Pokolenia. Powrót do domu - Katarzyna Droga - ebook

Pokolenia. Powrót do domu ebook

Katarzyna Droga

5,0

Opis

Po latach oczekiwań w życiu Janki i Leszka pojawia się wymarzona córka, Kasia. Dorosła Katarzyna po latach spisze koleje rodzin Borengów i Zajewiczów. Będą dramatyczne i pełne niespodzianek jak cała powojenna historia Polski, barwne i rozkochane jak nadnarwiańskie Stokowo. Życie płynie, uciekają lata, pojawiają się nowi przyjaciele, niektóre stare przyjaźnie się kończą, w rodzinie Zajewiczów dorasta kolejne pokolenie. Zmienia się także Polska. Janka śledzi z zapartym tchem politykę, zawsze zaangażowana, krytyczna i niekryjąca swoich opinii. Niezmienna pozostaje tylko jej miłość do nia. Powrót do domu to opowieść inspirowana losami rodziny autorki. Wielka historia przeplata się z małymi ludzkimi sprawami, przekazy rodzinne obrastają w legendę... Dynamiczne pełne życia postaci, barwny język, dramaty i radości codziennego dnia, namiętności i zdrady tworzą sagę rodzinną, w której czytelnik odnajdzie bliskie swemu sercu emocje i historie.Drzewo genealogiczne:

Czytając "Pokolenia" możemy zanurzyć się w czasach i miejscach, przez które prowadzi nas autorka. Zawitać do lat PRL-u, do miejsc, o których zapomniano sporządzając mapy i tych, które są na nich wyraźnie zaznaczone. Bohaterki i bohaterowie pochodzą z różnych kultur, żyją, ścierają się, kochają, słyszymy ich głosy. Książka, którą oddaje w ręce czytelników Katarzyna Droga, jest kolejną częścią sagi "Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca". Można czytać ją jako kontynuację, można też oddzielnie. Sądzę, że autorce udało się przykuć uwagę czytelnika. Ta powieść spełnia podstawowy warunek dobrej sagi -- ma klimat, żyje, wciąga i nie nudzi!

Krystyna Kofta

"Pokolenia" wciągają już od pierwszej strony. Znajdujemy tu wnikliwy, ale i nakreślony z wyrozumiałością portret rodzinny, pełen wyrazistych postaci na tle powojennego Podlasia. Sporo nostalgii, a może wręcz tęsknoty do świata, w którym ludzie byli sobie bliżsi, niż to ma miejsce teraz. Wartką akcję i ogromną dawkę ciepła. Ten serdeczny stosunek autorki do świata uwiódł mnie najbardziej w obu częściach " Pokoleń" . Do czytania i ogrzania serca w chłodne wieczory, pod kocem, koniecznie z filiżanką dobrej herbaty!

Paulina Młynarska

Jeśli chcesz, żeby powieść otuliła Cię szczegółami jak najcieplejszy pled, nie wypuszczaj tej książki z ręki! Katarzyna Droga po raz kolejny, niczym najżyczliwszy przyjaciel, dzieli się z nami pięknymi wspomnieniami i fascynującą historią rodzinną. Serdecznie polecam! Joanna Brodzik

Dla mnie świat Katarzyny Drogiej, choć bardzo prawdziwy, jest zaczarowany. Bo to także świat dzieciństwa i młodości mojej mamy, która mieszkała w Białymstoku, w starym, drewnianym domu z werandą. Gorąco polecam!

Beata Sadowska

Katarzyna Droga - polonistka, redaktorka, dziennikarka, autorka sagi rodzinnej Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W przeszłości nauczycielka, wydawca i twórczyni czasopism dla młodzieży, obecnie redaktor naczelna magazynu "SENS", Wydawnictwa Zwierciadło. Podlasianka, mieszka i pracuje w Warszawie, odpoczywa i pisze w rodzinnym domu nad Narwią. Opisuje swojskie piękno Podlasia, ludzi i zdarzenia minionego stulecia. Lubi podróże w przeszłość, w czas dzieciństwa, młodości i dorastania kolejnych pokoleń. Jeszcze bardziej niż podróże lubi powroty. Ta książka jest podróżą w przeszłość, i jest też jej powrotem - do domu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 873

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BarbaraSzy

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca powieść. Cała paleta emocji, od radości po smutek,łzy. Gorąco polecam
00
AnnaMW_83

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła, niby prosta historia a jednak nie można się oderwać i nie chciałam, żeby się kończyła.
00

Popularność




Katarzyna Droga

Pokolenia

Powrót do domu

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Opieka redakcyjna: Ewelina Burska

Projekt okładki i rysunek wewnątrz okładki: Agata Droga

Fotografie na okładce i wewnątrz książki zostały wykorzystane za zgodą Katarzyny Drogiej.

Wydawnictwo HELION

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

ISBN: 978-83-283-2295-0

Copyright © Katarzyna Droga 2016

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność
Mojej Rodzinie i Przyjaciołom, którzy co roku zjeżdżają się nad Narwią, 
by nad stawem Kociołkiem wspomnieć pokolenie Janki i Leszka, wznieść toast za czasy, 
kiedy byliśmy dziećmi, a w tym miejscu biesiadowali nasi Rodzice.

Od autorki

W pierwszej części Pokoleń pt. Wiek deszczu, wiek słońca opisałam dzieje Janki i Leszka oraz rodziny Zajewiczów, a także miejsce, z którego ta rodzina pochodzi — małą wioskę nad Narwią. W mojej książce otrzymała imię Stokowo, chociaż naprawdę nazywa się inaczej. Na pytania, dlaczego nie pozostawiłam prawdziwych nazw i nazwisk — ale też nie do końca je ukrywam — odpowiadam: chciałam stworzyć opowieść o XX wieku, o trudnych czasach i pogmatwanych losach mojej rodziny. To tylko jedna z wielu polskich rodzin, ale jej dzieje obrazują biografię rocznika dwudziestego — pokolenia, któremu wojna zabrała młodość, ale też dała siłę przetrwania. Wszystkie zdarzenia opisane w książce są prawdziwe, lecz czasami rozegrały się w innych miejscach czy okolicznościach niż te, które podaję. Narew oczywiście jest Narwią i zawsze nią pozostanie. Dziś płynie tak samo wartko jak i przed laty. Podlasie jest małą ojczyzną mojej matki, a dziś wiem, że i moją. Pierwowzorem miasteczka Łębki są Łapy, w których się wychowałam i do których zawsze będę mieć sentyment. Ale Łębki to też symbol wielu polskich miasteczek. Pierwowzorem wsi Stokowo jest Strękowa Góra nad Narwią. Jest to miejsce niezwykłe i pięknie położone, stało się również inspiracją do próby stworzenia portretu podlaskiej wsi. Nie wszystkie zdarzenia rozegrały się właśnie tu, ale wszystkie opowieści o urodzie tej ziemi i fantazji ludzi są prawdziwe.

Wiek deszczu, wiek słońca to wiek XX. Część IPokoleń zakończyła się w roku 1965 — słuszne są uwagi, że to zaledwie połowa stulecia. Pora na drugą i na następne dekady.

Wyruszmy w czasy, kiedy więcej budowano niż burzono, wojna odchodziła do wspomnień i można było się spodziewać, że mniej dramatów będzie już dotykać ludzi. Ale w każdych czasach życie zaskakuje, a ludzie szukają szczęścia, jednak nie zawsze tam, gdzie ono na nich czeka.

Miasteczko na Podlasiu przytulone do węzła kolejowego. Blok z białej cegły przy krótkiej ulicy Dubois. Okno na trzecim piętrze, mały świat.

Czy Janka nie pamięta już, że niegdyś chciała śpiewać, że pociągał ją świat filmu i estrady? Czy Leszek nie tęskni za Akademią Medyczną w Poznaniu? Gdzie obecnie stoi Wiluś?

I co dalej? Słońce czy deszcz?

Zapraszam w podróż po drugiej połowie XX wieku.

Katarzyna Droga

Część I

Miasteczko na Podlasiu

Noc ustępowała niespiesznie, świt nabierał blasku na horyzoncie. W małym miasteczku na Podlasiu, w jednym z nowych, pudełkowatych bloków, w niewielkim mieszkaniu na trzecim piętrze, w pokoju „dużym” — tylko z nazwy — tłoczyło się kilkanaście osób. Przyjaciele i sąsiedzi gospodarzy siedzieli na fotelach i taboretach, na podłodze i tapczanie, palili papierosy, popijali kawę, wódkę, lepką oranżadę ze szklanych butelek. Kobiety i mężczyźni, mniej lub bardziej urodziwi, wygadani i milczący. Ruda sąsiadka w trwałej ondulacji, pan Józio — stróż, jak na stróża przystało — w berecie z antenką i ze sportem przyklejonym do ust, oparty o framugę drzwi. Znali się wszyscy mniej lub bardziej, na co dzień lubili się lub nie lubili, zazdrościli, plotkowali o sobie, ale tej nocy nie miało to żadnego znaczenia. Patrzyli jak urzeczeni w jednym kierunku, wlepiali wzrok w szklany ekran. Sercem pomieszczenia stał się telewizor — szary nefryt z pokrętłem w kolorze kości słoniowej, jedyny w bloku, ba, pewnie na całej ulicy. Sterował nim pan domu, doktor Leszek Borenga, przejęty jak inni wydarzeniem tej ciepłej lipcowej nocy. Jego manipulacje, od prób ustawienia jasności, ostrości i głosu po bardziej brutalne stukanie odbiornika pięścią w bok, niewiele dawały. Coś tam jednak mamrotało, coś było widać i słychać, i w tej znaczącej chwili narodzin dnia, zwanej brzaskiem, zapadła kompletna cisza. Nikomu nie przeszkadzało już, że obraz jest czarno-szary, ruchy postaci jakby zwolnione, a dźwięk pełen trzasków. Na chwilę zatrzymały się serca, oczy w zdumieniu wpatrywały się w zamazany obraz. Przyszło im żyć tutaj, w socjalistycznym miasteczku, a dziś zebrali się nocą i sami nie mogli uwierzyć, że oglądają transmisję z innego globu. Cisza stała się jeszcze bardziej zawiesista — oto pierwszy człowiek, Amerykanin Neil Armstrong z rakiety Apollo 11, stawia kroki na Księżycu. Wstrzymany oddech i zdumienie połączyły na świecie ponad pół miliona ludzi wpatrzonych w ekrany telewizorów. „Mały krok człowieka, wielki skok ludzkości” — chrypiał z Księżyca Armstrong.

— O Boże! — westchnęła ruda sąsiadka, a płaczliwa Jadzia otarła łzę.

— Cie choroba! — powiedział pan Grabowski i podrapał się w brodę. Przejęta pani domu, jasnowłosa, mała, szczupła, ruchliwa i emocjonalna Janka Borengowa, zaczęła bić brawo. Oczy jej pozieleniały, jak zwykle gdy się czymś bardzo przejmowała.

— Słuchajcie, to nowa era! Jesteśmy świadkami kosmicznej historii! Człowiek na Księżycu!

— Ale Amerykanin! — mruknął ktoś ponuro. — Cud, cud, że to u nas puścili…

— Nieważne! Panie Tadziu, to człowiek — z uśmiechem i wzruszeniem powiedziała brązowooka przyjaciółka Janki, dentystka Hania Northman. — Nigdy nie jesteśmy wszyscy tak do siebie podobni jak w obliczu Kosmosu!

— Ciekawe, kogo oni tam spotkają.

— Twardowskiego oczywiście!

— Pana Boga może? Duchy przodków?

— Lepiej nie myśleć…

— Lepiej wypić! Toast za ludzkość! Za nasze dzieci, co będą jeździć na kolonie na Księżyc…

— Te nasze dzieci, a z nimi psy, pospały się pokotem na kanapie! — roześmiała się Janka. — Nie dla nich nocne programy. Moja Kasia za kilka dni skończy cztery lata. A tu jakiś Armstrong stanął na Księżycu. No, no. Kosmiczne czasy.

Transmisję zakończono. Hymn zwieńczył program, sąsiedzi zaczęli się żegnać i rozchodzić do domów, bo bez względu na podróże na Srebrny Glob czekał ich następny zwykły ziemski dzień, w dodatku poniedziałek. Był 21 lipca 1969 roku. W małych Łębkach nad Narwią brzask przeistoczył się w ładny letni poranek.

Rozdział 1.

Janka i Leszek Borengowie przeprowadzili się ostatecznie z Białegostoku do Łębek w roku 1968. Do miasteczka powiatowego, jakich w Polsce było i będzie wiele, a zarazem wyjątkowego — przytulonego do bagien Narwi, zwanego czasem miastem przy kolei ze względu na stację kolejową, linię kolejową i zakłady naprawcze… czegóż by? Oczywiście taboru kolejowego. Mnóstwo drewnianych domów i sadów wiśniowych, stare ogrody, płoty i tajemnicze strychy podobały się bardzo Jance i nazwała Łębki miasteczkiem tysiąca i kilku domków.

Ona — nieduża, energiczna, gwałtowna, szczera i prędka w słowach, nie pracowała nigdzie, bo lubiła wolność i w żaden kierat pracy nie chciała się zaprząc. Wychowywała córkę Kasię, której doczekali się niespodziewanie po szesnastu latach małżeństwa na przekór wyrokom lekarskim, że dzieci mieć na pewno nie będą, i gospodarowała w małym mieszkaniu przy ulicy Dubois. On — ciemnowłosy, szczupły radiolog, od czasu wypadku samochodowego lekko utykający, pracował w miejskiej przychodni zdrowia, a także w szpitalu mieszczącym się w bardzo starym budynku przy ulicy Leśnikowskiej i w pogotowiu ratunkowym. Jasnowłosa Janka miała szare oczy, które nabierały zielonego odcienia, gdy coś ją bardzo wzruszyło lub gdy padało, bo urodziła się pewnej deszczowej nocy, mimo stycznia, i deszcz towarzyszył zwykle przełomowym zdarzeniom w jej życiu. Leszek miał oczy niebieskie jak jego matka i córka, obie Katarzyny, uwielbiał słońce, a także szarozielone oczy swojej żony. Janka pochodziła ze wsi Stokowo nad Narwią, z rodziny Zajewiczów. Kochała swoje strony nade wszystko i tęskniła za nimi przez całe lata spędzane w miastach. Leszek, człek bardziej koczowniczej natury, zmienił w życiu wiele adresów. Urodził się pod Kaliszem, studiował w Poznaniu, zakładał katedrę radiologii w Akademii Medycznej w Białymstoku. Po wielu kłopotach, kopniakach od losu i zwycięstwach znaleźli przystań w tym oto małym miasteczku przy kolei, w nowym białym bloku przy ulicy Dubois, w małym mieszkanku, w którym zamieszkali z córką i poczciwym terierem o imieniu Wigor. Jak szybko mija rok. Już rok…

— Ty wiesz, Kiciaku, rok zaraz minie, jak tu mieszkamy — ziewnęła Janka rano po zarwanej nocy z księżycowymi transmisjami. Po krótkiej drzemce Leszek postawił przy jej łóżku kawę z ptiberkiem. Tu, na Wschodzie, tylko oni nazywali zwykłe herbatniki ptiberkami, tak jak ich gosposia Wandzia, jeszcze za studenckich czasów, kiedy mieszkali w Poznaniu. Usiadł przy żonie na chwilę.

— Długą drogę przebyliśmy, co? — zapytała, rysując paznokciem kółka na jego ramieniu. — Z Poznania, którego ciągle żałujesz… Przyznaj się, żałujesz, tylko nic nie gadasz… Przez cały ten Białystok, do Łębek. Aleśmy trafili! Pindoliny Dolne. Dziura, węzeł, tyle że kolejowy.

Janka cieszyła się całym sercem, że wrócili na Podlasie, ale czasami celowo narzekała na prowincjonalność miasteczka. Lubiła wspomnienia poznańskie i zawsze mówiła „ptiberki”, a nie herbatniki, „bankuchen”, a nie sękacz, tort waflowy pozostał zaś dla niej piszyngerem. Taki miłosny kod, bo tylko mąż rozumiał ją od razu. Poranne marudzenie w łóżku przy ptiberku, zanim wyszedł do przychodni, należało do jej codziennych ulubionych rytuałów. Dzisiaj prowokowała go szczególnie, przez ten Księżyc pewnie; poranek mógł zakończyć się kłótnią lub miłością, a najlepiej jednym i drugim.

— Człowiek wylądował na Księżycu, a ty musisz iść do pracy? Po co? Tu i tak wszyscy chorują na to samo. Nic ciekawego: korzonki, kiła mogiła, czasem płuca chore od papierosów ci się trafią, a dzieci i tak zawsze mają odrę albo robaki. No i co im z tego lunatykowania przyjdzie? A nam?

Leszek mruknął coś o dyżurze, o upale, o tym, że Kasia jeszcze śpi, pochylił się, by pocałować Jankę, a ona przyciągnęła go do siebie.

— Spóźnię się — szepnął.

— No to co? — zapytała. Zsunęła lekki koc. Nie lubiła koszul, a słowo „piżama” wydawało się jej równie okropne jak „onuce”. Objęła go nagimi ramionami, musiał pocałować jej bliznę na ustach i utonął, wciągnęła go w swoje ciepło. Księżyc ich w tej chwili nie obchodził, słońce nie patrzyło, Kasia spała.

Janka krzyknęła, uciekając twarzą w poduszkę, Leszek uśmiechnął się i… krzyknął, bo spojrzał na zegarek na ścianie. Zerwał się szybko. Prysznic, kanapka w locie, papieros, koszula, marynarkę przerzucił przez ramię. Roześmiała się, słysząc, jak lekko zbiega po schodach i pogwizduje.

Zwykle od ósmej rano przyjmował w przychodni pacjentów. Za pięć ósma wchodził do holu, kłaniał się kobietom w recepcji, a punkt ósma pielęgniarka Alicja wychodziła na korytarz i zapraszała do gabinetu numer 8 pierwszego pacjenta. Chyba że żona zatrzymała go, tak jak dziś — wtedy wchodził pospiesznie, spóźniony, szybko zakładał biały lekarski uniform i pierwszy pacjent musiał poczekać. „Zapraszam” — mówiła wreszcie pielęgniarka.

W przychodni zaczynał się dzień, a Janka zapaliła papierosa. Zamierzała jeszcze poczytać w łóżku, ale nie mogła się skupić. Widocznie ta wyprawa Armstronga spowodowała, że myśli uciekały jej w kosmiczne rejony, we wspomnienia, w rozrachunki ze sobą. Czy lądowanie na Księżycu zmieni tryb codziennego dnia? Popchnie na inny tor jej los i oto obudzi się jako, dajmy na to, znana piosenkarka Sława Przybylska? Bynajmniej. Co komu pisane, to będzie miał. Westchnęła, przeciągnęła się zadowolona, sięgnęła po zielony szlafrok, wstała i zerknęła w lusterko. Popatrzyła na nią znajoma, zarumieniona teraz twarz. Usta, jakby rozmazane od pocałunków, zgubiły ślad starej blizny po wypadku.

„Ty, Jaśka, całkiem jeszcze jesteś do rzeczy” — pomyślała i puściła do siebie oko. Owszem, skończyła czterdzieści sześć lat, więc miała zmarszczki i niepotrzebnie tak mocno opaliła się w Stokowie. Ale włosy jej nie posiwiały ani trochę, a od słońca pojaśniały jeszcze, skręcone przed latem u fryzjera spadały teraz na brwi. Podniosła loki nad czoło. Oczy, mimo że już obrysowane kurzymi łapkami, nadal pozostawały duże, kocie i młode.

— Może powinnam przestać się śmiać — powiedziała do siebie, skubiąc paznokciami skronie. W Białymstoku mieszkała taka jedna urodziwa profesorowa Kowarska, która dla gładkiej cery zachowywała zawsze kamienną twarz. Nie uśmiechała się wcale, pod żadnym pozorem. Była bardzo piękna i bardzo smutna. Janka roześmiała się wbrew postanowieniu. Kamienna profesorowa, Armstrong na Księżycu, a tu ich codzienne życie w Łębkach. Rok! Kto by pomyślał! Wspomnienie przepłynęło jak w tafli lustra. Janka nie złapała się jeszcze na tym, ale coraz częściej podróżowała we wspomnienia. Widziała znów wszystko w lustrze jak na ekranie. Jakże to się stało?

Sześćdziesiąty ósmy rok ciągnął się im niemiłosiernie. Leszek jeździł każdego dnia z Białegostoku do Łębek, trzydzieści kilometrów, do przychodni i szpitala, gdzie pracował jako radiolog, internista, a nawet położnik, bo dyżurował nocami w pogotowiu i niejedna pacjentka powiła z jego pomocą dziecko w karetce. W listopadzie kończył czterdzieści lat. Nie wyglądał na swój wiek, nie miał jednego siwego włosa — Janka wiedziała o tym doskonale. Ale od tych codziennych dojazdów był zmęczony. Bywało, że zimą musiał nocować na oddziale, bo kręta podlaska droga, zasypana śniegiem, stawała się nieprzejezdna nawet dla karetek, a do Suraża czy Turośni Kościelnej w ogóle nie można było dotrzeć. Dlatego kiedy pojawiła się możliwość zajęcia służbowego mieszkania w Łębkach, uznali, że to będzie następny przystanek w ich życiu. Możliwość zaś pojawiła się, bo przy błotnistej ulicy Dubois naprzeciwko knajpy Łębkowianka pobudowano nowy blok. A dzięki znajomościom i skuteczności szefowej Leszka — operatywnej doktor Romy Wojnowicz, jasnowłosej i eleganckiej dyrektorki łębkowskiego szpitala — przydział na kilka mieszkań dostały rodziny lekarskie. Och, nie tak łatwo: potrzeba było odpowiedniego zarządzenia rady miasta, popartego przez pierwszego sekretarza partii, zatwierdzonego przez naczelnika, a pewnie także przez kierownika wydziału zagospodarowania miasta. Wszyscy podpisali.

— Wszyscy! — z satysfakcją oświadczyła Leszkowi w gabinecie dyrektorskim dumna z siebie Roma. — Załatwiłam z tym safandułą, pierwszym sekretarzem, kilka mieszkań dla lekarzy. Towarzysz Janucik kręcił nosem, skierował sprawę do województwa, ale tam na szczęście dobrze znam towarzysza Kierasa. No i tak od towarzysza do towarzysza, koniaków poszło cztery, a mieszkań mamy sześć! Jak inaczej ściągniemy do tej dziury specjalistów, Leszku? Pediatrów nam jeszcze trzeba koniecznie ze dwóch, nie wspomnę o laryngologu. No, Lesiu, mówię ci, koniec z Białymstokiem, z tymi wiecznymi dojazdami! Powiedz swojej wyszczekanej żonce, że chcę was mieć tu, w Łębkach, na miejscu: Dubois dwa, mieszkania dwadzieścia cztery. I to, nie uwierzysz, z telefonem!

Roma Wojnowicz była przyzwyczajona, że dzieje się tak, jak ona wymyśli. Janka też lubiła mieć swoje zdanie i najpierw nie posiadała się z oburzenia: że sobie tego nie życzy, że Roma zarządzać jej życiem i przeprowadzkami nie będzie, jeszcze czego! Łębkami — proszę bardzo, może sobie trząść, miastem z plebanią na dokładkę, a nawet z sąsiadującą Płonką Kościelną, ale nie nią, Janką Borengową z Zajewiczów! W duchu jednak zgodziła się natychmiast i cieszyła się z tej odmiany. Łębki leżały jeszcze bliżej jej rodzinnego Stokowa niż Białystok, znała i lubiła to małe miasteczko pełne drewnianych domków i wiśniowych sadów, a urządzanie nowego mieszkania zawsze ją odmładzało i inspirowało. Ani myślała zwlekać. Wieczorem usiadła blisko męża, poprawiła mu włosy nad czołem, pocałowała go w nieogolony policzek i powiedziała:

— No to co, stary włóczęgo, znowu ruszamy w nieznane?

Leszek pomyślał, że po raz kolejny porzucają większe miasto dla mniejszego, ale jego sentyment do Białegostoku przygasł po intrygach i kłopotach, które tu przeżył. Z niechęcią myślał o czasach sprzed narodzin Kasi. Pożegnał nadzieje o karierze naukowej. Cała ta sprawa z oskarżeniem, usunięciem go z akademii, w której docent Klimiuk robił coraz większą karierę tak polityczną, jak i zawodową… A Łębki, za bagnami, za torami, wydawały się oddalone od świata plenów, towarzyszy sekretarzy i od układów[1]. Dojeżdżał tu już od dwóch lat, kierował przychodnią, zaangażował się w budowę nowego szpitala.

Znał swoją żonę.

Janka, jak zawsze pełna sprzecznych emocji, po tym jak oprotestowała decyzję, równie namiętnie zaczęła planować pakowanie, snuć się po mieszkaniu, oglądając sprzęty i ferując wyroki, wskazując przedmioty godne lub niegodne zabrania do „etapu Łębki”. Pogłaskała Wilusia, starą szafkę z Poznania, zabytkową, bo jeszcze z czasów cesarza Wilhelma. Towarzyszyła im na wszystkich życiowych przystankach i skrywała zapiski Janki, recepty Leszka i pamiątki ich przeszłości. Miejsce na przyszłe zdarzenia także tam było, sporo miejsca.

— Dobrze będzie — rzekła cicho do Wilusia. — Albo i nie będzie.

— Powiedz ty mi lepiej — odwróciła się do męża — jak przewieziemy cały ten dobytek bez szwanku? Zobacz no, Kiciaku, jak to człowiek gromadzi rzeczy koło siebie. Same „przydasie”. Książki, znaczki, dzbanki, kubeczki. Młynek do kawy jeszcze od Wandzi z Poznania — cenny. Ale to twoje żółte truchło? Pudełko jakieś po kliszach czy co? Po co to? A po co ci tyle klaserów? Wiluś już pełen twoich medycznych narzędzi, butelek i pojemników na strzykawki. Oj, nie chmurz się zaraz, tylko powiedz, jak my to przewieziemy? Łatwo się mówi: przeprowadzka! Nie znoszę przeprowadzek, nie mogę patrzeć na to nagromadzenie rzeczy. Każda to kawałek życia, i to w dodatku taki, co przeminął. Od dziś moją dewizą będzie zdanie ciotki Marylki z Zambrowa: „Co masz wyrzucić jutro, wyrzuć dziś!”. No, ale bój się Boga, wszystkiego nie wyrzucimy! Będziesz to Wańką woził po trochu czy jak? Może niech ci ta cała twoja szefowa Roma Wojnowicz karetki pogotowia pożyczy!

Ale Leszek, ku jej złości, nie słuchał — spał snem lekarza strudzonego po dyżurze.

Na przeprowadzkę przypadł jesienny, ciepły dzień. Janka obudziła się o świcie z myślą, że wszystko już spakowane, transport umówiony i od dziś będą mieszkać w Łębkach. Jeszcze przed narodzinami dnia samotnie wybrała się na ostatni spacer po Białymstoku: tu, w kawiarni Ratuszowej, godzinami plotkowały z Zosią. Ile intryg, upragnionych i niechcianych miłości, tańców, ile hektolitrów wypitej kawy i czystej żytniej wódki! Tutaj, w parku koło garnizonu, Kasia postawiła pierwsze samodzielne kroki, a tu, przy Zwierzynieckiej, w nowych blokach, zamieszkał brat Janki Bogdan z żoną Tamarą i synkiem. Naprzeciwko wybudowano akademiki w szeregu: Alfa, Beta, Gamma… Och, rośnie Białystok! Pamiętała przecież dobrze powojenne gruzy, a teraz bloki, bloki, nowe sklepy, dużo szkła, stali, murów. Gdzieniegdzie ocalały jeszcze romantyczne drewniane domki dawnych białostoczan. I ta parszywa ulica, na której jej cudny pies Biżuś wpadł pod koła karetki. Redakcja „Gazety Codziennej” — tu od lat pracowali bliscy im Płazoniowie: Zosia i Jerzy. Delikatesy przy Lipowej — tu nigdy nic nie można było dostać, chyba że po znajomości! Pałac Branickich — tu mieszkali z Leszkiem kilka lat i nie szczęściło się im, dopóki… Właśnie — czy rzeczywiście do czasu, kiedy pozbyli się tej kobiecej czaszki towarzyszącej im jako eksponat naukowy? Na wspomnienie rozpaczliwych pustych oczodołów w ładnym kształcie głowy, seansu spirytystycznego, niewyjaśnionego smagnięcia w szyby dreszcz przebiegł jej po plecach. Leszek nie chciał o tym rozmawiać, wzruszał ramionami i zmieniał temat. Sama myślała: „Nie wiem, nie wiem, podobno Klimiuk jej teraz używa, tej naszej czaszki, ale póki co przyniosła mu tylko habilitację…”. Postanowiła zostawić to wspomnienie tutaj, w Białymstoku, podobnie jak inne smutki, które wydarzyły się na tamtym etapie życia.

Kiedy wróciła, Leszek z Kasią czekali już w samochodzie. Popatrzyła ostatni raz na puste podłogi, gołe okna, zamknęła drzwi mieszkania przy Skłodowskiej, oddała klucz portierowi przy windzie, zeszła brzydką klatką schodową. Leszek z trudem domykał bagażnik. Na tylnym siedzeniu Wańki obok śpiącej Kasi pies Wigor ziajał radośnie przez szybę. Nie obejrzała się za siebie. Milczała całą drogę do Łębek, oglądała krajobraz, ale zamiast lasów i pól widziała swoją przeszłość — sielskie-wiejskie lata dwudzieste: radosną dziewczynkę z poobdzieranymi kolanami wspinającą się po drzewach w Stokowie. Uśmiechniętą panienkę w ławce w gimnazjum zambrowskim z lat trzydziestych z grzywką i włosami równo ściętymi pod uszami. Dziewczynę wojenną, patrzącą z przerażeniem na bomby rozrywające ziemię, płonący dom, płonący most, ryczące krowy, śmierć służącej Alberty uduszonej w bagażniku… Śmiech znikał. Widziała siebie — „Pliszkę” z AK, której zza stanika wypadł gryps prosto do miski z mydlinami, która przedziera się przez lasy z upartym jak muł koniem Marszałkiem. Potem młodą kobietę powojennych lat, kobietę w deszczu, w ważnych chwilach życia.

Na chwilę pociemniało jej w oczach, a w piersi poczuła kamienny ciężar: najstraszniejsze wspomnienia przebiegły jej przez pamięć, po czym obraz ust pierwszego narzeczonego i samotnego krzyża, obraz sylwetki jasnowłosej, roześmianej siostry i znów krzyża odeszły, zatarły się, ustępując miejsca upartej woli życia, powracającej radości: młodej, rezolutnej żonie lekarza w Poznaniu, w Białymstoku. Na myśl o największej niespodziance swojego życia uśmiechnęła się i popatrzyła na tylne siedzenie. Katarzyna. Nikt nie mógł wówczas w to uwierzyć! A ona, Janka, wbrew werdyktom lekarzy, wbrew zwyczajom, bo miała już czterdzieści dwa lata, urodziła córkę! Katarzyna budziła się właśnie i mimo że Wigor położył jej na nogach swoją kwadratową głowę, najwyraźniej zamierzała płakać. Również na szybach auta pojawiły się pierwsze kropelki deszczu.

— Chodź do mamy — powiedziała cicho Janka, biorąc ją na kolana. Jechali zakrętami, przez lasy i wsie, tu kawałkiem asfaltu, tam brukowanymi drogami. Wreszcie zza Uhowa wyłonił się wiadukt i zamajaczyły budynki. — Zobacz, światełka. Tu będzie nasz nowy dom. Łębki, Kasiu.

— Jebki! — powtórzyła dziewczynka. Roześmieli się oboje.

Nad rzeką błysnęło. Wigor skulił się, bo chociaż był psem wielkiej odwagi, jednej jedynej rzeczy na całym świecie bał się straszliwie: burzy z grzmotami. Przebiegli w deszczu z samochodu do klatki schodowej — pies pierwszy — do nowego mieszkania, a zarazem rozdziału w życiu.

Usiedli na ziemi zmęczeni, wśród nierozpakowanych manatków. Janka wyjęła z pudła dwie szklanki, bułgarski „Złoty Brzeg”, który Leszek dostał od jakiegoś wdzięcznego pacjenta, papierosy. Rozlała trunek, zapalili giewonta na spółkę i stuknęli szklanką w szklankę. Ich córka spała za ścianą, na stercie kołder i płaszczy ułożonych w kącie pokoiku. Pies schował się za Wilusiem. Deszcz się wzmagał, rozpadało się na dobre, ale to Janki akurat nie dziwiło.

— Za ten następny etap, Kiciaku! Patrz, znów małe mieszkanie, ale cieszę się, że tym razem nikt tu przed nami nie mieszkał. Żadne tam duchy Branickich, jak w pałacu przy akademii, nie? Niech będzie nasze zdrowie! Zamknęłam stare biedy w białostockim rozdziale. Muszę zapamiętać, co mi się przyśni na nowym miejscu. Podobno się spełnia — wspomniała stary przesąd. — I ty zapamiętaj…

Burza pohukiwała w tle.

Janka spała niespokojnie. Śniło się jej uparcie Stokowo: mgły nad łąkami, wierzby i strzechy chałup, brązowy dom rodziców nad samym zakolem Narwi. Także zarys innego domu, którego nie znała i którego z pewnością tam nie było.

Tego pierwszego dnia w nowym mieszkaniu Leszek obudził Jankę ubrany już i gotowy do wyjścia. Postawił herbatę z ciastkiem na małym stoliczku przy tapczanie i poruszył jej ramieniem. Zupełnie tak jak dzisiaj…

Wróciła ze wspomnień do lipcowego poranka w obecny czas, bo w drzwiach pokoju stanęła zaspana Kasia w piżamce, z brunatnym misiem Tomkiem w objęciach.

— Ty, Kasiu, za trzy dni skończysz cztery lata, wiesz? Zrobimy ci w Stokowie urodziny. Co byś chciała dostać?

— Kurę.

— Co?

— Kurę Bubę. Pstrokatą kurę babci Mani.

— Bój się Boga, dziecko, kura w mieście? Wigor by ją zjadł. No chyba, że mieszkałaby u babci w Stokowie, to co innego… Boże, jak dziś parno. Na burzę zbiera się tak samo jak wtedy, kiedy się tu wprowadzaliśmy, opowiadałam ci? Właśnie ją wspominałam. I przez te wspomnienia, a może przez Armstronga na Księżycu, a najpewniej przez to, że tyle milionów ludzi wpatrywało się w to razem, coś się poruszyło. Burza ani chybi będzie gwałtowna.

Burza nadeszła wieczorem i szalała na Podlasiu całą noc. Łoskot grzmotów przypominał wojnę, pioruny tłukły w rzekę, wiatr giął drzewa do ziemi. Janka stwierdziła, że to przestroga dla ludzi, żeby po Kosmosie nie łazili. Leszek przypomniał jej, że w tym klimacie burza w lecie to dość często spotykane zjawisko, ale rano usłyszała, jak mówi cicho:

— Kiciaku, karetka czeka na mnie na dole. Nad Podlasiem przeszła ogromna nawałnica, mamy setki wezwań. Pożary, słabe serca, ktoś uderzony konarem… Piorun znów poraził Wacława Łębkowskiego z Łupianki. Nie uwierzysz, ja trzeci raz jadę do niego, porażonego podczas burzy. Pioruny ganiają tego człowieka, jakby miał w sobie jakiś magnes… Trzeci raz przeżył, ale jest poparzony…

Usiadła szybko, przestraszona. Wariat Wacław ganiany przez pioruny obchodził ją mniej, bardziej rodzinna wieś Stokowo i dom rodziców. Pamiętała z dzieciństwa pożar na wsi po burzy. Płomień buchnął nagle, słomiana strzecha dziadka zapłonęła i ogień błyskawicznie pochłonął drewniane ściany. Ludzie z krzykiem wybiegali z domów, mężczyźni zasłaniali kocami oczy koniom i krowom, by je wyprowadzić z płonącej stodoły, kobiety podawały sobie wiadra wody. Pomogła im wtedy ulewa — ogień nie tknął starego domu dziadka Zajewicza ani Białego Domku, w którym mieszkała z rodzicami i babką Kamą. Hitlera i wojny trzeba było dopiero, by spłonęły. Wtedy w Stokowie spaliła się tylko biedna chałupa Perkosiów. Stara Perkosiowa płakała wniebogłosy, wznosząc ręce ku niebu, ale pocieszały ją sąsiadki, bo zwierzęta udało się ocalić, ludziom nic się nie stało, a budynki — cóż, jak to budynki — można odbudować. Na miejscu spalonych, zburzonych rosną nowe domy… Mimo to Janka nie chciała pożarów w swojej wsi.

— Nad całym Podlasiem? — zapytała z lękiem. — A nie wiesz, jak na wsiach? Co w Stokowie?

— Nie wiem. W radiu mówili tylko: nad Podlasiem i że duże straty, linie elektryczne pozrywane. O twoim Stokowie, patrz, parszywi dziennikarze — nic. Zamów rozmowę do sołtysa, może się dodzwonisz, ja muszę iść.

To rzekł i zniknął. Słońce, coraz silniejsze, zaczęło zaglądać do pokoju.

Beznamiętny głos w telefonie poinformował Jankę, że połączenie jest w tej chwili niemożliwe. Dodzwoniła się za to do swoich braci: Antoniego w Kuleszach i Bogdana w Białymstoku. Nie ucierpieli, ale zaniepokojeni o rodziców potwierdzili zjazd w sobotę w Stokowie.

Sobota okazała się piękna, jak to dzień po burzy. Obaj bracia Janki przyjechali do Stokowa z żonami i dziećmi. Urodzinowy stolik Kasi ustawił wuj Antoni, obecnie dyrektor szkoły w Kuleszach, który posiwiał lekko, ale jak zawsze był pełen werwy. Dzieciaki zgromadziły się przy szarlotce, dorośli debatowali w kuchni. Bogdan z Białegostoku, młodszy sporo od rodzeństwa, przez co zwany Drobniakiem, drobniaka już dawno nie przypominał. Pracował w biurze geodezyjnym i przepowiadał zmiany w Stokowie. Mówi się w województwie o planach melioracji Narwi, sam będzie pracował przy projektach. Janka oburzyła się natychmiast, żadnych zmian bowiem nie chciała, i gotowa była pobiec na most, by płakać na samą myśl, że swawolną, zakręconą wedle własnej woli rzekę chcą wyprostować i ujarzmić. Jakby ją, Jankę, ktoś chciał do pracy posłać na ósmą rano codziennie! Nie przekonywały jej argumenty braci, że żywioł zalewa co roku łąki aż pod same chałupy, że ludzie ze wsi po drugiej stronie rzeki zemstę mają — potop każdą wiosną i nawet nieraz przyprowadzają do sąsiadów swoje bydło na czas powodzi.

— Żywioł, żywioł — wzruszała ramionami — żywioł za żywiołem. Jak nie powódź, to burza, pożary albo mrozy siarczyste. No, chociaż to się udało, że wulkanu w Stokowie nie mamy.

Burza nie poczyniła zbyt wielkich szkód na wsi, cudem nie wybuchł żaden pożar, co często zdarzało się przy dachach krytych strzechą. Jedno tylko zniszczenie bardzo Jankę zasmuciło — dąb na polanie pod Choblem, stary, ogromny, rozłożysty dąb, który był odwiecznym miejscem spotkań zakochanych, niejedno widział, ale milczał jako dyskretny świadek nieprawych miłości, został ugodzony piorunem i w połowie spłonął. Druga część ocalała i Janka zastanawiała się, czy przeżyje. Nawet jeśli tak, to okaleczony, pozbawiony jednej połowy kikut nie będzie już taki piękny…

„Jaka szkoda — dumała, siedząc na płocie naprzeciw dębu. — To przecież tutaj stryj Aleksander spotykał się z sąsiadką, Julką, tutaj i mój ojciec pewnie umykał do kochanek od smutnej matki, a wiadomo, kto jeszcze randkował pod dębem?”.

Wspomniała stare wierzenie, że każde ścięte drzewo to życie człowieka, a podwójny dąb to dwoje ludzi związanych uczuciem na śmierć i życie. A kiedy połowa takiego podwójnego dębu spłonęła? Ciekawe, czyja to miłość się w ten sposób rozpadła. Ktoś umarł albo po prostu przestał kochać?

Podszedł do niej ojciec, Edmund, usiadł obok. Też żałował drzewa. Wyjął papierosa i zakurzył.

— Czego to nie widziało, co? — zagadnął do Janki.

— Ano, szkoda mi tego drzewa, tato. Miłości się napatrzyło, a jak! I ty się tu pewnie z babami spotykałeś, co?

Edmund kiwnął głową. Wspominał swoje schadzki i gorące ciała sąsiadek, ich śmiech, piersi swobodne, które nie znały gorsetów, spódnice sute, a pod nimi zaskakująco — żadnej bielizny. Emilia przyszła mu do głowy. Bardzo białe miała ciało i lubiła, jak zostawiał na nim ślady. Smaczna była kobieta.

Uśmiechnął się. Nade wszystko — był wtedy młody.

— Jedna Emilka to tak mnie wysuszyła, Jaśka, mówię ci. Nie miała dość. Ledwie do domu chwiejny doszedłem, a w domu tylko pić!

— Wstydź się!

— Przecież dorosła baba jesteś, dzieciaka masz, wiesz, o czym mowa, co nie?

— Ja tu mówię o miłości. A ty o pieprzeniu się z jakąś Emilką.

Edmund zaciągnął się papierosem i zaśmiał. Drzewo wszystko widziało, kiedy to miłość, a kiedy pieprzenie.

— Ja tam nie wiem o miłości, ja tu z babami się umawiałem.

— A ja się boję, że to zły znak. Ktoś kogoś zdradzi, wyjedzie, ktoś zostanie sam.

— To rozłupane drzewo? Jego trzeba do tego? Ej, Jaśka, głupia byłaś, głupia zostałaś.

— Zobaczysz, zobaczysz… A nie o was chodzi czasami? Bo widzę, że z matką gorzej niż zwykle. Coś się stało?

Janka zauważyła, że matka i ojciec — Marianna i Edmund — przeżywali najwyraźniej najgorszy czas swojego stadła. Miała wrażenie, że matka bardziej jest poruszona niż zwykle, płaczliwa, albo znowu jakby nieprzytomna. Edmund pokiwał głową.

— Przyszedłem za tobą pod dąb, bo chciałem ci coś powiedzieć. Mieliśmy dziwnych gości, Jaśka. Przyjechał tu samochód, łada z ruską rejestracją. Wysiadł mężczyzna po czterdziestce, przystojny, blondyn, widać, że wojskowy. Wyszliśmy z matką przed dom, a on po rusku gada, trochę po polsku, że nazywa się Igor Powczamow i że szuka Cezaryny Zajewicz. Ja się za płot złapałem, matka najpierw zbladła, a potem ten dziki wzrok ją ogarnął i mówi: „Nie ma. Wyjechała daleko”. To ten Rusek, że szkoda, że specjalnie przyjechał, bo chciał podziękować za uratowanie życia. I pyta, co u niej: czy szczęśliwa, dzieci ma? „Całe życie myślałem — mówił, tylko po rusku — że ta dziewczyna, co mnie pomogła, jak umierałem tutaj w rowie, to anioł. Szukałem i doszedłem, że nie anioł, ale że Cezarina Edmundowna Zajewicz. Matka moja mówi: »Jedź, podziękuj, może teraz jej źle i ty pomóc możesz. A jak dobrze, to się ucieszysz, opowiesz, że nie zmarnowałeś życia, które uratowała«. Mam dzieci i żonę, studia po wojnie skończyłem, lekarzem wojskowym jestem i sam ludzi ratuję”. No to zaprosiłem go, opowiedziałem, jak to się wszystko stało i kiedy, że wtedy musiała uciekać, ale potem dobrze było, a potem znowu źle, no i że nie żyje, bo mąż ją zabił z zazdrości, że mogę najwyżej na grób zaprowadzić. Nie mógł się ten Rusek nadziwić, a żałował. „Boże, pomiłuj — mówi — mimo że ja sołdat ruski, przecież czerwony, to mnie uratowała i ja żyję mimo wojny, a ona taka młoda i po wojnie zabita”. Matka płakała w kuchni od nowa, a ja go zaprowadziłem na cmentarz. Stał ten sołdat, stał i mówi: „A grób taki biedny, pozwólcie, że pomogę pomnik skromny jakiś ufundować”. Zostawił mi, Jaśka, dolary. To ty z braćmi do kamieniarza jakiegoś musicie jechać, bo ja tego w Stokowie nie załatwię.

Milczeli długą chwilę.

— Jakie dziwne echo z przeszłości — szepnęła Janka. — Nie dziw, że matkę poruszyło. Lepiej jej chyba, jak nie wierzy, że to się stało. A tak znowu prawda przyszła.

Edmund jednak poczerwieniał ze złości.

— Zabierzcie tę sekutnicę do siebie, bo mnie do zbrodni doprowadzi!

Ale ani nikt z rodzeństwa nie kwapił się ponurej wieszczki do siebie zabierać, ani ona, usatysfakcjonowana, jak już doprowadziła męża do wściekłości, nie chciała wcale porzucać swojego domu, drobiu, ciemnej szafy i czerwonej krówki, którą doiła rano i wieczorem, rano i wieczorem… Największy wpływ miał na nią najstarszy syn, Antoni. Słuchała go dość rozumnie, podobało się jej, że jest dyrektorem szkoły i że ma dwoje dzieci. Teraz, kiedy zjechali się wszyscy po tej strasznej burzy i siedzieli przy stole w największym pokoju, mówił, że koniecznie trzeba dach zmienić, bo strzechy są bardzo niebezpieczne i pożar może być w każdej chwili. Kiwała siwą głową w chustce, przytakując jego słowom, ale ożywiła się dopiero, słysząc „pożar”.

— Nie będzie, Antoś, u nas pożaru! — powiedziała uspokajająco, żegnając się przy tym pobożnie. — Nie będzie, bo jak tylko pierwsze pomruki burzy słychać, stawiam obrazek Matki Boskiej w oknie i pioruny wszystkie idą do wody, w rzekę uderzają raz, raz, jak ostatnio. Całą wieś dziś w nocy ocaliła, bo spłonąć miało Stokowo za swoje grzechy do cna, do ostatniego komina…

Antek popatrzył zdumiony, spotkał się wzrokiem z Janką. Ta westchnęła, wzruszyła ramionami, otuliła się chustą i wyszła przed dom, za plecami zostawiając gwarną kuchnię.

Wspomnienie znów przypłynęło nieproszone do jej głowy, jak widokówka sprzed trzydziestu lat, którą przysłał ktoś bardzo spóźniony. Patrząc na światła w oknach chałup, wspomniała inną kuchnię, w Białym Domku, gdy jeszcze były z Cezaryną dziewczynkami.

Wieczory przy ogniu błyskającym z otwartych drzwiczek pieca, zapach chleba, zimy śnieżne i mroźne, pieśni i kołowrotki. Ciekawe, gdzie podział się kołowrotek matki? Wspomniała profil Marianny pochylonej nad pracą. W kuchni babki Kamili zbierały się kobiety: młoda wtedy stryjenka Maciejowa, ciemnowłosa ciotka Sabina, elegancka ciotka Hanka, jeśli akurat przybyła w swoich koronkowych sukniach z miasta. Babka Kamila, zarządzająca całą kobiecą gromadą, surowa, głucha jak pień, zawsze z kameą przy szyi, zawsze gładko uczesana. Druga babka, Michcia, w szalu, bo nie lubiła kapeluszy. Najmłodsza z sióstr ojca, nastoletnia wtedy Stefania, postawna, impulsywna, wyraźnie znudzona żeńskim gronem. Kręciła się zawsze niecierpliwie i wyglądała przez okno, bo najbardziej ciekawiła ją miłość i dawno sprawdziła, o co w tej miłości chodzi. Spotykała się z Jankiem od Stokowskich, nasłuchiwała więc znajomego sygnału i obmyślała pretekst, by się od sióstr, bratowych i okropnie nużącego przędzenia wyrwać. Przędły, plotkowały, śpiewały. Matka, która obcięła i ufryzowała popielate włosy według mody z pocztówek, z przedziałkiem na boku i w fale przycięte prosto pod uszami, pochylona nad kołowrotkiem wydawała się wówczas dziewczynkom bardzo piękna. Zwłaszcza że stryjenka Maciejowa, sama w białych bluzkach spiętych broszką pod szyją i w podobnych falach, ale długich, ujętych w siatkę, uśmiechała się i mówiła:

— Ty masz, Marianko, włosy tego koloru co ta słynna aktorka Greta Garbo… Takie popielate.

— Cóż ty opowiadasz, Elu — odpowiadała matka. — Gdzie ja, a gdzie jakaś wielka aktorka. Zagraj ty lepiej na swoim akordeonie…

I stryjenka grała rzewnie, Marianna przędła i płakała, bo kochała męża Sabiny, nie swojego, Sabina przędła i płakała, bo wspominała dzieciństwo w Warszawie przy Chmielnej, gdzie jej matka modystka sprzedawała kapelusze pięknym paniom, i dumała, z kim zdradza ją Aleksander, bo zdradzał, chociaż nie z Marianną. Stryjenka Ela Maciejowa płakała, bo nie kochał jej Maciej, a potrafił uderzyć, a ciotka Hanka nie płakała i nie przędła, tylko przebywała marzeniami w Białymstoku i już planowała w myślach, w co się wystroi na spotkanie z posłem Podowczycem, który zapowiedział się na niedzielny obiad, i przeczuwała, że poprosi ją o rękę. O przemądrzałej Maryli gadały — siostrze, która mieszkała z mężem w Zambrowie, o ułożonej Reginie, która pojechała do szkoły w Częstochowie i przysyłała z pensji piękne i grzeczne pocztówki.

Utyskiwały na swój kobiecy los, pouczały swoje córki i wnuczki, by nie wierzyły w miłość, szykowały je na życie pełne pracy, skoro już przyszło im urodzić się dziewczynkami… Życie to ciężka praca, praca, praca, ręce szybko marszczą się i twardnieją, oczy tracą blask, tylko comiesięczne cierpienia i bolesne porody będą je czekać. Janka dobrze pamiętała, jak Cesia zachichotała wtedy i mrugnęła okiem do Janki, gdy ciotka o tych miesięcznych niedomaganiach wspomniała, a Janka pokazała jej język. Tamta kuchnia sprzed lat kipiała kobiecością, mężczyzn nie było tam wcale, pili pewnie wódkę u stryja Aleksandra albo w stajniach. Kiedy to było — lata trzydzieste zaledwie, a jakże inny świat!

„Wojna przyszła i rozpieprzyła wszystko” — pomyślała Janka. Zaciągnęła się dymem z papierosa, westchnęła. Obawiały się ciężkiej pracy, surowej zimy, biedy, miesiączek i braku miłości, a przyszła na nie wojna, głód i wszy, strach. Hitler raz-dwa usunął w cień powszednie zmartwienia, śmierć stała się codziennością i błyskawicznie nauczyła ich wartości zwykłego życia. Ciekawe, że po wojnie wcale nie skończyły się tragedie i losy ludzkie nie wyprostowały się jak struny, tylko pokomplikowały jeszcze bardziej. Teraz, w końcu lat sześćdziesiątych, nie żyła już najstarsza z kuchennego babskiego grona — babcia Kamila i najmłodsza — Cezaryna. Babkę zmogła choroba, siostrę zabiła miłość. Reszta ciotek i kuzynek żyła, a jakże, ale Marianna była już siwa i zdziwaczała, stryjenka Maciejowa okulała, bo Maciej popchnął ją na piec i widocznie naruszyła kość, ale kto by to leczył w tamtych czasach…

Siostry porozjeżdżały się po miastach, a nawet po świecie. Stefania pojechała do Ameryki, mieszkała tam dwadzieścia lat i wróciła bezdzietna. Ciekawe, że tak trudno kobietom z rodu Zajewiczów przychodziło macierzyństwo. Janka wciągnęła dym z papierosa i przypomniała sobie, jak wtedy właśnie, tego wieczoru, kiedy siedziały w kuchni z ciotkami i gadały o porodach, o miłości z filmów, bo nie z życia przecież, babka Kamila popatrzyła surowo, oczyma ciemnymi jak węgle, i powiedziała im mrukliwie: „Porodów tak znowu dużo was nie czeka. Kobiety urodzone pod nazwiskiem Zajewicz niełatwo będą matkami! Żadna nie urodzi syna w małżeństwie, żadna nie urodzi lekko. Tylko synowie będą mieli synów. Tak, tak… Stare rany palą, niezagojone. Ktoś musi zapłacić dawne długi”.

Cechna znów wtedy zachichotała, tylko niepewnie, a Janka myślała o czym innym i zapomniała potem zapytać babkę, dlaczego tak ma być. Bzdury jakieś, dawne gusła, a jednak, a jednak… Z sióstr ojca tylko jedna siostra, Regina, na sam koniec wojny urodziła dziewczynkę i wyjechała do Gdańska, żadna inna dzieci nie miała, nawet ta w Ameryce, choć trzykrotnie zamężna. Z pokolenia córek Cechna nie zdążyła zostać matką, ona sama, Janka, naczekała się na Kasię szesnaście lat i omal nie umarły obie przy porodzie…

„Muszę dopytać o te dzieje starą wujenkę Stułkowską, póki jeszcze żyje”. Wróciła do rzeczywistości. W oknie domu Stułkowskich paliło się światełko. Wujenka miała dziewięćdziesiąt lat, ale umysł czysty, tylko ciało jej wyschło i zrobiło się malutkie, skurczone, pokryte starczymi plamami. „Muszę zapytać, zanim umrze i zabierze do grobu to, co wie” — postanowiła Janka, zbierając się do domu. Nadchodził wieczór, żaby kumkały w Kociołku.

Zamknęła drzwi. W dzisiejszej kuchni siedziały dzieciaki, następne pokolenie Zajewiczów, i zjadały pod piecem placki „grzybki” usmażone przez babcię Mariankę. Alicja, córka Antoniego, i chłopcy: Rafał Antka i Andrzej Wojtek Bogdana — obecnie pięcioletni. Wszyscy nazywali go drugim imieniem i pozostał Wojtkiem.

Jej córka, Kasia, na kolanach u Leszka. Dorośli przy stole w mrocznym pokoju debatowali nad reperacją dachu i coraz większymi trudnościami z zaopatrzeniem.

— Na wsi zawsze łatwiej — prawił Antoni. — Miód będzie własny, ziemniaki, a co raz sąsiad wieprzka zabije. Jak oni rządzą, że w takim jak nasz kraju mięso stało się sprawą polityczną i że go w sklepach nie ma, ja zrozumieć nie mogę.

— Gospodarności twojej im brak — roześmiała się Janka od drzwi. Zauważyła, że Antek często kaszle. Sybirska przeszłość — zdrowie tam stracił, oskrzela przemroził, takie coś nie przemija bez śladu, nie da się zapomnieć, chociaż Antoni nie chce o tym nigdy opowiadać.

— Jaśka, chodź no z tego dworu, bo nam chochołów czy innych duchów do domu naspraszasz! Wesele to ma być czy co?

— Jak tam się czujecie w Łębkach? — przywitało ją pytanie Bogdana. — Szybko rok minął, co? Dobrze wam w takim grajdołku po Białymstoku, po Poznaniu?

Leszek mruknął:

— Grajdoł nie grajdoł, szpital jest, chorzy są, jest co robić.

Janka usiadła obok męża i rzuciła krótko i czupurnie:

— Polej, Drobniak, wódki! Chluśniem, bo uśniem! Mówią na wsi, że szczęście nie od miejsca zależy, tylko od człowieka. Są tacy, którym wszędzie źle, innym wszędzie dobrze. Ach, polej samogonki, zanim się porozjeżdżamy do swoich miast i wsi! Za tych, co na morzu, co na lądzie. I na Księżycu! Za studentów z marca, za Żydów, co znów muszą wyjeżdżać. To się nigdy nie kończy, to szaleństwo narodów, a ja chcę uciec od wszystkich wielkich tego świata — może właśnie do małych Łębek nad Narwią.

[1]W pierwszej częściPokoleńLeszek Borenga jako młody lekarz przybył do Białegostoku w roku 1955, by współtworzyć katedrę radiologii na powstającej tu akademii medycznej. Wskutek intryg przełożonego Klimiuka musiał zrezygnować z pracy na akademii i przenieść się do przychodni w Łębkach.

Rozdział 2.

Chochoły, lub zwyczajnie historia, odpowiedziały przychylnie na wyzwanie Janki rzucone w tę letnią noc w Stokowie — w końcu lat sześćdziesiątych nastał czas małej stabilizacji. W zacisznych Łębkach, o których wodzowie armii nie śnili, kartografowie zapominali przy rysowaniu map, a filozofowie Zachodu w ogóle nie wiedzieli, czas płynął i te same co wszędzie obowiązywały kalendarze. Janka krzątała się po swoim małym świecie zawieszonym na trzecim piętrze bloku przy Dubois 2, myślała, co zrobić na obiad, czytała prasę, by złorzeczyć politykom, szyła na swoim łuczniku stroje sobie i córce, czekała na powrót Leszka z pracy i chodziła po zakupy, na spacery z psem i na plotki do przyjaciółek. Radio nadawało Skaldów i często śpiewała razem z dzieckiem w swoim małym królestwie. „Ktoś pokochał mnie” wypadało jej nieraz wprost do lusterka w korytarzu, ale śmiała się z tego i okręcała Kasię dookoła siebie.

Wiosnę tego roku miała niezwykle pracowitą, bo wciąż poprawiała i urządzała swoje łębkowskie mieszkanie, składając w całość sprzęty i meble z różnych czasów i przedziałów życia: zabytkowy Wiluś, pełen papierów i lekarskich instrumentów Leszka, zajmował pół pokoiku Kasi. Kredens z czarnym szkłem, kwiat nowoczesności lat sześćdziesiątych, zakupiony w Białymstoku, z czerwonymi trójkątnymi rączkami z drewna, zajął całą ścianę w tak zwanym dużym pokoju, który był tak zwany, bo nieco większy od dziecięcego, na szczęście kwadratowy i ustawny. Na ścianie nad tapczanem powiesiła sobie wzorzysty kilim, co było zwyczajem wiejskim, ale dawało wrażenie ciepła i przytulności. Ustawiła książki na półkach zamontowanych przez Leszka: książki jego rodziców, brata Lutka zabitego pod Berlinem, zdjęcie i książki nieżyjącej siostry Janki — Cezaryny, medyczne albumy, grube i pełne ilustracji odrażających chorób skórnych, no i ulubione klasery Leszka. Najstarsze znaczki były jeszcze przedwojenne, a i te z początku lat czterdziestych z obliczem Hitlera całkiem sobie cenił. W kiszkowatej kuchni postawili stół ze skrzydłem, którego tak naprawdę rozłożyć się nie dało, bo nie byłoby przejścia. Za to niskie okno dawało Jance wiele radości. Miała widok na ogród Grabowskich, wiosną pełen kwitnących wiśni, na drewniany domek „Baby Jagi”, w którym mieszkała oryginalna prawniczka Matylda, i na bury budynek z szarej cegły — tam z kolei mieszkała wielopokoleniowa rodzina Łębkowiczów. Widać też było dachy domów przy Krętej i Piaskowej, ścianę restauracji Łębkowianka i mały park z obeliskiem ku czci żołnierzy radzieckich.

Domki Janka uważała za urocze, obelisk i knajpę za paskudne. Pod oknem zasiadali goście, wpadający to na kawę, to na plotki — nikt z bliskich jej ludzi nie dawał się wygonić na fotele do pokoju. Ciemnowłosa Zosia Płazoniowa czy ruda Nina przyjeżdżały z Białegostoku. Paprotka na parapecie znała wiele tajemnic: wiedziała, że Zosia najbardziej w świecie pragnie dziecka, a Ninka coraz bardziej nudzi się w kieracie sądu, dyżurów męża, dzieci i ich opiekunek. Obie zgodnie twierdziły, że Białystok nie jest już ten sam, odkąd Janka wyjechała. Gdzie tam! „W klubie dziennikarza nowe gęby, a co jedna to bardziej toporna, mówię ci, Janeczko” — zapewniała Zosia, która piła wódkę duszkiem, prosto z butelki, o ile nie widział tego jej mąż.

Nowa znajoma, rozpolitykowana prawniczka Matylda, mała kobietka o tubalnym głosie, też tylko pod tym oknem zajmowała miejsce i odpowiadała ulubionym powiedzonkiem, gdy Janka pytała: „Kawy ci dać, Matyśka, czy wódki?”, „Cyjankali, Jaśka, mi daj, cyjankali albo innej trucizny! Żyć w tym kraju się nie da, nowe mają być podwyżki, a dziś towarzysz Władysław będzie w radiu przemawiał. Ratuj mnie… A od niego tylko trucizna mnie może uratować”.

Janka się śmiała. Całe Łębki wiedziały, że pani mecenas jest pierwszą zgrywuską w tym mieście, ale też osobą znakomicie obeznaną w prawie, szanowaną panią adwokat. Na szczęście nazywała się Boszko, a nie Łębkowicz. Od Łębkowiczów w Łębkach kręciło się Jance w głowie. Nie tylko jej.

Było to nazwisko tak tu popularne, że niektórzy Łębkowicze o tych samych imionach i imionach ojca zostali w urzędzie miasta ponumerowani, na przykład Jan Łębkowicz syn Piotra — jedenasty. W bloku przy Dubois sąsiedzi, lekarskie rodziny, byli to Łębkowiczowie — para internistów, okulistka Krystyna z mężem architektem, ale też Łębkowiczem. Prasa pisała o pomyłkach komorników egzekwujących kary od nie tych co trzeba Łębkowiczów: „Owszem, winien był państwu i oddać musiał zboże Wiktor Łębkowicz, syn Marii i Zygmunta, wnuk Wiktorii i Antoniego, ale przecież o przydomku Rogacz, a nie Zębaty!”. Janka śmiała się do łez z przygód z łębkowskimi nazwiskami.

Najważniejszym dla niej sąsiedztwem w białym bloczku przy Dubois okazało się małżeństwo o oryginalnym, brzmiącym niemiecko nazwisku Northman, Hanka i Helmut. Niemieckie nazwisko i imię nie były przypadkowe — Helmut Northman, kardiolog, wysoki, ciemnooki, wesoły, pochodził z Kaszub. Jak zwierzyła się pewnego razu Jance Hania, rodzony brat Helmuta, Hans, wyjechał po wojnie i osiadł z rodziną w Hamburgu. Wciąż nie mówiło się głośno o rodzinie za granicą, ale Hania wiedziała, że Borengom może zaufać. Między dwiema kobietami nawiązała się prawdziwa przyjaźń. Hania zachodziła na kawę i małe plotki do Janki we wtorki i w czwartki, bo w tych dniach zaczynała pracę w gabinecie stomatologicznym dopiero od dwunastej, by — jak mawiała — tkwić nad zębami łębkowian do wieczora. Helmut wpadał z kolei do jej kuchni o szesnastej, gdy Hania była w pracy, a dzieci u dziadków. Helmut ze swoim poczuciem humoru bardzo przypadł Jance do gustu. On również polubił żonę kolegi po fachu, jej jednej zwierzał się czasem ze swoich rozterek. Smutniały mu wtedy ciemne oczy, opierał brodę na dużej dłoni.

— Kto ja jestem, Janeczko — pytał ją — Kaszub, czyli kto? Niemiec czy Polak? Gdzie mój dom? — dodawał z westchnieniem, ale zaraz musiał się uśmiechać, bo Janka przytakiwała: — Po tej cholernej wojnie niełatwo nam się odnaleźć — i srebrnym głosem śpiewała mu w odpowiedzi: — „Człowieczy los nie jest bajką ani snem…”.

Miał niski głos, razem z nią złorzeczył na komunistów, z tęsknotą opowiadał o morzu, a mówił ciekawie. Lubił zasiadać w kącie pod kuchennym oknem, gdzie ledwie się mieścił, bo był dużym i mocnym mężczyzną, ale nie czuł się wielki ani silny w tej ciasnej kuchni przy małej ruchliwej kobiecie, która przepasana fartuchem, z krótkimi lokami podwiązanymi zieloną przepaską mieszała konfitury albo grzyby, albo nastawiała mięso do pieczenia — w zależności od pory roku, dnia albo ochoty. Przeciwnie, czuł się, jakby na chwilę wracał do dzieciństwa, do dużej kuchni swojej babki na Kaszubach, kiedy wszystko było jeszcze jasne i wiadome, zanim przyszła wojna i zniszczyła cały ład, kuchnię, dom i ich tożsamość. W tamtej kuchni, chociaż wielkiej, z piecem, ciemnej, więc w ogóle innej, było jakoś tak samo: pachniało drożdżowym ciastem albo konfiturami, oni zaś z Hansem podjadali surowe ciasto z makutry, jak teraz Kasia z nowoczesnej plastikowej miseczki w jabłka, korzystając z zasłony w postaci wujka, wesołego wujka Heli, który krył jej przestępstwa. „Heli” — tak mówiła na niego żona Hania, jej ulubiona ciotka, przyjaciółka mamy.

— Tak się cieszę, że się zaprzyjaźniłyście — powiedział kiedyś Helmut, łapiąc Jankę za rękę, pocałował ją szarmancko i wyszedł posmutniały.

Zaprzyjaźniły się od pierwszego wejrzenia, od kiedy usiadły obok siebie na przyjęciu u Romy. Było to pierwsze przyjęcie po przeprowadzce do Łębek. Northmanowie przyjechali tu z Gdańska i początkowo mieszkali z rodzicami. Hania objęła gabinet stomatologiczny w nowej przychodni, Helmut tworzył w szpitalu oddział kardiologii. On był wysokim, przystojnym, ciemnookim mężczyzną, ona ujmująco ładną, spokojną kobietą o piwnych oczach i ciężkim brązowym warkoczu. Leszek znał ich oboje, ale Janka zaledwie z widzenia. Na przyjęciu Roma, przedstawiając wszystkim żonę doktora Borengi, powiedziała: „A to Hania Northman, stomatolog, usiadłyście, jakbyście już wiedziały, że zamieszkacie w jednym bloku”. Ciemna i jasna głowa pochyliły się ku sobie, spotkanie bursztynowych i zielonych oczu wystarczyło — obie poczuły, że dobrze się stało, że tak właśnie usiadły. Janka pomyślała: „Boże, jaka ładna kobieta” i z zazdrością patrzyła na mocne, piękne włosy Hani, długie po pas, splecione w zwykły warkocz, tak ciężki, że ciągnął jej głowę do tyłu, aż podnosiła w górę brodę. Sprawiało to, że niektórzy posądzali ją o nadmierną dumę, tymczasem — Janka zrozumiała to po kilku zdaniach — doktor Hanka Northman była osobą zdecydowaną, owszem, ale niezwykle ciepłą, tak jak opowiadał jej kiedyś Leszek, tak jak mówiły to teraz jej uśmiechnięte oczy. Słodkie, dopóki ktoś lub coś mocno jej nie zdenerwowało — wtedy wypełniały się gniewem i uporem. Widać było z daleka, że mąż zapatrzony jest w nią i bardzo zakochany.

Coś takiego było w Hance, że Janka poczuła się przy niej dobrze i bezpiecznie i przyjemnie jej było z nią rozmawiać. Było znakiem, cudownym znakiem, że dostali przydział na mieszkanie w tym samym bloku, przy Dubois! I mieli dwoje dzieci! Córkę ośmiolatkę i młodszego o rok od Kasi syna. Cały wieczór opowiadały sobie rodzinne historie, zadowolone z niespodziewanego sąsiedztwa, a potem, kiedy Hania z Helmutem wyszli wcześniej, Janka myślała o swojej sąsiadce i nawet doktor Bratek nie mógł jej wyrwać z głębi zadumy popularnymi żartami z serii „Był sobie Polak, Niemiec, Rusek i diabeł”. Jakim cudem Polak zawsze wygrywał i umiał pokonać nawet diabła? Tego nikt nie wiedział.

Tego wieczoru dość szybko wyciągnęła Leszka, który nie oponował, bo przyjęcia zwykle go nudziły. Wracała do domu przejęta i zadowolona. Helmuta uznała za najprzystojniejszego męża na świecie poza własnym, o czym przez pół drogi perorowała, a z domu Romy do ich bloku szło się przez wiadukt, potem koło górki zwanej Schronem, główną łębkowską ulicą Nowotki, między nowymi blokami — było kiedy przeanalizować zdarzenia wieczoru, zachowania gości, obfitość stołu… Skąd ta Roma wzięła tyle delikatesów w obecnych czasach? Znajomości, wszystko znajomości.

— Ona chyba ma kuzynów i pacjentów u samego świętego Piotra i u Belzebuba, o ile tylko diabły mają co leczyć! Nie mogę wyobrazić sobie ich obłych, ciemnych ciał — powiedziała.

Leszek uśmiechnął się w ciemnościach. Też nie mógł.

Zresztą Janka po wcale udanym, jak orzekła, przyjęciu u Romy wiele umiała już opowiedzieć Leszkowi o sąsiadach.

— Otóż, mój drogi, dokładnie przyjechali znad samego morza! Nie przypadkiem akurat tutaj. Hanka stąd pochodzi, z Łębek, jej rodzice mieszkają w tym zielonym domu, drewnianym takim, długim, przy tej samej ulicy co szkoła. Ma nazwisko panieńskie Łębkowicz, wyobrażasz sobie? Z prawdziwych Łębkowiczów, tutejszych, których ród mieszka tu od zawsze, a pradziadkowie pamiętają, jak Łębki powstawały, a ojciec Hanki, Jan, łodzią pływał po rozlewiskach spod domu, gdzie teraz ulice są, aż do Narwi. Jest zatem bardziej rdzenną łębkowianką niż my, ale studiowała medycynę w Gdańsku, tam się poznali z Northmanem… Ech, te nasze polskie losy… Po wojnie jego rodzina wyjechała do Niemiec, no to oni tutaj przybyli, do jej rodziny… Hanka żałuje trochę morza, ale cieszy się z powrotu, pracuje przecież, dzieci zostawia u matki. Ach, jaka to cudowna instytucja — babcia, co? Nam nie dane. Kiciaku, tak się cieszę! Trochę samotna zaczęłam się czuć, wy wszyscy w pracy, moje przyjaciółki, Zosia w Białymstoku i Ninka też, coraz rzadziej przyjeżdżają… A, i mają dwoje dzieci: Marlenę i Marcina, o!

— Skąd wiesz tyle rzeczy po kilku godzinach? Niepojęte! Ja już długo pracuję z Northmanem, miałem z nim sporo dyżurów w pogotowiu, zdawało mi się, że się polubiliśmy, ale połowy tego nie wiem.

— A co wiesz, co?

— Sądziłem, że całkiem sporo. Na przykład że w Gdańsku specjalizację z kardiologii u profesora Stalewicza robił, że znakomicie wyposażona tam pracownia radiologiczna, a u nas brak aparatu do EKG, że mieli też własne atelier fotograficzne, a Northman jest szczęśliwym posiadaczem aparatu marki Practica, najlepszej na rynku… Że auto też chce kupić na wiosnę może, ale raczej ten nowy typ fiata, bo moskwicza takiego jak nasz to już nie uświadczysz…

Janka westchnęła. Mężczyźni! Aż tyle sobie opowiedzieli! I jeszcze ten tu mówi, że się zaprzyjaźnili!

— A nie powiedział ci, czemu rzucił wielki Gdańsk dla małych Łębek?

— Nie — szybko rzucił Leszek — tego nie powiedział. Myślę, że dla Hanki, bo bardzo tęskniła za rodziną. Jak ty za Podlasiem…

Janka przytuliła się do niego w ciemnościach nocy, zastanawiając się, kiedy, u licha, postawią tu jakieś latarnie. W Poznaniu były chyba już na drugi dzień po wojnie… Ba, przed wojną i w samą wojnę były, ani chybi! Na szczęście jej mąż zawsze miał w kieszeni latarkę, tak jak stetoskop w teczce i pieczątkę w kieszeni. Na razie usiłowali nie wychodzić z kręgu światła latarki, żeby nie utopić się w łębkowskim błocie.

Leszek skłamał, bo coś jeszcze jednak wiedział. Northman miał swoją tajemnicę, powód, dla którego postanowił przeprowadzić się z Hanią w jej rodzinne strony, ale nie zdradził jej nawet własnej żonie, więc Leszek nie widział potrzeby opowiadania o tym Jance.

— Zobacz — powiedział, kierując jej uwagę w inną stronę — światło w naszym oknie.

Podchodzili pod blok przy ulicy Dubois. Miasteczko pogrążone w nocy spało, ogród Grabowskich przy blokach szumiał w fioletowej ciemności, a w ich oknie świeciło się światło, jedyne na czarnej tafli bloku. Janka natychmiast się zaniepokoiła i na moment zapomniała o historii nowych sąsiadów. Czyżby Kasia nie mogła zasnąć? Czasami kiedy Leszek był na dyżurze, też nie chciała spać i marudziła, bo nabrała przyzwyczajenia, aby zasypiać przy ojcu, ale przecież pani Grabowska mogła do nich zadzwonić, Roma miała telefon. Zapewne miała go w ogóle pierwsza w Łębkach!

— Uspokój się — powiedział Leszek. — Na pewno śpi, tylko przy świetle. Nie lubi zasypiać beze mnie w ciemności — dodał zadowolony.

Miał rację — Kasia i jej opiekunka, żona palacza z przychodni, poczciwa pani Wiesia, spały kamiennym snem przy zapalonej lampce w kształcie dziewczyny opartej o konar drzewa i stopionej z nim w jedno. Jance przemknęła przez myśl Cezaryna, jak zawsze gdy patrzyła na tę pamiątkę po siostrze. „Pewnie mi się przyśnisz tej nocy” — pomyślała. Ale nie przyśniła się jej ani Cechna, ani nawet stokowskie lasy, tylko znów dom różowo tynkowany, o nieznanych pokojach, z kominkiem i zielonymi tapetami. Dobrze się czuła w tym domu ze snu. Wiluś pasował tam jak ulał, przy kominku wisiał obraz z Poznania, z polaną i sosnami. Rano zastanawiała się, skąd w jej głowie wziął się ten dziwny domek. Nigdy takiego nie widziała, nie przypominał żadnego domu w Łębkach ani z poprzednich jej etapów życia. „Chciałabym kiedyś taki mieć” — pomyślała, stojąc przy swoim oknie i wspominając ów sen.

Czasem kiedy Kasia spała, Janka oddawała się wspomnieniom wpatrzona w przestrzeń za oknem, już chciała coś zapisać i właśnie wtedy zza zakrętu wyłaniała się sylwetka jej męża spieszącego na obiad, co gwałtownie wyrywało ją z marzeń. Z okrzykiem grozy biegła do kuchni, by ratować przypalone ziemniaki albo makaron. A jednak garnków ubywało jej tyle samo, ile przybywało zeszytów z notatkami. Kiedyś w trudnej chwili smutku postanowiła nie zapisywać już niczego. A jednak po latach nadeszło coś, co skłoniło Jankę do wznowienia pamiętnika — powracające wspomnienia i macierzyństwo. Wspomnienia nachodziły ją coraz częściej, były jak filmy retro. Bała się je utracić. Powróciła do zapisywania zdarzeń i rozmyślań po to, by zostawić je córce.

— Bo kto będzie pamiętał o mojej głuchej babce Kamili za trzydzieści parę lat? O Białym Domku, o Albercie? O krętej piaszczystej drodze na Chobel i o pruskim cmentarzyku? Sama nie pamiętam już tak wielu osób, że muszę wujenkę Antosię pytać w Stokowie… A tak będzie zapisane, a potem niech Katarzyna zrobi z tym, co zechce — oznajmiła sobie i psu Wigorowi, bo nikt inny jej akurat nie słuchał.

I zapisywała, chociaż niestarannie, z przerwami i bałaganem w czasie, w różnych zeszytach, czasem nawet na oddzielnych receptach i kartkach. Niejednokrotnie wyrywała zapisaną już stronę i klęła na słabość współczesnych długopisów, wygodniejszych wprawdzie od dawnych piór na atrament, ale jakże podłego gatunku. W głębi Wilusia, za flakonikami z jodyną, za plecami medycznych książek, które towarzyszyły Leszkowi od czasów Poznania, gromadziły się i żółkły powoli chude zeszyty produkowane przez socjalistyczne Wrocławskie Zakłady Wyrobów Papierowych, brzydkie, z napisem „Krew to życie”. Wspomnienie, przepis, skryte życzenie, skreślone, napisane od nowa…

Jesienią roku 1969 zapisała:

Prowadzenie domu to praca bardzo wyczerpująca, wolę to jednak od codziennego chodzenia do pracy. Nienawidzę myśli, że musiałabym wstawać o siódmej rano, a już o ósmej siedzieć gdzieś tam za biurkiem, na przykład badać pacjentów albo sprawdzać akta do piętnastej albo i dłużej… I tak dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, żeby zasłużyć na 30 dni urlopu w lecie. Okropność.

Nasze łębkowskie mieszkanie na trzecim piętrze przy ulicy Dubois jest malutkie jak wszystkie poprzednie, dwupokojowe, ale za to w nowo wybudowanym bloku ze zdrowej cegły, co mnie bardzo cieszy. Mieszka tu kilka rodzin lekarskich, w tym Hanka i Helmut Northmanowie. Ale też wielodzietna, okropnie krzykliwa rodzina, a obok poważnie chora na cukrzycę pani Zofia z synkiem… Leszek zagląda do niej czasem, przepisuje leki i narzeka, że sama skazała się na śmierć, bo koniecznie chciała urodzić dziecko, choć lekarz mówił jej, że w tym stanie zdrowia to zguba. Cukrzyca zabrała jej już stopy, męża zabrała zdrowa, młodsza o dziesięć lat kobieta, pani Maria nie wstaje z łóżka, a dzieciaka pomaga chować jej matka — gruba i ponura. A pod nami — barwna, liczna gromada Konopińskich z drugiego piętra. Co za ludzie! Mnóstwo ich jest, wciąż nie mogę się doliczyć. Sąsiadka Konopińska wiecznie jest w ciąży i chyba nie pamięta stanu niebłogosławionego, sądząc po licznej gromadzie umorusańców. Ufarbowana na rudo, zawsze w ciąży była i zawsze będzie, bo kłóci się i godzi z mężem regularnie, a jej dzieciaki zbiegają po schodach z łoskotem godnym tuzina dzikich rumaków… A jednak to ona, tylko ona pomaga chorej na cukrzycę pani Marii. Roześmiana, ruda, z brzuchem wyżej nosa wpada tam z zakupami, z gotowością do umycia okien czy nakarmienia rachitycznej, coraz bardziej wyblakłej sąsiadki… Niezbadane są wyroki losu i przydzielone nam zadania, jak by powiedziała babka Kamila.

W tym ulu kilka mieszkań dla personelu medycznego załatwiła Roma Wojnowicz, używając wpływów i znajomości wśród władz miasta i partii. Teraz słowa „załatwić” i „znajomości” to jest coś — załatwia się wszystko: przydział na budowę domu, miejsce w żłobku, pracę, miejsce w szpitalu, garaż przy przychodni, a niektórzy potrafili załatwić nawet wizę na wyjazd za granicę. Wszystko przez znajomości. Ale przyrzekłam sobie, że nie będę narzekać, bo odkąd weszłam w drugą połowę życia, wszystko układa się nam lepiej. Łębki to bździny małe, ale za to bliżej Stokowa — wylatujemy tylko Wańką na Płonkę Kościelną, godzinka i hyc, jesteśmy nad moimi ukochanymi łąkami, nad czystą Narwią. Mijamy po drodze wioski — urocze Roszki-Wodźki, zatęchłe z pewnością Pluśniaki Stare albo niezwykłe Czachy-Kołaki. Albo Rutki-Jatki. Rutki-Jatki! Widać kiedyś rzeźnie tam być musiały i stąd ta nazwa, tak jak w moim rodzinnym Stokowie podobno górka, na której stręczono kradzione konie, zwana jest Strękowizną. I Żal mamy we wsi, i Uroczysko. Jest i Słowiańska Górka, co niechybnie oznacza, że wioska jest bardzo stara, powstała za Słowian, zanim w ogóle chrześcijaństwo do Polski zawitało. Nasza rodzina, z tego, co wiem, od siedemnastego wieku tam osiadła i spisać kiedyś muszę wszystkie klątwy, grzechy i zasługi Zajewiczów, ale teraz, zanim mi się znowu krupnik przypali, wspomnę tylko, że wieś to niezwykła i drugiej takiej w całym świecie nie ma. Żywot płynie tam spokojnie, jak Narew, ale i rzeka zakręca nieraz gwałtownie i swoje dziury skwapliwie w ziemi wydziera. Co zatem mówić o ludziach!

Ostatnio było cicho, cicho, wróble spadały z gałęzi z sennego znudzenia, ale do czasu — wielkim wydarzeniem był powrót naszej ciotki Stefki z Ameryki. Na samą Wielkanoc przyjechała. O mój Boże!

Zamyśliła się Janka i wspomniała łąki Stokowa ledwie zieleniejące wczesną wiosną i zjazd rodzinny z racji powrotu siostry ojca z Ameryki do Polski Ludowej już na zawsze. W garnku z krupnikiem wrzało… jak wtedy w chałupach.

W chałupach wrzało od plotek: Stefania Zajewicz, teraz już nie Zajewicz, także już nie Białecka po pierwszym, nie Kuszka po drugim, lecz Jokins po trzecim mężu, przybyła z Ameryki. Najmłodsza siostra Edmunda powróciła do rodzinnego domu. Kiedy wysiadła z samochodu, którym przywiózł ją brat, Stefan, już było widać, jaka jest odmieniona. Pantofelki miała eleganckie, sukienkę seledynową ze srebrnym bolerkiem, kok natapirowany, tleniony, loki zakręcone przed uszami.

— A to Amerykanka — nazwały ją podglądające zza firanek sąsiadki i pokiwały głowami. I tak miała zostać Amerykanką do końca życia, bo mieszkańcy małego Stokowa od zawsze mieli wielką umiejętność nadawania trafnych przezwisk, które przyrastały do ludzi i nikt potem prawdziwego imienia nie pamiętał. Kto by jednak w tym czasie myślał o końcu życia Stefki! Przeciwnie, był to rodzaj początku. Kobieta z lakierowaną torebką na łańcuszku, która wysiadła z fiata 125 p, nie wyglądała wcale na ponadpięćdziesięcioletnią wdowę po trzech mężach. Pierwszy zginął w Polsce w czasie wojny, drugi, Kuszka, stary Polak na obczyźnie, umarł w Ameryce i obdarzył ją całkiem niezłym spadkiem. Warto było pomęczyć się parę lat, prowadząc mu dom, pielęgnując niedołężnego, bo raczej mu była za pielęgniarkę niż za żonę, przynajmniej w ostatnich latach. Pierwszego męża nawet nie chciała wspominać — taka młodzieńcza miłość, gorąca krew… Za to trzeci, przystojny Amerykanin, ten odpowiadał jej temperamentowi. Co z tego — wyjechał na wojnę do Wietnamu i tam pozwolił się zabić. Stefania płakała miesiącami, ale bardzo pocieszyła ją dożywotnia renta od amerykańskiego rządu, na tyle godziwa, by zapewnić jej dobrobyt. I kiedy tylko poprawiły się stosunki polsko-amerykańskie, w pierwszej chwili, gdy można było do kraju wrócić, uczyniła to, bo i ona, jak wszyscy Zajewiczowie, najbardziej kochała kawałek swojej ziemi nad Narwią.

Najmłodsza z sióstr urodziła się tuż przed pierwszą wojną, nikt by w to jednak nie uwierzył, patrząc na nią teraz. Postawna, mocnej budowy, ale nie tęga, rozejrzała się po stokowskiej przestrzeni z zadowoleniem. Wróciła tu! Te łąki takie szare na przedwiośniu, ta woda taka srebrna, niebo ołowiane. Nie pamiętała, że aż tak… W oczach jej ciągle jeszcze wirowały światła amerykańskiego miasta, port, potężny zarys burty Batorego. Tak bardzo bała się rejsu, ale opowie wszystkim, że wcale nie. Poczuła się jak barwny ptak na tle tej podlaskiej szarości. Bo i była kolorowa w swoich seledynach i czerwieniach, szmince i biżuterii. Wyprostowała się, ujęła pod ramię Stefana, najmłodszego brata, który z samej Warszawy przywiózł ją samochodem. Tęskniła, tyle razy w dalekiej Ameryce śnił się jej ten płot przed domem albo brzeg rzeki zakręcający za chałupą Edmunda. Nie chciała żyć w obcym mieście, postanowiła wrócić do swojej wsi.