Nie próbuj - Mateusz Wróbel - ebook + audiobook + książka

Nie próbuj ebook i audiobook

Mateusz Wróbel

2,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Stach stwierdza, że w kraju potrzebna jest bezwzględna rewolucja, która… wymaga ofiar.

Atmosfera w Mieście Kata jest duszna jak za dawnych lat. Środowisko tamtejszej bohemy przesycone jest melancholią i poczuciem kresu egzystencji. Młody pisarz Ignacy wraca do miasta po śmierci swojej żony, oddając się przyjemności alkoholowego zatracenia i samotności. Po pewnym czasie poznaje młodego studenta prawa, Stacha, który pod wpływem tajemniczego kloszarda radykalizuje się, chcąc dokonać przewrotu politycznego w kraju targanym społeczną frustracją. Wkrótce, porywając za sobą tłumy, okaże się jedną z najniebezpieczniejszych osób w państwie. Stach, kierowany romantycznymi pobudkami, stwierdza, że w kraju potrzebna jest bezwzględna rewolucja, która… wymaga ofiar. Zaczyna wcielać w życie swój obłąkańczy plan…

Sinobrody nie odbiegał wyglądem od masy tego typu barów. Ciemno. Wytarte deski posadzki uprzednio zamalowane czarną farbą, teraz z wykwitami wysepek w odcieniu wyliniałej myszy. (…) Właśnie tam poznałem Stacha, który stał się wyjątkiem od mojej teorii strachu, wytrychem, który wkrótce miał się przeistoczyć z młodego, ułożonego marzyciela w jedną z najniebezpieczniejszych osób w państwie.

Mateusz Wróbel (1991 r.) – perkusista zespołu „Horyzontalni”, współtwórca katowickiej grupy poetyckiej „Horyzont”, poeta i debiutujący prozaik. Do tej pory wydał trzy książki poetyckie „Mrok” (2006), „Ekshumacja” (2011) oraz „Reerekcja” (2013). Mieszka w Czechowicach-Dziedzicach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 162

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 15 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaMarii

Z braku laku…

Nie jest to książka po którą sięgnęłabym po raz drugi.
00

Popularność




PROLOG

Nie ‌wydaje mi się, by ‌cierpliwość idealistów mogła nie ‌mieć granic. ‌Wiem, że ‌przyszedł czas, ‌w którym mięśnie ‌ludzi są nieświadomie ‌napięte, skronie niebezpiecznie ‌pulsują, ‌nawet w piękny, słoneczny ‌dzień, ‌żuchwy systematycznie pracują, ‌przeżuwają ‌niedającą się zaakceptować ‌rzeczywistość. To ‌wszystko ‌dzieje ‌się ‌tu i teraz, choć przywdziane ‌dawno uśmiechy ‌na twarzach ‌nie chcą za ‌nic się ‌odlepić – ani ‌na ‌cal.

To wszystko pracuje. ‌Ugina ‌się pod ‌naporem ‌tej chwili, trzeszczy i złowrogie ‌wydaje odgłosy. Choć właśnie ‌nastała jesień i liście spokojnie ‌otuliły nasze brnące do ‌pracy buty ‌złotobrązowym kożuchem, a miejscowi zaszywają ‌się na ‌coraz dłuższe pogawędki w pobliskich ‌kawiarniach Miasta Kata, to ‌pod ‌skorupą coś wrze, coś ‌się ‌piekli ‌i gotuje. Może jestem wyczulony, ‌może ‌przesadzam, ale dotychczas miły ‌moim uszom ‌zgrzyt przejeżdżających tramwajów ‌zdaje się ‌być nad wyraz ‌złowrogi i proroczy.

Odnoszę ‌wrażenie, że ‌choć nikt ‌nie zdaje sobie ‌tak do ‌końca ‌z tego sprawy, to ‌wystarczy tylko krótki krzyk, skowyt kogoś w samo południe w samym sercu miasta, wyrażający w przerażającej pełni nieludzką frustrację tego człowieka, który zdał sobie właśnie sprawę z polityki państwa, wykradającej raz ofiarowany mu czas przeznaczony na życie – choć żyć mu nikt nie pozwala. I już słyszę, jak pruje się cała ta misterna fasada, jak drze się wyświechtana kurtyna pozorów. Czuję, że nadchodzi ten czas. Że spełni się pobożne życzenie historyka z zamkniętego już dzisiaj liceum – „…obyśmy żyli w ciekawych czasach”.

ROZDZIAŁ 1

Kim jestem? Należałoby to pytanie postawić na samym początku. Bynajmniej nie chodzi o zarys postaci, sporządzenie profilu charakterologicznego czy wyłonienie zasadniczego problemu, który motywuje moje życie, a którego początków należałoby upatrywać w dzieciństwie. Zupełnie nie o to chodzi.

Czas mija nieubłaganie, kiedy raz postawione pytanie wciąż wisi groźnie w powietrzu, jak ostrze gilotyny nad głową skazańca. Dziwne. Wydaje mi się, że nie patrzy on zdezorientowany w pełnym skupieniu w wiklinowy kosz czekający ckliwie na jego umęczone skronie. Jego wzrok sięga zwieńczenia, blasku, ostatecznej prawdy – ostrza, które z czułością matki puszcza zajączki na jego stężałej od wyczekiwania twarzy. Trudno mówić tu o strachu przed śmiercią. Jeśli już, to o zamarciu, które z etymologicznego punktu widzenia nosi w sobie genetycznie śmierć, ale przecież to było dawno i nieprawda… prawda?

Nie bądźmy tak ordynarnie dosłowni, bo przecież nie o to chodzi. Wszystko, co mam do powiedzenia, jest kwestią umowną, iluzją, więc albo przyjmujesz moje reguły gry, przymrużając oko na drobne niedociągnięcia, prześwity w misternej konstrukcji, i brniemy w to dalej, albo odrzucasz pewną konwencję, prawdopodobieństwo i poprzestajesz na tym zdaniu. Wydaje mi się, że postawiłem sprawę jasno.

Czas nie ma znaczenia, podobnie jak miejsce zdarzeń. Pozwólmy sobie jednak na odrobinę fantazji. Powiedzmy więc, że znajdujemy się w mieście na południu kraju. Jakiego? Nie powiem. Nie dla zgrywy, ale przecież chyba nie o przestrzeń tu się rozchodzi. Może zostawimy sobie to na później? W każdym razie tak to zostawmy, jak jest. Czas? Powiedzmy listopad. Tak, niezwykle deszczowy listopad. Takie historie jak ta zawsze dzieją się na przełomie października i listopada. Raczej początkiem tego drugiego. Przynajmniej w tym przypadku właśnie tak jest i nie ma co do tego żadnej wątpliwości.

Na ekranie mleczny błysk. Kamera powoli opada. Na początku nie widzimy zbyt wiele: noc, mgła, ale nie ta, w którą odchodzą bezkarnie wiktoriańscy mordercy, ale mgła pokolorowana drżącymi neonami. Pojawia się szczątkowa nazwa lokalu, mrugająca czerwono-zielonym neonem. Jest pastelowo. Roztacza się leniwie po mokrej, czarnej jak smoła jezdni atmosfera lat sześćdziesiątych, choć lata sześćdziesiąte to oczywiście nie są. Już dawno obróciły się w proch święte zwłoki Bogarta i zarósł kurzem kapelusz Marlowe’a. Tak, to zdecydowanie nie ta bajka.

Teraz się skup. Twój wzrok prześlizguje się po tym krwistoczerwono-zielonym neonie, który nie jest widoczny w całości. Tworzy on napis, nazwę lokalu. Prawdopodobnie będzie to Blue Bird, choć teraz odczytanie go wymaga niemałej fantazji. Nie pytaj mnie, co kolorystyka ma wspólnego z drozdem. Sądzę, że mniej więcej tyle samo, co z wystrojem – czyli nic. Zdradzę ci, że nieoficjalnie knajpa nazywa się „Umieralnią”.

Może nie wyraziłem się zbyt precyzyjnie. „Nieoficjalnie” znaczy, że klientela tego przybytku zna jedynie nazwę Umieralnia i wątpię, by którykolwiek z tych utracjuszy pamiętał finezyjną nazwę, wymyśloną przez zmarłą żonę właściciela lokalu. Aha, oto i on. Facet po pięćdziesiątce. Zadbany. Lekki trzydniowy zarost, błękitne – przeraźliwie błękitne – oczy i równie błękitny ptak wytatuowany na przedramieniu. Kilka kolczyków w lewym uchu, nieduży, twardy brzuch unoszący nieco cienką bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem. Żonę stracił kilkanaście lat temu. Ten lokal stanowi jedyną pamiątkę po Małej – nikt z nas nie zna jej imienia, zawsze było tylko „mała to… Mała tamto…” i tak zostało.

Mała była podobno uroczą brunetką, która wcale do najniższych nie należała – po prostu była koło dwudziestu lat młodsza od Zbyszka. Lubowała się w kusych plisowanych spódniczkach i tatuażach. Mówią, że jej ciało to było drugie zwieńczenie sufitu kaplicy Sykstyńskiej – majstersztyk, arcydzieło! Szczerze… nie wiem, bo nie widziałem, ale mogę potwierdzić, że miała niezwykle zgrabne, długie nogi. Zbyszek pokazywał mi na zdjęciu, które wisi zakurzone nad barem. Przyznasz jednak, że zdjęcie to nie to samo co rzeczywistość. Gdyby tak było, nie tęsknilibyśmy za zmarłymi – nieprawdaż?

Każda sielanka jednak kiedyś się kończy. Rok po otwarciu Umieralni Mała zginęła w fatalnym wypadku samochodowym. Tutejsi twierdzą, że pijany kierowca wjechał w nią, kiedy ta wracała ze swojej knajpy. Podobno siła uderzenia była tak wielka, że kobieta dosłownie pękła, a jej wnętrzności rozlały się pod wejściem. Możecie sobie wyobrazić minę właściciela, który chwilę po niej wychodził z lokalu po dwunastu godzinach pracy? Chyba właśnie wtedy Blue Bird zostało przekształcone w Umieralnię, przez niektórych – bardziej cynicznych – zwaną Trupiarnią, czy nawet Kostnicą, jednak to nietutejsi. Oczywiście Zbyszek nie ma pojęcia o przechrzczeniu nazwy lokalu i lepiej, żeby tak zostało. Rozumiesz?

W każdym razie wszystko, co powiedziałem, wiem z drugiej ręki. Nie było mnie wówczas w tym przeklętym miejscu, ponieważ nie było wtedy jeszcze powodu, żebym się tu znalazł. I tu pojawiam się ja.

Spójrz na tego gościa przy kontuarze, któremu Zbyszek podaje silnym ramieniem drobną szklaneczkę z mlecznozielonym płynem (sporządził go w trakcie, gdy opowiadałem ci o Małej). Ten niepozorny facet to właśnie ja. Umówmy się, że ten świat ułudy, który rozciąga się dookoła nieomylnie, obserwujesz moimi oczami.

Spojrzałem w lustro znajdujące się za niezliczoną armią kolorowych butelek z alkoholem. Widzę w nim niedobitków całego korowodu niewolników tego świata złudzeń. Siedzą dumni z siebie, niby zadowoleni. Przy stoliku po prawej, tym skrywającym się za sporej objętości butelką J&B, dostrzegam znanego i cenionego w tym środowisku reżysera kina niezależnego – Ryśka Zjawińskiego, znanego w środowisku jako Zjawa. Kiedyś znaliśmy się wcale dobrze. Można by rzec, że byliśmy przyjaciółmi, ale to dawne dzieje. Zdaje się, że nawet mnie nie zauważył. Właśnie dosyć żywo gestykuluje, próbując – znając go – przekonać swojego rozmówcę do nowej koncepcji dotyczącej narracji zdezintegrowanej, na temat której tak wiele rozwodził się ostatnimi czasy w prasie.

Facet, któremu przyszło słuchać wykładu Zjawy, jest wyraźnie niezainteresowany poruszanym zagadnieniem. Ma lekką nadwagę, jest rumiany na twarzy od wypitej już połowy butelki czerwonego wina. Tęgą szyję luźno opatula jaskrawożółta apaszka – dosyć nieudolnie pozuje na inteligenta-artystę. Jego twarz jest wprost proporcjonalnie zblazowana do euforii, którą właśnie przeżywa filmowiec, zachłyśnięty swoim bełkotem.

Dalej rozciąga się niewiele ciekawszy widok. Masa równie zrezygnowanych ludzi, mniej lub bardziej znanych – ćmy nocy tańczące swój czczy chocholi taniec wśród mdłych punktów światła, wyłaniających się z ciemności smutnych oaz stolików. Widać, że są zmęczeni nie tylko późną porą (jest trzecia w nocy), ale chyba przede wszystkim maskami, które ciążą im na twarzach. Muszą bezwzględnie odgrywać przypisane im role, żeby przypadkiem nie wychynąć nosa poza szufladkę, w której tkwią od dekady – to jest terror.

Nie chcę się wywyższać. Nie uważam, że jestem lepszy od nich wszystkich. Nie twierdzę, by ten zmanierowany młodzik, który siedzi obok mnie z tomikiem Yetsa na kontuarze i szklaneczką szkockiej bez wody w dłoni odzianej w żółtą jedwabną rękawiczkę, był kimś gorszej kategorii. To nie o to chodzi. Ale te kilka lat temu to miasto wyglądało zupełnie inaczej. Jasne, że i teraz jest gwarno, ludzie prowadzą ożywione dyskusje, brakuje jednak w tym wszystkim ambicji, atmosfery mitu, skandalu, którą przepełniony był Matecznik i Strych, w których wraz z przyjaciółmi literatami bywaliśmy.

Pamiętam te wieczory pełne pasji, rozmowy do wczesnych godzin rannych, kiedy powabne barmanki z posiniaczonymi dłońmi spoglądały na nas nieprzychylnym wzrokiem. Gdzież się podziali ci święci ludzie, którzy wyskakiwali na stoły, by deklamować swoje finezyjne poematy, wijące się podświadomie jedynie rozumianymi metaforami tuż pod sufitem? Gdzież podział się ów sławny Dean, który stawał się co wieczór mistrzem ceremonii? Dokąd odszedł zmanierowany Mecen, ten osławiony erotoman, Don Juan Miasta Kata? Gdzie spoczęły zmęczone skronie Cichego, zdeklarowanego wyznawcy nihilizmu, który wyrzekłszy się przyszłości, kobiety, miłości, postanowił wieść życie na wskroś pustelnicze, wyzbyte materialistycznej złudy? Historia tego miasta sprzed pięciu lat to historia naszej czwórki, która powodowała wrzenie w miejscach, gdzie się pojawialiśmy. Lecz to już minęło – bezpowrotnie.

Pamiętam jak dziś ostatnie dni, w których postanowiłem wyjechać z Miasta Kata. Wiedziałem, czym to wszystko pachnie. Podejrzewałem, że ten świat skończy się właśnie w ten sposób. Jeszcze teraz mam przed oczami mieszkanie Mecena doszczętnie zawalone sprzętem i materiałami filmowymi, które zapewnić mu miały świetlaną przyszłość reżysera. Uległ on jednak obłędowi wyszukanego seksu, powędrował za ognikami całonocnych orgii, w których amsterdamskie wampirzyce pozbawiały go siły do osiągnięcia wyznaczonych przez siebie horyzontów. Podobnie Dean – uległy marazmowi, niemogący sięgnąć dna rozpaczy, zastygły w swojej beznadziejności, by zatopić się w rozmyślaniach, które nie mogły zaprowadzić go donikąd indziej niż nad grób. Ja sam zresztą – o ironio! – zawędrowałem niewiele dalej od nich.

Zamknąłem oczy, by spokojnie dopić zawartość szklaneczki. Czuję, jak absynt swobodnie spływa po powierzchni języka, który unosi się nieznacznie, by alkohol mógł trafić w otchłań gardła. Czarna otchłań, czeluść ciała, która zdaje się być równie złowroga jak głębokie niebo rozwierające się w tamtym czasie nad miastem.

– Kogo moje oczy widzą?! – rozległ się znajomy niski głos.

Spojrzałem w kierunku drzwi. Zmierzał w moją stronę stosunkowo wysoki, mocno zbudowany, barczysty mężczyzna. Na idealnie ogolonej głowie lśniły drobne krople potu, które swobodnie spływały po śniadym czole naznaczonym głębokimi bruzdami, by w mgnieniu oka zginąć w gęstwie ciemnych brwi. Wyciągnął w moim kierunku wielką dłoń. Rzeczywiście… to był…

– …Drzazga.

– Ignac! – Usiadł wygodnie na miejscu obok mnie. – Co pijesz? – zapytał ni to mnie, ni to barmana.

– To, co widzisz… – powiedziałem, zaciągając się papierosem i unosząc lekko szklankę pod światło, by wypłynęła z niej fluorescencyjna zielona aura.

– Niech będzie to samo – rzucił barmanowi mój rozmówca, po czym syknął cynicznie sam do siebie: – Perfumy…

Drzazga rozejrzał się po niknącej w dymie papierosowym ciężkiej przestrzeni, by po chwili klepnąć mnie porozumiewawczo po ramieniu, a następnie zmierzył mnie od stóp do głów, jak kupiec niepewny przedmiotu transakcji. Badał jakiś czas, by po chwili odnaleźć moje spojrzenie w wiszącym naprzeciw nas lustrze. Zorientował się, że nie jestem w nastroju. Wiedział też, że nie bez powodu się tu znalazłem. Drzazga w ogóle słynął z tego, że wszystko wiedział – przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Taki był jego defekt.

O pięciu latach mojej nieobecności mówiono wiele. Wiele więcej niż sądziłem. Przynajmniej takie docierały do mnie głosy. Twierdzono, że zdradziłem tę młodą, nowo powstałą bohemę. Mówiło się, że wraz z moim wyjazdem skończyła się pewna epoka, ale to puste i nazbyt górnolotne słowa. Jak już powiedziałem, ten nasz świat, pełen inspiracji i marzeń snujących się przed nami na wyciągnięcie ręki, zaczął naturalnie obumierać, a robak rozkładu począł drążyć najpierw Deana i Mecena, by z czasem zarazić śmiercią intelektualną resztę naszego świętego towarzystwa. To prawda, że nasza trójka w tamtym czasie stanowiła zarzewie niezgaszalnego przez nikogo płomienia artystycznych aspiracji młodych pisarzy, malarzy, rzeźbiarzy i innych kochanków muz, których skupiliśmy wokół siebie, tworząc tym samym niepowtarzalną i niezwykle płodną elitę twórców tej części kraju. To prawda, w tamtym czasie noce w Mieście Kata należały do nas. To był najlepszy okres mojego życia. Czas, kiedy życie stanowiło samo w sobie bestseller, który wymagał jedynie spisania. Nikt jednak – dosłownie nikt – nie zauważył, że atmosfera w tamtym czasie, gdy postanowiłem wyjechać, była ciężka i nieznośna. Każda impreza kiedyś się kończy – jak mawiał klasyk.

– Spójrz na nich… – zacząłem zachrypłym głosem.

Drzazga leniwie odwrócił oczy w moim kierunku, kiedy wzrok mój wciąż był utkwiony w nic znajdujące się w lustrze.

– …Chciałoby się powiedzieć, że skończyli się, nim się zaczęli. Widzisz ich twarze? Duma, pycha, samouwielbienie… Żeby jeszcze było z czego. Widzisz Szklarza? Jego wielki talent skończył się wraz z wydaniem drobnego tomu wierszy, i co? Teraz siedzi rozparty zawadiacko w fotelu, popijając coś kolorowego.

– Jeszcze się o nim mówi na mieście – wniósł sprzeciw olbrzym.

– Jasne… mówi się o tym, co było. I ewentualnie o jego skandalach obyczajowych. Nadal wychodzi przez witrynę częściej niż przez drzwi? Czyżby tak właśnie było? – rzuciłem przewidującym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Jeden Wojaczek już był i nikt nie potrzebuje dziś jego nieporadnej kopii.

Drzazga ściągnął w zadumie wargi, a te z kolei uniosły jego krzaczastą brodę, dzięki której bliżej byłoby mu do Drwala niż Drzazgi – to przezwisko brzmiało dość groteskowo przy jego kolosalnych rozmiarów posturze. Nic się nie odezwał, tylko z wolna zaczął poruszać głową, niemo przyznając mi rację.

– Weźmy takiego Tadka… – Skinąłem głową w kierunku lustrzanego odbicia długowłosego blond dandysa ćmiącego prawdopodobnie ręcznie inkrustowaną, drewnianą fajkę w narożniku lokalu.

Drzazga doskonale wiedział, kogo mam na myśli. Wbił jedynie wzrok w matowy czarny kontuar okuty lśniącą miedzianą listwą, która rzucała w głąb lokalu złociste smugi lamp, zwieszających się nisko nad naszymi głowami.

– …Dramatopisarz jednej sztuki. Rzeczywiście było o nim głośno jeszcze przed trzema laty, ale nie oszukujmy się, że sztuka poruszająca problematykę nimfomanii musiała znaleźć rzeszę widzów. O! – tu rzuciłem wzrokiem w inną część znajdującego się przed nami lustra, tuż nad ramieniem barmana, który od pięciu minut polerował właśnie na błysk szklankę – …a współczesna wersja Lolity już nikogo nie podnieca…

Mój rozmówca znów wolno zaczął mi przytakiwać, w pełnym skupieniu. Wiedział doskonale, że męska frustracja wymaga wentyla bezpieczeństwa – ropa z żółcią lały się wartkim strumieniem.

– To są jedynie przykłady na chybił trafił. Przecież całe to towarzystwo jest jedynie zbiorowiskiem artystycznych bankrutów, łudzących się, że jeszcze znajdą się na świeczniku. Próbują się wzajemnie okłamywać o swojej wartości, racjach, które mają do przekazania światu, ale i ja, i ty doskonale wiemy, że są to tylko mrzonki.

– Jednak ty lepiej nie skończyłeś! – Chwycił mnie silnym uściskiem za ramię, odwrócił w swoim kierunku i spojrzał mi głęboko w oczy. – Nieprawdaż?

Nagle z wielkiego, nabrzmiałego posągu przedzierzgnąłem się w ziarnko piasku, głaskane delikatnym oddechem wiatru, i było mi z tym dobrze. Spodziewałem się tego typu zgrywy. To nie tajemnica, że po powrocie z Miasta Kata zdołałem napisać powieść o niknącym w gardzieli zagłady światku współtworzonej przeze mnie bohemy artystycznej.

– Chyba lepsze to jednak, niż skończyć jak Cichy – zaczął niezrozumiale dla mnie Drzazga.

– Co z nim? – odchrząknąłem. – Nic mi o nim nie wiadomo…

Drzazga drgnął. Zmienił się nagle na twarzy. Westchnął ciężko, po czym sięgnął wielką dłonią po moją szklankę, by jednym energicznym ruchem ręki wlać resztę mętnego zielonego płynu do ust. Otwartą dłonią silnie uderzył o blat tak, że gwar wypełniający Umieralnię po same brzegi zniknął bez śladu, a zebrani rzucali w kierunku mojego towarzysza ukradkowe spojrzenia.

Spuściłem wzrok na jego dłoń, która z wysiłkiem napierała na czarny kontuar pokryty szklistymi plamami rozlanego tu i ówdzie piwa. To była dłoń, która niejedno miała do powiedzenia. Człowieka często zdradza ciało. Wprawny obserwator potrafi powiedzieć o tobie dosłownie wszystko, jeśli tylko umie czytać ukradkowe sygnały ciała, specyficzny język, który wciąż nas demaskuje, wyjawia najskrytsze sekrety, często nawet nam samym nieznane, niewypowiedziane, te ciemne zakamarki naszych myśli, naszej historii – psychicznej histerii.

Jeśli spojrzeć na moją przygarbioną nad szklanką sylwetkę ponadprzeciętnie wysokiego mężczyzny, wtulonego od kilku tygodni w ciemne, wilgotne i przyjemnie ciepłe łono Umieralni, można wpisać mnie w figurę uśpionego embrionu, który nasłuchuje otoczenia, czekając w letargu na odpowiedni moment, by dać się wypchnąć w ostrą i kłującą przestrzeń nieprzyjaznej i nieludzkiej czeluści świata, niechybnie rozpościerającej się niecałe dwa metry nad ziemią, nad tym grobem, w którym utknąłem i z którego wydobyć się nie mogę.

Głęboko osadzone oczy otulone ciemną kołyską nieprzespanych nocy zdradzają zanurzone w nich najczarniejsze myśli, pełne beznadziei i samotności, które zawitały u drzwi równie niespodziewanie, co poznana pięć lat temu miłość – jej lśniący stygmat tkwi na serdecznym palcu lewej dłoni. Jeśli dokładniej jednak przyjrzeć się oczom, wprawny obserwator dostrzeże niebotycznych rozmiarów pokłady rozpaczy odsączonej z łez, trawione – niczym rozległe torfowisko przez skryty ogień – przez pożogę pytań, na które odpowiedzi przestało się już poszukiwać.

Niewysłowiona pustka, którą w tamtym czasie odczuwałem, była jednak – mimo tragedii, która mnie spotkała – przepastną raną, rozrywającą moją duszę w miejscu, w którym niegdyś znajdowała się wiecznie zaogniona i ropiejąca skaza, stanowiąca pamiątkę po moim zmarłym ojcu, którego straciłem nagle w wieku osiemnastu lat. Nikt oczywiście z Miasta Kata nie mógł o tym wiedzieć, bo sam taiłem przed światem ten fakt, czyniąc z niego swego rodzaju pamiątkę, relikwię, której świadomość istnienia miała być dana tylko mnie i mojej żonie…

Wracając jednak do dłoni Drzazgi, która wciąż w napięciu niemalże wgniatała się w czarny kontuar… Gdy spoglądam na nią, widzę wiele więcej niż inni. Jakkolwiek bowiem mój przyjaciel był zupełnym ascetą w kontaktach międzyludzkich, mnie uchylił rąbka tajemnicy swojej historii, której znamiona dostrzegam właśnie w tych sinych, pokrytych bliznami i stwardniałą skórą dłoniach.

Dłoń, która siniała z wysiłku, była ciężka, podobnie jak jego życie. Ojciec pozostawił go w kraju z obłąkaną matką, sam wyjechawszy do słodkiej Francji, mieniącej się bladym mlecznym blaskiem piersi kochanki, której ojciec prowadził uznaną winnicę. Podejrzewam, że właśnie teraz spoglądają sobie głęboko w oczy przy zdobnym kominku, opróżniając drugą już tego wieczora butelkę wina z zakurzonej pyłem piwnicy rodzinnego domu o zabytkowej kamiennej podmurówce i bogato inkrustowanym klasycystycznym portalu nad drzwiami frontowymi.

Dokładnie teraz, kiedy dłoń Drzazgi znacząco opada na moje ramię, pojawiają się łzy nagłe, nieproszone i równie niezgrabne, nieporadne, co jego masywna postura niemalże drwala, a jednak mająca w sobie coś z delikatności, którą zdradza nocą, pracując w warsztacie za domem, kalecząc czule dłutem martwą jeszcze kłodę drewna – z nocy na noc coraz bardziej przypominającą jedną z wielu rzeźb jego matki, pogrążonej tymczasem w błogosławionym śnie.

Nieraz byłem świadkiem jego modlitwy składanej precyzyjnymi ciosami, których skry drewna gładko prześlizgiwały się po równie gładkich policzkach. Usta zamarłe, podobnie jak oczy – zamyślone, jakby przemienione w skałę. Jedynego wytchnienia doznawał, szarpiąc zębami dłuta to niewinne ciało matki. Nie o uświęcone wizerunki matki jednak chodziło ani o precyzyjnie rzeźbione z naiwnością dziecka postaci świętych, ale o dłoń, o idealnie odwzorowaną ludzką dłoń, której napięte mięśnie i przeraźliwie uwypuklone żyły stanowić mogły o nadludzkiej mocy talentu Drzazgi.

Było to założenie najwyższej wagi, którego nawet nie starał się podjąć, produkując wciąż te rzemieślnicze figurki świętych – przy całym swoim rozrastającym się jak na najżyźniejszej glebie ateizmie, który w swoim milczeniu osiągał niebotycznych rozmiarów kształty. Wciąż w nadludzkim natężeniu rozważał możliwość sprowadzenia z Kalifornii fragmentu olbrzymiej sekwoi, w której bezkształcie, w której bezkształcie mieściłaby się ta nienarodzona jeszcze dłoń, tak dobrze mu znana i bliska z jego artystycznych fantazji.

Zdaje mi się – właśnie teraz, kiedy alkohol uruchamia nieuprzytomnione dotąd pokłady pamięci – że wspominał jakiś miesiąc temu w liście (ponieważ dokonania „współczesnej” myśli technicznej były mu obojętne) o odlewie lewej dłoni Słowackiego, którą według niepiśmiennej tradycji wieszcz napisał Genezis z Ducha. Ta wieszcza dłoń przetrwała po dziś dzień gdzieś w rodzinnym domu matki, której to jeszcze żyjąca babka pielęgnuje ten paryski niemalże relikwiarz, dbając, by o jego istnieniu nikt z instytucji kulturalnych nie wiedział, marząc o wypełnieniu odlewu treścią; to marzenie poniekąd dźwiga jej prawnuk, pracując nad swoim warsztatem po nocach, w pogrążonej w najgłębszej zadumie pracowni na tyłach domu, kiedy matka, wykończona swym obłędem, usypia nieskazitelnie niewinnym snem benzodiazepinistki, pozwalając tym samym synowi powracać do chorej i nadludzko zbolałej rzeczywistości.

Poczułem stanowczy ucisk dłoni Drzazgi na swoim ramieniu, dokładnie w tym samym momencie, w którym spostrzegłem siebie w naprzeciwległym lustrze, gdzieś pomiędzy kolorowym, do połowy pełnym – a raczej do połowy próżnym – szkłem. Wzruszyłem się, widząc siebie przykładającego pustą szklankę po alkoholu do ucha niczym muszlę i nasłuchującego szumu niknącego z wolna gwaru, który szczelnie wypełniał Umieralnię.

Spojrzałem w jego twarz. Była beznamiętna, surowa, porośnięta groźnie wyglądającą, imponujących rozmiarów ciemną brodą; oczy jednak były żywe i zdradliwe… to znaczy zdradliwe wobec niego samego, ponieważ wyzierała z nich cała niewinność dziecka, która w nim niezaprzeczalnie tkwiła. Pamiętam sytuację z czasu, gdy jeszcze istniał w Mieście Kata Matecznik (ulubiona knajpa naszej artystycznej bandy, znajdująca się niegdyś w podziemiach Teatru Wyspiańskiego), jak jeden z wyznawców naszej świętej czwórki – Święty – umęczonym alkoholem i haszem głosem oznajmił Drzazdze, że jest on „mordercą o twarzy dziecka”. Muszę przyznać, że diagnoza była trafna.

– Cichy nie żyje – zakomunikował niezwykle stanowczym, pozbawionym wzruszenia tonem Drzazga.