozdział 1ŚLEPE SZCZĘŚCIE

Park za szkołą przy placu Trzech Krzyży, względnie odgruzowany, wczesną wiosną zieleniał, jak należy, i był oazą uczennic pobliskiego żeńskiego liceum imienia Królowej Jadwigi. Trzy dziewczyny z klasy maturalnej wybiegły, skuszone słońcem, i usiadły na ławeczce przy klombie. Janka i Irenka przyjaźniły się od dawna, a znały się od dziecka. Przed wojną ich rodziny mieszkały po sąsiedzku w Grójcu. Dziewczynki chodziły do tamtejszej szkoły powszechnej i siedziały w jednej ławce, urządzały wspólne wyprawy do lasu, w czym pomagał im chętnie starszy brat Janki. Potem drogi dziewczyn się rozeszły, rodzice oddali Irkę do szkoły sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu w Warszawie, a Janka została w Grójcu.

Ostatni raz widziały się w wakacje czterdziestego czwartego roku. Irena spędzała je w domu, lipiec był jeszcze całkiem przyjemny, ale w sierpniu w stolicy wybuchło powstanie i wszystkich ogarnęła groza, którą odczuwały też dwunastolatki. Z Grójca było widać wielką łunę nad miastem. W Warszawie zostali ojciec, dziadek, ciotka Lucyna, siostra matki, i jej mąż. Dochodziły stamtąd sprzeczne wieści, wszystko trwało dłużej, niż zapowiadano, a potem z miasta zaczęli wychodzić ludzie.

Lucyna wyszła z cywilami i nieludzko zmęczona dotarła do domu. Zanim zapadła w sen, rzuciła, że wszyscy nie żyją. Janek nie żyje. Ojciec nie żyje i mąż Lucyny również. Warszawy już nie ma i nie będzie. Miała rację tylko co do swojego męża, który nigdy się nie odnalazł. Jan Becker, ojciec Ireny, wrócił, wynędzniały i przybity klęską powstańców. Dziadek po operacji w szpitalu też, ale zmarł kilka tygodni później w domu. Kiedy nadeszło wyzwolenie, Beckerowie wyjechali z Grójca. W obliczu zrujnowanej Warszawy wybrali Bytom, Irka żegnała się z Janką ze łzami w oczach. A potem, po powrocie Beckerów do Warszawy w 1947 roku, zwyczajnie wpadły na siebie na Mokotowskiej! Czy to nie zrządzenie losu? Irka zawsze w nie wierzyła. Nie ma przypadków, co najwyżej ślepe szczęście, i wszystko jest po coś… Dziewczyny rzuciły się sobie w objęcia, uściski i okrzyki radości trwały w nieskończoność.

– To wspaniale, że znowu będziemy w jednej szkole. Oczywiście idziesz tu do liceum, prawda? – trajkotała Irka, przekonana, że teraz już wszystko będzie jak dawniej.

– Nie wiem, nie wiem… – Janka miała wątpliwości. – Rodzice mówią, że nie dadzą rady kształcić i mnie, i brata. A Marcin już zaczął studia. No i żebym jakiś zawód szybko zdobyła i poszła do pracy.

– Ale co ty gadasz! Przekonamy twoich rodziców. Mój ojciec ich przekona, ciągle powtarza, że liceum, matura i studia to przyszłość dla kobiety. Ja tam chcę być niezależna, ani myślę całe życie usługiwać mężowi!

Najwidoczniej pan Becker pomógł i na potańcówce nad Wisłą Janka świętowała decyzję rodziców. Przygrywała warszawska kapela, młodzi tańczyli tanga andrusowskie i nowe warszawskie walczyki. Marcin przyprowadził Piotrka, przyja­ciela ze studiów, który od razu przypadł Irce do gustu. Był jakiś inny, spokojny i opanowany, i było w nim coś bardzo pociągającego, czego jeszcze nie umiała nazwać, ale co dobrze już wyczuwała. Młodzieńcy uczyli koleżanki tańca, a one cieszyły się nowymi sukienkami: Janka zieloną w pas­ki, Irka kremową ze spódnicą bombką w maki.

I tak znów wylądowały w jednej ławce i szybko dały się poznać jako zgrany tandem. Janka – z ciemnymi, lekko skośnymi oczami i grubym warkoczem do pasa – była miłośniczką historii i miała pamięć absolutną do wszelkich dat. Irena – bystra blondynka o szerokim uśmiechu – pisała świetne wypracowania i zazdrościła przyjaciółce gęstych włosów. Mistrzynią łaciny stała się niejako przypadkiem: ona jedna spośród dwudziestu pięciu dziewczyn miała ocalały w Grójcu podręcznik. Łacinniczka poleciła jej przepisywać fragmenty czytanek i ćwiczeń koleżankom i tym samym Irka zdobyła dwie umiejętności: nauczyła się pisania na maszynie, a gramatyka łacińska przestała mieć przed nią tajemnice. Janka była spokojna i rozważna, Irka – rezolutna i prędka w decyzjach, doskonale się zatem uzupełniały. Rychło wyniosły swoją przyjaźń poza szkolne mury, wyprawiały się razem na wycieczki i spacery po zrujnowanej stolicy, potrafiły piechotą przejść z Mokotowa na Pragę, bo na komunikację miejską nie można było liczyć.

Na początku ostatniego roku szkolnego przybyła do ich klasy Halina. Była jakby dojrzalsza, smutniejsza i poważniejsza niż czereda wesołych panienek. Irena szybko to zauważyła i oczywiście od razu zameldowała o tym Jance:

– Coś z nią jest nie tak, z tą nową! Niby to udaje beztros­kę, ale widać, że coś ją gryzie, coś bardzo bolesnego. Czuję to, kiedy z nią gadam.

– Masz rację, jakoś niełatwo tej Halinie… Spróbujemy jej pomóc? Możemy ją przyjąć do towarzystwa. – Janka nie miała zastrzeżeń do ewentualnego tercetu.

Odtąd uczyły się razem, razem biegały do kina i na ciuchy oraz na zajęcia baletowe i oczywiście zwierzały się sobie z kłopotów sercowych. Najwięcej doświadczenia w tym względzie miała Irka, ciągle w kimś zakochana od trzynas­tego roku życia, obecnie zapatrzona w Marka z sąsiedniej kamienicy. Nie potrafiłaby z pamięci wyliczyć swoich obiektów miłości ani licznych wielbicieli, w których rozpalała płomienne uczucia, dziwiąc się nieustannie swojemu powodzeniu, bo w lustrze widziała przeciętną dziewczynę o nieokreślonej barwie włosów. Nie przyszło jej do głowy, że żadne lustro nie oddaje w pełni jej niepowtarzalnego wdzięku.

– Ach, dziewczyny, chyba się jednak odkocham, bo Marek nie zwraca na mnie żadnej uwagi! Nie będę czekać w nieskończoność, mam swój honor – oznajmiła Irena pewnego wiosennego dnia swoim koleżankom.

– Tobie i tak dobrze, co chwilę łapiesz jakiegoś chłopaka. – Rozżalona Janka wzruszyła ramionami. – Ja kompletnie nie mam szczęścia w miłości. Ten Paweł z kajaków w ogóle do mnie nie pisze. Miał mnie znaleźć w Warszawie, tydzień tkwiłam w domu murem, ale gdzie tam… Halina, ty masz najlepiej! Narzeczony gotowy do ślubu już czeka. Kto by pomyślał!

– Gadaj, jak to jest – zażądały obie.

Tak, otóż Halina miała już narzeczonego! Studenta wydziału architektury na Politechnice Warszawskiej! Przyjaciółki były ogromnie ciekawe tegoż wybrańca losu i chciwie słuchały o nim opowieści. Halinka miała też przystojnego brata, który często przychodził po nią po zajęciach baletowych, bo te kończyły się o ósmej wieczorem. Ale tego dnia, gdy zasiadły, wzburzone, na ławeczce, rozmowę zdominowały zwierzenia Haliny: coś się psuło w jej miłości.

– Nie wiem, czy wytrzymam tę gwałtowność Staśka – mówiła. – Taki w gorącej wodzie kąpany! Kiedy się nie zgadzamy, potrafi zerwać się z krzesła, rzucić kapelusz na ziemię i wybiec na ulicę.

– Bo Stanisław! – mądrzyła się Irena. – Nie znoszę tego imienia. Gwałtownych ludzi też, bo sama taka jestem. Jakbym miała podobnego do siebie faceta, pioruny by waliły w sufit codziennie. Kapelusz na ziemię! Oho, nie ze mną takie numery…

– A wiesz, że tak! – powiedziała Halina. – Ty jedna dałabyś sobie z nim radę. Ja naprawdę nie wiem, co będzie z nami w przyszłości…

– Nikt nie wie – westchnęła filozoficznie Janka.

I wtedy wyrosła przed nimi wróżbiarka. Młoda, w kolorowych chustach i czerwonych koralach, jak z bajki.

– Ja wiem – oznajmiła. – Macie, panny młode, grosik? Mirela wam powróży, prawdę powie… Daj, panna, rękę – zwróciła się do Haliny, a ta bez wahania wyciągnęła dłoń w jej stronę. – Zmieni ci się coś w twoim losie, inaczej będzie, niż myślisz, wybranek twój do innej pójdzie! Ty daleko pojedziesz, tylko poczekać musisz. Odnajdziesz kogoś dawno niewidzianego, a on twoje życie odmieni, ale ty zadowolona nie będziesz, prawdę ci mówię, Mirela nie kłamie, sama zobaczysz.

Janka usłyszała niewiele więcej: według wróżbiarki miała przed sobą karierę naukową, wiele przygód i przystojnego męża z innej branży. Najbardziej jednak uradowała ją informacja, że już go zna. Potem przyszła kolej na Irkę. Dziewczyna popatrzyła na Mirelę figlarnymi oczami, wróżby uważała za świetny żart i zamierzała zakpić z przepowiedni w żywe oczy. Ale kobieta zerknęła na linie jej dłoni, odsunęła rękę i pokręciła głową.

– Tobie wróżyć nie będę! – oznajmiła.

– A czemuż to? – spytała butnie Irka.

– A bo nie. Wróżę, komu chcę, a tobie nie będę! Nie wróżę niedowiarkom. I nie lubię przykrych przepowiedni.

W ten sposób rozpaliła ciekawość dziewcząt do czerwoności.

– Dam dodatkowy grosz! – rzuciła w desperacji Irka, licząc na zachłanność wieszczki.

– Tak nie wolno – dodała Janka. – Przecież ona będzie wciąż o tym myśleć! Gdzie twój honor, Mirelo?

– Pewnie nic nie wie, wszystko wymyśla – burknęła Halina. – Takie to i wróżby.

Nie wiadomo, czy zadziałało odwołanie się do zawodowych ambicji, czy dodatkowy grosz, ale Mirela w końcu zgodziła się spojrzeć na dłoń Irki. Mruczała coś pod nosem, wreszcie orzekła:

– Tobie pisany blondyn i mnóstwo pomyłek. Blondyn twojego życia, stracisz dla niego głowę. Wszystko będzie nie tak. Pisany ci inny zawód, niż się wyuczysz, ale da ci sławę. Chciałaś, to masz: żyć będziesz krótko, ale przygód ci nie zabraknie. Tu widzisz: węzeł na linii życia, dalej nie wiadomo co, tylko jakieś zamazane kreski. Czyli umrzesz młodo, dlatego nie chciałam ci wróżyć. Jak chcesz, mogę cię za to nauczyć kabały. Będę tu jutro, przyjdź.

I jak się pojawiła, tak znikła, zostawiając dziewczęta w niezłym osłupieniu.

– E tam – zaczęła trzeźwo myśląca Janka. – Tylko straciłyśmy dwa złote.

– Nie przejmuj się – dodała Halina. – Najgorsze to ­nasze pokolenie już ma za sobą.

– Jeszcze czego! – Irka wzruszyła ramionami. – Wierzyć we wróżby, tego mi brakowało! Mamy na głowie maturę, i ten idiotyczny czyn społeczny, który nam zleciła Fizia. Chyba że umrę przed czynem, a to by było jakieś rozwiązanie. Dziewczyny, dzwonek… pogadamy na baletach, bo tego grzyba trzeba jakoś ugryźć.

* * *

Grzybem była akcja, której musiały dokonać w ramach czynu społecznego. Kraj wstawał z ruin, a czyn społeczny: sprzątanie gruzów, układanie chodników, sadzenie zieleni, oczywiście w niedzielę, po pracy, po lekcjach i nieodpłatnie, powszechnie uchodził za akt patriotyzmu.

Wychowawczyni, łacinniczka, zwana nie wiadomo czemu Fizią, zapragnęła, by to jej klasa zdobyła laur i została przodownikiem w dostarczaniu sadzonek drzew…

– Kto się podejmie? – Jedna ręka natychmiast prężnie wystrzeliła w górę.

– Irka, znowu ty? – zapytała z niechęcią profesorka. – Przecież ty już przepisujesz podręcznik.

– No to ja – zakrzyknęła solidarnie Janka.

– I ja – dodała Halinka.

– A ja im pomogę – zgodziła się Irka.

– Nie wątpię – mruknęła Fizia. – Jeśli dostarczycie do końca tygodnia furmankę sadzonek, wybaczę wam wszystko.

Furmankę? To musiały być te przygody wieszczone przez Mirelę. Ile sadzonek zmieści się na przyzwoitej furmance? Tysiąc, tysiąc pięćset?

– Czekajcie – pocieszała Halina. – Mój brat ma znajomości wśród badylarzy i działkowców, pomoże nam.

Uznały, że trzeba mu opowiedzieć całą historię od razu dziś, po zajęciach tanecznych, gdy przyjdzie po Halinę. Brat miał na imię Jurek, wydawał się sympatyczny i godny zaufania, właściwie dotąd znały go tylko z widzenia. Irka chciała wypaść godnie przy bliższym poznaniu i prezentacji, niestety siła wyższa na to nie pozwoliła.

– Błagam, błagam, Hala, biegnijmy do was – zakrzyknęła, przestępując z nogi na nogę – bo ja muszę do toalety. Do własnego domu nie dojadę. Na szczęście mieszkacie dwie ulice dalej.

Ruszyli kłusem, dotarli do domu Halinki, a Irka szturmem zdobyła drzwi łazienki. Wyszła nieco zawstydzona, no bo żeby panienka z dobrego liceum przyznawała się przed światem, że potrzebuje do toalety…

Niemniej brat Halinki uśmiał się serdecznie, potem przygotował herbatę i ciekawie opowiadał o swoich studiach. Więc miał też poczucie humoru!

– Sami tu mieszkacie? – Irka była zawsze niepoprawnie ciekawska. Widać było, że mieszkanie jest skromne: pokój, prowizoryczna kuchnia za parawanem, mała łazieneczka z brodzikiem, ale czy ktoś obecnie opływał w luksusy?

– Tak, sami, rodzice zostali na wsi – odpowiedziała jakoś niepewnie Halina. – Przyjadą do nas później.

– To macie dobrze, ale wam zazdroszczę! – zakrzyknęła Irena. – U nas, przy alei Niepodległości, w dwóch pokojach bywa kupa luda. Moi rodzice, ciotka Lucyna, ja i często przyjeżdżają ciotka Teresa z babcią z Grójca. A jeszcze Lucyna i Teresa, jak się zbiorą we trzy z moją mamą, bo to siostry są, to się nieźle kłócą, aż spać nie można. No ale wiecie, u nas w rodzinie same pyskate baby.

– Za to masz wesoło, a u nas czasami trochę za spokojnie – powiedział Jurek.

– Nie wiem, czy to tak dobrze. Ciotka Teresa nie mogła u nas wytrzymać w tej ciasnocie i hałasie i dlatego pojechała do Grójca, do babci. Wciąż czeka na męża, był w armii Andersa i nie wrócił do tej pory. Mąż Lucyny zresztą też nie wrócił z powstania, ale ona już się pozbierała, ma nawet wielbiciela, chociaż jest już okropnie stara, ma ze czterdzieści lat.

Irka często barwnie opowiadała o swojej rodzinie. Taka była, zawsze uważała, że to na niej spoczywają obowiązek bycia duszą towarzystwa i odpowiedzialność za dobre samopoczucie otoczenia. Wywiązywała się z tego znakomicie, przy niej wszyscy zawsze czuli się dobrze, a brat Halinki patrzył na nią z rosnącym podziwem. Swoją drogą też potrafił wzbudzić zachwyt: znał trzy języki, angielski tak biegle, że dorabiał tłumaczeniami i korepetycjami. Irena patrzyła na niego z szacunkiem: zawsze chciała znać chociaż jeden język obcy tak jak polski. Albo dwa. I nie mówimy o łacinie. Co za chłopak! Owszem, miał znajomych badylarzy koło Piaseczna, obiecał udać się do nich nazajutrz i sprawdzić, czy nie handlują zbędnymi sadzonkami, a może zechcą coś podarować miastu?

– Szkoda, że nie jest blondynem – szepnęła Irenka Jance do ucha. – Jakiś taki mocny szatyn z niego, prawda? Uśmiech ma bardzo przyjemny i coś w sobie, no nie?

Jerzy okazał się także szarmancki, bo odprowadził koleżanki siostry do domu, a że Irka mieszkała dalej, mieli jeszcze dwadzieścia minut na rozmowę tylko we dwoje.

– Wiesz, nie może mi to wyjść z głowy, że znasz aż trzy języki. Jak się ich nauczyłeś? – dopytywała. – Ja też bym tak chciała, ale chyba nie mam zdolności…

– Biegle to znam dwa, trzeci trochę gorzej – sprostował Jurek. – To rodzice zadbali o moją edukację. Przed wojną jako dziecko trochę chorowałem, a oni jeździli ze mną po sanatoriach w Europie, potem, pod koniec wojny, znalaz­łem się w Anglii, to podszkoliłem jeszcze język…

– To dlaczego wybrałeś architekturę, a nie jakąś lingwistykę? Byłoby ci łatwiej.

– Nie chciałem, żeby było łatwiej. Chcę być architektem, bo to jest teraz prawdziwe męskie wyzwanie. Dookoła tylko ruiny, co za możliwości, dziewczyno!

– Masz rację! Że też wiesz, czego chcesz. Ja całkiem odwrotnie. Nie mam pojęcia, co studiować, pogubiłam się.

– Jak to się pogubiłaś?

– A bo rodzina pcha mnie na medycynę. Ale pamiętam, że jak kiedyś przybiegł do nas sąsiad, bo się skaleczył i trzeba mu było opatrzyć ranę, to mnie babcia musiała cucić, dopiero potem zajęła się sąsiadem. Nie mogłabym na co dzień…

– A co byś chciała robić?

– Też nie wiem! Zresztą co tam przyszłość, teraz są mi potrzebne te okropne sadzonki i transport w dodatku. Pomożesz nam?

– Nie martw się tym – powiedział wielkodusznie. – Biorę to na siebie, obmyślę i transport. Mam znajomości wśród wozaków…

– Dziękuję – powiedziała cicho. – Jestem ci bardzo wdzięczna.

– Nic takiego. Pestka, głupstwo, mięta z bubrem! Chciałbym uczynić dla ciebie o wiele więcej… – powiedział, a przed nią otworzyło się niebo. Może nie całe, ale malutki skrawek, który zwiastował rozkwit uczuć. Popatrzyła na niego z czułością w oczach, a on podał jej ramię i zaproponował spacer wzdłuż alei Niepodległości. Mijali ruiny i place nowych budów, ze ścian zwisały plakaty z propagandowymi hasłami, jeszcze niezdjęte po referendum, wielkie czerwone „3 razy tak”. Tu napis min niet, tam pół budynku bez okien, ze sterczącymi z muru drutami. Tylko zieleń nieśmiało tu i tam przebijała się przez ruiny.

* * *

Zdobywanie sadzonek zakończyło się sukcesem. Nie wiadomo, jakich znajomości użył Jurek, ale widocznie miał przyjaciół i wśród wozaków, i wśród podwarszawskich badylarzy. Pomogli, przywieźli mnóstwo sadzonek i zdziwieni patrzyli na zdumioną minę nauczycielki, która nie rozumiała, co się stało. Chciała tylko, żeby dziewczyny koordynowały pracę całej klasy, a one same, we trzy… tyle drzewek… Oczywiście akcja przyczyniła się do zacieśnienia więzi towarzyskiej. Brat Halinki często towarzyszył trójce przyjaciółek, a przydatny okazywał się szczególnie w kinach, gdzie rozgrywały się dantejskie sceny, bo kolejki po bilet do Palladium, zakręcone cztery razy, kończyły się na Marszałkowskiej i aby zdobyć prawo do obejrzenia filmu, trzeba było odstać z pięć godzin.

Spróbowali zatem zdobyć bilety i pewnego popołudnia stanęli w kolejce.

Halina już na starcie została niemal uduszona i stratowana i nie nadawała się do walki, a Janka musiała wskoczyć na murek przed kinem, by ujść z życiem. Kiedy ludzie ruszyli ku drzwiom, pozostało jej tylko rzucić się na tłum od góry i tak została wniesiona przez drzwi kina poziomo… Tam jednak, w obliczu kłopotów z odzyskaniem pionu, nie dała rady dotrzeć do kasy. Irka, drobna, wszędobylska, wcisnęła się jakoś przed dwóch młodzieńców, błagając ich o zgodę. Od razu zewsząd rozległy się złowrogie okrzyki:

– Ta pani tu nie stała. Co to ma być? Kolejka panny nie obowiązuje? Cwaniara jedna, spryciara!

Jeden z młodych ludzi odparł:

– Czego japę drzesz, kobieto, to moja narzeczona, sam tu sterczę od rana, to bilet się jej należy. I o co się w ogólności rozchodzi?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Część druga

Joanna

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © by Katarzyna Droga

Copyright © for the Polish edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023

Projekt okładki, stron tytułowych i działowych

Maria Gromek

Ilustracja na okładce

© Bron Payne | Always Brainstorming

Redaktor inicjujący

Anna Steć

Redaktor prowadzący

Dorota Trzcinka

Redakcja

Anna Śledzikowska

Opieka redakcyjna

Sylwia Stojak, Sabina Wojtasiak

Adiustacja

Anastazja Oleśkiewicz

Korekta

Kinga Kosiba

Opieka promocyjna

Ewa Sajek

ISBN 978-83-240-9852-1

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk