37,99 zł
Upalny czerwiec 1963 roku. Słońce rozlewa się po wrocławskich ulicach. Mieszkańcy zaczynają snuć wakacyjne plany, a kąpieliska już za chwilę będą pełne plażowiczów.
I tylko sygnały karetek słychać jakby częściej niż zazwyczaj…
Gdy Wrocław znienacka staje się ogniskiem czarnej ospy, życie doktor Alicji Surowiec w jednej chwili wkracza na nowy tor. Jako świeżo mianowana szefowa szpitala epidemicznego musi zrobić wszystko, co w jej mocy, by opanować rozprzestrzenianie się choroby.
Walka z zarazą w odizolowanym mieście okazuje się jednak bardziej nieobliczalna, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Gdy śmiercionośny wirus zbiera żniwo, życie uparcie przynosi coraz więcej niespodzianek.
Czy w tak trudnym czasie można jeszcze myśleć o miłości?
Opowieść inspirowana prawdziwą historią bohaterskich kobiet walczących z epidemią czarnej ospy we Wrocławiu w 1963 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 312
Data ważności licencji: 4/23/2030
Copyright © by Katarzyna DrogaCopyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
Projekt okładkiZuzanna Weremiuk
Fotografia na okładce© Magdalena Russocka | Trevillion Images© Ievgen Skrypko | Adobe Stock
WydawczyniOlga Orzeł-Wargskog
Redaktorka prowadzącaAdrianna Kapelak
Opieka redakcyjnaSylwia Stojak
RedakcjaAnna Śledzikowska
AdiustacjaAurelia Hołubowska
KorektaKlaudia Bień, Kinga Kosiba
Opieka produkcyjnaKarolina Korbut, Dawid Kwoka
Opieka promocyjnaWiktoria Wermińska
ISBN 978-83-240-9019-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Wiosną tego roku żadne znaki na niebie ani na ziemi nie zapowiadały wybuchu epidemii. Nie wzmógł się wiatr, nie biły pioruny i ptactwo nie zrywało się z gniazd. Szczury nie wypełzły z podziemi Wrocławia, Odra nie wyrzuciła śniętych ryb. Niemniej w odległych od siebie punktach świata miało miejsce jednocześnie kilka drobnych zdarzeń, niewartych uwagi kronikarzy: ktoś uległ łakomstwu, zrezygnował z wyjazdu, zakochał się, zdecydował o przeprowadzce.
Jak codziennie.
Mówimy potem: gdyby on tego dnia wstał wcześniej… pojechał inną drogą… spóźnił się o włos… Filozofia trybu przypuszczającego, iluzja potęgi. Buduje pałace i bunkry, a obala ją krótkie: jest, jak jest. W sprawach zarówno globalnych, jak i prywatnych.
Kawałek mięsa na targu w Wuhan, zupa na Chandni Chowk w Starym Delhi, owoc o słodkim smaku lub woda z nieznanej studni. Upominek z wakacji – czemu akurat ten? Będzie przywoływać wspomnienia czy wznieci pożar wojny lub zarazy?
Lawinę uruchamia kamyk. Drobne dźwięki przygrywki zapowiadają temat, po czym potężnieją w koncert. Uwertura, allegro, adagio, partie solowe, refren, który uparcie powraca w dziejach. Los zaprasza do tańca: walc serc, marsz wojsk, danse macabre. Pytanie, dlaczego tak się stało i co by było, gdyby było, nie ma sensu. Annuszka już rozlała olej. Kompozytor stworzył koncert. Dyrygent uniósł batutę.
22 maja 1963, Delhi, targ Chandni Chowk, godzina 9.00
Piotr Guranowicz kręcił się wśród kolorowych stoisk i pogryzał daktyle. Polski funkcjonariusz tajnych służb w randze podpułkownika spędzał ostatni dzień swojej zagranicznej podróży na targu. Nie wyglądał jak szpieg – za gorąco było na płaszcz, teczkę czy bogartowski kapelusz. Zresztą Guranowicz w rzeczywistości nazywał się Bazyl Jagniak, był wysokim, acz niewybitnym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa z Polski Ludowej i poza granicami ojczyzny chętnie zmieniał się w obywatela świata. Polskie ambasady odwiedzał w stroju oficjalnym, ale po ulicach miast, bazarach i świątyniach pałętał się już ubrany jak większość turystów: barwnie i lekko, jakieś krótkie spodnie i kwiecista koszula, czapka z daszkiem…
Tego ranka wybrał się na Chandni Chowk, bo chciał kupić kilka upominków: coś dla żony, coś dla córki, sobie też jakąś pamiątkę na biurko w gabinecie. Kochał podróże, motywowały go one do pracy w tajnych służbach równie mocno, jak niezła pensja i przywileje związane z zakupami. Miesiąc temu był w Birmie, wcześniej w Wietnamie, jego teczka pęczniała od raportów. Zastanawiał się, jak się potoczą losy dyplomatów, na których donosił. Byli to ludzie ustosunkowani, lecz jego zdaniem za bardzo pod wpływem ideologii kapitalizmu. Myśl, że nie ma aż tak wielkiej mocy, by modelować cudze biografie, sprawiła, że poczuł przykrość. Tylko przez chwilę – egzotyka Indii wyparła ponure myśli; takich rzeczy nie uświadczysz w peerelowskiej ojczyźnie. Zaklinacz węży popisywał się tańczącą kobrą, kupcy zachwalali swoje egzotyczne towary. Imbir, kurkuma i wonne curry, kolorowe szale, korale; lady pełne owoców, ziół i herbat cieszyły oczy, te z mięsem mniej. Ptactwo, króliki, nietoperze i kto wie, co jeszcze, sprzedawano radośnie, zachwalając indyjską kuchnię. Pułkownik nie był jej wielbicielem, wolał rodzimego schabowego z zasmażaną kapustą – i właśnie za tym daniem teraz zatęsknił. Kupił zdobiony gliniany dzbanek, naszyjnik z różowych muszelek, szal i małą figurkę Buddy.
Wrócił do hotelu. Nie czuł się najlepiej w tym mokrym upale, może niepotrzebnie włóczył się po targu i w dodatku zjadł niemyte daktyle. Do samolotu wsiadał, ocierając pot z czoła. Kiedy w nocy lądował na Okęciu, marzył tylko o tym, by jak najszybciej zdać zwierzchnikom w stolicy raport i znaleźć się we Wrocławiu, w swoim domu na Wojszycach. Może gdyby poskromił apetyt lub spóźnił się na samolot, nie byłoby o czym pisać.
22 maja 1963, Wrocław, szpital MSW przy Ołbińskiej, godzina 15.15
Doktor Stefan Zawada, przystojny brunet, internista po czterdziestce, obiekt westchnień pacjentek i pielęgniarek, wbiegł na schody szpitala. Spieszył się, był już spóźniony prawie kwadrans. Ukłonił się z uśmiechem wychodzącej z pracy siostrze Wioli z oddziału wewnętrznego, ale był to uśmiech nieobecny. Wieść niosła, że Zawada nie widział świata poza swoją żoną, poślubioną całkiem niedawno, mimo że oboje weszli już w wiek dojrzały. I była to prawda. Wanda, uczucie, małżeństwo to były dla niego niespodzianki losu; przyszły spóźnione, za to ich moc spotęgował stracony czas. Warto było czekać. Taka miłość zdarza się raz! – myślał Stefan. Sądził, że młodość przeminęła z wojną, w miłość właściwie już nie wierzył, a tu proszę: przyszła i miała na imię Wanda. Pielęgniarki komentowały, nie bez złośliwości, że wybranka jest nawet starsza od doktora i doprawdy nie wiadomo, co on w niej widzi, a raczej – że chyba nie widzi tych zmarszczek wokół oczu, może oślepł. Tymczasem było wprost przeciwnie: Zawada patrzył teraz na świat uważniej, z fascynacją człowieka zakochanego i cudownie zaskoczonego przez życie. To nic, że jego młodość przypadła na czas potwornej okupacji, to nic, że dotąd był sam – wreszcie przyszedł ten czas. Słońce rozświetlało jego duszę jak zaułki miasta. Spieszył się, bo spóźnienia źle widziano w szpitalu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, z natury rzeczy hołdującemu wojskowej dyscyplinie. Na szczęście zmieniał Tadeusza Hawlinga, swojego dobrego kumpla, z którym znali się jeszcze ze studiów. Tadeusz nie będzie się zżymał o kwadrans, wiedział, że zatrzymała go miłość, przedłużona godzina obiadowa z Wandą między przychodnią a popołudniowym dyżurem.
Hawling faktycznie się nie irytował. Siedział za biurkiem w gabinecie lekarskim, palił papierosa, pisał coś, a na widok Stefana uśmiechnął się porozumiewawczo. On mniej spieszył się do domu. Miał ciche dni z żoną, ostatnio panował między nimi chłód niczym z bieguna północnego. Z pewnością nie czekała z ogniem w oczach, co najwyżej z byle jaką jarzynową. Mimo to zebrał się szybko: pieczątki, recepty do teczki, papiery, historie choroby do przejrzenia w domu… Lucyna i tak wyjdzie na plotki do klubu albo Bóg wie gdzie.
– Kup jej, bracie, kwiaty po drodze – poradził Stefan.
Znali się jak łyse konie, czytał w myślach przyjaciela. Tadeusz poklepał go po ramieniu.
– Gorąco, nie?
– Jak cholera – odparł Stefan. – A to dopiero maj się kończy. Wicherek powiada, że czeka nas lato stulecia. Idź już, idź, mam nadzieję, że będzie spokój. I że mi tej pogody wystarczy jeszcze na urlop. Od pierwszego czerwca biorę, pamiętasz?
Hawling kiwnął głową. Pamiętał, Stefan w czerwcu, a on w lipcu. Miał jednak prośbę.
– Stefan, bądź człowiekiem i wróć na piętnastego, co? Zmienisz mnie w drugiej połowie czerwca, potem w lipcu sobie odbierzesz. Zależy mi jak cholera, znajomy załatwił nam wizy do Włoch!
I tak oto prysło marzenie Zawady o czerwcu bez pracy! Nie mógł odmówić, ale prawdę mówiąc, zgodził się bez wielkiego żalu. Skierowanie na wczasy pracownicze w Pobierowie dostał tylko na dwa tygodnie. Może i lepiej, w lipcu zabierze Wandę w góry.
– Zrobione! – odparł i szczerze się uśmiechnął. – Włochy, fiu, fiu! Ciebie to nosi po świecie, Tadzik!
Wszyscy w szpitalu to wiedzieli, bo miłość doktora Hawlinga do podróży stała się przysłowiowa. „Co tak latasz jak Hawling po Azji?”, słyszało się na schodach, gdy ktoś biegł na piętro bez potrzeby, bo życie szpitalne mimo nagłych przypadków raczej uczyło opanowania i rutyny. Hawling marzył o Dalekim Wschodzie, ale w głębi duszy najbardziej pragnął jeszcze raz w życiu pojechać do rodzinnego Wilna. Mongolię zobaczył dzięki peerelowskiemu bałaganowi. Dwa lata temu zbierał na samochód – chciał kupić warszawę. Miał już całą sumę, przydział, poszedł wpłacić w kasie fabryki, gdy się okazało, że FSO znów podniosło ceny samochodów. Zirytował się, rzucił niecenzuralne słowo i pognał prosto do Orbisu. Bez namysłu wydał całe pieniądze na wycieczkę o nazwie „Mongolia–Tajwan–Chiny”, kosztowną, wymagającą szczepień, znajomości, ba – wiz i zgód, ale osiągalną. Uwielbiał o tym opowiadać, teraz też westchnął i rzucił:
– Ech, Tybet, Nepal. Mówię ci, zobaczyć i umrzeć.
– Dobrze, żeś żadnej ameby stamtąd nie przywiózł. – Stefan się wzdrygnął.
Tadeusz popukał się palcem w czoło. Marynarkę przewiesił przez ramię i przemknął do drzwi pod ścianą, żeby jak najmniej śladów narobić, bo salowa Jasia Poruczko właśnie zmyła podłogę. Otarła pot z czoła i poprawiła loczki trwałej ondulacji.
– Do widzenia, panie doktorze! – krzyknęła za nim. – To znaczy się, pracujemy razem w czerwcu?
– Tak, pani Jasiu, do widzenia – odparł Hawling i pomaszerował w upalne miasto.
– Salowe są wszechwiedzące. – Zawada się uśmiechnął. Gdyby wziął urlop na cały czerwiec, może ocaliłby marzenia.
22 maja 1963, Wrocław, osiedle Krzyki, mieszkanie w bloku, godzina 16.00
Specjalistka chorób zakaźnych Alicja Surowiec, lat trzydzieści siedem, właśnie wróciła z pracy, włączyła franię i zabrała się do gotowania obiadu. Wysoka szatynka o szerokim uśmiechu uznawana była przez otoczenie za ładną kobietę. Ona sama poprawiłaby co nieco, zwłaszcza zbyt atletyczną jej zdaniem figurę. Ten uśmiech też mógłby być subtelniejszy, na szczęście odsłaniał mocne, białe zęby i łagodził wrażenie, jakie sprawiała na pierwszy rzut oka: sztywnej lekarki z dystansem. W kuchni włączyła radio, wrocławską stację. Teresa Tutinas śpiewała „Szampana nalej mi, goryczy zniknie smak”…
– „Wypijmy aż do dna! Za dobre dni, za głupie serca dwa” – zanuciła z nią Alicja i westchnęła. Kiedy to ostatnio piła szampana i tańczyła do świtu? Chyba na studiach, bo ich powojenny rocznik absolwentów 1952 był bardzo wesoły. Tańczyli na gruzach, uczyli się w akademikach, odbudowywali świat i kochali tak samo jak każde pokolenie młodych, bez względu na historyczne okoliczności. Ale to nie na tańcach, tylko podczas czynu społecznego poznała młodego ideowca z gorącym spojrzeniem. Zygmunt Surowiec był wówczas studentem prawa, działaczem Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i już pracował we wrocławskiej Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych. Było go widać i słychać na wiecach. Z zapałem udzielał się w prezydiach i komitetach budujących osiedla we Wrocławiu. Zwrócił na Alicję uwagę, kiedy zmęczona usiadła na murku. Przyczesał ciemne włosy, podszedł, poczęstował ją papierosem i zaprosił na randkę. Wyjechał do Szczecina, ale wrócił, i to właśnie dla niej.
Tutinas śpiewała jak na zamówienie: „Na weselu naszym były tłumy. W życie jak do tańca z tobą szłam”… Jakie tłumy, garstka przyjaciół, rodzina, skromny ślub pod koniec lat czterdziestych, przeżyła z nim pięćdziesiąte… Ale ostatnia dekada to już żaden taniec, tylko praca i praca, specjalizacja, dostała stanowisko zastępcy ordynatora w szpitalu zakaźnym przy Piwnej. Zygmunt też robił karierę: został wiceprzewodniczącym Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu i wciąż był zajęty, ale wracał na obiad po szesnastej, tak jak dzisiaj. Nawet na dzieci nie mieli czasu i zastanawiała się chwilami, czemu się nie zdarzyły przypadkiem. Dawniej nie chciałaby przerwy w pracy, ale teraz… może to byłaby wskazówka od losu, jak dalej pokierować życiem zakaźniczki zaangażowanej w leczenie „chińczyków”, czyli pacjentów z żółtaczką. Czterdziestka zbliża się nieuchronnie. Ostatni dzwonek. Tylko nie bardzo była ku temu atmosfera, bo więcej się ostatnio kłócili, niż kochali… „Goryczy zniknie smak”? Szybko obierała ogórki, chciała jeszcze zdążyć do krawcowej, odebrać letnią sukienkę. Alicja przykładała wagę do strojów, mimo że jej ubrania znikały codziennie pod białym lekarskim fartuchem z szerokim paskiem wiązanym z tyłu. Włosy odrosły, należało je podciąć, zawsze je widać spod lekarskiego czepka. Marzyła już o urlopie. Najlepiej w górach, gdzie w dzień chodziliby po szlakach, a wieczorem grali w brydża i tańczyli na dansingach. Niestety, to dopiero w lipcu, jeszcze miesiąc. Usłyszała klucz w drzwiach i jednocześnie zacięła się nożykiem. Krzyknęła i szybko włożyła palec do ust. Plamka krwi uciekła jednak, wsiąkła w obrus i wyglądała złowieszczo. Wszedł Zygmunt, wciągnął powietrze, wąchając, był głodny i niezadowolony.
– Gulasz ze słoika? – mruknął. Należał do wybranej przez ustrój grupy ludzi, którzy mogli kupować w specjalnych sklepach, tylko jakoś żona nie spieszyła się za tak zwane żółte firanki. Zrzucił marynarkę, Alicja poczuła znany zapach potu zmieszanego z alkoholem.
– Ale ogórki świeże, ze szklarni przywieźli – odpowiedziała pogodnie. – Siadaj i jedz szybko, Zyga, bo ja jeszcze lecę po sukienkę i do fryzjera chciałam zdążyć.
– Fryzjer! Krawcowa! Pierdoły – odparł ponuro. – Powiedz mi, co robimy z Warszawą, Lusia! Druga taka oferta mi się nie powtórzy. Muszę odpisać, nie będą czekać sto lat, czy towarzysz Zygmunt Surowiec zechce zasiąść w Naczelnym Komitecie ZSL. Możemy jechać choćby jutro.
Alicja odłożyła sztućce i popatrzyła poważnie. Miała duże orzechowe oczy, kiedyś zakochał się w nich na zabój. Teraz jednak były smutne, poważne, zdawało mu się, że odnajduje w nich cień niechęci.
– Zygmunt, nie chcę stąd wyjeżdżać – odpowiedziała. – Rodzice są blisko, starzeją się. I też mam swoją karierę. Zapomniałeś? Jestem zastępcą ordynatora, coś tam zarabiam. Choćby za nadgodziny w Szczodrem. Odłożymy na auto i dom…
– Kariera w szpitalu „chińczyków”? – Kwaśno się uśmiechnął. – Ludzie z żółtaczką są ważniejsi od mojej pracy, co?
– Co ty mówisz! Zresztą może i tak, nie wiem. Nie lubię polityki, to twój żywioł. Jedź sam, skoro tak bardzo ci zależy. Będziemy małżeństwem na odległość. Albo się rozpadniemy.
– Jeszcze to wykraczesz, zobaczysz! – odparł ze złością. – Jadę dziś na polowanie z Protowiakiem, późno wrócę.
– Prezes Protowiak? Następny kacyk od wódki! Ja im nie wierzę, Zygmunt. Wykiwają cię, zobaczysz – przestrzegła. – Polowań też nie lubię. Żeby komuniści zajmowali się taką sanacyjną rozrywką! Co napiszesz do Warszawy?
Nie odpowiedział, a ona nie naciskała. Rozumiała, że dla niego nie jest to łatwe. Chciał nade wszystko jechać, robić karierę, psuła mu plan. Zjadł, podziękował, zniknął na drzemkę.
Może powinnam właśnie teraz zmienić życie – myślała, zbierając naczynia ze stołu. Zajść w ciążę i pojechać za nim do Warszawy? Mówili sobie w dobrych czasach, że zawsze razem, gdzie ty, tam ja, jak Kajus i Kaja. Może wziąć wcześniej wolne i jednak jechać? Podeszła do ściany i zerwała kartkę z małego kalendarza z przepisami – zalecał na dziś kompot z truskawek, te już pojawiały się na straganach. Przez okna dobiegał podwórkowy hałas, dzieci bawiły się w berka, chyba setka ich była na osiedlu. Zrozumiała, że zostanie we Wrocławiu. Nie pojedzie do Warszawy, niech się dzieje, co chce. Nie przypuszczała, że to będzie jedna z tych decyzji, które zmieniają życie.
22 maja 1963, Wrocław, kamienica przy Bujwida, mieszkanie na trzecim piętrze, godzina 18.00
Leokadia Kielczyk utonęła w ramionach swojego męża. Dziecko spało za ścianą, w pokoju jej matki, salowej Poruczko ze szpitala MSW. Akurat była na dyżurze. Lonia z Antkiem nie mieli dla siebie wiele czasu i ta chwila spadła im jak z nieba. Mechanik i pielęgniarka – zwykła historia miłosna powojennego Wrocławia. On pracował w zakładach Elwro, ona w szpitalu przy ulicy Rydygiera i w przychodni szpitalnej. Tam ją poznał, kiedy poszedł po receptę, i zakochał się od pierwszego wejrzenia. Lonia miała urodę, którą trudno było przeoczyć: brunetka, ciemne oczy, kobieca sylwetka. Do tego była ambitną pielęgniarką i kształciła się na kursach doszkalających, zamierzała zdobyć dyplom. A jednak uparł się i dostał ją za żonę! Po urlopie macierzyńskim wróciła do pracy, jak dawniej brała też dyżury. Synek, nazwany Józiem po ojcu Loni, miał niespełna rok i był wymagającym dzieckiem. Cud, że teraz spał. Podobnie jak kudłaty szczeniak Żuk, którego Antek dostał na wsi, a ona uwielbiała tego psa, chociaż nie mieli dla niego miejsca ani czasu. To, że mieszkali z matką Loni, ratowało ich zawsze, gdy życie zastawiało na nich prozaiczne pułapki.
– Chciałbym, żebyśmy poszli na swoje – szeptał Kielczyk między pocałunkami. – Za mało mi ciebie, Lonia! Ot, godzinka, kiedy mały śpi, a teściowa w robocie. Przenieśmy się. Wiem już dokąd, znalazłem mieszkanie, wolne od jutra. Dwa pokoje!
– Aha, dobre sobie. – Niby go odganiała, ale przyciągała. Też stęskniła się za chwilą, gdy mogli być blisko, sami, odcięci od świata. – Doprawdy od jutra? A jak sobie poradzimy bez mamy? Kiedy będziesz miał drugą zmianę, a ja dyżur, to kto Józka odbierze ze żłobka? Żuka wyprowadzi? Może jesienią…
Nie był to czas na dyskusję. Antek chciał jej wprawdzie powiedzieć, że to mieszkanie blisko szpitala byłoby dla nich idealne, że dostanie premię i nie marzy o niczym innym, tylko o tym, żeby skończyła wreszcie te szkolenia i naukę po nocach. Nie gadał jednak, wolał korzystać z chwili sam na sam z nią. Również Lonia chętnie wtuliła się w męża i pomyślała, że dopiero potem, jak będą palić sobie na spółkę papierosa, powie mu, że musi być we wtorek na całodziennej konferencji pielęgniarek w Akademii Medycznej. I że obiecała kuzynce pomóc przy weselu. Wiedziała, że za dużo bierze sobie na głowę, ale taką już miała naturę. Lubiła być w ruchu, poznawać nowe dziedziny, pomagać ludziom. Opłacało się: czyż nie była najszczęśliwszą z młodych małżonek we Wrocławiu? Najbardziej lubianą pielęgniarką w szpitalu, kobietą u progu kariery? Może za dwa lata zdecydują się na drugie dziecko? Poddała się jego pocałunkom i w sam raz zdążyli z miłością przed powrotem matki z pracy. Żuk oszczekał otwieranie drzwi i przywitał się radośnie z przychodzącą, więc mieli czas na szybkie ubranie się i powrót do rzeczywistości. Gdyby Lonia wyprowadziła się nazajutrz, może ich historia potoczyłaby się inaczej…
22 maja 1963, Warszawa, Stare Miasto, godzina 22.00
Ewa Romińska, lat dwadzieścia trzy, świeżo upieczona absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim, rozejrzała się po ciemnym wnętrzu kawiarni U Fukiera. Dobrze się tu czuła. Zapachy wina i kawy mieszały się z dymem tytoniowym, gwar rozmów z pobrzękiwaniem muzyki. Było tu sporo kobiet w sukienkach z dekoltem w łódkę i mężczyzn w ciemnych golfach, które miały zaświadczać o ich intelektualnym zacięciu i ryzykownej sympatii do zachodniej filozofii. Ewa świętowała odbiór dyplomu tylko ze swoim chłopakiem Jackiem Borowskim, architektem. Skończył studia w ubiegłym roku i niedawno, dzięki znajomościom, zatrudnił się w Warszawskim Biurze Projektów. Rysował przydzielone mu elementy powstającego osiedla mieszkaniowego Szosa Krakowska na Szczęśliwicach, spełniał marzenia swoich rodziców, cieszył się jako taką pensją, wystarczającą na kawę i papierosy, a nawet od czasu do czasu na obiad w knajpie. I był zakochany w Ewie. Właśnie zamierzał spełnić swoje marzenie o żonie i dzieciach w M-3, gdzieś na ósmym piętrze jednego z bloków, które projektował. Byli ze sobą już od dwóch lat. Jackowi podobała się buntownicza natura Ewy, to, że wciąż wierzyła w możliwość zmieniania świata. Mówiła z przekonaniem, była pewna siebie, mocno malowała usta i oczy, jasne włosy nosiła wysoko upięte w kok „na Bardotkę”, z lokiem po prawej stronie twarzy. Jak większość dziewczyn doklejała sobie długie ciemne rzęsy. Podobnych fryzur i oczu było w kawiarni sporo, ale Jacek widział tylko tę jedną dziewczynę. Głowił się, jak zadać pytanie, które prawie każdy mężczyzna musi i chce wypowiedzieć chociaż raz w życiu. Moment był bardzo dobry, bo Ewa właśnie ukończyła studia, zatem następnymi krokami naturalnie powinny być małżeństwo i dzieci. Mogła podjąć pracę nauczycielki w którejś z warszawskich szkół. Złożyliby podanie o mieszkanie w nowym bloku, kilka, góra siedem lat czekania, dałoby się przebiedować w wynajmowanym… i skończyłoby się to męczące przemieszkiwanie to u niej w akademiku, to u jego rodziców.
Plan był doskonały, ale miał jeden mankament: główna bohaterka jeszcze go nie znała. Cień niepokoju dręczył Jacka, bo wiedział, że po pierwsze, Ewa nie zechce wejść całkowicie w rolę tradycyjnej pani domu, i po drugie, że jego wybranka pochodzi z Wrocławia. Zawsze twierdziła, że chce tam wrócić po studiach. Jacek wolał Warszawę, wiadomo: stolica, no i miał tu rodzinę i znajomych. Czy Ewa zechce tu zostać dla niego? Czy oprócz buntowniczej dziennikarki jest w niej też ciepła kobieta pragnąca domu i dzieci? Tego wieczoru wątpliwości miały się rozstrzygnąć, przynajmniej do pewnego stopnia. Kupił duży bukiet róż i mały pierścionek z zastrzeżeniem, że może zwrócić, co nie zdziwiło jubilera z Poznańskiej. Kwiaty nie zaskoczyły Ewy, w końcu obroniła tytuł magistra. Bardziej zdumiało ją to, że prosił, by poszli uczcić to tylko we dwoje, bez przyjaciół. Klękać nie zmierzał, nie te czasy, ale w pewnym momencie przykrył jej leżącą na stole dłoń swoją dłonią i powiedział:
– Ewo, wyjdziesz za mnie? To chyba odpowiedni moment, żeby zdecydować… skończyłaś studia i wiesz… wiesz, że to dobry pomysł.
Ewa zamilkła. Nie powinna być zdziwiona, zanosiło się na to, zresztą nieraz myślała, co w takiej chwili powinna odpowiedzieć. Wcale nie była pewna, że „tak”. Może: „poczekajmy jeszcze, jest dobrze tak, jak jest”… Nie zależało jej na białej sukni i welonie, do których wzdychały koleżanki z roku. Była z Jackiem, bo tak się ułożyło. Poznali się, jak większość, na imprezie w akademiku i wszyscy dookoła uważali, że pasują do siebie. Mieli ze sobą wiele wspólnego, lubili te same książki i podobną muzykę, ich wypady na kajaki i w góry też to potwierdzały. Nie była jednak pewna, czy Jacek jest miłością jej życia. Był z gatunku budowniczych, realistów, a przecież kobieta ma satysfakcję, gdy okiełzna buntownika, nie urzędnika. Nie miałaby w nim wiele do poprawiania, był szczerym optymistą, kompletnie bez tej aury chmurnego, zbuntowanego poety, w których kochają się wszystkie studentki polonistyki. Przyjaciółka Ewy, Lilka, pukała się palcem w czoło, gdy słyszała te wątpliwości, i od razu mówiła, że życie a książki to dwie różne sprawy. Teraz Ewa popatrzyła w szare oczy Jacka i poczuła, że nie chce go zranić odmową. Nie mogłaby. Był jej bliski, nawet jeśli niezbyt wylewny i dość przewidywalny. Przymknęła oczy, żeby zapamiętać ten wyjątkowy moment, jeden z tych, o których opowiada się po latach dzieciom.
– Dawaj prędko pierścionek – roześmiała się. – Pewnie, że tak, chociaż nie wiem, czy zaraz nie zaczną się problemy.
Pierścionek z turkusami pasował jak ulał na jej serdeczny palec, a kolor kamieni do dużych niebieskich klipsów Ewy. Wypili toast, sięgnęła po papierosa, Jacek wstał, aby podać jej ogień. Oprócz innych zalet miał także nienaganną, przedwojenną kindersztubę. Problemy zaczęły się już przy omawianiu uroczystości ślubnej, bo widzieli ją zupełnie inaczej. Jacek pragnął zadowolić rodzinę tradycją: kościół, garnitur, bankiet… Ewa wolałaby tylko urząd, szybką uroczystość, dwoje świadków i wystarczy, nie była religijna. Minimum gości. I przypomniała mu, że chce pracować nie w szkole, ale w prasie.
– Zawsze o tym marzyłam! I ty to wiesz, Jacek. Chciałam studiować dziennikarstwo, ale teraz trudno o bardziej polityczny wydział. O polonistyce wszyscy mówili: potem będziesz mogła być nauczycielką, korektorką, pisarką, a nawet dziennikarką. Będziesz pisać! No to proszę bardzo. Teraz zaczyna się nowe dziennikarstwo, w którym uczucia grają rolę, reporter szuka większej prawdy niż tu i teraz. Gdybyś ty poczytał Trumana Capote’a! Mam w oryginale…
Jacek rozejrzał się, czy ktoś nie podsłuchuje. Wymawiać na głos nazwisko amerykańskiego pisarza! I jeszcze chciała podać tytuł książki! Co też jej strzeliło do głowy.
– Dobrze, dobrze! – powiedział szybko. – Nie mam nic przeciwko temu, chociaż to ciężki kawałek chleba. W naszym ustroju lepiej mieć radzieckie wzorce, Gorki i Majakowski… Etaty obsadzone, sama wiesz… ale uruchomimy znajomości rodziców. Ojciec zakładał radio, może tam znajdziemy ci etat?
– O nie! – odparła Ewa z mocą. – W żadnym wypadku. Po pierwsze, chcę pisać, gdzież mój chropawy głos do radia? Po drugie, nie tutaj, nie w Warszawie.
Ponieważ mina Jacka zdecydowanie nie wyrażała entuzjazmu, Ewa wpadła w złość.
– Zawsze mówiłam, że chcę wrócić do Wrocławia – powtórzyła. – Decyduj: jedziesz ze mną czy oddać ci pierścionek?
– Nie żartuj, Ewa – odpowiedział. – Przecież ja cię kocham. Wszędzie za tobą pojadę.
Odetchnęła z ulgą, bo to właśnie chciała usłyszeć.
– I tam weźmiemy sobie cichy ślub, proszę, proszę, proszę! Ja jadę już za tydzień. Zdam tylko obiegówki i pokój w akademiku i ustawiam się w kolejce po bilet. Mój panieński pokój czeka na mnie u rodziców. Obiecałam im, jestem jedynaczką, Jacku…
– To dojadę w połowie lipca, jak tylko dostanę urlop – odparł zgodnie. – Bo znów pędzimy z projektem na łeb na szyję. Teren rekreacyjny, do oddania na wczoraj. Skończę swój odcinek placów zabaw i się stawię. Poproszę o twoją rękę jak należy.
Roześmiała się głośno. Oczyma wyobraźni widziała Jacka, jak miętosi kwiaty przed jej ojcem i matką i duka o miłości do ich córki Ewy. Spodoba im się. Matka przygotuje wystawny obiad w salonie, z białym obrusem, rosołem, eleganckim drugim daniem z indyka i deserem. Przy kawie z winem ojciec wypyta Jacka o plany i możliwości, po czym wyrazi aprobatę. Ewa uważała, że te wszystkie ceregiele z oświadczynami to przeżytek. W głębi duszy czuła, że zawierają z Jackiem jakiś kompromis i kieruje nimi rozsądek, a nie wspólne marzenia czy poryw serc. Decyzja została jednak podjęta, a Ewa była osobą konsekwentną.
– A zatem nowy etap życia uznaję za otwarty. – Uniosła kieliszek. – Kto napisze nam ciąg dalszy? I jaki?
– Niech będzie wspólny i szczęśliwy – powiedział ciepło Jacek. – Nieważne kto.
– Oby tylko nie był mdły i nudny! – rzuciła czupurnie w stronę kelnera. Postawił przed nimi półmisek ze śledziem z cebulą, mruknął coś, że może przynieść pieprz.
– Mówię o przyszłości, proszę pana…
Kelner uśmiechnął się tajemniczo. Gdyby był prorokiem, rzekłby: „Nudno to wam nie będzie!”. Może gdyby zostali w Warszawie… Nie wiedział nic o planach swoich konsumentów, nie pisał nikomu życiorysów, notował jedynie zamówienia.
– Wiem z doświadczenia – odpowiedział – że te interesujące dania, mocne w smaku, niosą ryzyko bólu brzucha. Nudne, sprawdzone kartoflane purée jest z pewnością bezpieczniejsze.
We wrocławskim szpitalu MSW przy Ołbińskiej podawano pacjentom niewyszukane śniadanie: bułkę, masło, pomidor, kawałek topionego sera i odrobinę krojonej marmolady o gęstej konsystencji, brązowej barwie i trudnym do określenia smaku. Doktor Hawling też dostał taki zestaw, spróbował i uznał, że to chyba marmolada śliwkowa. Siedział w swoim gabinecie i zazdrościł z całego serca Stefanowi Zawadzie, który podpisał, co trzeba, odebrał pensję i zniknął za zakrętem ulicy Ołbińskiej. Szczęśliwiec zaczął urlop. Jego kochana Wanda czekała z pewnością spakowana, może nawet już byli w zatłoczonym pociągu do Kołobrzegu. Drugi czerwca, pogoda genialna. Upał wlewał się przez okno, kiedy ospały telefon na biurku nagle jakby się przebudził i zadzwonił. W słuchawce zaskrzeczał głos. Pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR we Wrocławiu urzędowym tonem w urzędowej liczbie mnogiej, której Hawling nie znosił, oznajmił:
– Wysyłam wam ważnego pacjenta, doktorze. Z wywiadu, podpułkownik. Chłop zaniemógł po służbowej wyprawie do Indii. Potraktujcie go tam odpowiednio!
Doktor już chciał rzucić żartem, że rozejrzał się, jest sam i może mówić tylko za siebie… Ale zastanowiło go to, co usłyszał potem:
– Wysoki funkcjonariusz wywiadu Bazyl Jagniak. Rozumiecie więc: dyskrecja!
Znał to nazwisko. W kwietniu przyszedł do niego kierownik Wydziału Zdrowia z Prezydium Rady Narodowej, doktor Andrzej Ochlewski, z nową książeczką niejakiego Jagniaka. To na pewno on, imię Bazyl nie jest popularne. Zmienili go na Piotra Guranowicza i prosili, żeby przenieść zapisy o szczepieniach ze starej książeczki, bo gość musiał szybko wyjechać. Człowiek się zgadza, ta sama sztuka, tylko służbowy pseudonim… Miał szczepienie Jagniak, niech ma Guranowicz. Tadeusz popatrzył pytająco, Ochlewski wzruszył ramionami. Też miał opory, ale kto dyskutuje z oficerami MSW. Poprosił Hawlinga, żeby nie komplikował, przepisali zaświadczenia, postawili pieczątki.
Rety – pomyślał teraz, odkładając słuchawkę i kierując się do izby przyjęć. – Nie sądziłem, że jeszcze gościa spotkam. Tajniak w szpitalu, tego mi brakowało. A taki był spokój, sami emeryci wciśnięci na szpitalne łóżka przez rodziny, które chciały w spokoju pojechać na urlop…
Był zwyczajny dzień, drugi czerwca 1963 roku. Tadeusz słuchał radia i usłyszał, że niedługo odbędzie się krajowy festiwal piosenki w Opolu. U wybrzeży Alaski rozbił się amerykański samolot, zginęło ponad sto osób. Interesował się dalekim światem, zawsze uważał, że wielkie rzeczy dzieją się gdzieś daleko. Tutaj pozostawało zająć się pacjentem i wpisać w dokumentach datę przyjęcia do szpitala Bazyla Jagniaka. I zdyscyplinować personel sprzątający, bo po drodze do izby przyjęć zobaczył dwa wielkie zadomowione na oddziale pająki.
Pacjent rzeczywiście był w złym stanie. Trawiła go wysoka gorączka, skarżył się na ból głowy, mięśni, dokuczały mu pęknięte żyłki w białkach oczu.
– Separatka, podpułkowniku – zaordynował Hawling. – Musimy tu pana zatrzymać. Proszę nie trzeć powiek, wiem, że swędzą, dam odpowiednie krople… Co to za wykwity na rękach? Wygląda mi to na jakąś chorobę tropikalną.
– A gdzie tam – zaprzeczył podpułkownik. – Komary mnie pogryzły, pełno tego przed świątynią w Delhi. Indie to taki dziwny kraj, doktorze. Bogactwo i piękno z jednej strony, a z drugiej tłumy, brud, insekty…
Doktorowi z duszą obieżyświata oczy rozbłysły ciekawością. Chciałby dłużej pogadać o świątyniach buddyjskich, ale insekty spowodowały, że zmarszczył brwi. Owady roznosiły choroby. Komary szczególnie upodobały sobie malarię.
– Ale szczepienia pan chyba miał? Te, które przepisywałem do nowej książeczki, były serio? Ospa, malaria, inne…
– Taa, niby tak. – Pacjent nie wiadomo czemu mrugnął do niego i Hawling nie wiedział, co ma myśleć. Wydał polecenia pielęgniarkom, postanowił zadzwonić do władz. Do separatki weszła salowa Jasia Poruczko. Chciała posprzątać, ale też była bardzo ciekawa podpułkownika, który wrócił z obcych krajów. Wytarła kurze, wyniosła basen, zamiotła i przysiadła na taboreciku przy łóżku.
– To prawda, że w Indiach tak gorąco? – zapytała.
– Prawda – odparł – ale dzisiaj mam wrażenie, że i u nas Indie.
Niestety nie wyglądał na gadatliwego, więc poprawiła mu pościel i poszła. Miała tego dnia jeszcze sporo zajęć, obiecała córce znów posiedzieć z wnukiem. Zbliżał się egzamin Loni, wesele u kuzynów, mały Józek ząbkował, a zięć był zapracowany. Jasia nie narzekała, z radością pomagała córce, bo życie dziewczyny miało być spełnieniem jej własnych marzeń, wyrównaniem porachunków z losem. Salowa Poruczko była wdową bez wykształcenia, sama wychowała dzieci, biedowała, a córka będzie pielęgniarką pełną gębą. Zięć, Antek Kielczyk, się jej udał, ale też pracował od rana do nocy w zakładach, bo mu się marzyło własne mieszkanie, albo i domek z ogródkiem. Była im potrzebna.
***
Doktor Hawling nie mógł się dodzwonić do Komitetu Wojewódzkiego partii, nie złapał też pierwszego sekretarza. Zadzwonił zatem do siedziby Rady Narodowej przy ulicy Zapolskiej. W słuchawce zabrzmiał surowy głos sekretarki. Zmiękł, gdy lekarz się przedstawił – znała go, przecież leczył najważniejszych urzędników. Niełatwo było zdobyć jej przychylność, chociaż wszyscy o tym marzyli.
– Pani Dorotko – poprosił przymilnie – pani może wszystko. Muszę porozmawiać z kimś ważnym z prezydium, z partii, albo z Andrzejem z Wydziału Zdrowia i nikogo nie mogę złapać.
– A, bo wszyscy towarzysze na naradzie u nas, panie doktorze – oznajmiła Dorotka. – Zaraz pana połączę z szefem.
– Iwaszkiewicz – zabrzmiało w telefonie. – A witaj, Tadziu, co tam się u was dzieje?
– Nie podoba mi się jeden pacjent, ten oficer przysłany przez komitet PZPR – odparł wprost Hawling. – Nie wiem, co to, podejrzewam malarię albo inne egzotyczne świństwo.
– To co, chininy nie macie?
– Mamy leki, ale wolałbym potwierdzenie specjalisty od chorób tropikalnych. W końcu gość wrócił z Azji.
– Z kim chcesz konsultować?
– Najlepiej z Zakładem Medycyny Tropikalnej w Gdańsku. Znam tam profesora Bicnera. Ale to kawał drogi.
– Tym się martwisz, Tadziu? Zaraz ci podstawią limuzynę z Komitetu Wojewódzkiego. Bierz podpułkownika za łeb i jedźcie.
Służbowy mercedes z wrocławskiego komitetu PZPR płynął przez noc jak okręt, tylko Jagniak panikował, bał się rozwoju choroby. Zajechali nad ranem, badania, czekanie, Tadeusz zdążył wyskoczyć na Stare Miasto, zobaczyć port, który zawsze wzbudzał w nim tęsknotę za podróżami. Wrócili na Ołbińską z pewną diagnozą. We krwi pacjenta był Plasmodium falciparum, pasożyt, który wywołuje malarię. Gdańsk potwierdził, kazali leczyć na malarię. Hawling internista zrobił w myślach przegląd znajomych lekarzy i odetchnął na wspomnienie koleżanki o potrzebnej specjalizacji. Znał przecież Surowcową z zakaźnego przy Piwnej, postanowił skonsultować z nią przypadek, może będzie trzeba przenieść chorego do jej szpitala. Ale nazajutrz Jagniak poczuł się dużo lepiej, podana wcześniej sigmamycyna widać zadziałała. Zlewne poty ustąpiły, gorączka spadła, chciał do domu.
Doktor Alicja Surowiec przyjechała karetką, zbadała pacjenta, zmarszczyła czarne brwi, ale nie widziała powodu, by upierać się przy dalszej hospitalizacji. Jagniak podziękował wszystkim, poprosił, żeby mu zamówili taksówkę. Doktorowi życzył wielu zamorskich podróży i obiecał pomoc przy załatwieniu wizy do Indii. Jasi Poruczko zostawił figurkę małego Buddy na szczęście.
– Przyda się, przyda – podziękowała i otarła Buddę fartuchem. – Może od chorób obroni? Bo jakoś gorzej się ostatnio czuję. A nie mam czasu na chorowanie… sezon urlopowy!
***
Kiedy w połowie czerwca wypoczęty i jeszcze bardziej zakochany w żonie Zawada wrócił znad morza, po Jagniaku nie było już w szpitalu śladu. Stefan wyprawił Tadzia Hawlinga na urlop i objął dyżur, który przyniósł kolejną falę przywożonych przez rodziny staruszków, co było zrozumiałe, bo w ośrodkach wczasowych zaczął się drugi turnus.
Doktor Zawada snuł słodkie wspomnienia. Tańczyli z Wandą do świtu na dansingu w Mewie, wciąż czuł jej ciepło i zapach perfum. Godzinami spacerowali wzdłuż morza, objęci, w milczeniu albo w biegu w ramach zaciętej rywalizacji o bursztyny. Uwielbiała je zbierać, przywieźli cały słoik. Już tęsknił i postanowił zadzwonić do Wandy, korzystając z cudownego rozporządzenia Rady Narodowej Miasta, którego skutkiem było założenie telefonów w mieszkaniach lekarzy. Powiadano, że są na podsłuchu, zwłaszcza aparaty tych ze szpitala MSW, ale nie obchodziło go to wcale. Treści, jakie miał do przekazania, nie dotyczyły polityki, to był telefon miłosny, mógł go sobie słuchać cały posterunek milicji, ot, choćby dla odrobiny rozrywki, nieczęstej w smutnych murach tego urzędu. Był już po obchodzie, w szpitalu panowały cisza i spokój. Sięgał po słuchawkę, kiedy przez drzwi zajrzała salowa Poruczko.
– Panie doktorze, chyba chora jestem i nie wiem, na co.
– O, salowa z takiego szpitala i nie wie – zażartował. – A co się dzieje, pani Jasiu?
– Niby normalnie, gorączka mnie chwyciła i ból gardła, to nieraz już było, tylko bez kataru. Ja chorować nie mam czasu, ziółkami się leczyłam, szczególnie dobry, napotny, jest nagietek, a pot płynął ze mnie jak ze szczura. Córka mi przyniosła piramidon, gorączka zeszła. Ale od wczoraj mam mnóstwo krost, to pomyślałam: niech doktor zobaczy.
Doktor zobaczył i zdziwił się niepomiernie. Skóra Jasi pokryta była wysypką, czerwoną jak przy płonicy. Całe ręce, dekolt, szło ku twarzy; niektóre punkciki czerniały.
– Płonica? U pani? Mówią, żeby kobiety nie pytać o lata, ale wszak pani Jasia ma swój wiek… A może wiatrówką się pani zaraziła? – zapytał zdumiony. – Wnuk ze żłobka czasem nie przyniósł? Chorowała pani w dzieciństwie na ospę wietrzną?
– Nie pamiętam. Może przed wojną… ale swędzi mocno i słaba jestem…
– Dorośli gorzej przechodzą. Zbadam Jasię i do zakaźnego na Piwną położymy.
– Ależ co pan doktor! Leki wezmę i w domu poleżę, posmaruję to świństwo czymś i wystarczy, tylko pan powie: maścią cynkową czy sodą oczyszczoną, jeśli to ospa wietrzna?
A jednak Zawada, zaniepokojony wysypką, skierował ją do zakaźnego, na oddział doktor Alicji Surowiec. Zapłakana Jasia została umieszczona w sali na końcu korytarza. Doktor Surowcowa zaszła do niej przed zejściem z dyżuru i usłyszała żale gorzkie i obfite jak wodospad, opowieść o zabieganej córce, zakochanym zięciu, zaniedbanym wnuczku. Córka miała konferencję pielęgniarek, a ona tutaj… bez roboty. Słaba jak suchy liść, ale coś by jednak mogła… Doktor Surowcowa sama była kobietą bardzo czynną, rozumiała duszę Jasi. Wymyśliła jej robotę: poleciła, by pacjentka zaopiekowała się czteroletnim Jankiem z pediatrii. Dzieciak właśnie przeszedł ospę wietrzną, więc zarazić się nie mógł, a płakał za matką. Jeszcze dwa dni musiał zostać w szpitalu, potrzebował opieki w nocy, przytulenia i bliskości. Jasia od razu poczuła się lepiej, poprosiła, żeby przestawić do niej łóżeczko z Jankiem, który przypominał jej wnuka i był jej imiennikiem, bo ona Jasia, on Janek… Do matki wpadała Lonia z kompotem i rosołem, bo wiadomo, jaka jest szpitalna kuchnia. Wpuszczali ją, bo jako pielęgniarka z Rydygiera była „swoja”, ze służby zdrowia.
Na konsultacje we wtorki przychodził na Piwną doktor Bogumił Arendzikowski, wojewódzki epidemiolog. Młody lekarz z poczuciem humoru, wolny jak ptak, szalenie lubiany przez płeć piękną, zresztą z wzajemnością. Minął spieszącą się Lonię i obrócił się na pięcie w korytarzu, cmoknął z uznaniem.
– A co to za babka? – zapytał Stefana, który też zajrzał do Jasi. – Nowa?
– Nie, nie, to córka naszej salowej z Ołbińskiej, która leży tu na wiatrówkę. Właśnie byłem u niej, niespotykany przebieg. A co?
– Śliczna! Czarnula, a mówią, że blondynki najładniejsze.
– Ładna, ładna, ale nie dla ciebie. Zamężna i ma małe dziecko – zaśmiał się Zawada. – Ty się wreszcie ożeń, Boguś… Raz a dobrze, żebyś się już nie oglądał za spódniczkami.
– Tak mi życzysz? Chcesz mi zabrać radość życia? Zresztą może kiedyś, ale nie teraz. Mam ostatnio jakieś fale wiatrówki, już kilka przypadków, wołają mnie z oddziału na oddział. Nie wiem, czemu na dorosłych idzie. Może przez ten upał? Ty już po urlopie?
– Po i przed. Jak wróci Tadzik Hawling, to jeszcze pod koniec lipca chcemy się z Wandą urwać w góry. Znam hotel w Beskidach, pierwsza klasa, a ceny ludzkie.
– Zakochany doktor! – parsknął Bogumił i żartobliwie zanucił: „Pamiętasz, była jesień… pokój numer osiem…”.
– No, no, kto by powiedział, że masz taki talent wokalny! – odparł zaczerwieniony jak burak Stefan. – Ładne, ale to nie o nas. Przybylska śpiewa, że on odchodzi, prawda?
Bogumił mrugnął, zakręcił w tańcu zdumioną pielęgniarką, która przyszła poinformować, że jest u nich syn Jasi Poruczko i też ma wiatrówkę. Jasia chce koniecznie już wyjść, bo jej lepiej, a córka Lonia Kielczyk ma ten ważny egzamin na pielęgniarkę…
Dalsza część w wersji pełnej
