Jaskółki. Powieść o kobietach mody PRL-u - Katarzyna Droga - ebook

Jaskółki. Powieść o kobietach mody PRL-u ebook

Katarzyna Droga

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Za PRL-u diabeł ubierał się u Graboletty.

Przed tą filigranową damą w turbanie drżeli nawet partyjni oficjele. Jadwiga Grabowska, dyrektorka Mody Polskiej, najważniejsze pokazy w Europie oglądała zawsze z pierwszych rzędów. A potem przywieziony z sobą paryski szyk przenosiła na polskie ulice. Jak jaskółka zwiastowała wiosenne słońce.

Utalentowana projektantka, twarda szefowa. Każdy wiedział, że to do niej należy ostatnie słowo.

Gdy do biura Mody Polskiej pewnym krokiem wkracza Helena Bohle-Szacka, w tym znanym wszystkim porządku pojawia się zgrzyt. To kobieta z pomysłami z całkiem nowej epoki. Z nowoczesną wizją, ogromnym talentem i szansą, by zostać prawdziwą gwiazdą.

Nie wie jednak, że w Modzie Polskiej zawsze było miejsce tylko dla jednej królowej. A ona nie odda tego tytułu tak łatwo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 407

Data ważności licencji: 9/10/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Katarzyna Droga

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

Projekt okładki

Kira Pietrek

Zadruk wewnętrzny okładki

Fotografia Jadwigi Grabowskiej: Fot. PAP | Cezary Langda

Modelki prezentujące projekty Jadwigi Grabowskiej:

Fundacja Ośrodka KARTA | Jarosław Tarań

Portret Heleny Bohle-Szackiej oraz zdjęcia modelek prezentujących jej projekty:

udostępnione dzięki uprzejmości Galerii im. Śleńdzińskich w Białymstoku

Wydawczyni

Olga Orzeł-Wargskog

Redaktorki prowadzące

Adrianna Kapelak, Wiktoria Wermińska

Opieka redakcyjna

Sylwia Stojak

Redakcja

Anna Śledzikowska

Korekta

Kinga Kosiba

Opracowanie redakcyjne i przygotowanie do druku

Chat Blanc

Opieka produkcyjna

Karolina Korbut, Dawid Kwoka

Opieka promocyjna

Monika Frankiewicz

ISBN 978-83-8427-353-1

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Motyle w pałacu

Burza śnieżna szalała w Warszawie od zmroku. Był grudzień 1963, rok kończył się mrozem i zawieją, lecz na szóstym piętrze Pałacu Kultury i Nauki panowała wiosna. Sala imienia Feliksa Dzierżyńskiego lśniła w świetle kryształowych żyrandoli, błyskały flesze lamp. W tle dyskretnie przygrywał zespół Jerzego Miliana. Po czerwonym wybiegu szły Lalki, jak z czułością nazywali swoje modelki warszawiacy, zmieniały się kolory ich sukien i kapeluszy. Na widowni zasiadły znakomitości. W pierwszym rzędzie jaśniały twarze Niny Andrycz i Zofii Gomułkowej. Nina, sławna aktorka, była żoną premiera Cyrankiewicza, Zofia – pierwszego sekretarza PZPR. Tuż obok szeptały ze sobą Irena Dziedzic i Rozalia Ochabowa. Artystki i dygnitarzowe, wszystkie chciwie wpatrzone w najnowsze fasony wiosennej kolekcji. Roku ‘64, co nam przyniesiesz? Konferansjer wyjaśniał: proste żółte tuniki, krótkie, do kolana, to będzie szał tej wiosny! Płaskie, zawadiackie kapelusiki. Błękitne żakiety, kremowe czółenka – propozycja na przedpołudnia. Blondynka w kapeluszu kanotierze i długim żakiecie zatrzymała się na końcu wybiegu, obróciła się, uniosła fifkę z papierosem, jakby czekała na ogień. Dziewczyna gangstera? Gdzie się podział wdzięczny kobiecy New Look Diora? Wyraźnie był passé. Dostała gromkie brawa.

– Nie chcemy już talii osy ani szerokich spódnic – perorował konferansjer. – W tym sezonie zapanują akcenty egipskie. Złote zdobienia, naszyjniki i przepaski!

Tak, następna modelka miała wysokie nakrycie głowy przypominające tiarę, fryzurę i makijaż na Kleopatrę, z czarnymi kreskami aż do skroni. W kreacjach wieczorowych także przeważały suknie królowej, na nich złoto i hieroglify. Po sali przebiegł szmer zachwytu. Dziennikarka w ostatnim rzędzie co chwila wstawała, bo operator Kroniki Filmowej zasłaniał jej widok swoją kamerą. Było co notować: prezentowano sto dwadzieścia modeli! Wreszcie nastąpił finał: kolekcja ślubna, przystojny model Jerzy Sapecki szedł pod rękę z blondynką Ewą Fichtner w welonie i w niebieskim żakiecie na krótkiej białej sukience. Tych dwoje znała cała Warszawa, byli jej ulubieńcami. Ewa posłała widowni pocałunek, panowie wstawali i bili brawo. Po zakończonym pokazie ktoś krzyknął: „Jadwiga, Jadwiga!”. Niewysoka, szczupła kobieta w połyskliwym żakiecie i turbanie na głowie uniosła się i ukłoniła wszystkim. Jadwiga Grabowska, dyrektorka Mody Polskiej, dyktatorka – bo jeśli Graboletta tak widziała nadchodzącą wiosnę, to wszystkie tak będziemy ubrane!

W trzecim rzędzie siedzieli inni projektanci z Mody Polskiej, wśród nich młodzieniec w żółtym fularze i krętowłosa brunetka w okularach. Widoczna z daleka w czerwonej sukience z dekoltem, wyprostowana na krzesełku, jakby czekała na gest szefowej, gotowa, by wstać i usłyszeć, że to ona stworzyła kilka sukien kolekcji. Nic podobnego jednak nie nastąpiło, Grabowska zebrała brawa i usiadła. Nie przedstawiła nikogo z zespołu. Brunetka w czerwieni zacisnęła usta, uniosła wyżej brodę. Chłopak poprawił szalik i uśmiechnął się pod nosem. Mrugnął do siedzącej obok dziennikarki, znali się. Miała na imię Teresa, pracowała dla modnego magazynu „Ty i Ja”. I doskonale wiedziała, że z powszechnością tych ubrań to blaga. Nie uświadczy się ich w żadnym popularnym pedecie ani nawet w firmowym pawilonie Modna Pani przy Alejach Jerozolimskich. Sukienki z kolekcji nie trafią na witryny sklepów, bo czyhały na nie znajome znajomych ważnych osobistości, przyjaciółki i kuzynki dyrektorów, kierowników, ludzi od rozdzielników Mody Polskiej. A Lalki i ich przyjaciółki? A kierowniczki zaopatrzenia i krojczynie? Wiadomo, nawet dla najbliższego kręgu nie starczało. Teresa pocieszyła się myślą, że dzięki takiej prasie jak jej magazyn polskie kobiety raz-dwa same uszyją podobne kiecki. Tylko im dać wzór! Materiał wydobędą spod ziemi, czyli spod lady, każda ma znajomości w sklepach z tekstyliami. Wykroje wytną sobie z szarego papieru… Polki potrafią! Wstała jak inni, biła brawo.

Pokaz się kończył, zaczynał bankiet, wszyscy czekali na tę odrobinę luksusu. Kanapeczki z kawiorem i eksportową szynką błyskawicznie znikały z tac. Modelki otoczyli panowie z kwiatami i nadzieją na flirt. Zespół przygrywał, kelnerzy roznosili kieliszki. Wreszcie wielki zegar pałacu wybił północ, jak to w bajce. Najwytrwalsze pary sennie tańczyły przytulone na parkiecie, a na zapleczu zapanował ruch: dyrektorka Mody Polskiej osobiście pilnowała starannego składania kostiumów. To było ważne: kolekcja musiała wrócić do magazynu w nieskazitelnym stanie. Niestety jedna z modelek przygniotła rondo kapelusza, a najmłodsza, Jowita, płakała, bo podarła pończochy.

– Nie masz zapasowych? – syknęła dyrektorka. – I jak mam cię zabrać do Paryża?

Jowita rozszlochała się jeszcze bardziej i uciekła z zaplecza. Grabowska ze złością sznurowała wargi; podwładni znali tę jej minę, domyślali się monologu wewnętrznego. „Modelki! Trzeba ich pilnować, żeby wzięły zapasowe pończochy, nie jadły kolacji, nie opychały się ukradkiem lodami. Jowita dostała szansę życia i co? Pół roku starań nad dziewczyną i nie umie dopilnować pończoch!” A jednak dyrektorka czuła zadowolenie: to był bardzo udany pokaz, nie gorszy od francuskich. Partyjniacy nie umieli tego docenić, nieważne, wystarczy, że ich towarzyszki będą zachwycone, bo to oznacza przydziały tkanin i dewizy. Nikt nie miał pojęcia, ile przygotowań wymaga takie wydarzenie. Ile wysiłku wszystkich – od projektantów po szwaczki i sprzątaczki, a nawet durnego zaopatrzeniowca Jegasiuka. A potem dwie godziny triumfu. Westchnęła. Czy ktoś miał bardziej ulotną pracę niż ona? Każdy pokaz to taniec motyli. Zawiruje w blasku słońca i umknie z pamięci wraz z sezonem… Ale zanim zgaśnie, prasa opublikuje Wiosnę ‘64. Dziennikarze dostali darmowe bilety na pokaz, a niełatwo było je zdobyć i sporo kosztowały. Musiała oczywiście zadziałać w księgowości, ale czy księgowe nie potrzebowały czasem kilku metrów jedwabiu albo wełenki? Grała skrawkami jedwabiu i marzeniami kobiet, bo nie chciała dopuścić, aby łódzka Telimena albo szczecińska Dana wkradły się na łamy najważniejszych magazynów. Nie zamierzała też zgodzić się na socjalistyczną szarość ani bylejakość. Mówiono przecież: Paryż ma ­Colette, a Warszawa Grabolettę… Dziewczyny z całej Polski marzyły, żeby się dostać do niej, to znaczy do Mody Polskiej. Imperium z jaskółką w znaku firmowym miało już swoją renomę i znaczenie w świecie. Mało kto wiedział, że wymyśliły ją kilka lat wcześniej cztery kobiety przy kartach!

Jadwiga Grabowska dobrze pamiętała ten miły wieczór w hotelu Bristol. Była wtedy kierowniczką Biura Mody Ewa. Grywały w brydża z wpływową aktorką Niną Andrycz, pisarką Magdą Samozwaniec i Kayą Mirecką, aktorką i projektantką z Londynu. Kaya właśnie wróciła do kraju „za mężem”, oficerem i nawróconym na komunizm arystokratą, i królowała na salonach. I to ona się uparła, że Polska powinna mieć własną solidną markę modową! Żeby godnie reprezentować kraj na corocznych targach przemysłu odzieżowego w Lipsku. Tak. Nie żadne przedsiębiorstwo PHU czy coś w tym stylu – oczy Kai błyszczały od zapału – raczej coś na kształt marki Gucci, Missoni albo nawet Prady! Magdalena prychnęła, ale Nina Andrycz popatrzyła w dal, potem na swoje wypielęgnowane paznokcie, potem nad głowami koleżanek. Jadwiga zerknęła z zaciekawieniem. Spodobało się! I Nina oznajmiła:

– Będzie tak, moje panie: ja porozmawiam z mężem i przygotuję grunt, a potem wy dwie pójdziecie w delegację do ministerstwa. Kaya, ty jesteś szalenie modna, lubią cię w odpowiednich kręgach, a ty, Jadwigo, znasz temat. O mnie nikt nie wie, o mnie się nie mówi…

No i kilka dni później dwie panie stukały obcasami na placu Powstańców Warszawy, a potem na schodach gmachu Ministerstwa Handlu Wewnętrznego. Dyrektorka uśmiechnęła się na wspomnienie tego owocnego zebrania, na którym narodziła się najważniejsza instytucja odzieżowa w kraju. Gabinet ministra Lesza tonął w dymie… Gdyby powstała książka o czasach i ludziach Mody Polskiej, to tak powinien brzmieć jej początek.

Rozdział 1

Jaskółka czyni wiosnę

Gabinet ministra Mieczysława Lesza tonął w dymie, popielniczki zapełniały się niedopałkami, a Lesz chodził wzburzony od okna do stołu i z powrotem. Oto omawiał z kierownictwem resortu przemysłu dziwny temat. Z gruntu niesocjalistyczny. Zbliżające się targi przemysłu odzieżowego, międzynarodowe: Lipsk 1958. Sam w to nie wierzył. Co to w ogóle ma być? Skąd się, u diabła, wzięło oficjalne zaproszenie? Czemu nagle przemysł odzieżowy okazał się jest taki ważny? Budownictwo, węgiel, transport – to rozumiał, ale konfekcja? A tu premier Cyrankiewicz zadzwonił do niego osobiście. „Mamy godnie zaprezentować ojczyznę na targach u wschodnich sąsiadów i niech pomoże Grabowska, bo ona się zna”. Co to za nowa idea domu mody w socjalizmie? Poprzednie wytyczne był jasne: zlikwidować Ewę, Gallux-Hurt wystarczająco dobrze realizował socjalistyczne plany dotyczące krajowej odzieży. Lud pracujący miast i wsi nie musiał sobie zawracać głowy liczbą kieszeni i guzików, skoro ktoś za niego o tym rozstrzygał. Centrala decydowała, co lud je, czyta, myśli i w co się ubiera. Ale najwyraźniej ktoś namotał w głowie premierowi Cyrankiewiczowi o rywalizacji z Zachodem na każdym polu… odzieżowym też. I że skoro w Łodzi powstała Telimena, to Warszawa nie powinna być gorsza. Niechybnie kryła się za tym kobieta. Lesz zatrzymał się na chwilę i oznajmił znudzonym uczestnikom zebrania:

– I tak, towarzysze, musimy powołać jakieś przedsiębiorstwo, które się zajmie tematem polskiej odzieży i godnie zaprezentuje nas w Lipsku. Jakby nie było ważniejszych spraw: budowy mieszkań, dróg i mostów, musimy dodatkowo zajmować się sprawą konfekcji damskiej.

– I wbrew pozorom to jest sprawa najwyższej wagi! – zabrzmiał wysoki głos od drzwi.

Weszły dwie kobiety. Jadwiga Grabowska w nieodłącznym turbanie i ze złotą broszą przy kołnierzu, Kaya Mirecka w czerwonej sukience i takim toczku. Obie w rękawiczkach, usiadły i położyły przed sobą malutkie torebki. Wszyscy panowie przy stole odruchowo się wyprostowali i wciągnęli brzuchy, bo Kaya tak działała na mężczyzn. Lesz ją bardzo lubił, chociaż na ostatnim przyjęciu wypaliła mu prosto z mostu, że konfekcja proponowana w sklepach polskich to estetyczna zbrodnia na narodzie. A teraz przez telefon Cyrankiewicz mówi to samo i dokładnie tymi samymi słowami, jakby się znał na modzie. To nie mógł być przypadek, kobiety zawiązały spisek, a on był ofiarą. Przyszło zaproszenie na targi odzieżowe do Lipska i musiał teraz coś zrobić z tym wyzwaniem. Jak przeobrazić temat mody w propagandowy sukces? Jeden z pomysłów był następujący.

– Podpisałem zarządzenie o połączeniu przedsiębiorstw odzieżowych: Ewy i Gallux-Hurt – oznajmił. – Stworzymy jeden monolityczny zakład produkcyjno-krawiecki. Materiały będą dostarczone przez łódzkie fabryki włókien­nicze. Mamy hale maszynowe i szwaczki, ale one muszą mieć projekty i wykroje, i takie tam… hm, żurnale. Za stronę merytoryczną przedsięwzięcia będzie odpowiadać Jadwiga Grabowska, dawniej kierowniczka Ewy, od dzisiaj dyrektor artystyczna przedsiębiorstwa. Będzie podlegać dyrektorowi zjednoczenia, towarzyszowi Szumkowowi, odpowiedzialnemu za produkcję tekstylną.

Grabowska kiwnęła głową, przyjmując stanowisko, niby trochę zdziwiona. Oczywiście wiedziała o tym awansie, użyła swoich wpływów, aby go dostać. Miała czyste sumienie, drugiej tak kompetentnej osoby ze świecą by nie znaleźli. A co zrobią w takim razie z Kayą?

– Obywatelka Kaya Mirecka, która przyczyniła się do powstania pomysłu swoimi utyskiwaniami na stan polskiej odzieży – tu zawiesił głos i popatrzył na Kayę niby-surowo – zostanie dyrektorem do spraw handlu i reklamy produktów przedsiębiorstwa.

Kaya z entuzjazmem klasnęła w dłonie. Kto by pomyś­lał, że w ministrze drzemie takie poczucie humoru. Była wizjonerką, więc natychmiast wyobraziła sobie sieć sklepów w dużych miastach, miała pomysły na linie sukienek letnich, bluzek i torebek osiągalnych dla przeciętnych Polek. I zamierzała delikatnie przekierować myślenie Grabowskiej w stronę bardziej użytkową. Niech ta Grabo-Coco przestanie się panoszyć, a zrobi coś dla ludzi.

– A nazwa? – zapytała Jadwiga. – Jak się będziemy nazywać? Może nadal od imienia: Joanna, Wanda?

– Mnie się podoba łódzka Telimena. Ma wdzięk, tradycję… może coś w tym duchu, nie wiem, Bella jak Łęcka? – rzuciła Kaya.

– Mam już nazwę – westchnął Lesz – prostą, ale chyba dobrą. Nie od imienia. Po prostu: Moda Polska.

Panie przyklasnęły, zdziwione, że tak łatwo poszło, a minister Lesz pomyślał, że może powinien pracować gdzie indziej, jako ktoś, kto wymyśla nazwy i nowe firmy. Podobno za takie pomysły płacono, lecz na pewno nie w socjalistycznym kraju.

– Cieszę się, że nasza Moda Polska znajduje akceptację. Ale to nie koniec… należy teraz opracować serię ubrań, dla kobiet głównie, ale i dla mężczyzn, kolekcje, które pokażemy w Lipsku. I które będą rozpowszechniać ideologię socjalizmu.

– Znaczy co? – zapytała zdumiona Kaya. – Jak mamy rozpowszechniać ideologię spódnicami?

– Nie wiem. – Rozłożył ręce. – To właśnie już wasze zadanie. Żeby było widać, że taka seria, no nie wiem, że to nasza polska tradycja i że wyraża ducha ustroju. I żeby świat nam zazdrościł. Jak to zrobić w przypadku mody męskiej, nie mam pojęcia. Dla mnie wszystkie garnitury są takie same, a koszule różnią się tylko kolorem.

Grabowska skrzywiła się z dezaprobatą, ale wstała i oz­najmiła:

– Panie ministrze, ja rozumiem, o czym mowa. O kolekcjach i trendach w konfekcji. O naszym stylu. O tym, co się kiedyś nazywało „szarmem”. Zrobimy to. Stworzymy Modę Polską od podstaw. Tylko potrzebujemy dewiz.

– I ładnego znaku firmowego! – rzuciła Kaya. – Gucci ma taki piękny. Inicjały założyciela odwrócone w klamerkę…

Wstał dyrektor zjednoczenia Szumkow. W garniturze w wąskie prążki, takichże spodniach, z brzuszkiem wiszącym nad paskiem. Nie udawał arbitra elegancji, ale zanim przemówił, zapiął guzik marynarki. Z trudem.

– Jaki znów znak firmowy? – wysapał zniecierpliwiony. – Mamy ustrój socjalistyczny! – Tu wrzucił kilka gomułkowskich zdań o sile komunizmu, kompletnie niezwiązanych z tematem, ale obowiązkowych. – Tak więc moda musi, powtarzam, musi odzwierciedlać gust, ideologię i potrzeby mas pracujących. Tylko na takie wzory możemy wydać fundusze. A czemuż to od razu dewizy?

Pani Jadwiga potakiwała, na pozór zgadzała się z każdym zdaniem przedmówcy, zadowolona, że niedawno odpaliła jego małżonce kilka metrów cieniutkiego płótna écru, przywiezionego właśnie z Lipska. Były tam z Kayą prywatnie i to one uznały, że na tych targach powinna błysnąć polska reprezentacja. Poszły do organizatorów, nakłamały, że nasze władze chciałyby uczestniczyć, ale potrzebują oficjalnego zaproszenia… Wystosowano więc zaproszenie. Potem Nina nacisnęła męża… Ciekawe, czy Szumkow pochwalił się towarzyszom kościelnym ślubem córki. Patrzyła, jak poły garnituru rozjeżdżają się na szerokiej i niewymownej tylnej części dyrektora Szumkowa, odwróciła oczy. Miał za ciasny ten garnitur, skrojony z okropnego, gniotącego się materiału. Musi delikatnie zwrócić uwagę Dorocie Szumkowej, jego żonie.

– Dewizy są naturalnie potrzebne na zakupy odpowiednich żurnali i materiałów – odpowiedziała.

– A czy wiodąca instytucja odzieżowa w kraju, wzorzec dla fabryk i szwaczek w powiatach, nie powinna zachować standardów światowych? – upierała się Kaya. – Każda szanująca się marka ma znaczek firmowy, wzór nazwy.

– No i będziemy reprezentować kraj za granicą, w Lipsku – przypomniała Grabowska. – Nagle wystąpi tam jedyna firma modowa bez znaku?

– Na razie znaku nie ma, więc szkoda czasu – uciął rzecz minister. – Zamówcie u jakiegoś grafika i pokażcie. Wtedy zobaczymy. Teraz proszę nam zorganizować Modę Polską. Póki co macie lokal przy Chmielnej, przepraszam, przy Rutkowskiego. Możecie tam zaraz pójść i zobaczyć swoje gospodarstwo. Zaczynacie od poniedziałku. Zapamiętacie ten poniedziałek pięćdziesiątego ósmego roku, towarzysze, jako kolejny krok budowy socjalizmu. Na polu odzieżowym.

Zadowolone damy zrozumiały, że posłuchanie skończone. Przed budynkiem Kaya dała upust radości: okrążyła Jadwigę tanecznym krokiem i podrzuciła torebkę. Grabowska pozwoliła sobie jedynie na uśmiech.

– Nie skacz, nie skacz, Kaya, żebyś nóżki nie złamała.

– Nie kracz, nie kracz, Jadziu, jak ta wrona. Zobacz, świat jest piękny. A nie chciałam przyjeżdżać do Polski, mąż mnie namówił. Miał rację. Co z tym znakiem?

– Poprosimy Xymenę Zaniewską o pomoc. Zna wszystkich grafików Warszawy, robi scenografie dla telewizji.

– Szkoda, że ten beton Szumkow będzie zatwierdzał, a nie Lesz.

Ale Jadwiga nie martwiła się tym tak bardzo. Wkrótce wybrała się do gabinetu Szumkowa sama, bez koleżanki, za to z projektem znaku firmowego dla Mody Polskiej. Miała silne argumenty: niejaka panna Krystyna, sekretarka ze zjednoczenia zamówiła torebkę z Lipska. A pani Dorota, żona dyrektora, sukienki na lato. Bardzo bliskie relacje dyrektora z panną Krystyną raczej nie spodobałyby się pani Dorocie, więc znak miał ogromne szanse.

– Przynajmniej jakiś ludzki? Patriotyczny, ludowy? – zapytał zniechęcony dyrektor Szumkow.

– Oczywiście – odparła, wzruszając ramionami. – Proszę zobaczyć, mam rysunki. Piękna jaskółka w locie, zwrócona w dół. Czarne skrzydła, czerwony łepek, patrzący w lewo. Znak nowin, wyzwanie, a zarazem nasza polska jaskółka… Pan Treutler zaprojektował, Xymenie Zaniewskiej bardzo się podoba.

– Treutler to nie bardzo polskie nazwisko.

– Ale proszę zobaczyć, towarzyszu dyrektorze …

Patrzył, ale nic mu ten znak nie mówił. Skojarzeń z podłym kapitalizmem jednakże nie znalazł. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie lepszy byłby bocian, ale ten latał do ciepłych krajów, co mogło się wydać poparciem dla emigracji. I Dorotka! Wychodzili wieczorem do teatru i dzięki Grabowskiej zamierzała olśnić towarzystwo jakąś sukienką w złote zygzaki. A Krystyna? Była tą jedyną chwilą wytchnienia, jaką miał. Odkąd się dowiedziała, że zna dyrektorkę Mody Polskiej, męczyła go o fatałaszki. Chodził podenerwowany po gabinecie, zatrzymał się przed portretem Lenina. Wódz milczał, tymczasem Grabowska nieustająco gadała:

– Istota przedsiębiorstwa, coś jakby puenta, idea i znak, i ja je dla Mody Polskiej mam. Przekaz, że jesteśmy czymś więcej niż fabryką ubioru, że tworzymy styl, jakość życia. Nasze modelki to artystki, a nie żywe wieszaki. Musimy mieć znak graficzny, który mówi o dynamice, o niespodziance. Jaskółka jest idealna. Jaskółka czyni modę. Jak wiosnę.

– Już dobrze. Proszę napisać mi coś w rodzaju raportu o misji tej jaskółki, żebym mógł przedłożyć stosownym władzom. Co Moda Polska da krajowi… Jaskółka, bo co, bo zapowiedź Wiosny Ludów? – podpowiedział, zadowolony ze swoich historycznych skojarzeń.

– Odbudujemy polską kobietę – zakrzyknęła z entuzjaz­mem Grabowska, bezczelnie ignorując Wiosnę ­Ludów. – Przypomnimy Europie, co znaczy polska elegancja. Socjalistyczna, oczywiście, nie sanacyjna – dodała szybko. – Rozsławimy imię ludowej ojczyzny.

– Niech będzie – zgodził się łaskawie.

Grabowska poprawiła turban i zmyła się jak najszybciej, żeby przypadkiem nie zmienił zdania. Chwyciła palto z wieszaka, a sekretarka popatrzyła za nią zdumiona. Taka dama, a omal pantofli nie pogubiła. Wchodząc, Grabowska spojrzała na nią spod oka i powiedziała: „A ty, dziecko, zlikwiduj grzywkę i brwi podskub. Buzia jak placek, gdzież tu grzywka i takie krzaki. Lok na policzek i beret!”.

– Wszystko w porządku, pani dyrektor? – zapytała lęk­liwie. Chciała jeszcze dopytać o kolor dobry dla siebie, ale się bała.

Jadwiga Grabowska popatrzyła na nią z uśmiechem i odpowiedziała:

– O tak, jak najbardziej, dziecko. Przygoda właśnie się zaczyna! Zapamiętaj sobie: Moda Polska, jeszcze nieraz usłyszysz. A beret brązowy, dziecko, pod kolor oczu.

Od tej wiekopomnej chwili minęło pięć lat.

Rozdział 2

Dziewczyna z przyszłością

Białystok, blok przy Zwierzynieckiej 6, drugie piętro, kwiecień 1963

Jowita Piekarczuk stała pośrodku pokoju jak pod pręgierzem. Właśnie oznajmiła rodzicom, że po maturze chce wyjechać do Warszawy, a tam zostanie modelką. Ewentualnie piosenkarką, aktorką nie. Talent może i by się znalazł, ale trzeba by zdawać do Akademii Teatralnej i studiować kolejne cztery lata, a ona miała dosyć szkoły. Zresztą rodzice wcale nie pchali jej na studia, nie chcieli finansować kolejnych lat nauki. Matka wymyśliła policealną szkołę medyczną, pielęgniarka to byłby bardzo dobry zawód! Ojciec i na to sarkał, że jeszcze dwa lata, lepiej poszłaby do pracy od razu. Sam pracował w fabryce tekstylnej i mógł jej załatwić pracę w hali, przy maszynach. W obecnych czasach być robotnicą to lepiej niż być hrabiną. A ta ni stąd, ni zowąd wyskoczyła z Warszawą. I widać było, że łatwo się nie ugnie, broda już się jej trzęsła, niebieskie oczy wypełniły się łzami. Zacisnęła usta. Wrażliwość to miała po matce, a żelazny upór po ojcu.

– To może chociaż szkoła pielęgniarska, jak już w tej Warszawie – rzekła zmartwiona Jola Piekarczuk. Chciała najlepszej przyszłości dla córki, innej niż jej własny los.

Jowita odziedziczyła urodę matki, tyle że po latach pracy w fabryce i czwórce dzieci śliczna figura Jolanty znikła, policzki obwisły, oczy zszarzały. Piekarczukowa byłaby dumna z córki pielęgniarki, do dwóch lat łożenia na edukację mogłaby jakoś męża przekonać. Poprawiła loczki swojej siwej trwałej, popatrzyła na Jowitę w śliwkowym sweterku zapinanym na guziki. Sama jej udziergała, kraciasta spódnica też po matce. Jaka tam modelka.

– Nie chcę być strzykawą! – mruknęła Jowita. – Mam warunki, był u nas w szkole taki jeden ze szkoły fotograficznej i sam powiedział. Że mam wygląd modelki i w ogóle co tutaj robię? W Warszawie otworzyli Modę Polską, szukają dziewczyn…

– Który to? – spytał ze złością Piekarczuk i zacisnął pięści. – Jak go znajdę, pierdolca jednego, żebra przetrącę.

– Właśnie! To jest twój sposób na życie, tato! – krzyknęła Jowita. – Całe życie jak koń w chomącie w tej fabryce, od świtu po noc, a jak coś, to przetrącę kości!

– Miarkuj się! Bo i tobie przyłożę! – Wściekły Piekarczuk sięgnął do paska.

Jola zagrodziła mu drogę do córki, a Jowita zwiała do drugiego pokoju. Rzuciła się na tapczan i płakała w głos. Słyszała przez ścianę, jak rodzice coś pokrzykiwali, matka pewnie jej broniła swoim cienkim „Zdzisiu, Zdzisiu”, ojciec upierał się przy pracy w fabryce. Może nawet już zaklepał i opił sprawę z kierownikiem, bo gorzałą rozwiązywał wszystko. Zdzisiu gównisiu! Wojnę cudem przeżyli, więc teraz akceptują cokolwiek, byle jakie, biedne życie. Niedoczekanie. Za oknem zapadła noc, krzyki za ścianą ucichły, bo rodzice wstawali do pracy o świcie. Jowita ostrożnie otworzyła okno. Pieprzyć maturę. Nie bez trudu sięgnęła do drabinki pożarniczej, po której czasami jej najstarszy brat wracał z zakrapianych imprez, oczywiście zanim podjął pracę w fabryce, ożenił się i wyprowadził z domu. Drugi tak samo, potem trzeci. Ona była najmłodsza, ta „spóźniona”, po dziesięciu latach od ostatniego syna Piekarczuków. Trudno było w jednej ręce trzymać walizkę, drugą chwytać się drabinki, ale jakoś udało się jej zejść.

– Pieprzyć maturę – powtórzyła.

Piechotą poszła na dworzec. Pociąg do Warszawy odjeżdżał o piątej rano, pieniądze na bilet miała z własnej świnki skarbonki. Zbierała cały rok, sprzedawała w punkcie skupu butelki ojca po wódce, dostała też parę groszy od ciotki za umycie okien. Kiedy usiadła w przedziale, odetchnęła. Miała w kieszeni bilet, legitymację szkolną, wizytówkę z adresem tego gościa z Warszawy i jedyną szminkę matki. Wszystko to stanowiło jej zdaniem solidną przepustkę do lepszego życia. Pociąg jechał ponad cztery godziny, mogła się zdrzemnąć bez obaw, nie miała ani grosza, a w walizce tylko koszulę nocną i jedną zmianę ubrania. Na szczęście kwiecień tego roku był ciepły.

Dworzec w Warszawie wydał jej się jednak złowrogi. Nie miała pojęcia, dokąd się udać, jakiś gość bez nogi przyglądał się jej z rosnącą ciekawością. Przeczytała napisy: „Do Kas”, „Wyjście”. „Ulica Marszałkowska”. Podobała się jej ta nazwa, więc ruszyła w tę stronę. Warszawa o siódmej rano budziła się do życia, tramwaje pełne były ludzi spieszących do pracy. W Białymstoku nie jeździły tramwaje, więc teraz Jowita patrzyła na nie oczarowana. Gdy mijała piekarnię, zapach świeżych bułek spowodował, że kiszki skręciły się jej w precel. Była głodna jak wilk. Uciekła stamtąd w kierunku nowego budynku cedetu. Obok gruzów rosły bloki i sklepy, wydały się jej nowoczesne i niezwykle eleganckie. Ach, tutaj można było nabrać powietrza do płuc, wręcz czuła, jak rosną jej skrzydła. Podeszła do taksówek przy Alejach Jerozolimskich i pokazała wizytówkę z adresem fotografa. Daleko to? I za ile by podwiózł?

Taksiarz zza szyby warszawy zmierzył ją podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów.

– A panienka o tej porze nie w szkole? – zapytał. – Na Wilsona to ze dwadzieścia złotych. A lat ile masz, panna? A może ja raczej na milicję cię, dziecko, zaprowadzę, co?

– O, tam idzie mój tata! – Pokazała szybko na jakiegoś faceta i uciekła między budynki. Dwie kobiety wysiadły z tramwaju i szły w jej stronę, wyglądały miło. Podbiegła do nich ze swoją wizytówką, zapytała, gdzie ten plac Wilsona. Kobiety były bezpieczniejsze.

– Ojoj, dziecko, to aż na Żoliborzu – westchnęła jedna z nich. – Trzeba jechać tramwajem, ósemką z Marszałkowskiej, o, w tamtą stronę. – Machnęła ręką, pokazując kierunek. – Będzie ze dwadzieścia przystanków. Ale dojedziesz prosto na Wilsona.

Jowita się zastanowiła. Jeśli wsiądzie na gapę do tramwaju, może napytać sobie kłopotów. Liczenie na to, że akurat nie trafi się kanar, było ryzykowne. Ostatecznie miała czas i mocne nogi nastolatki. Ruszyła sobie spacerkiem w stronę owego Żoliborza, cokolwiek to znaczyło. Pewnie dzielnica, jak Dojlidy w Białymstoku. Miała przed sobą cały dzień, słońce świeciło, Marszałkowską jechały warszawy i wołgi, sklepikarze otwierali swoje budki z warzywami. Gdyby nie głód, byłoby wspaniale. Śpiewała w duszy, szła i szła, i szła. Liczyła te przystanki ósemki, ale nie myślała, że to tak daleko, szła już z pół godziny. Kiedy mijała jakiś park, usiad­ła odpocząć, po czym znów wróciła na trasę. Nawet głód nieco przygasł. Wreszcie znalazła się w miejscu z tabliczką „plac Wilsona”. Jowita obeszła cały plac, szukając numeru siedemnaście, jakiegoś szyldu pracowni fotograficznej. Może zdjęcia w witrynie? Są! Znalazła! Wprawdzie budynek wyglądał jak rudera, okienko małe, ale na wystawie pod napisem „Luna” fotografie ślubne i dzieci do chrztu i do pierwszej komunii.

Wszystko się zgadzało, tylko drzwi były zamknięte, usiad­ła więc pod nimi i czekała. Ktoś w końcu musiał przyjść… i przyszedł. O dziesiątej pojawił się fotograf, ten sam, który robił im zdjęcia w szkole. Stanął jak wryty na widok dziewczyny drzemiącej na jego progu. Jasny warkocz sięgał do chodnika, gdy tak spała z głową na kolanach. Mężczyz­na dotknął jej ramienia, zerwała się na równe nogi i omal nie rzuciła mu się na szyję.

– To ja! Jowita Piekarczuk – oznajmiła. – Przyjechałam, tak jak pan mówił, żeby zostać modelką. Znalazłam zakład fotograficzny Luna pod numerem siedemnastym. A pan się nazywa Marcin Maszek. Mam na wizytówce, wszystko się zgadza.

Marcin Maszek pokiwał głową, nadal zdumiony. Weszli do zakładu, wyjął z teczki kanapkę, którą zrobiła mu żona, i zobaczył pożądliwy wzrok Jowity. Odstąpił jej śniadanie i od razu poczuł się lepszym człowiekiem. Nastawił wodę na kawę na spirytusowej kuchence, zalał dwie szklanki. Jowita po raz pierwszy w życiu piła kawę i uznała, że to ohydny napój. Dopiero gdy Marcin porządnie kawę posłodził i dodał mleka, dało się to wypić. Dopytywał, czy rodzice wiedzą, czy zgadzają się na jej karierę modelki. Czy ma jakichś kuzynów w stolicy, żeby u nich zamieszkać?

– Rodzice to jak najbardziej popierają – skłamała pomiędzy łapczywymi kęsami kanapki z żółtym serem. Że też nie miał drugiej. – Ale rodziny tu nie mam. Myślałam, że zarobię i wynajmę pokój. I że pan mi pomoże, sam pan mówił, że mam warunki na modelkę.

– Bo masz – westchnął Maszek. – Masz. Jesteś wysoka, zgrabna, mocne oczy i włosy. W dodatku czysty słowiański typ. Tylko trzeba oszlifować, włosy uczesać, poćwiczyć chód, bo trochę się garbisz. Ale z modelingu trudno wyżyć, dziewczyny, które znam, wszystkie gdzieś pracują… Tylko kilka jest na etacie w Modzie Polskiej. No i umieją się poruszać, mają ładne ciuchy, makijaż. Zrobione paznokcie.

Jowita miała paznokcie zaniedbane i brudne po podróży. Schowała je szybko w rękawy swetra.

– Mam szminkę – przerwała mu, zadowolona, że podkradła matce pomadkę Celii. Szybko umalowała usta. Karminowy kolor nawet pasował, od razu wydała się starsza, a uśmiech miała wyjątkowo ładny, zęby bielutkie.

Gorzej było z ubraniem. Maszek popatrzył na skromny sweterek, obcisły na młodym biuście, poczuł się niepewnie i natychmiast upomniał sam siebie. Nie szukał kochanki, jeżdżąc po szkołach, naprawdę rozglądał się za kandydatkami na modelki. Miał trzydzieści lat, żonę, Celina była w ciąży, a on nie był draniem. Jeszcze raz westchnął.

– Posłuchaj, Jowita, spróbujemy – powiedział. – Przez kilka dni możesz zostać tutaj. Jest kozetka, kupię coś do jedzenia. Pójdziemy do pani Grabowskiej, ona rządzi w Modzie Polskiej i szuka dziewczyn na modelki. No, co tak patrzysz, przeglądy, coś jak konkurs. Dziewczyny przychodzą, ona ogląda i jak się jej jakaś spodoba, to przyjmuje ją do pracy. Nie tylko na urodę patrzy, ale ty masz szansę. Tylko nie w tym ubraniu, Jezu, nie w tym!

Przewrócił oczami, a Jowita z niepokojem popatrzyła na swój sweterek i spódnicę w kratkę. Skąd miała wziąć inne ubranie? Ten coś gadał, że nie będzie się bawił w Pigmaliona, ale może zrobić parę zdjęć. Jeszcze dzisiaj. I pójdą potem do tej Grabowskiej nie tylko z samą Jowitą, ale też ze zdjęciami. Może również do jakiejś prasy. Tylko te ciuchy… Wzruszyła ramionami. Zaraz pewnie będzie chciał, żeby się pokazała bez ciuchów, nie była pierwszą naiwną, na takie zdjęcia nie ma zamiaru się zgodzić. Ale cały ten Maszek wyraźnie nie to miał na myśli. Chodził po pracowni, jak szumnie nazywał zaciemniony pokoik, w jedną, w drugą stronę, w końcu klasnął w ręce.

– Posiedź tutaj i odpocznij – powiedział. – Ja przyniosę jakieś ciuchy, zrobimy kilka zdjęć, żeby nie iść do Graboletty z pustymi rękami.

– Ale pan dobry – rozpromieniła się Jowita, gotowa rzucić się na szyję swojemu zbawcy. Polubiła tego Marcina, szkoda, że taki stary i z obrączką.

– No, już tam, pewnie, że dobry – odparł. Nie zamierzał jej mówić, iż dostrzegł w całej hecy szansę dla siebie. Od dawna chciał się załapać na pokazy Mody Polskiej w roli foto­grafa. Od dawna marzył, żeby przestać cykać śluby, chrzciny, tableau szkolne i zdjęcia do legitymacji. I oto z tą młodą dziewczyną z Podlasia pojawiła się całkiem realna szansa na wejście w wielki świat. Tylko dobrze ją ubrać i uchwycić w kadrze jej wdzięk… Potrzebował kobiecej pomocy i miał taką w zasięgu ręki. Jego rodzona siostra Kryśka pracowała jako garderobiana w Teatrze Polskim. Żadna tam fucha artystyczna, dbała o kostiumy, prała je, cerowała i znosiła grymasy artystek. Ale miała wzrost i wymiary tej oto Jowity. Ubierała się ładnie, w końcu podglądała aktorki i umiała dobrze szyć. Pożyczy mu kilka ciuchów, pewnie kosmetyki też. On zaś weźmie dziewczynę do Łazienek, pod zieleniejące kasztany, pod Pałac Kultury, pomysłów na niebanalne ustawienia ma dziesiątki.

Krystyna, stara panna, lat trzydzieści cztery, znała jego marzenia i wykazała się zrozumieniem. Nie wszystko jej powiedział, tyle tylko, że nareszcie znalazł modelkę, tylko strasznie zielona i potrzebuje stroju i makijażu. Zabrał siostrę do zakładu, polubiła dziewczynę. Spędzili we trójkę zabawne przedpołudnie, które ogromnie się podobało Jowicie. Pani Krysia potem już we własnym mieszkaniu umalowała ją starannie, przykleiła jej sztuczne rzęsy, rozpuściła włosy, a potem uczesała w duży kok na czubku głowy.

– No popatrz. – Odwróciła ją do lustra w przedpokoju.

Jowita otworzyła usta ze zdumienia. Kim była ta kobieta w krótkiej beżowej sukience i brązowych kozaczkach do kolan?

– Macie szczęście – dodała Krystyna. – Wczoraj kupiłam sobie płaszcz. Z wełenki i w kolorze, który podkreśli twoje oczy. Niebieski, z białymi lamówkami…

Marcin szalał, zachwycony. Komenderował Jowitą, dyrygował nią jak jakiś wielki pan reżyser.

– Tu bokiem, teraz ręka na biodro i przechyl się do tyłu… Idź po murku i nie spadnij. Oprzyj nogę o krawężnik, tak, mała, ale prosto, prościutko… Uśmiech! Patrz na mnie. Patrz w dal. Bokiem. Tyłem. I od nowa…

A teraz siedział zamknięty w ciemni i wywoływał zdjęcia. Na tapczaniku w pracowni czekała zmęczona Jowita. Przykazał pod żadnym pozorem nie zaglądać do tajnego pomieszczenia, ale kiedy wyszedł, był bardzo zadowolony i popatrzył z czułością na śpiącą dziewczynę. Miał skarb w ręku. Teraz myślał, jak się dostać na audiencję do Grabowskiej. Tak po prostu do budynku Mody nie wpuści go ten naburmuszony stróż Tyburcy Badura. Wszyscy go znali, istny Cerber, z miną, jakby należał do straży królowej brytyjskiej. Marcin postanowił zadziałać inaczej. Wiedział, że dyrektor Grabowska rozgląda się po ulicy i czasem sama zaczepia dobrze rokujące dziewczyny. A o piętnastej je obiad, najczęściej w restauracji na Foksal w towarzystwie męża lub kolegów z pracy. Koczował tam od południa ze znudzoną Jowitą, wystrojoną w niedzielną sukienkę Kryśki. Kiedy Grabowska weszła do restauracji w towarzystwie dwóch mężczyzn, Marcin chwycił Jowitę za rękę, wmaszerowali do środka i usadowili się przy stoliku obok. Jowita miała tylko z wdziękiem popijać wodę, śmiać się i zwracać na siebie uwagę. Przychodziło jej to bez trudu. Jeden z mężczyzn towarzyszących Grabowskiej, model Jurek Sapecki, szybko wyłapał ją wzrokiem i szepnął coś do szefowej. Odwróciła się, zainteresowana. Nie należała do osób, które tracą czas. Wystarczyło jej kilka sekund obserwacji, po czym wstała, podeszła do ich stolika, przedstawiła się.

– Chcesz, dziecko, spróbować być u mnie modelką? – spytała.

– O tak! Specjalnie tu na panią czekamy – rzucił szczerze Maszek. – Jestem fotografem artystą, odkryłem dziewczynę i się nią opiekuję. Proszę zobaczyć zdjęcia Jowity. Może pani je zabrać do obejrzenia.

Grabowska spiorunowała go wzrokiem. Wytrzymał, uśmiechnął się. Wzięła zdjęcia, zerknęła, oddała.

– Nadaje się. Przyjdźcie do mnie jutro o dziewiątej rano – powiedziała krótko. – W dziewczynie widzę potencjał. Co do pana, nie wiem, chociaż zdjęcia, owszem, niezłe.

Marcin gadał jak najęty do Jowity, kiedy kroczyli Nowym Światem, nie posiadał się z radości. Był pewien, że się udało, i nie rozumiał, czemu dziewczyna nie skacze po krawężnikach razem z nim. Nie skakała, bo w jej głowie zrodziły się ponure myśli i nagłe lęki: bała się być szczęśliwa, bała się, że nie sprosta swojemu marzeniu. Teraz, kiedy była o krok od celu, przestraszyła się. I w dodatku zatęskniła za domem. Wszystko to było piękne, ale poczuła się tak, jakby nie miała swojego miejsca na ziemi, nie miała z kim dzielić radości. No i wiedziała, że matka się martwi. Ojciec mógł się wściekać, ale mama… Płacze pewnie i umiera ze strachu o córkę. I właściwie czemu jej nie szukali?

– Co ci jest? – zapytał Marcin Maszek. – Powinnaś piszczeć z radości. Wiesz, jaka to szansa?

– Wiem – odparła. Chciała mu się zwierzyć, ale przecież oszukała go z tymi rodzicami. – Brzuch mnie boli. Może z nerwów, a może, wie pan, kobieca przypadłość…

Przewróciła wymownie oczami, a Marcin zaklął pod nosem. Te babskie sprawy. Musi do jutra być w formie, więc zaproponował lody.

– Ale waniliowe z bitą śmietaną – zażyczyła sobie. Lody zawsze poprawiały jej humor. Tak, zje cały pucharek i kiedy tylko załapie się do Mody, napisze do matki, wszystko wyjaśni, a potem, jak będzie wielką gwiazdą, to ją ozłoci. Kupi jej futro, stos sukienek i każe ufarbować siwe włosy.

Następny dzień przyniósł im dwie niespodzianki. Pierwszą sprawiła pani Grabowska. Nie tylko na nich czekała, ale od razu przyjęła Jowitę w poczet modelek. Wprawdzie zatrudniła ją na czas próbny i gadała z godzinę o tym, co do poprawki: że sposób stawiania stóp, prosta postawa, broda w górę i tak dalej. Kij od szczotki na plecy, pod łokcie, książka na głowę i tak chodzić dziesięć minut dziennie. I że musi schudnąć, od dzisiaj bez kolacji i żadnych lodów. Jowita zrozumiała z tej gadaniny jedno: będzie ćwiczyć do pokazu, który zaplanowano na lato, będzie dostawać własne pieniądze. Znów skłamała, że rodzice wiedzą o wszystkim, zresztą miała skończone osiemnaście lat, szedł jej dziewiętnasty. Dyrektorka sznurowała usta, kazała się obrócić dookoła, wzięła jej twarz w obie ręce, syknęła coś o wystylizowaniu brwi i kazała przyjść nazajutrz do pracy.

Siedzieli w zakładzie Marcina radośni, kiedy objawiła się druga niespodzianka dnia. W postaci jego żony, rozzłoszczonej do granic możliwości. Celina Maszkowa jedną ręką podtrzymywała naprawdę pokaźny brzuch, w drugiej zaś mocno ściskała wałek do ciasta.

– A więc to prawda! – wrzeszczała. – Miała rację Szczerbkowa, że kochankę trzymasz w zakładzie. Nic się przede mną nie ukryje, ty draniu, ty półgłówku, ty mątwo zasrana. Prawdę mówiła, że żonka z brzuchem, to on ma dziewuchę. A ty, wywłoko jedna, czego się cudzych mężów się czepiasz?

I zdzieliła Jowitę wałkiem w czoło, po czym ruszyła ku mężowi. Zdążyła rąbnąć go dwa razy w żebra, bo rękami zasłonił głowę. Nawet nie próbował wyjaśniać. Nie było możliwości: pani Celina Maszkowa wrzasnęła jakby inaczej, ale nadal intensywnie, upuściła wałek i złapała się za spódnicę w kroku. Wody odeszły, zaczęła rodzić. Maszek zgłupiał, nie wiedział, co robić: lecieć do budki telefonicznej wołać pogotowie, samemu odbierać poród czy ratować zakrwawioną, wrzeszczącą Jowitę, której waleczna Celina rozcięła łuk brwiowy. Miał szczęście, akurat zaszła do niego Krystyna zapytać, jak poszło w Modzie. Złapała się za głowę, ale szybko opanowała sytuację. Marcina wysłała do budki, jęczącą Celinę ułożyła na tapczaniku, potem zajęła się twarzą Jowity.

– No nie wiem, dzieciaku, jak ty jutro pójdziesz do Grabowskiej. Musisz mieć szycie, będzie blizna na brwi. Siniak do jutra nie zejdzie. Co też ci odbiło, Cela, przecież to tylko modelka, Marcinek chciał zrobić coś więcej w swojej pracy…

Cela już nie słuchała. Krzyczała wniebogłosy, bo skurcze nadchodziły już niemal bez przerwy.

Karetka pogotowia nadjechała na sygnale, lekarz odebrał poród w zakładzie. Na świat przyszła dziewczynka o prawid­łowej wadze i rozmiarach i jako trzecia dołączyła do kobiecych wrzasków. Na fali endorfin i dzięki poręczeniom Krystyny młoda matka wybaczyła mężowi, który sam wymagał środków uspokajających. Lekarz zabrał do karetki położnicę z noworodkiem i rozhisteryzowaną młodą dziewczynę z twarzą umazaną krwią i łzami. Spod tej mieszanki wyłaniały się śliczne oczy i usta.

Wieczorem siedzieli w mieszkaniu Krystyny i naradzali się, co robić dalej. Jowita z siniakiem i szwem na brwi nie bardzo nadawała się do pokazania Grabowskiej. Marcin oparł głowę na rękach i rozpaczał. Wprawdzie małżeństwo zostało uratowane, stał się dumnym ojcem małej Kasi, ale cała ta sprawa pogrzebała jego nadzieje na pracę w Modzie Polskiej. Przecież jeśli pójdą, dyrektorka ich wygoni. Miała wysokie wymagania co do dyscypliny i nieskazitelności dziewcząt. A tu szwy i siniaki po bójce. Jeśli nie pójdą, to ich skreśli. Nie tolerowała spóźnień ani absencji. Co robić?

– Iść! – zawyrokowała Krystyna. – Jowita przenocuje u mnie, że też ty samą dziewczynę zostawiałeś w zakładzie, braciszku? Nie masz rozumu. Jutro koczujesz pod szpitalem, pogadasz spokojnie przez okno z Celiną, pokaże ci małą. Ja zawiozę Jowitę na Tamkę. Zakład jeden dzień będzie zamknięty i tyle. I nie jęcz tak, sam sobie piwa nawarzyłeś. Nie mogłeś od razu jej powiedzieć, że znalazłeś młodą modelkę i że ona nocuje w Lunie?

– No jak? Celi nie znasz? Krzyk byłby, że hej.

– Ano tak…

Nazajutrz działali zgodnie z planem Krystyny. Rano uczesała Jowitę, upudrowała jej twarz, westchnęła i zaprowadziła dziewczynę do pani Grabowskiej. Nie kryła prawdy, opowiedziała o całym zajściu i o tym, że jej brat to romantyk pechowiec. Miała wrażenie, że przez twarz dyrektorki przemknął cień rozbawienia. Zastanawiała się chwilę, po czym chwyciła dziewczynę za ramiona.

– Moja modelka nie ma prawa narażać się na podobne przygody. Ten raz ci ujdzie, bo to i tak tylko próby. Ale jeśli zostaniesz, musisz dbać o nieskazitelną twarz… a ten twój opiekun, żonkoś niedorobiony, niech mi się nie pokazuje na oczy.

Zabrała dziewczynę do przymierzalni. Zaciekawiona Krystyna cicho poszła za nimi, zachwycając się materiałami na manekinach. Rzuciła kilka uwag, a na widok prostej, gładkiej sukienki z szarej wełny krzyknęła:

– Pani dyrektor, tu pasowałby wzór ludowy! Dół spódnicy ozdobić pasiakiem łowickim i taki sam akcent przy dekolcie. Mamy w teatrze teraz Wesele, jestem na bieżąco…

Grabowska popatrzyła na nią z zainteresowaniem. Miała rację. Taki wzór dodałby charakteru. I sprostałby wymogom ministra, żeby po polsku, raz na ludowo.

– A gdzie pani pracuje dokładnie? – zainteresowała się Krystyną.

– W garderobie Teatru Polskiego…

– Pomyślimy, może przydałaby się pani tutaj?

Dla wielu osób ten dzień oznaczał życiowy zwrot, i to całkiem niespodziewanie, bo los lubi czasem tak sobie zakręcić zdarzeniami. Żadne z nich nie wiedziało, że splot okoliczności sprawił, iż ocaleli przed jeszcze jednym kataklizmem. Uosabiał go rozsierdzony Zdzisław Piekarczuk, który przybył do stolicy porannym pociągiem. Przeprowadził własne śledztwo w szkole Jowity i zdobył wizytówkę Maszka, a rano stanął osobiście przed jego zakładzikiem w Warszawie. Miał mordercze zamiary: fotografa zabić albo chociaż unieszkodliwić i skopać mu część niewymowną. Dziewczynę zabrać do domu. Niestety, zakład był zamknięty, a czekanie do wieczora nic nie dało. Piekarczuk udał się zatem do kuzynów na Pradze, gdzie miał nocować. Tam tęgo popił, ale też dowiedział się, gdzie należy szukać modelek w Warszawie. Miejsce było jedno: Moda Polska przy ulicy Tamka 49. Z tym że minęły dwa dni, zanim wytrzeźwiał na tyle, by przypomnieć sobie cel swojej wyprawy.

W tym czasie Grabowska oceniła potencjał Jowity Piekarczuk, która była jej zdaniem dziewczyną z przyszłością. Dyrektorka zdziwiła się, kiedy usłyszała, że córka robotnika i salowej wygląda jak rosyjska księżniczka. Miała w sobie „to coś”. Wdzięk, grację, tylko o ogładę należało zadbać. I skontaktować się z rodzicami, bo mimo że pokazała dowód, to jednak była młodziutka, a tu chodzi o jej przyszłość. Ustaliły, że na razie Jowita zakwateruje się u pani Krystyny, a ta przy okazji na próbę zaprojektuje kilka strojów jesiennych z motywem ludowym. Być może jednak ktoś potrafi złapać dwie sroki za ogon. Jeśli tak, to tylko ona, Jadwiga Grabowska, mogła dokonać tej sztuki. Nie miała własnych dzieci, za to wzięła pod swoje skrzydła kilkanaście „córek”, z którymi zawsze było co robić. Jej ukochanym zadbanym dzieckiem była instytucja legitymująca się lekką jaskółką z łepkiem skierowanym w lewo, w dół…

Rozdział 3

Kobiety z przeszłością

Warszawa, Tamka 49, gabinet dyrektor artystycznej Mody Polskiej

Zapowiadał się pracowity kwietniowy dzień roku 1963. Jadwiga Grabowska, nienagannie ubrana i wyprostowana za swoim biurkiem, czekała na gości. Spodziewała się dziennikarki z magazynu „Ty i Ja”, a potem nowej projektantki, która starała się o pracę w Modzie Polskiej. Dyrektorka zbierała myśli. Projektantkę przyjmie lub nie, za to wywiadu udzieli z satysfakcją. Piastowała stanowisko dyrektor artystycznej Mody Polskiej już pięć lat, miała wiele do powiedzenia, chociaż nie wszystko się nadawało do prasy… Choćby to, że dziwna to była pięciolatka, niełatwa dla branży mody w socjalizmie. Chwilowa odwilż Gomułki całkiem przeminęła. Projektanci chcieliby patrzeć na Zachód, ale wszystko, co pochodziło zza żelaznej kurtyny, było źle widziane. We władzach przemysłu odzieżowego zasiadali mężczyźni, ich pojęcie o trendach mody kształtowało się na poziomie wiedzy pierwotniaka o algebrze. Być może moda, córka przemysłu i sztuki, umarłaby sobie cichutko, przyduszona szarymi garniturami, gdyby nie ona, Graboletta, nazywana tak przez swoje otoczenie w nawiązaniu do wzorców francuskich i włoskich. Kiedy powołano do życia Modę Polską, minister Lesz dał stery jej i Kai Mireckiej. Nie przyjaźniły się, tylko grały razem w karty, lecz uznały swoje kompetencje i podzieliły obowiązki. Grabowska miała doświadczenie, przedwojenny szyk we krwi, koneksje. Kaya – energię, humor, wzorce i doświadczenie z londyńskiego Marx & Spencer. Planowały kolekcje na światowym poziomie. Panowie uśmiechali się z lekceważeniem dla kobitek, niech mają swoje fatałaszki i falbanki, ale uśmiech znikał, gdy kład­ły na biurko ministra zaproszenia na pokazy w Medio­lanie i Londynie. W Paryżu i Moskwie też. Kaya Mirecka potraktowała wyzwanie jak wielką przygodę: organizowała sieci sklepów w całym kraju, jeździła do Krakowa i Łodzi, próbowała wprowadzać tanie kolekcje, takie „dla każdej Polki”. Dbała o prasę, dostała się nawet do telewizji. Ale kiedy wszystko rozkręcało się jak najlepiej, Kaya nagle znikła. Jak kamfora, jak kamień w wodę. Po prostu nie przyszła na naradę planującą Wiosnę ‘60. Przestała się pojawiać w pracy i w kawiarniach. Znikła to znikła, nikt nie pytał. Ludzie znikali dosyć często, plotkowano, że ktoś na nią doniósł i jest w więzieniu albo wyjechała na Zachód. Cokolwiek to było, na polu bitwy o Modę Polską pozostała sama Jadwiga Grabowska. Sumiennie budowała zespół modelek i projektantów. Obecnie działało w Polsce kilkaset salonów, przedsiębiorstwo zatrudniało tysiąc pracowników i miało renomę. Dzięki staraniom dyrektorki przeprowadzili się z ulicy Rutkowskiego do nowego budynku na rogu Tamki i Kopernika, dokładnie Tamka 49. Lokale przydzielono Modzie Polskiej i Zjednoczeniu Przemysłu Lekkiego. Dyrektorzy zajęli górne piętro. Gabinet szefowej przy halach krawieckich urządzony był dość skromnie. Warte uwagi było tylko milczące zwierciadło w zdobionych ramach, duże, przedwojenne, które jakimś cudem przetrwało wichry historii. Nie z przydziału ani nie kupione przez Przedsiębiorstwo Odzieżowe, dyrektor artystyczna sama przywiozła je ze swojego mieszkania w szeregowcu przy Dąbrówki i wtargała do gabinetu, gdzie z szacunkiem umocował je na ścianie woźny o archaicznym imieniu Tyburcy. Należało do kilku cennych pamiątek pozostałych po jej rodzinie i przedwojennym zamożnym życiu, o którym obecnie nie należało wspominać, toteż nie wspominała. Jakieś obce biurko, które przetrwało powstanie, przyniósł z giełdy Tyburcy. Reszta uboga i współczesna: krzesła, stolik, komoda na wysoki połysk z zacnej Dolnośląskiej Fabryki Mebli w Świebodzicach.

Do lustra najczęściej zaglądała sama właścicielka, znało dobrze jej szczupłą sylwetkę i głowę w turbanie. Pamiętało młodą pannę Jadzię, oczy rozświetlone nadzieją, gładkie policzki, czasem mokre od łez, bo ciągle coś się działo w tym życiu poza lustrem, a ona wracała roześmiana lub smutna. Pokazywało coraz starszą twarz, coraz węższe usta. Tylko ono wiedziało, jak Jadwiga wygląda bez nakrycia głowy, że jej krótkie włosy posiwiały i mocno się przerzedziły. Dawniej odbijało blask srebrnych świeczników, wzór tapet, potem jakieś rudery i lampy naftowe gaszone podczas zaciemnienia. Teraz lustro się nudziło: miało na widoku kawałek biurka zawalonego gazetami i wykrojami i Marusię – smętny manekin, gotowy do przymiarek, ale pomiędzy nimi bezpłciowo goły. Wchodzili i wychodzili różni ludzie, nudziarze z papierami do podpisu, ciekawsi z projektami i materiałami do upięcia na Marusi, pewni siebie panowie w garniturach. Po niektórych wizytach Jadwiga wzdychała i nalewała sobie szklaneczkę koniaku z butelki ukrytej w biurku. Tego kwietniowego dnia nudę oczekiwania zburzył niezapowiedziany intruz. Do gabinetu wszedł podobny do indyka kierownik zaopatrzenia Ignacy Jegasiuk. Beznamiętnym głosem poinformował dyrektorkę, że zamówionych beli materiału typu bawełna w kratę nie dostarczyli z Łodzi i, co gorsza, nie dostarczą. Nie będzie. Tylko tik nerwowy – ramię podskakujące do ucha – zdradzał niepokój Ignacego Jegasiuka.

– Jak to nie będzie? – zapytała złowrogo Graboletta.

– Ano nie będzie. Ukradli po drodze z Łodzi, sprzedali za łapówki czy co… – Nie wiedział dokładnie, co się stało, ale rozumiał, że bele kraty nie dojadą. Ramię podskoczyło mu dwa razy.

– Więc jeśli tak sobie „nie dojadą”, to proszę mi powiedzieć – zapytała z narastającą pasją w głosie – z czego mam uszyć kolekcję na targi w Lipsku? Jak i co uszyję, skoro tkanina to podstawa każdego dobrego stroju? Za nic macie honor ojczyzny?

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 4

Lalki pełne entuzjazmu

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

To był maj!

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Opole po raz pierwszy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Jak być dyktatorką mody?

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

To idzie młodość

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Paris, Paris!

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Rebelianci

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Słodycz i sól

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Na skrzydłach Ledy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Figurki na szachownicy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Burze nad Warszawą

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Moda na miłość

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Cięcia i szwy

Dostępne w wersji pełnej

Pożegnanie

Dostępne w wersji pełnej

Posłowie

Dostępne w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Motyle w pałacu

Rozdział 1. Jaskółka czyni wiosnę

Rozdział 2. Dziewczyna z przyszłością

Rozdział 3. Kobiety z przeszłością

Rozdział 4. Lalki pełne entuzjazmu

Rozdział 5. To był maj!

Rozdział 6. Opole po raz pierwszy

Rozdział 7. Jak być dyktatorką mody?

Rozdział 8. To idzie młodość

Rozdział 9. Paris, Paris!

Rozdział 10. Rebelianci

Rozdział 11. Słodycz i sól

Rozdział 12. Na skrzydłach Ledy

Rozdział 13. Figurki na szachownicy

Rozdział 14. Burze nad Warszawą

Rozdział 15. Moda na miłość

Rozdział 16. Cięcia i szwy

Pożegnanie

Posłowie