Nie jesteś z mojego świata - Zbigniew Kucz - ebook

Nie jesteś z mojego świata ebook

Zbigniew Kucz

3,0

Opis

Zasadniczym tematem książki jest chorobliwa zazdrość, niedojrzała miłość, lęk przed odpowiedzialnością i układ spotkań osób, które do siebie nie przystają. Akcja umieszczona jest w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ukazuje warunki życia w tamtym okresie, stosunek młodych ludzi do ówczesnego ustroju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 738

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zbigniew Władysław Aleksander Kucz

Nie jesteś z mojego świata

© Zbigniew Władysław Aleksander Kucz, 2019

Zasadniczym tematem książki jest chorobliwa zazdrość, niedojrzała miłość, lęk przed odpowiedzialnością i układ spotkań osób, które do siebie nie przystają.

Akcja umieszczona jest w latach

siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ukazuje warunki życia w tamtym okresie, stosunek młodych ludzi do ówczesnego ustroju.

ISBN 978-83-8155-556-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

­ CZĘŚĆ I

Burza

1

Andrzej podjechał powoli pod jedną z willi, która łącznie z innymi tworzyły zwartą enklawę w ekskluzywnej dzielnicy miasta. Wyszedł z samochodu i skierował się w stronę furtki znajdującej się kilka kroków od zaparkowanego przed chwilą samochodu. Spojrzał na wizytówkę z nazwiskiem swojego przyjaciela i nacisnął dzwonek. Po chwili na progu stanął wytworny mężczyzna wyglądający na około pięćdziesiąt lat, chociaż w rzeczywistości miał znacznie więcej. Szpakowate włosy nadawały mu szlachetnego wyglądu i dystynkcji, a nienaganny ubiór i wykwintne maniery powodowały jakiś dziwny dysonans w stosunku do przyjętego dzisiaj zachowania.

— Dzień dobry. Wybacz, że przyszedłem bez uprzedzenia…

— Daj spokój. Cieszę się, że jesteś. Tyle czasu nie widzieliśmy się. Proszę, wejdź.

Sławek zaprowadził przyjaciela do wielkiego salonu. Od razu dało się zauważyć, że właściciel ma wyjątkowe wyczucie piękna i szczególne upodobanie do porządku. Luksusowe meble wypełniające salon zostały zaprojektowane specjalnie do tego wnętrza. Przeciwległa ściana była cała ze szkła. Osadzone w niej dwuskrzydłowe drzwi prowadziły do ogrodu. Widok drzew i kwiatów, rosnących na zewnątrz, dodawał salonowi głębi i znacznie go optycznie powiększał.

— Dawniej, jak pamiętasz, nie było komórek, nikt się nie anonsował i dzięki temu ludzie odwiedzali się, kiedy tylko mieli na to ochotę i było dobrze. Powiem ci, że wolałem, jak było tak jak dawniej. To całe dzwonienie, umawianie się, powoduje tylko, że coraz rzadziej wszyscy się widujemy.

Sławek wskazał gościowi fotel stojący w środkowej części ekskluzywnego pomieszczenia.

— Usiądź. Czego się napijesz: whisky, koniak, gin, czysta, kawa, herbata, sok, woda…?

— Zapomniałeś już, że jestem po zawale? Woda wystarczy — odpowiedział z żalem w głosie, Andrzej.

Sławek podał przyjacielowi wodę mineralną z grubym plastrem cytryny. Sobie nalał whisky z kryształowej karafki stojącej na barku, uprzednio wrzuciwszy do szklanki parę kostek lodu, następnie rozparł się wygodnie w fotelu i czekał na to, co ma mu do powiedzenia jego gość. Ale ten milczał. Wyraźnie nie wiedział jak zacząć. Wypił łyk wody, jednak to nie pomogło. Milczał nadal. Kilka razy poprawił się, jakby szukając odpowiedniej pozycji do wypowiedzenia słów, które nosił w sobie i chciał przekazać, ale nie potrafił.

Gospodarz willi obserwował uważnie swojego przyjaciela. W salonie panowała coraz bardziej denerwująca cisza.

— No to mów, co cię sprowadza.

Te zachęcające słowa nie pomogły, widać było, że przyjaciel wciąż nie wie jak zacząć. Jeszcze raz poprawił się w fotelu, otworzył usta, ale zamiast słowa z gardła wydobył się tylko nieartykułowany dźwięk. Wypił jeszcze jeden łyk wody, zebrał się w sobie i wreszcie zaczął.

— Spotkałem wczoraj Annę. Była wyjątkowo przygnębiona. Trudno mi się z nią rozmawiało, nie chciała nic powiedzieć, ale w końcu wyznała, że rozstaliście się. To prawda?

— Właściwie nic takiego nie powiedziałem, chyba mnie źle zrozumiała — odpowiedział wymijająco Sławek.

— Oczywiście, że to nie moja sprawa i jak nie chcesz, to nie mów, ale to już nie wiadomo, która kobieta… Dlaczego nie chcesz zostać z żadną na stałe? Przecież nie musisz się od razu żenić…

— Jakby ci to powiedzieć… — Sławek zawahał się przez chwilę, zaczął szukać odpowiednich słów. Wyraźnie było widać, że z ich doborem ma problem. — Powiem najprościej. Nie ma takiej kobiety, której umiałbym uwierzyć i zaufać. Miłość, to pojęcie, które dawno uległo deprecjacji, więc kiedy widzę, że rodzi się to, co one nazywają miłością…

— …odchodzisz?

— Tak.

— I uważasz, że to jest uczciwe?

— Co ty możesz o tym wiedzieć…

2

Minęło już tyle lat, tak wiele zmieniło się w jego życiu, a mimo to wciąż nie może zapomnieć o tamtej chwili, gdy po raz pierwszy ją zobaczył. Był w tym wieku, kiedy cały świat, stoi otworem, kiedy kłębią się marzenia, w które wierzy się z całą siłą i jest się pewnym, że można osiągnąć każdą poprzeczkę, że jest się panem, jeśli nie świata, to na pewno swoich dążeń, które z czasem okazują się marzeniami; dziwną siłą, która nas inspiruje i sprawia, że potrafimy przeistaczać się w Herosów. Kto nie umie marzyć, nigdy nie dozna smaku życia, jego piołunu i jego ambrozji, nie ma też nadziei, która tak rzadko się spełnia…

Gdy się ma dziewiętnaście lat, to nie tylko wierzy się we wspaniałe jutro, ale przede wszystkim w najżarliwszą miłość, potrafiącą zagrzewać do wielkich czynów, taką która przesłania cały świat.

W wieku dziewiętnastu lat mało kto w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku mieszkał sam, bez rodziców, zresztą dzisiaj też nie jest to nagminne. On również mieszkał z rodzicami. Żeby zorganizować jakieś spotkanie w gronie przyjaciół, czekał na chwilę, kiedy gdzieś wyjadą, a to ze względu na ich pracę zdarzało się bardzo często i do tego były to wyjazdy dłuższe, czyli tak zwana wolna chata stawała otworem. Sławek nigdy nie sprawiał problemów swoim rodzicom. W ich oczach był układny, dobrze wychowany, spokojny, opanowany, zaradny. Rodzice nie musieli martwić się, kiedy zostawał sam w domu, bo mieli pewność, że żadnego numeru nie wywinie. Ostatnio na ich wyjeździe zależało mu szczególnie, ponieważ miał dużo wolnego czasu, bo nie mając dodatkowych punktów za pochodzenie nie został przyjęty na studia, mimo zdanych egzaminów. Takie to były czasy.

Socjalizm nie rozpieszczał inteligentów. Szczególnie po niedawnych rozruchach w marcu 1968 roku, w których studenci dobitnie zaznaczyli swą niechęć do władzy. W kilkugodzinnym przemówieniu towarzysz Władysław Gomułka ostro napiętnował warcholstwo, imperialistyczną reakcję, nieodpowiedzialność i tak dalej. Potępił antyradzieckie aluzje zawarte w spektaklu „Dziadów” oraz antysocjalistyczne działania grup studenckich, które nazwał „wrogami Polski Ludowej”. Przy okazji zaakcentował żydowskie pochodzenie inspiratorów zajść na Uniwersytecie Warszawskim. Pokazał się wówczas jako zagorzały antysemita. O tyle to zaskakujące, że jego żona była pochodzenia żydowskiego. Był to początek silnego ruchu antysemickiego, wspieranego przez sporą część znaczących polityków w naszym kraju. W efekcie tej nagonki wielu Żydów wyemigrowało z Polski. Trudno to zrozumieć. Podczas wojny Polacy pomagali Żydom, mimo że groziła za to kara śmierci, a teraz członkowie władz występują przeciw nim. Nie jest moim zamiarem omawiać tu sprawy, które doprowadziły do wydarzeń marcowych, ale warto tę kartę naszej powojennej historii przeanalizować uważnie i gruntownie.

Punkty za pochodzenie, które miały wyrównać start młodzieży wywodzącej się z rodzin chłopskich i robotniczych z młodzieżą inteligencką, były swego rodzaju zemstą i przypomnieniem, że panuje ustrój robotniczo-chłopski, a skoro tak, trudno się dziwić preferencjom dla robotników i chłopów. Z drugiej strony, jak się tak zastanowić na spokojnie, to może był w tym jakiś element sprawiedliwości? W końcu zawsze było i do dzisiaj jest trudniej dzieciom wiejskim w uzyskiwaniu wiedzy.

No i właśnie nastąpił wyczekiwany moment — starzy udali się na urlop, zostawiając synowi mieszkanie. Oczywiście natychmiast przekazał tę wiadomość komu trzeba i, chyba była to sobota, chociaż nie ma to żadnego znaczenia, od razu był umówiony z paru osobami. Między innymi miał przyjść jego przyjaciel Andrzej, który zapowiedział, że razem z nim będzie jego kuzynka, o której już kilka razy mu opowiadał, a że mówił o niej zawsze z wielkim entuzjazmem i określał jako bardzo ładną dziewczynę, Sławek był mocno zaintrygowany tą wizytą.

Do mającej się odbyć imprezy przygotował się, jako jej gospodarz, dość starannie, to znaczy, przede wszystkim kupił dwie butelki wina, owszem tylko dwie, bo było sprawą zupełnie oczywistą, że uczestnicy imprezy też przyniosą alkohol, który był swego rodzaju kartą wstępu. Krótko mówiąc, w praktyce, każdy wypijał tyle, ile przyniósł, a jego wino było na ukojenie łez z powodu ostatecznego braku czarodziejskiegonapoju. Gdyby okazało się, że te butelki na pocieszenie nie wystarczą, miał jeszcze, tylko dla wtajemniczonych, zamelinowane w kuchni pół litra. Wiedział, że to już na pewno będzie ilość wystarczająca. Na tym nie skończyło się jego przygotowanie do mającej się odbyć imprezy. Pomyślał także o wystroju miejsca, w którym miała mieć swój główny przebieg, czyli, dzisiaj powiedzielibyśmy w salonie, a wówczas mówiło się w dużym pokoju.

W dużym pokoju stał fortepian, który sprowadził do mieszkania jego dziadek, chcąc by wnuk został muzykiem, a konkretnie dyrygentem. Obiecał, że będzie łożył na jego muzyczne wykształcenie, ale jakoś ta obietnica została tylko obietnicą, a ów instrument po prostu stał sobie w pokoju, dodając mu urody i szlachetnej nobliwości. W końcu fortepian, nie pianino, to nie byle co.

Postanowił, że przyjęcie będzie wspaniałe, niezapomniane dla jego uczestników. Trzeba więc było wytworzyć jakiś wyjątkowy nastrój. Taki nastrój tworzą świece, a jeżeli te świece będą stały na fortepianie, będzie ich dużo, będą odbijały się w politurze blatu instrumentu, to będzie to! I tak zrobił. Świece były wszędzie, a najwięcej na fortepianie. Wrażenie musiało być i było piorunujące.

O umówionej godzinie zabrzmiał dzwonek u drzwi. Poszedł otworzyć. Przyszedł Jacek, kolega z podstawówki, ze swoją nową dziewczyną, bardzo ładną. Znowu dzwonek, kolejna zaproszona para…

Zabawa powoli zaczynała się rozkręcać. Mieli już za sobą pierwsze toasty, więc było coraz weselej. Dzwonek. Znowu ktoś spóźniony.

I wreszcie Andrzej ze swoją kuzynką.

— Wybacz spóźnienie, ale Danka miała problem w co się ubrać — powiedział na powitanie Andrzej. — No właśnie to jest Danka, moja kuzynka — przedstawił gospodarzowi dziewczynę, z którą przyszedł.

— Witam i zapraszam — powiedział z kurtuazją Sławek, głęboko się przy tym kłaniając.

Wszyscy troje weszli do pokoju, w którym było już dość wesoło. Dookoła wszędzie płonęły świece. Najpiękniej odbijały się w politurze fortepianu.

Andrzej od razu znalazł swoje miejsce wśród uczestników zabawy, natomiast Danka, widać było, że czuła się nieswojo. Gospodarz imprezy szybko podszedł do niej i zaproponował karniaka. Dość ochoczo wypiła sporą dawkę alkoholu, która nie zrobiła na niej większego wrażenia. Sławek od pierwszej chwili był Danką zauroczony, nie dlatego, że tak łatwo przełykała wódkę, ale dlatego, że była piękna i niezwykle pociągająca. Długie, proste, kruczoczarne włosy spływały swobodnie na ramiona. Równo przycięta grzywka sięgała brwi zasłaniając czoło. Biała bluzka z falbanami i długa czarna spódnica wyglądały niezwykle uroczyście. Dziewczyna była wysoka i wyjątkowo zgrabna. Jej ruchy powodowały, że mężczyźni na chwilę tracili orientację w rzeczywistości. Było w niej coś niezwykle intrygującego, co nie pozwalało być wobec niej obojętnym; była otoczona zupełnie niezwykłą aurą, aurą jakiejś trudnej do odgadnięcia tajemnicy. Tej intrygującej tajemniczości dopełniała jej małomówność. W rozmowach uczestniczyła jako ich niemy świadek. Chwilami trochę go to drażniło, bo nigdy nie mógł odgadnąć, co myśli, ponieważ do dyskusji się nie włączała, nie wypowiadała swojego zdania, jakby go nie miała. Starał się przyjrzeć jej dokładniej, wpatrywał się w jej oczy, które zazwyczaj ujawniają to, o czym się myśli, jaki ma się stosunek do danej kwestii. Jej oczy nie wyrażały niczego, może jedynie pewne znużenie. Przez chwilę poczuł się nieswojo, czyżby stare powiedzenie o tym, że u kobiety uroda nie idzie w parze z intelektem, miało tu zastosowanie? Poczuł się jakoś dziwnie, bo zawsze był estetą i kochał piękno, a ona piękna była, ale równocześnie to samo pierwsze miejsce, w jego hierarchii ważności, zajmowały wiedza i inteligencja. Przez chwilę pomyślał, że frapujące milczenie jest właśnie wynikiem braku wiedzy i to nie pozwala Dance uczestniczyć w ich rozmowach, chociaż rozmawiali o sprawach ogólnych, czasami trochę o sztuce, o ostatnim wernisażu w BWA, o nowej płycie Jimi Hendrix’a, o tym, że Charlie Parker jest genialnym muzykiem, o niepowtarzalnym brzmieniu głosu i trąbki Louisa Armstronga, o jego piosenkach, na przykład o „Sammertime” śpiewanej razem z równie genialną Ellą Fitzgerald, o „What a wonderful world”, albo o „Moon River” czy też o książce „Gra w klasy” Julio Cortazara, zastanawiając się czy jest najdoskonalszą książką wszech czasów i tak dalej, ale nie były to dysputy zarezerwowane dla erudytów. Każdy wypowiadał się szczerze, bez naukowych dywagacji. Tego rodzaju rozmowę, czy nawet dyskusję, uważał za ogólnie przystępną, ot właśnie taką na dzisiejsze spotkanie towarzyskie. To, że Danuta nie brała w tych rozmowach udziału, było dla Sławka wielkim zaskoczeniem. Postanowił jednak, że nie będzie się nad tym zastanawiał, przecież po to zorganizował to przyjęcie, by się zabawić…

Trzeba przyznać, że zabawa była przednia. Towarzystwo znakomite, wszyscy znali się od szczenięcych lat i dzięki temu doskonale się rozumieli. Pokój wyglądał wspaniale.

— Gratuluję — powiedział Jacek — ten pomysł ze świecami, to naprawdę genialne.

— Nigdzie jeszcze czegoś takiego nie widziałam — pochwaliła Sławka za pomysł wystroju mieszkania — Agnieszka.

Na ogół każde przyjęcie zaczyna się trochę sztywno, ponieważ uczestnicy tej imprezy, a było ich w sumie czternaścioro, z przewagą facetów, znali się od dawna, więc już po trzecim kieliszku wszyscy czuli się swobodnie. Jedni tańczyli, inni dyskutowali, ktoś akurat przypiął się do przygotowanej sterty kanapek. Sławek, jako gospodarz, powinien być wszędzie, wszystkich zabawiać, dolewać wina, czy wódki, w każdym bądź razie czegoś mocniejszego i tak zawsze było, podczas wszystkich przyjęć, które bardzo lubił organizować. W roli wszędobylskiego czół się zawsze znakomicie. To zadanie odpowiadało mu. Tym razem było inaczej. Zależało mu tylko na tym, by być jak najbliżej Danki i żeby ona czuła się tu jak najlepiej. Do tego, aby być w jej pobliżu najbardziej prowokowało go zachowanie Jacka, któremu Danka wyraźnie się spodobała, bo był przy niej niemal bez przerwy, zagadywał, rozśmieszał prostymi dykteryjkami. Chyba zapomniał, że przyszedł ze swoją dziewczyną. Raczej nie tyle zapomniał, co po prostu nie byli parą, bo Sabina, jego rzekoma dziewczyna, też bardziej wśród gości była, niż koło Jacka. To zresztą żadna nowość. Jacek zmieniał dziewczyny z oszałamiającą szybkością i nic w tym dziwnego, a i jego dziewczynom trudno się dziwić, bo był to wyjątkowo przystojny facet, do tego miał w sobie „to coś”, co ujmuje każdą dziewczynę. Jego matka miała zakład fotograficzny, więc siłą rzeczy znał się doskonale na fotografii, czym umiał dodatkowo zaimponować. Zakład prosperował znakomicie, więc Jackowi nie brakowało nigdy pieniędzy. Status syna prywaciarza też robił swoje. Nie ma co ukrywać — Sławomir zazdrościł mu i urody, i „tego czegoś”. Urody zazdrościł mu niepotrzebnie, bo on również podobał się dziewczynom, a przecież swoje „coś” też miał, niemniej wolał być ostrożny. Kilka razy zauważył jak Jacek wyraźnie podrywa Dankę, ale ona nie odwzajemniała tych starań. To mu schlebiało, bo uważał, że skoro tak, to w tej rywalizacji wybrała jego. Naprawdę nie było żadnej rywalizacji. Jacek po prostu, zupełnie jak Sławek, miał w swej naturze uwodzenie, tak dla sportu, nawet nie koniecznie, żeby musiało się to skończyć łóżkiem, choć oczywiście to było celem i najczęściej tak się kończyło. Do Sławka nie docierało, że Danuta nie jest jego dziewczyną, że przecież dopiero niedawno się poznali, że ona ma prawo dokonać jakiego chce wyboru. Ta myśl była mu obca. Prawem uzurpatora przypisał sobie Dankę, uznał ją za swoją dziewczynę, nie pytając ją o nic, niczego z nią nie uzgadniając. Przecież samo przyjście na zabawę do jego mieszkania nie mogło niczego przesądzać, ani nawet sugerować, ale dla niego ten obiektywny argument nie istniał. Zakochał się, tak czuł, więc wydawało mu się, że ma wszelkie prawa do swojej ukochanej. Zapomniał tylko zapytać, czy ona też się zakochała i do tego, co najważniejsze, w nim.

Wieczór, a właściwie już i noc upływały bardzo miło: w oparach alkoholu i we mgle dymu z papierosów, co przypominało trochę klimat pewnych rozdziałów „Gry w klasy”, z tą różnicą, że tam pito mate

i palono cygara, a tu palono papierosy nie koniecznie najlepszych marek i, co tu ukrywać, najpodlejszy alkohol, ale to tylko zmiana formy, bo treść mniej więcej była tożsama, przynajmniej im tak się zdawało.

— Do której kawiarni zazwyczaj chodzisz? — usłyszał przypadkowo pytanie Jacka skierowane do Danki.

— Do Telimeny.

— To tam przy placu Miarki? — upewnił się Jacek.

— Tak, na rogu Kochanowskiego — uzupełniła Danka.

„Czyżby Jacek próbował się umówić?!” — przemknęło Sławkowi przez myśl.

Szybko usiadł między nimi.

— Gdzie twoja Sabina? — zapytał obcesowo.

— Nie wiem i wcale mnie to nie obchodzi — powiedział rozbrajająco szczerze Jacek i uśmiechnął się zalotnie do Danuty, nie zwracając zupełnie uwagi na obecność kolegi.

Jego szczerość dała Sławkowi do myślenia. Zrozumiał, że to nie była dziewczyna Jacka, tylko towarzyszka do zabawy na dzisiejsze przyjęcie i ewentualnie do łóżka na dzisiejszą noc. Doszedł do wniosku, że o tej porze wszyscy już bawią się doskonale i on do niczego swoim gościom nie jest potrzebny, więc najlepiej zrobi, jeśli będzie jak najbliżej Danuty. Od tej chwili był przy niej cały czas. Jacek towarzyszył im uparcie jeszcze dość długo, ale w końcu skonstatował, że miejsce przy Dance należy do gospodarza i ostatecznie zajął się Sabiną.

Sławek próbował nawiązać z Danutą jakąś rozmowę mniej banalną, mówił coś o Bratnym, o „Ulissesie”, który był w tym czasie tak bardzo modny, o Dostojewskim, o meandrach ówczesnej kultury, o znanych tygodnikach, nowoorleańskich jazzmenach, krótko mówiąc o tym, czym żył, czym żyło jego, aczkolwiek intelektualne, pokolenie. To było straszne, do niej nic nie trafiało, wyraźnie nie rozumiała o czym mówi. Nie zauważył wtedy, że właśnie został nadany sygnał, ostrzegawczy sygnał, że z nich nigdy nie będzie pary, bo nie rozumieją się, nadają na innych falach. Ich poziomy intelektualne były zbyt różne. Niestety, w tym momencie tego sygnału nie zrozumiał, jej intelektualną indolencję uznał jako zażenowanie, skromność, pierwszy raz w nowym miejscu, zapominając o tym, że dla człowieka na odpowiednim poziomie to nie są przeszkody. Był oczarowany jej urodą i, czego wtedy jeszcze chyba nie był świadomy, emanującym z niej seksem. Tak, Danuta była personifikacją absolutnego, żywego seksu! I to go oczarowało, uwiodło, bo nigdy do tej pory nie spotkał na swojej drodze takiej dziewczyny, mimo że mało ich w jego życiu, chociaż miał dopiero dziewiętnaście lat, nie było, jednak ona była zupełnie inna. Sławek zawsze preferował intelekt, mądre rozmowy, ale jej czar usprawiedliwiał braki, poważne braki, w tym zakresie. Liczyła się tylko jej wyjątkowa uroda i ten nieodparty seks, chęć jej posiadania, zanurzenia się w nią, pieszczenia jej ciała… Wiedział, że musi się z nią umówić, że to dzisiejsze spotkanie nie może być pierwszym i ostatnim.

Impreza powoli dobiegała końca. Większość świec już się wypaliła, za oknem ukazał się brzask poranka. Czas by się rozstać. Uczestnicy imprezy w większości też wyraźnie mieli już dość. Pozostało więc tylko powiedzieć sobie do widzenia i udać się do swoich domów, by odespać tę wspaniałą noc obfitującą i w taniec, i w jakieś tam zabawy, i w ciekawe dyskusje — jednym słowem pełną uroku i satysfakcjonującą wszystkich, no może z wyjątkiem Danki, która tu chyba swojego miejsca nie odnalazła.

— Spotkamy się jutro? — zapytał Sławek Danutę, która razem z Andrzejem właśnie szykowała się do wyjścia.

— Dobrze — odpowiedziała, ale w jej głosie nie usłyszał szczególnego entuzjazmu, jakby godziła się tylko dlatego, że ją o to poprosił, nawet nie dla niego.

Zaproponował spotkanie w kawiarni najlepszego hotelu w mieście. Zgodziła się, ale wyczuł, że ten lokal nie przypadł jej do gustu, to nie było miejsce jej bliskie, w przeciwieństwie do niego.

Okazało się, że Danuta mieszka parę ulic dalej. Aż nieprawdopodobne, że do tej pory nie spotkali się, choćby na ulicy. Nie mógł tego zrozumieć.

— Odprowadzę cię — zaproponował.

Andrzej błyskawicznie zorientował się w sytuacji, szybko pożegnał się i wybiegł z mieszkania mówiąc, że musi jeszcze porozmawiać z Adamem, który właśnie przed chwilą wyszedł.

Po drodze, Sławek z Danką, rozmawiali trochę o jej kuzynie, a jego przyjacielu, Andrzeju.

— Zły jestem na Andrzeja, że dopiero dzisiaj przedstawił mi ciebie.

Danka nie zareagowała na jego słowa, tylko nieznacznie się uśmiechnęła, ale on tego nie zauważył. Cała rozmowa tak mniej więcej wyglądała. To był monolog, a nie wymiana zdań, ale jakoś się tym nie przejmował, może nawet tego nie zauważył. Ważne było tylko to, że spotkał taką dziewczynę, że idzie obok niej, że jutro znowu się spotkają, co tam jutro, teraz już zawsze będą się spotykać…

Po powrocie do domu długo nie mógł zasnąć marząc o Dance.

W marzeniach widział ich razem w kawiarni, wśród znajomych. Oczami wyobraźni dostrzegł rozpalony wzrok swoich kumpli i tę ich piekielną zazdrość. Był dumny, że ma taką dziewczynę. A potem wyobraźnia poniosła go jeszcze dalej, do jakiejś pobliskiej miejscowości uzdrowiskowej, gdzie wynajął niewielki pokoik, w którym stało piękne stylowe łóżko… Ten obraz spowodował, że sen oddalił się o kolejne pół godziny…

Przebudzenie po nocnej libacji nigdy nie należy do przyjemności, ale tym razem problem był większy, bo nie tylko głowa bolała, a w ustach było sucho jak na pustyni, to normalne i do takiej reakcji organizmu zdążył się już przyzwyczaić, ale problem tkwił w tym, co zobaczył, a zobaczył istny pogrom. Mieszkanie wymagało sporego wysiłku, by znowu mogło wyglądać jak do tej pory. Ogólny nieład to jeszcze nic, ale te niezliczone ślady wosku, które zostawiły wypalone świece, były straszne. Prawdziwe przerażenie nastąpiło jednak dopiero po chwili, kiedy spojrzał na fortepian. Wieko fortepianu pokrywały solidne plamy utworzone po stopionych świecach, z których jeszcze wczoraj był taki dumny.

„Co z tym zrobić, jak pozbyć się tego cholerstwa?” — zastanawiał się gorączkowo. Wiedział, że wosk łatwo schodzi, kiedy nałoży się na niego gazetę, a na nią postawi gorące żelazko, ale ta metoda nie wchodziła w rachubę, ponieważ razem z woskiem odeszłaby też politura.

„Co robić?” — denerwował się. Wreszcie wpadł na genialny sposób. Przypomniał sobie, że wosk odchodzi od podłoża, jeśli się go podważy czymś cienkim, na przykład nożem. Zabrał się do pracy wymagającej sporej cierpliwości i precyzji. W tym momencie nie miał ani jednego, ani drugiego. Podważanie nożem zastygłego na politurze wosku spowodowało niezliczone ilości paskudnie wyglądających rys. Chciał już mieć za sobą cały ten bałagan, a do tego bez przerwy myślał o dzisiejszym spotkaniu z Danką.

Kiedy tak walczył z niechcącymi ustąpić z politury warstwami wosku, zadzwonił dzwonek u drzwi.

— Kogo licho niesie?! — krzyknął wściekle i poszedł otworzyć. Za drzwiami stali Danuta i Andrzej. Świat zawirował. To była najpiękniejsza niespodzianka, jaka mogła mu się przytrafić.

— O, chyba ci przeszkadzamy — powiedział na powitanie Andrzej, widząc czym przyjaciel jest pochłonięty.

— Przeszkadzacie? Nie masz pojęcia jak się cieszę, że przyszliście, przynajmniej mogę na chwilę oderwać się od tych plam i tego całego chaosu… Kiedy i kto tu tak nabałaganił? — pieklił się zdrowo.

Andrzej i Danka pochylili się nad fortepianem.

— Nie wygląda to najlepiej — stwierdził przyjaciel.

— Sam już do tego doszedłem, powiedz mi lepiej, co z tym zrobić i jak się pozbyć tych przeklętych rys?

— No właśnie, dlaczego całe wieko jest tak strasznie porysowane? — zaciekawił się Andrzej.

— Nie zadawaj głupich pytań, tylko poradź coś — warknął Sławek na przyjaciela.

— Nie masz jakiegoś płynu, pasty czy coś w tym rodzaju? — odezwała się Danka.

Zastanowił się chwilę.

— Nie wiem, może gdzieś coś takiego jest, ale nie mam pojęcia gdzie — odparł bezradnie. Ale czekaj… — wpadł mu do głowy pomysł. — Powiedziałaś pasta, może masz i rację, spróbujemy — wymamrotał i pobiegł po pastę… do butów. Zanim zdołano mu wyjaśnić, że nie o taką pastę chodziło, on już nanosił ją na fortepian. Niestety, to nic nie dało, nadal rysy były widoczne a do tego teraz wieka nawet nie można było dotknąć, bo zaraz palce brudziły się od pasty. To była klęska. Zrozumiał, że politury fortepianu już nic nie uratuje. Co robić? W takim stanie fortepian nie nadawał się do pokazania, a schować się go przecież nie dało. Nagle, ni stąd, ni zowąd, przypomniały mu się sceny z różnych filmów, w których w salonie, stał fortepian. Często leżała na nim ozdobna narzuta, co nawet bardzo ładnie wyglądało. Tak, to jest rozwiązanie! Od tego dnia już zawsze na instrumencie leżała misternie upięta ozdobna narzuta…

Kiedy Sławek mozolił się ze zniszczoną politurą, starając się bezowocnie przywrócić jej dawną świetność, Danusia zajęła się myciem podłogi i ogólnymi porządkami, w czym pomagał także Andrzej. Ta pomoc Danki była szalenie miła, Sławek odniósł takie wrażenie, jakby sprzątali ich własne mieszkanie i to jeszcze bardziej zbliżyło go do niej.

W końcu salon powrócił do dawnego wyglądu, ale zrobił się już wieczór i kuzynka Andrzeja oświadczyła, że musi wracać do domu. Zdziwiło to Sławka, bo przecież nie było późno, ale nic nie mógł wskórać. Tak więc zamiast spędzić uroczo czas w kawiarni, spędzili go na sprzątaniu. Był wściekły. Gdyby wiedział, że Danka ma tak mało czasu, zostawiłby ten cały bałagan i od razy poszliby na kawę. Nie tak miało wyglądać ich pierwsze tête-à-tête. Chciał ją odprowadzić do domu, ale stwierdziła, że wystarczy, jeśli towarzyszyć jej będzie Andrzej. Było to jakieś dziwne, nie mógł zrozumieć o co tu chodzi. Pomyślał, że nie wypada się zbytnio naprzykrzać, więc dość szybko, chociaż bardzo niechętnie, dał za wygraną, jednak czuł w tym coś podejrzanego, tyle, że w żaden sposób nie mógł dociec w czym problem. Był wyraźnie zazdrosny, chociaż nie wiedział ani o co, ani ewentualnie o kogo. Tak naprawdę do zazdrości nie miał żadnego prawa, przecież Danka nie była jego dziewczyną, zaledwie wczoraj poznali się, prawie nic o niej nie wiedział. A może ma chłopaka, który na przykład gdzieś wyjechał i teraz go nie ma, ale za parę dni wróci? W końcu miała prawo mieć jakiegoś chłopaka. Sławek nie miał okazji, by zapytać ją o tak osobiste sprawy, a ona nic na ten temat nie mówiła, wiec był przekonany, ze jest wolna.

„Jeżeli ma kogoś, to powinna mi o tym powiedzieć” — pomyślał z oburzeniem.

Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Próbował się czymś zająć, ale zdenerwowanie mu na to nie pozwalało. Wyobraźnia podsuwała mu obraz Danki, która siedzi teraz z kimś w lokalu, albo nawet u niego w domu. Nie potrafił tego znieść. Był wściekły na siebie, że ustąpił i nie odprowadził jej do domu. Próbował się uspokoić. Przecież nic na to nie wskazywało, oprócz jego przeczucia, które zawsze miał wyjątkowe, jak jasnowidz, więc trudno mu było przekonać siebie, że Danka jest teraz w domu. Zadzwonić nie mógł, bo ona nie miała telefonu. Mało kto miał wówczas telefon. O telefon na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych było najtrudniej. Z innymi sprawami też nie było łatwo, ale załatwienie telefonu (oficjalne) wymagało kilkunastoletniego, a czasami i dłuższego okresu oczekiwania. Brzmi to niewiarygodnie, ale tak było. Mało które poparcie mogło przyspieszyć otrzymanie telefonu. Do wniosku o przydział stacji telefonicznej (taka była urzędowa nazwa) ludzie załączali płomienne pisma uzasadniające potrzebę posiadania tego cudownego urządzenia. Powody zależne były od fantazji starającego się o przydział numeru. Jeśli to było możliwe dołączano też najprzeróżniejsze zaświadczenia mogące pomóc w przyspieszeniu pozytywnego załatwienia sprawy. Oczywiście byli tacy, którzy na telefon nie czekali, albo czekali bardzo krótko. W dużej mierze zależało to od tego, kto kim był i kto kogo znał…

Nagle przyszła Sławkowi do głowy myśl, żeby pójść do niej, pod byle jakim pretekstem. Głowił się, co by tu takiego wymyślić, żeby to było wiarygodne i nie skompromitować się. Kombinował dość długo, analizował różne warianty, ale nic sensownego nie umiał skonstruować. Czas mijał, a jego pomysły były coraz bardziej banalne. W końcu poddał się i stwierdził, że na wizytę jest już za późno.

Zazdrość podsuwała mu różne obrazy. Usiłował je zamazać, ale wtedy rodziły się nowe i tak bez przerwy. Miał ochotę napić się, ale po wczorajszej imprezie w domu nie było śladu alkoholu, zresztą nie umiał pić sam, a skąd tu o tej porze znaleźć jakieś towarzystwo. Nie pozostało nic innego, jak tylko przygotować sobie kolację i iść spać. Zrobienie kolacji zajęło mu nieco czasu, bo jakoś chleb nie chciał dać się pokroić, masło rozsmarować, a wędlina co chwilę spadała z pieczywa. Nawet zaparzenie herbaty tym razem było wyjątkowo trudne. Potem okazało się, że cały ten wysiłek był daremny, bo o przełknięciu nawet kęsa nie było mowy. Gardło było ściśnięte, w ustach brak śliny, jednym słowem — jedzenie nie wchodziło w rachubę. Wypił tylko herbatę i położył się, ale sen oczywiście nie stał się jego udziałem. Cały czas widział Dankę, to z jakimś przystojnym osiłkiem, to znów słodko śpiącą w swoim łóżku. Widząc ją z kimś innym był oszalały z wściekłości, widząc jak spokojnie śpi, chciał być razem z nią. Te zmieniające się obrazy powodowały, że był bliski jakiegoś szaleństwa. Męczył się tak prawie całą noc. To był istny koszmar.

„Co mnie tak w niej urzekło? — zaczął się zastanawiać. — Owszem jest bardzo ładna, ma piękną figurę i ogromny seks a pil — to niewątpliwy plus, ale jest także i minus, i to spory — jej nieuczestniczenie w rozmowach, wyraźnie wskazujące na spore braki intelektualne. Oczywiście, że do łóżka nie idzie się z rozumem tylko z ciałem, a jemu niczego zarzucić się nie da, ale intelekt był dla mnie zawsze bardzo ważny. Od dawna już twierdzę, że w życiu najważniejsze są dwie wartości: wiedza i miłość, względnie miłość i wiedza — kolejność nie ma znaczenia, dla mnie zawsze były to wartości ex æquo. Gdyby wywołała we mnie tylko pożądanie, to byłoby zrozumiałe, nawet oczywiste, ale ja czuję, że jestem w niej zakochany. To jest jakaś wierutna bzdura, coś absolutnie irracjonalnego. Nie mogę sobie z tym dać rady. Nagle cały świat, wszystkie moje sprawy, wszystko czym dotąd się zajmowałem, a nawet pasjonowałem, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, wszystkim stała się ona — dziewczyna z nikąd, dziewczyna, której właściwie nie znam i, co najistotniejsze, o której nic nie wiem, nie wiem kim jest, jaka jest, nie wiem nawet co robi, tak naprawdę jest dziewczyną-widmem. Czym dłużej się nad tym zastanawiam, tym trudniej mi poukładać to wszystko w jakimś sensownym porządku, ale dochodzę do wniosku, że bardzo się różnimy, a to może być problemem. Może teraz, przez chwilę, kiedy rozsądek potrafił wziąć górę nad seksem, umiałem dokonać właściwej oceny sytuacji? Jeżeli tak, to musiała to być bardzo krótka chwila, bo nie umiała oddziałać na rozum z odpowiednią siłą, bym mógł w porę wycofać się z tego związku czy raczej jakiegoś dziwnego układu, chociaż i to określenie nie jest adekwatne.

To nie prawda, że Danka jest dziewczyną znikąd, przecież zapoznał mnie z nią mój przyjaciel i mało tego — jest jego kuzynką”…

3

Rano jeszcze raz przemyślał wczorajszą refleksję i stwierdził, że należy szybko nawiązać kontakt z Andrzejem, czyli po prostu odwiedzić go w domu, bo kuzyn Danki też nie miał tego wspaniałego wynalazku Aleksandra Bella, więc wszystkie sprawy trzeba było załatwiać z nim osobiście, albo za pośrednictwem Poczty Polskiej. Dzisiaj trudno sobie to wyobrazić, ale to miało jedną wielką zaletę — ludzie mieli z sobą częsty o s o b i s t y kontakt, nie przez telefon, maile, SMS-y, bo tego po prostu, a może nawet na szczęście, nie było.

Sławek udał się do Andrzeja, żeby dowiedzieć się czegoś o jego kuzynce i wówczas wyszło na jaw, że tak naprawdę Danka nie jest kuzynką Andrzeja, a córką przyjaciół jego rodziców, przyjaciół tak bliskich, że traktowanych jak rodzina i stąd to określenie kuzynka. Potem okazało się dodatkowo, że Andrzej o Dance za wiele nie wie, A może nie chciał mówić… W każdym bądź razie w czasie tej wizyty niczego istotnego Sławek się o niej nie dowiedział.

Nie pamiętał już czy Andrzej powiedział mu o tym podczas jakiejś rozmowy, w każdym bądź razie dowiedział się dość szybko, ale czy na pewno od Andrzeja, czy może od Danki? Nie, teraz sobie przypomniał, powiedział mu o tym Andrzej. Danka miała tyle lat co Sławek, a mimo to zdążyła już być m ę ż a t k ą (!) i zdążyła również rozwieźć się. To była wiadomość, która go niemal sparaliżowała. Mąż, to nie tylko zabrzmiało bardzo poważnie, ale przede wszystkim od razu skojarzyło mu się z oczywistym seksem, a on gdzieś tam w podświadomości nosił jej obraz jako dziewczyny tylko jego. Było mu przykro, ale nie zmieniło to stosunku do Danuty.

Ich spotkania były bardzo nieregularne, ponieważ Danka z różnych powodów nie miała czasu; najczęściej były to przyczyny banalne lub wręcz mało prawdopodobne, głównie zajęta była w domu, absorbowana przez rodziców różnymi sprawami, to znów wyjeżdżała do Bukowna do swojej babci. Wszystko to razem budziło podejrzenie Sławka, że spotyka się z kimś innym. Nie mógł się na niczym skoncentrować, myślał tylko o niej i analizował, czy podana mu przez nią przyczyna niespotkania się jest prawdopodobna, czy nie. Najczęściej dochodził do wniosku, że kłamie, że go oszukuje. Ale dlaczego?… Do tego to jego cholerne przeczucie, które nigdy go nie zawiodło, cały czas mówiło mu, że jest oszukiwany, że Danka nie jest wobec niego uczciwa, że jest ktoś inny. Nie wiedział, czy tak jest, nie miał na to żadnych dowodów, ale był o tym przekonany, a to wystarczyło, by czuć ból, potworny ból, bo nic tak nie boli jak zdrada. Obiektywnie o żadnej zdradzie mówić nie można było, przecież znali się bardzo krótko, nikt nikomu jeszcze nie wyznał miłości, w łóżku też z sobą nie byli, więc była to po prostu zwykła znajomość. Ale nie dla niego! Dla niego to była miłość, a miłość wymaga wierności i oddania. Wyraźnie uzurpował sobie prawo do Danki, nie mając do tego żadnego obiektywnego uzusu. Ona miała prawo robić co chciała, ale Sławek widział to inaczej, jak każdy zakochany. Mówienie o miłości w tym momencie wydaje się śmieszne, ale nie dla niego. Danka widziała to na pewno inaczej i to jego romantyczne zachowanie musiało ją nieźle bawić. Dzisiaj to rozumie, ale wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy.

I wreszcie nadszedł ten dzień, o którym tak marzył. Danka przyszła do niego około jedenastej, tak jak się umówili. W jego mieszkaniu spotykali się głównie przed południem, bo wówczas rodzice byli w pracy, a to znaczyło, że mogli robić, co im się podobało, chociaż jak na razie głównie rozmawiali o nieskomplikowanych, codziennych sprawach. Popołudnia spędzali zazwyczaj w jakiejś kawiarni, czasami w kinie, wyjątkowo na krótkim spacerze.

Nastrój tego dnia był wyjątkowy, każdy jej gest przybliżał go do niej, rozmawiali jakoś inaczej, swobodnie, o sprawach może banalnych, ale dotyczących ich obojga, więc i rozmowa przybliżała ich do siebie. Ta piękna dziewczyna, która siedziała teraz obok niego, była mu coraz bliższa, coraz lepiej ją rozumiał, jego uczucie zwiększało się z każdą chwilą. Patrzył na Dankę jak na prawdziwe zjawisko, czuł, że zaczyna go podniecać. Przestał zwracać uwagę na ich rozmowę. Danuta była dzisiaj wyjątkowo ożywiona, mówiła więcej niż zwykle. Od pewnego czasu do dialogu włączał się tylko na chwilę, dorzucając jakieś zdanie, i zaraz powracał do uporczywej myśli, co zrobić, żeby przerwać tę rozmowę, na którą nie miał już najmniejszej ochoty i zaprowadzić Dankę do łóżka. Powoli zaczął rozmowę kierować na tematy bardziej intymne, co dało mu świetny pretekst do tego, by przybliżyć się do niej, ująć za rękę, przytulić, pocałować i wreszcie wziąć na ręce i po prostu zanieść do łóżka. Danka nie opierała się, nie udawała skrępowania, wyraźnie seks nie był dla niej tabu.

Zaczął niecierpliwie rozpinać jej bluzkę. Robił to dość niezdarnie, zbyt szybko, ale tak bardzo jej pragnął, chciał, by to nastąpiło jak najszybciej. Ona widząc jego nieporadność zaczęła mu pomagać. Był jej bardzo wdzięczny. W końcu, przy wydatnej pomocy Danki, udało mu się zdjąć bluzkę. Ze spódnicą nie było problemu. Szczęście, że to było lato… Właśnie chciał rozpiąć stanik, ale Danka zdecydowanym ruchem zatrzymała go i kazała położyć się. Teraz ona zaczęła rozpinać jego koszulę. Robiła to spokojnie, bez pośpiechu, bez zdenerwowania — zupełne przeciwieństwo tego, czym on się wykazał. Kiedy był już bez koszuli, ponownie usiłował rozpiąć stanik, ale ona znowu kazała mu leżeć bez ruchu. Posłusznie wykonał jej polecenie. Danka bez pośpiechu sięgnęła do jego paska i zaczęła delikatnie mocować się z klamrą. To było szalenie podniecające. Po pasku przyszła kolej na guziki. Kiedy zaczęła rozpinać guziki rozporka, podniecenie raptownie wzrastało z każdym ruchem jej palców mocujących się z guzikami. Wreszcie uwolniony ze spodni i już nie powstrzymywany przez nią, zrozumiał, że teraz wyraźnie nadeszła kolej na jego inicjatywę. Nauczony przez Danutę, by nie spieszyć się, powoli rozpiął biustonosz i równie powoli zdjął go. Zobaczył piersi, jakich nigdy nie widział, jakie są tylko w marzeniach. Po chwili nie mieli już na sobie żadnej odzieży. Uklęknął nad nią i wpatrywał się w jej ciało, które zdawało się być klasyczną doskonałością. Żadnej wady, coś, co się nie zdarza. No może tylko jeden drobiazg nieco szpecił jej doskonałe ciało. Wzdłuż niemal całego lewego ramienia przebiegała bardzo wyraźna, fatalnie zszyta blizna. Pamiątka niefortunnego lądowania z drzewa, kiedy była dzieckiem i spędzała lato u babci. To był drobiazg. Był urzeczony jej pięknem, oczarowany, zafascynowany i zakochany do szaleństwa. A gdy wreszcie stało się, poczuł, że otworzył się nowy rozdział w jego życiu, że zaistniało coś pięknego, niemal nierealnego, ale przecież prawdziwego. Danuta stała się dla niego całym światem, przesłoniła mu wszystko. Oprócz niej nic nie miało znaczenia.

Takiej rozkoszy dotąd jeszcze nie przeżył. Były mąż Danki musiał być niezłym nauczycielem. Był od niej znacznie starszy, więc doświadczenie niewątpliwie posiadał. Wtedy Sławek o tym nie myślał, nie zastanawiał się skąd ona ma takie umiejętności. I dobrze się stało, że myślał tylko o tym, co przeżył, a nie skąd ta erotyczna wiedza się wzięła, bo chyba by z zazdrości oszalał.

Od tego pamiętnego wydarzenia jego zazdrość wzrastała z każdym dniem. Wiedząc, że w danym dniu spotkają się, od rana nie mógł sobie znaleźć miejsca, każda chwila ciągnęła się niemiłosiernie. O zabiciu czasu jakąś czynnością mowy nie było, bo nie potrafił się na niczym skoncentrować. Kiedy zbliżała się godzina przyjścia Danki, był niemal nieprzytomny, a kiedy, co zdarzało się jej nader często, spóźniała się, był wprost chory z napięcia. Wiedział, że na pewno wyjdzie o określonej godzinie, więc każda minuta spóźnienia powodowała, że będzie z nią o tę utraconą minutę krócej. Nie mógł się z tym pogodzić.

— Czy ty nigdy nie nauczysz się punktualności?! — grzmiał od progu z wyrzutem, zamiast się z nią serdecznie przywitać.

— Nie mogłam wcześniej…

— Ty nigdy nic nie możesz, zawsze masz jakieś problemy!

— Mama kazała mi…

— Przestań już zasłaniać się mamą, — nie mógł pohamować wrzasku — wiecznie tylko kłamstwa! Czy ty nie umiesz powiedzieć prawdy?! Czy to naprawdę tak trudno przyjść o umówionej porze? Jeśli to było za wcześnie, mogłaś powiedzieć, że będziesz później, nie musiałbym niepotrzebnie czekać.

— Chciałam przyjść później, ale ty…

— No oczywiście, to moja wina… Może byś się raczej zastanowiła nad sobą, nad swoim postępowaniem. Nie rozumiem, jak można być tak niesłowną. Czy do ciebie nie dociera, że brakuje mi ciebie, że chcę z tobą być, a ty przychodzisz jak ci się podoba?

— Czy te kilka minut to naprawdę taki straszny problem?

— Z tobą nie da się rozmawiać — nie mógł się powstrzymać od podniesionego głosu — przecież ty nic nie rozumiesz, nie rozumiesz najprostszych spaw…

Danuta widząc, że nie da rady cokolwiek mu wytłumaczyć, po prostu zamilkła, co jeszcze bardziej zwiększyło jego wzburzenie.

— Do jasnej cholery! Nie słyszysz, co ja do ciebie mówię!? Ty masz to wszystko gdzieś. Jedyne, co potrafisz, to milczeć! Czy do ciebie w ogóle cokolwiek dociera?

Dziewczyna nadal nic nie mówiła. O czym w tym momencie myślała, czy w ogóle słuchała tych jego idiotycznych, szczeniackich wybuchów złości, co tam złości — istnego szału, tego nigdy się nie dowiedział.

Po dłuższej chwili zaczął sobie uświadamiać, że traci niepotrzebnie czas, że przecież właśnie teraz mogło być tak wspaniale, więc przerwał tę kompromitującą awanturę i z ogromną czułością przytulił Dankę, która biernie uległa jego pocałunkom. Ogarnęło go ambiwalentne uczucie — z jednej strony złość granicząca z nienawiścią, a z drugiej potężne uczucie wielkiej miłości. Do oczu napłynęły mu łzy. Nie wiedział czy ze złości, czy przeciwnie — z bezgranicznego uwielbienia. Jeszcze chwilę stali tak przytuleni do siebie, w końcu powiedział z czułością:

— I nie mogło tak być cały czas…

— To nie ja miałam pretensje — odparła spokojnie Danka.

W Sławku zawrzało.

— Nie wiem już jak mam do ciebie mówić. Tłumaczę ci tyle czasu, o co mi chodzi, a ty nadal nic nie rozumiesz. Oprzytomnij w końcu!

Podszedł nerwowo do stolika, na którym leżały carmeny. Wyjął papierosa i zapalił.

— Możesz mnie też poczęstować? — zapytała spokojnie Danka.

Jej spokój spowodował, że cała nagromadzona w nim złość gdzieś odpłynęła. Poczęstował ją papierosem i usiedli w milczeniu obok siebie na kanapie. Zaczął się w nią wpatrywać. Była taka piękna.

„Po co mi była ta durna awantura? Straciliśmy tyle czasu, który można było wypełnić na przykład rozmową. Też coś. Rozmową! O czym z nią można rozmawiać?! Nie ważne o czym, zawsze o czymś można. Przecież ta kłótnia nic nie dała. Jestem przekonany, że ona i tak nie zrozumiała ani słowa z tego, co powiedziałem. To była strata czasu. No, ale może jednak w końcu coś do niej dotrze”. Czuł, że napięcie znowu wzrasta. Zrozumiał, że musi coś zrobić, by to zmienić. Jeszcze raz spojrzał na siedzącą obok niego dziewczynę i zaczął się zastanawiać dlaczego się spóźniła. Trudno mu jakoś było uwierzyć w tę wersję o czasie zajętym przez mamę. Zamiast się uspokoić i załagodzić powstałą sytuację, jego wyobraźnia zaczęła podsuwać mu obraz spotkania Danki z innym mężczyzną. Zaczął myśleć o tym, że przyszła do niego prosto ze spotkania z kim innym. To było straszne. „Może to jednak nieprawda — zaczął sam siebie pocieszać”. Zdenerwowanie znowu zaczęło dawać o sobie znać, ale nie miał już ochoty wracać do kłótni, wypominania czegokolwiek, chciał, by stało się tak, jak myślał, że będzie. Przecież zanim Danka przyszła, niemal w szczegółach widział ich spotkanie, pełne czułości, tkliwych wyznań, romantycznych uniesień, które wreszcie zakończą się tym, o czym cały czas marzył. Wyobrażał sobie, co tam wyobrażał, niemal czuł fizycznie, ich dotykające się ciała, splecione ramiona, namiętne pocałunki, ekstazę wspólnej, w tej samej chwili doznanej największej rozkoszy. Miało być tak pięknie. Dokładnie, można powiedzieć, że wręcz precyzyjnie, wszystko obmyślił, w każdym szczególe i wystarczyło głupie spóźnienie, by zamiast rozkoszy, panowała złość. Postanowił to zmienić. Objął Dankę z całej siły, przytulił i zaczął całować.

— Chodź — powiedział cicho, wskazując sypialnię.

— Dzisiaj nie. Muszę wracać do domu.

„Więc to tak, — pomyślał — kiedy ja chcę jej wybaczyć, kiedy usiłuję to wszystko załagodzić, mimo że to ona powinna starać się mnie przeprosić, a przecież nie uczyniła w tym względzie żadnego kroku, ona oznajmia mi, że musi wracać do domu. Tak dalej być nie może. Musimy się rozstać”.

— Nie dość, że przychodzisz później, to teraz nagle musisz iść. Mogłaś wcześniej powiedzieć ile masz czasu. Niech to szlag trafi! — wrzasnął.

Nawet Danuty nie odprowadził. „Da sobie radę, to w końcu kilka kroków, a przecież nie jest jeszcze późno”.

Był wściekły. Tak bardzo pragnął jej, a tu nagle wszystko na odwrót, zamiast żaru namiętności — chłód, obojętność, wrogość, kłótnia. Nie wiedział co z sobą począć. Żal mu było tych straconych godzin, które mogły być wyjątkowe i piękne. Przed nim czas, z którym nie wiadomo co zrobić. Pójść do kogoś po dwudziestej nie bardzo wypadało, a siedzieć samemu w domu też nie miał ochoty, więc postanowił przejść się do ulubionego hotelu, w którym o tej porze w piekiełku (tak nazywało się wówczas hotelowe nocne lokale, chyba dlatego, że na ogół mieściły się w podziemnej części budynku) powinno być sporo znajomych. Wyszedł z mieszkania i powędrował mocno opustoszałymi ulicami do hotelu, w którym zawsze tak dobrze się czuł, gdzie niezmiennie panował ten sam nastrój beztroski. Tam był inny świat, niż ten realny szary (dosłownie i w przenośni) codzienny świat bezbarwnych ulic, pustych sklepów i braku nadziei na inne jutro. Co mogło się zmienić? To wszystko, tę całą szarzyznę i brak wszystkiego, łącznie z brakiem nadziei dał nam socjalizm, a ten, według wszelkich oficjalnych informacji stale się umacniał. Strach było myśleć, jak będzie wyglądać nasze życie, gdy socjalizm będzie już mocny bez reszty, całkowicie. Optymiści, ale tych było niewielu, wierzyli, że to tylko stan przejściowy i w końcu ów dziwny ustrój będzie musiał się zawalić. Do nich należał dziadek Sławka, który do końca swoich dni był przekonany o klęsce socjalizmu. Niestety nie doczekał tego momentu. Wielka szkoda, bo łatwo sobie wyobrazić, co by było, gdyby koniec znienawidzonego ustroju nastąpił wcześniej. Dziadek od razu uruchomiłby jakiś interes, byłby w swoim żywiole i parę złotych potrafiłby szybko zarobić. Wielce prawdopodobne, że podzielił by się z wnukiem… A tak to Sławek miał przy sobie zaledwie parę groszy, które musiały wystarczyć na kartę wstępu do piekiełka, na jakąś szklankę whisky lub ginu.

Przyspieszył kroku. Żałował, że nie poszedł na postój i nie pojechał taksówką, ale to naprawdę nie było daleko, a taksówkarze bardzo niechętnie jeździli na takich krótkich odcinkach. Często zdarzało się, że po prostu odmawiali takiego kursu i nikt się temu ani nie dziwił, ani nie oburzał. Jakoś społeczeństwo przyzwyczaiło się do specyficznego traktowania go przez Panów Taksówkarzy. W ogóle zdobycie taksówki to był wielki fart. Zdarzało się, że w godzinach szczytu czekało się na postoju grubo ponad godzinę zanim uśmiechnęło się szczęście i przyjechała taksówka. O tej porze taksówki na pewno na postoju stały, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia, bo hotel miał już przed sobą.

Wszedł do holu, mimo że do lokali, zarówno do kawiarni, restauracji, jak i nocnego baru, były odrębne wejścia, od ulicy. Wchodząc z holu mógł wydawać się gościem hotelowym, to było zupełnie inne wejście. Przed kim właściwie udawał hotelowego gościa, to trudno powiedzieć, chyba przed samym sobą, bo przecież wszyscy go tu znali. Trudno by było inaczej, w końcu przychodził do tego hotelu prawie każdego dnia; w południe do kawiarni, po południu często bywał w restauracji, a od późnego wieczora w nocnym barze. Skąd brał na to pieniądze? Część od rodziców, a reszta to wspólne biesiady ze znajomymi: raz on, raz oni, zresztą zamawiał zazwyczaj to, co było najtańsze, ważne by móc zająć miejsce przy stoliku, a nie zawsze się to udawało, bo na każde miejsce czekało w kawiarni wielu chętnych. Dawniej we wszystkich kawiarniach, a było ich w mieście kilka, był ogromny tłok, ludzie czasami nawet po kilka kwadransów wyczekiwali na wolne miejsce, na to by móc się przysiąść do kogoś. Nie było pustych lokali, jak dzisiaj. Za wejście do restauracji z dancingiem trzeba było dać w łapę wykidajle, bo inaczej o tym, by znaleźć się po drugiej stronie drzwi, marzyć nawet nie można było. To denerwowało, rzecz jasna, ale takie były realia i nikt nad tym zapanować nie umiał, zresztą nikt, tak naprawdę, nie miał zamiaru niczego zmieniać, to stało się swoistą tradycją, takim polskim, a może nawet socjalistycznym folklorem.

W jego ulubionym hotelu myślano, że jest studentem medycyny, bo w wewnętrznej kieszeni płaszcza nosił stetoskop, a płaszcz w szatni kładł w taki sposób, że niby przypadkowo, kieszeń z tym wystającym z niej charakterystycznym lekarskim sprzętem zawsze była widoczna. Miał nadzieję, że będą uważać go za lekarza, ale mając tyle lat ile miał, wyglądał za młodo na pana doktora. W końcu student medycyny to też nieźle. Dlaczego tak się wygłupiał? Chyba dlatego, że zawsze chciał być lekarzem, ale nie został przyjęty na wymarzoną uczelnię, została mu więc ta maskarada dająca złudzenie bycia medykiem. Wiedział, że to dziecinada, ale nie umiał się temu oprzeć. Lekarz zawsze był traktowany szczególnie, to wyjątkowy zawód. Nieraz zastanawiał się, co by się stało gdyby doszło do jakiegoś wypadku lub czyjegoś zasłabnięcia, przecież nie byłby w stanie udzielić podstawowej pomocy, ale brnął w to dalej, zresztą już nie miał innego wyjścia. Na szczęście nigdy nikomu nic się nie stało. Tak bawił się w kawiarni. W restauracji, ani w nocnym barze nie udawał nikogo. Pracownicy poszczególnych lokali znali się, to oczywiste, ale chyba nie przekazywali sobie informacji o nim, zresztą po co mieliby to robić, przecież tak znowu niczym się nie wyróżniał, a to, że był stałym gościem nic nie znaczyło, bo większość bywalców przychodziła tu codziennie. Dla wielu było to po prostu ich miejsce pracy: prostytutki, taksówkarze, różne niebieskie ptaki, cinkciarze, czyli handlujący walutą, gracze w numerki (typowało się cyfry z numeru banknotu, sumowało i kto miał wyższą, do tego dany banknot należał — zawodowcy grali banknotami o najwyższym nominale. Szybko można było wiele zarobić i tyle samo stracić, ale to nie miało znaczenia, bo dzisiaj na wozie, jutro pod wozem…), oprócz nich byli oczywiście „normalni” goście, głównie cudzoziemcy, którzy dość beztrosko szafowali swoją walutą, bo przy ówczesnym przeliczniku dla nich były to wydatki groszowe.

W restauracji gości było sporo.

— Ja tylko na chwilę, zobaczę czy są znajomi — rzucił bileterowi nawet nie zatrzymując się.

— Niech pan wejdzie — odrzekł niezadowolony bileter.

Sławek powoli przeszedł przez salę, uważnie rozglądając się wokoło, sprawdzając czy nie ma kogoś znajomego. Wymienił parę ukłonów ze stałymi bywalcami, ale to nie byli ci, z którymi miałby ochotę spędzić ten wieczór, więc udał się na niższą kondygnację, do nocnego baru. Przy wejściu na salę odbyła się ta sama ceremonia co na górze, znowu powiedział bileterowi, który tu obsługiwał, że idzie tylko zobaczyć czy nie ma znajomych. W odpowiedzi usłyszał te same słowa co przed chwilą, wypowiedziane z taką samą niechęcią, ale to go nie zraziło.

Kochał nastrój tego wnętrza. Przyćmione światła, bar — to wyjątkowe, magiczne miejsce, które zawsze, w każdym lokalu, urzekało go. Przy barze, na tych charakterystycznych wysokich krzesłach, mógłby siedzieć bez końca. Co takiego było w niewygodnych hokerach, trudno powiedzieć, ale przepadał za nimi. Na wprost wejścia była niewielkich rozmiarów scena, na której siedział zespół muzyczny składający się z pięciu muzyków i wokalistki, bo w tych czasach tak zwanej muzyki mechanicznej w lokalach tej klasy jeszcze nie było. O północy rozpoczynał się program artystyczny, o którym potocznie mówiło się kabaret, chociaż z kabaretem nie miał nic wspólnego, ale tak się utarło. Program był typową składanką, z obowiązkowym już wówczas striptizem. Występowali głównie artyści zagraniczni z Bułgarii, Rumunii, Czechosłowacji, Niemieckiej Republiki Demokratycznej, Węgier. To robiło wrażenie. Początkowo striptiz wykonywały w Polsce przede wszystkim Czeszki. Sławek lubił te programy. Barwne kostiumy wykonawców, migocące rekwizyty, kolorowe światła tak bardzo kontrastowały z szarością codziennego dnia, że pozwalały na chwilę przenieść się w inny świat, a tym samym łudzić się, że jest się kim innym. Tak bardzo przytłaczało Sławka to wszystko, co było wokół na co dzień i do tego brak perspektyw, nieprzyjęcie na studia, stracony rok, chociaż nie do końca, bo to, że nie był niczym zajęty, pozwoliło mu wykorzystać czas na przyjemności różnego rodzaju. Termin kolejnych egzaminów był dopiero za niecały rok, a to wtedy był dla niego czas tak odległy, że nawet o tym nie myślał.

W piekiełku nie było nikogo z kim chciałby spędzić dzisiejszą noc, pokręcił się jeszcze trochę po sali, zajrzał ponownie do restauracji, czym bardzo zdenerwował biletera, ale to i tym razem nie zrobiło na Sławku żadnego wrażenia, potem spędził chwilę w hollu i skonstatowawszy, że dzisiaj już nikogo tu nie spotka, postanowił wrócić do domu.

Lipcowy wieczór był zdecydowanie chłodniejszy od skwarnego dnia, pozwalał nieco odetchnąć. Ulice były opustoszałe, tylko od czasu do czasu przemknął chyłkiem jakiś przechodzień, przejechał samochód. Samochodów nawet w dzień nie było za wiele, dlatego Sławek nigdy nie mógł zrozumieć telewizyjnych czy radiowych komunikatów o korkach we Francji, Włoszech, albo w Niemczech spowodowanych, na przykład weekendem lub letnim wyjazdem na urlopy. „Co to właściwie jest ten korek?” — zastanawiał się wielokrotnie. Puste ulice nie budziły lęku albo obawy o napaść, bądź inne pobicie. Co by nie mówić o minionym bezpowrotnie socjalizmie, poza wieloma wadami, miał też kilka zalet, o których jakoś zapomniano i nie zwykło się o nich przypominać, a to niesprawiedliwe. Do jednej z tych niewątpliwych zalet należało bezpieczeństwo na ulicach. Nie znaczy to oczywiście, że nie było pobić, chuligańskich wybryków, kradzieży, włamań i tak dalej. Były, to oczywiste, ale zdecydowanie, nieporównywalnie mniej, a pobicia chyba nie tak okrutne jak dzisiaj. Morderstwa były czymś wyjątkowym, ale nie ma się co dziwić, skoro na ulicach było naprawdę sporo patroli milicyjnych. Wystarczyło zawołać o pomoc i po chwili pojawiał się milicjant nie wiadomo skąd, a jeśli nawet nie, to jednak bandzior na ogół uciekał, bo liczył się z tym, że w każdej chwili może spotkać milicjanta, którego o dziwo chuligani się bali. Wieczorem, a nawet w nocy też było bezpiecznie, bo oprócz pieszych patroli milicyjnych, były patrole zmotoryzowane. Latem milicjant przez całą noc objeżdżał na motocyklu przydzielony mu kwartał ulic. Nie istniał wtedy limit na paliwo.

Sławek szedł powoli w kierunku domu ciesząc się rześkim wieczornym powietrzem i rozmyślając o dzisiejszym dniu. Konkluzja tych rozmyślań nie była dla niego korzystna. Zrozumiał, że popełnił wielki błąd wszczynając tę niepotrzebną awanturę. Ona niczego nie dała, bo przecież Danka i tak nie zrozumiała o co mu chodziło, a zmarnował czas, który mógł być wypełniony pocałunkami, pieszczotami, uniesieniami, jednym słowem mogło być pięknie. Zrozumiał jeszcze jedno, że albo zaakceptuje Dankę taką, jaka jest, albo powinien się z nią rozstać. Obiektywnie — to było prawidłowe rozwiązanie, ale już po chwili doszedł do wniosku, że nie potrafi i to zarówno zaakceptować takiej Danki, bo pragnął, by jego dziewczyna była ideałem, ani też nie potrafi sobie nawet wyobrazić rozstania, po prostu był zakochany w niej po uszy. Miłość, jak wiadomo, jest uczuciem irracjonalnym i chyba dlatego jego podejście do Danki i do łączącego go z nią uczucia też były irracjonalne, a to nie pozwoliło mu nad nimi zapanować.

4

Tego dnia nie byli umówieni z Danutą. Sławek zastanawiał się co zrobić z popołudniem i wieczorem, kogo odwiedzić, gdzie pójść, ale nic szczególnego nie przychodziło mu na myśl. Zastanawiał się jeszcze jakiś czas, aż w końcu stwierdził, że najlepiej zrobi, jeśli uda się do hotelu. Tam zawsze jest szansa na jakieś ciekawe wydarzenie.

Kiedy zamykał drzwi mieszkania, usłyszał kroki na klatce schodowej, ktoś wchodził po schodach. Po chwili zobaczył Ewę, jego sąsiadkę mieszkającą piętro wyżej. Wiedział dobrze, że nie jest jej obojętny. Dziewczyna była ładna, niegłupia, dobrze mu się z nią rozmawiało i nie ma co ukrywać, miał ochotę, żeby się z nią przespać, ale ona należała do tych dziewczyn co to najpierw ślub, a dopiero potem łóżko. Nie mógł jej zrozumieć. Wiedział, że jest w nim zakochana, a jednak wszelkie jego propozycje spędzenia ze sobą kilku miłych chwil w pościeli, nie dawały żadnego rezultatu. Był tym zaskoczony, bo przecież nigdy nie miał problemu z dziewczynami i wcale nie musiały być w nim zakochane, by spędzili nie jedną godzinę na rozkoszach jakie daje seks. Może to właśnie o to chodziło, skoro nie były zakochane, to całą sprawę, zupełnie jak on, traktowały tylko jako fizyczną przyjemność. Ewa, co innego, jej nie tyle chodziło o seks, ile o niego, o uczucie, którego oczywiście jej nie okazywał. Cała ta sytuacja drażniła go, tym bardziej, że Ewa czasami była zbyt zaborcza, nie wiadomo dlaczego uzurpowała sobie prawo do Sławka, a tego nie lubił. Wolność była dla niego priorytetem, swego rodzaju mottem, sposobem na życie. Co innego kiedy on kochał, wtedy chciał być z tą dziewczyną bez przerwy i do tego ona nie miała prawa na nikogo innego nawet spojrzeć…

— Cześć, gdzie idziesz? — zapytała obcesowo Ewa.

— Mam coś do załatwienia — odparł wymijająco.

— Kiedy wrócisz? — nie dała za wygraną.

— Nie wiem, chyba wieczorem.

— To może przyjdę do ciebie…

Już miał wymyślić jakieś kłamstwo, żeby odwieźć ją od tego pomysłu, ale w tym samym momencie pomyślał, że spotkanie z Ewą będzie taką małą zemstą, albo raczej drobnym rewanżem, gdyby jednak Danka miała dzisiaj z kimś spotkanie.

— Świetnie, to umawiamy się na osiemnastą.

— No to serwus — pożegnała się i poszła do swojego mieszkania wyraźnie zadowolona. Sławek też się ucieszył, bo miał nadzieję, że wieczór z Ewą będzie przyjemny, a poza tym może wreszcie uda się przełamać jej opór…

To, że mieszkali tak blisko siebie, dzieliło ich tylko jedno piętro, a dokładnie sufit lub podłoga ich pokoi, jak kto chce, miało swoją dobrą i złą stronę zarazem. Często ta ich sytuacja kwaterunkowa kojarzyła mu się z modną wówczas piosenką Ady Rusowicz, w której były słowa: „Za daleko mieszkasz miły, choć w tym samym domu”. Dobrą stroną było to, że nie było problemu ze spotkaniami, ale z tego samego powodu był to poważny dyskomfort psychiczny, bo Ewa zawsze mogła przyjść w nieodpowiednim momencie. Trzeba jednak przyznać, że nigdy mu takiej niespodzianki nie zrobiła. Wiedziała przecież o Dance i cierpiała z tego powodu, a jednak nie prosiła go o to, żeby zostawił Danutę. To było coś wyjątkowego — prawdziwa czysta, bezinteresowna miłość. Zawsze go to frapowało, nie umiał tego rozgryźć. Jeżeli Ewa naprawdę go kochała, a wszystko na to wskazywało, to jak mogła żyć ze świadomością, że jest z inną, że w tamtej jest zakochany, że z nią sypia? On takiej sytuacji nie potrafiłby znieść.

Ewa należała do tych nielicznych osób, które są punktualne, więc niemal z wybiciem osiemnastej usłyszał dzwonek u drzwi.

— Miło, że jesteś taka punktualna — przywitał Ewę. „Czyli jednak można, nie jest to niemożliwe, ani zbyt trudne. — pomyślał — Szkoda, że dla Danki jest to takie nieosiągalne…”

— Umówiłam się z Jolą, że do niej przyjdziemy. Zamykaj mieszkanie i chodź — zakomenderowała Ewa.

— Myślałem, że posiedzimy u mnie — odparł niezbyt zadowolony z obrotu sprawy. Miał zupełnie inny plan, który nie nadawał się do realizacji u jej przyjaciółki, chyba, żeby się przyjaciółka przyłączyła… Wiedział, że to niemożliwe, bo ani jedna, ani druga do takich dziewczyn nie należały.

— Nie marudź, chodź!

Nie było wyjścia. Niechętnie, ale poszedł z Ewą do Joli, która mieszkała o jakieś dwadzieścia minut drogi od ich kamienicy. Jolanta mieszkała obok rozgłośni Polskiego Radia, w willi przy ulicy Królowej Jadwigi, krótkiej cichej ulicy, która szczególnie na tym odcinku miała jakiś romantyczny urok. Ten urok bardzo pasował do Jolanty, dziewczyny, która mogłaby występować w roli sobowtóra Elżbiety Starosteckiej. Była może od wielkiej aktorki bardziej filigranowa. Zawsze lubił drobne dziewczyny, więc nic dziwnego, że Jola bardzo mu się podobała, a Sławek chyba też nie był zupełnie obojętny przyjaciółce Ewy. Problem polegał właśnie na tym, że obie dziewczyny przyjaźniły się już dość długo, co wykluczało całkowicie nawet próbę uwodzenia Joli, toteż nigdy tego nie uczynił, chociaż miał na to ochotę, ale był lojalny wobec Ewy. Jolanta parę razy, kiedy byli sami, potrafiła stworzyć wyraźnie jednoznaczną sytuację wskazującą na to, że chętnie by go poderwała. Nie wiedział, czy to była jej spontaniczna reakcja, czy chytry plan przygotowany przez obie przyjaciółki, by go wypróbować. Nie chciał niepotrzebnej draki, więc stwarzał przed Jolą pozory nieczułego na jej amory. Żałował, że nigdy nie potrafił rozszyfrować tej zagadki, bo urok Joli był zniewalający. Kto wie, może gdyby zaiskrzył tu jakiś romans, umiałby się uwolnić od Danki? Chociaż to chyba było niemożliwe. Czy możliwe, czy nie, tego nie ma co analizować, bo nigdy do niczego bliższego między Sławkiem a Jolantą nie doszło.

— Myślałam już, że nie przyjdziecie… Co tak późno? — powitała ich Jola.

— To wszystko jego wina — odparła Ewa, wskazując na Sławka.

— To znaczy co? Tak długo się przebierałeś? — zażartowała Jola.

— Gorzej, w ogóle nie chciał tu przyjść — szczerze wyznała Ewa.

— Tego się po tobie nie spodziewałam — Jolanta udała obrażoną.

— Musiałam go tu przyprowadzić na siłę — pastwiła się Ewa.

Spojrzał na Jolę. Wyglądała na obrażoną. Nie wiedział, czy udaje, czy uwierzyła w te bzdury, chociaż trochę prawdy w tym było. Chciał jakoś zareagować, powiedzieć coś takiego, co rozładowałoby tę niezręczną sytuację, ale nic nie przyszło mu na myśl.

— Jak nie lubi być z nami, to mogłaś zostawić go w domu — powiedziała Jola.

— Ależ ja lubię być z tobą — wyznał Jolancie.

— O, co ja słyszę! On ci się chyba oświadczył… — zaśmiała się Ewa.

Zaczęła się słowna przepychanka, którą lubili od dawna. Często rodziła się z tego świetna zabawa, ale nie dzisiaj. Nie miał ochoty na przerzucanie się słowami bez treści. Zaczął żałować, że dał się tu zaciągnąć. Miał powoli dość tej wizyty, chciał już wyjść, ale Ewa bawiła się doskonale, głównie jego kosztem. Starał się nie zwracać na to uwagi, jego myśli były poza tym pokojem, poza tą willą. Tylko od czasu do czasu spoglądał na Jolę i wtedy już tak bardzo nie chciało mu się wyjść, zaczął nawet kombinować jakby tu umówić się z nią i żeby nie wiedziała o tym Ewa. Ale po chwili doszedł do wniosku, że to niemożliwe. Jolanta na pewno zaraz powiedziałaby o wszystkim Ewie. Czy tak byłoby naprawdę, tego nigdy się nie dowiedział, ponieważ nie zaryzykował randki z Jolą, chociaż długo tego żałował, bo dziewczyna działała na niego jak magnes. Jej piękne, długie, czarne włosy, delikatne kształty, które jakby prosiły o przytulenie, opiekę, urzekająca uroda powodowały, że wiele trudu kosztowało go traktowanie Joli jak koleżankę.

Długo trwała jeszcze ta idiotyczna wizyta, która miała go zrelaksować, a tym czasem wprawiła niemal w złość. Dziewczyny bawiły się dobrze, a on męczył się coraz bardziej. W końcu Ewa zdecydowała, że czas wracać do domu, bo nie wypada tak długo siedzieć, a Jola jest już pewnie zmęczona. Sławek odetchnął z ulgą. Pożegnali się z uroczą gospodynią i wyszli. Ewa wzięła Sławka pod ramię i przytuliła się do niego. Była wyraźnie zadowolona, chyba z tego, że pokazała przyjaciółce jak bardzo owinęła go sobie wokół palca. Nie przejmował się tym. Był zły na Ewę, na siebie, na cały świat. Ewa gadała bez przerwy. Nie słuchał, co mówi, był zajęty swoimi sprawami. W końcu dziewczyna zauważyła, że myślami jest gdzie indziej.

— Ty mnie nie słuchasz! — oburzyła się.

— A muszę? — spytał opryskliwie.

— Wypadałoby — odpowiedziała urażona.

— A wypadało robić ze mnie idiotę?!

— Przesadzasz.

— Daj spokój. Zachowałaś się beznadziejnie. Myślałem, że masz większą klasę.

— Za to ty masz klasę za nas oboje — odcięła się Ewa.

— Wiem o tym — wycedził.

— Było tak miło, a ty zawsze musisz wszystko zepsuć — powiedziała z żalem w głosie Ewa.

— Ja?! — oburzył się. — Zastanów się co ty wygadujesz! Zachowujesz się po prostu żałośnie, a do mnie masz pretensje. Niezły tupet!…

Ewa próbowała się przytulić do Sławka.

— Daj spokój — warknął i odsunął się od niej.

— Czemu jesteś taki niemiły? Daj się przytulić — poprosiła.

Był wściekły, a równocześnie chciało mu się śmiać z tej groteskowej sytuacji. Zaczął się śmiać, ale był to śmiech spazmatyczny, śmiech przez łzy, niemal histeryczny, w którym była złość i jakaś dziwna radość, wszystko razem.

Ewa wykorzystała sytuację i objęła go czule. Tym razem nie oponował. Miał dość tego wszystkiego. Chciał, żeby zapanowała wreszcie miła atmosfera i chociaż zakończenie tego spotkania było sympatyczne. Przez chwilę szli przytuleni do siebie jak para zakochanych. Ewa była wyraźnie zadowolona. On nie czuł powodu do radości. Nie tak miał wyglądać ten wieczór. Zresztą jakkolwiek by nie wyglądał, pełnej satysfakcji i tak nie mógł osiągnąć, bo nawet gdyby doszło do zbliżenia z Ewą, to przecież i tak byłaby to jedynie namiastka, jakaś chwilowa, fizyczna przyjemność. Dla niego liczyła się tylko Danka. Przypomniał sobie o niej i od razu poczuł ten charakterystyczny niepokój, niepewność czy jest może akurat z kimś innym, co teraz robi…

— ...co ty na to? — usłyszał ostatnie słowa pytania Ewy.

Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, o co jej chodzi, jakie było pytanie.

— Nie wiem — odpowiedział krótko.

— Jak to nie wiesz, a kiedy będziesz wiedział? Dopytywała się z uporem Ewa.

— Powiem ci jutro — odpowiedział, żeby tylko dała mu święty spokój. Co miał jej jutro powiedzieć, nie miał zielonego pojęcia, ale tym się nie przejmował. Co będzie, to będzie. Teraz było mu wszystko jedno.

Szli w milczeniu pustymi ulicami miasta nie czując żadnego zagrożenia. Cisza panująca dookoła nie powodowała niepokoju, ale dawała ukojenie. Od czasu do czasu snuli się jacyś pijani przechodnie, ale nie byli ani nachalni czy brutalni lub agresywni, bo nie czuli się bezkarni, jak dzisiaj. Świadomość tego, że w każdej chwili może pojawić się milicjant dawała poczucie bezpieczeństwa. W dzień mało kto odważył się przejść w niedozwolonym miejscu, poza zebrą, bo można było zaraz usłyszeć milicyjny gwizdek, a spotkanie z towarzyszem milicjantem na ogół kończyło się mandatem lub nawet skierowaniem na przymusowe szkolenie z przepisów o ruchu drogowym, które odbywało się w niedzielę i do tego jeszcze było płatne. Sławkowi podobało się to, że istniała taka społeczna dyscyplina, wprawdzie wymuszona, ale to nie ważne, ważne, że była, a przede wszystkim bardzo sobie cenił poczucie bezpieczeństwa, oczywiście nie całkowite, bo takiego zresztą nigdy i nigdzie na świecie nie było i nie ma, ale i tak nieporównanie większego, niż dzisiaj.

Idąc do domu zamienili jeszcze kilka zdań i w końcu pod drzwiami mieszkania Sławka pożegnali się.

Był zły. Nie tak miał wyglądać dzisiejszy wieczór.

Położył się, ale na sen długo musiał czekać…

5

Któregoś dnia przyszedł do Sławka Jacek z interesującą propozycją.

— Mam pomysł na zrobienie kilku ciekawych zdjęć. Rozmawiałem już o tym z Wojtkiem i Romkiem. Chętnie się przyłączą. Załatwię peruki z teatru, włożymy je i pójdziemy w miasto. Ja będę szedł za wami i będę robił zdjęcia ludziom, ich reakcjom na wasz widok. To powinna być świetna zabawa.

W tamtych latach peruki nie były jeszcze popularne, a jeżeli, to nosiły je wyłącznie kobiety, więc nikt nie mógł nawet przypuszczać, że to nie są prawdziwe włosy. Mężczyźni nie nosili jeszcze długich włosów, a już na pewno nie poniżej ramion, więc chłopcy spodziewali się niezłego zamieszania. Włosy do ramion nosili często muzycy zespołów młodzieżowych, szczególnie zachodnich. Długie włosy były domeną hippisów, ale tych na Śląsku zbyt wielu nie było. Czasem dało się zauważyć na ulicy jakiś nieudany erzac hippisa, ale to były raczej żałosne namiastki lub próby dorównania oryginałowi. Ruch hippisowski docierał jednak wszędzie, z czasem również do śląskiej enklawy, broniącej się przed światowymi trendami. Tu też byli jego zwolennicy, ale nieliczni, głównie wywodzący się z warstwy inteligenckiej, której idea nowego ogólnoświatowego ruchu dawała szansę na wyzwolenie swoich namiętności, pomysłów, pragnień, pokazanie siebie w nowym świetle, zaistnienie w społeczeństwie.

O dziesiątej rano przyszli: Roman, Wojciech i Jacek.

— I co powiesz na to? — spytał Jacek podając Sławkowi trzy peruki.

Obejrzał je z zainteresowaniem. Były doskonałe. Nie sposób było odróżnić ich od prawdziwych włosów i nic dziwnego, bo z prawdziwych włosów były zrobione przez najlepszych teatralnych perukarzy. Chciał wybrać którąś dla siebie, ale Jacek zaproponował — Ty rób zdjęcia, a ja nałożę to na głowę. Nie zostawiwszy czasu na odpowiedź, wziął leżącą na stole czarną perukę zrobioną z najdłuższych włosów, nałożył na głowę i skierował się w stronę lustra, by się przejrzeć.

— Nieźle! — powiedział z zadowoleniem.

Faktycznie, wyglądał rewelacyjnie. W tym przebraniu będzie musiał wywrzeć wrażenie na każdym, kto go zobaczy.

Sławek był trochę zły, bo przed chwilą oczami wyobraźni widział już siebie w tym przebraniu i zwracający na niego uwagę tłum przechodniów, na co miał wielką ochotę, ale w końcu się zgodził, bo doszedł do wniosku, że będzie miał większą zabawę robiąc zdjęcia. Zobaczy wtedy te wszystkie zadziwione twarze, niedowierzające swojemu wzrokowi.

Chłopcy założyli peruki. Wyglądali niesamowicie. Ostatnie spojrzenie w lustro, parę poprawek i wyszli na ulicę. Udali się do centrum miasta, tam gdzie najwięcej sklepów, a tym samym i przechodniów. Sławek był pewny, że widok jego kolegów zaskoczy każdego. I tak się stało. Nie było człowieka, który by się za nimi nie oglądał. Budzili prawdziwą sensację. Wszyscy ich sobie nawzajem pokazywali, jak największe dziwadła. Sławek szedł w bezpiecznej odległości i pstrykał zdjęcia pokazujące tę niezwykłą reakcję przechodniów nie przygotowanych na taki widok. To, czy szedł w bezpiecznej odległości, czy gdyby szedł nawet tuż za nimi, nie miało żadnego znaczenia, bo jego nikt nie dostrzegał, nikt nie widział człowieka z aparatem, który był kluczem do tego dziwnego ulicznego spektaklu. Z całej tej eskapady najbardziej utkwiła mu w pamięci scena w pewnym sklepie. Sławek doszedł do wniosku, że będzie najlepiej, jeśli zrobi parę zdjęć z ukrycia, tak, by nikt go nie widział, a żeby mógł być jak najbliżej swoich kolegów. Umówili się, że on wejdzie do sklepu i będzie robił zdjęcia przez witrynę, a oni pokręcą się trochę przed wystawą. W ten sposób wykona zdjęcia z minimalnej odległości. Wszedł do sklepu, stanął za wielką szybą wystawową z aparatem gotowym do robienia zdjęć. Ruch w sklepie zamarł. Wszyscy patrzyli na niego. Jakaś pani wskazując na Sławka zawołała do swojej córeczki — Patrz tam, patrz telewizja!

Dlaczego tej pani aparat fotograficzny skojarzył się z telewizją? Do dzisiaj nie wie. Wszyscy obserwowali Sławka. Potem dostrzeżono stojących na ulicy długowłosych facetów. Teraz już klienci sklepu byli przekonani, że telewizja nakręca jakiś film. Zostawiając naiwnym złudzenia, że być może wieczorem zobaczą się na szklanym ekranie, żartownisie poszli dalej, budząc wszędzie sensację.

W końcu ostatnia rolka filmu skończyła się i trzeba było zabawę zakończyć. Jacek obiecał, że filmy wywoła w zakładzie mamy. Już mieli się rozstać, ale właśnie w tym momencie do Romka podszedł jakiś facet wyglądający dość podejrzanie. Przywitali się. Widać było, że się znają. Znajomy Romana o wyglądzie bandyty spojrzał na pozostałych

i zapytał — To twoi kumple?

— Tak. To jest Jacek, to Wojtek, a to Sławek.

Typ uścisnął im dłonie, długo czuli ten uścisk, a potem zaprosił na kielicha. Gość nie należał do tych, którym bezpiecznie jest odmówić, więc wszyscy „ochoczo” przyjęli zaproszenie i poszli za nim. Kilka przecznic dalej skręcili do bramy, weszli na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się mieszkanie będące celem ich wycieczki. Takiego obrazu dotąd jeszcze nikt z nich nie widział i nigdy w życiu już nie zobaczył. Mieszkanie w totalnym nieładzie. Wszędzie walające się butelki po piwie, winie, wódce, rozlane napoje, tu i ówdzie leżały resztki jakichś konserw, parę ogórków, porozrzucane części garderoby i śpiący lub będący w półśnie człekokształtni rodem spod ciemnej gwiazdy obojga płci. Stuprocentowa melina. Ciarki przeszły Sławkowi po plecach, ale odwrotu nie było. Zawiało grozą. Gospodarz, jeśli ten, co ich tu przywiódł był gospodarzem tej mordowni, wydawał się na szczęście prawie trzeźwy i po pewnym czasie przestał budzić lęk. Zachowywał się normalnie, choć mocno prymitywnie. Słownictwo też do parlamentarnego nie należało. Od czasu do czasu uszy więdły. Chcąc chłopców ugościć nalał do stojących na stole szklanek z butelki z napisem Spirytus. Sławek był przekonany, że jeśli to spirytus, to oczywiście rozcieńczony. Nie docenił dam i gentelman'ów, którzy tu ucztowali. To był czysty spirytus. Sławek umiał wypić 96. stopniowy alkohol, ale musiał wcześniej wiedzieć, co pije i odpowiednio się do tego przygotować. Tym razem takiej potrzeby nie widział. Wziął tęgi łyk i… nie był w stanie wypuścić powietrza. Potrafił je tylko wciągać, ale za nic nie dawał rady je wypuścić. To było straszne. Zaczął czuć się jak balon, do którego na siłę wtłacza się powietrze. Był już pewny, że się udusi, gdy na szczęście w końcu udało mu się zacząć normalnie oddychać. To było straszne. Ten, co ich zaprosił, patrzył na Sławka z wielkim zdziwieniem. Początkowo myślał nawet, że gość się wygłupia, ale potem zrozumiał, że to jakiś mięczak, który zwyczajnie nie potrafi się napić czegoś mocniejszego. Wziął więc i klepnął Sławka w plecy, ale nie za mocno, by nie uszkodzić takiego lebiegę, no i na szczęście pomogło.

— Te, stary, co ci jest? — zapytał z mało wyczuwalną empatią w głosie, gospodarz.

— Nic. Zakrztusiłem się, poszło nie w tę dziurkę — odparł Sławek.

— Pomyślałem, że może nie grzejesz spirtu — powiedział z nutą podejrzliwości w głosie.

— No, co ty — oburzył się Sławek.

Posiedzieli jeszcze przez chwilę, aż w końcu udało się Sławkowi wymyślić sensowny pretekst by stamtąd wyjść. Na ulicy odetchnął z ulgą. Poczuł się wolny. Postanowił, że ten rejon miasta będzie unikał, żeby przypadkiem któregoś dnia nie spotkać owego dziwnego typa i nie zostać znowu zaproszonym do tego potwornego mieszkania z jego strasznymi lokatorami.

Minęły może trzy, może cztery godziny, kiedy nagle usłyszał dzwonek do drzwi. Poszedł otworzyć. Za drzwiami stał zdenerwowany Jacek.

— Ale miałeś nosa. Wiedziałeś kiedy wyjść — rzucił jednym tchem.

— Co się stało? — zapytał z niepokojem Sławek.

— Ledwo wyszedłeś, przyjechało WSW, szukali jakiegoś dezertera, ktoś im uciekł z wojska, a tę melinę mieli na oku. Mnie, Romka i Wojtka wylegitymowali, wyjaśniliśmy, że jesteśmy tam przypadkowo. Trochę to trwało, ale w końcu nam uwierzyli i kazali się stamtąd zabierać. Wszystko byłoby dobrze, ale na stole zobaczyli filmy, które tam zostawiłeś i je zabrali. Próbowałem wytłumaczyć, że to nasze filmy, że robiliśmy zdjęcia takie dla hecy, ale nie dali sobie nic powiedzieć i filmy wzięli. Na pewno już ich nie odzyskamy.

— Dobrze, że chociaż ten jeden został, który jest w aparacie — Sławek starał się pocieszyć Jacka i siebie. — Zrobimy nowe — dodał.

— O to chodzi, że nie zrobimy, bo drugi raz już peruk nie dam rady załatwić. A swoją drogą, po cholerę wyłożyłeś je na stół?

— Bo mi przeszkadzały w kieszeni, a po tym przeklętym spirytusie zapomniałem o nich.

— Trudno. Daj aparat, wyjmę z niego film i go wywołam, bo jeszcze i ten szlag trafi — powiedział ze złością Jacek.

Sławka nie dziwiło to, że kolega był zły, bo on też radości z takiego obrotu sprawy nie czuł.

Dwa dni później oglądali swój reportaż. Zdjęcia były świetne. Chłopcy wyglądali rewelacyjnie, a przechodnie, tak jak spodziewali się, miny mieli niesamowite. Żal im było tamtych straconych filmów, wprawdzie żołnierze WSW obiecali, że filmy po sprawdzeniu oddadzą, ale do tego oczywiście nigdy nie doszło, a oni nie próbowali interweniować w tej sprawie, bo nikt z nich nie miał ochoty na kontakt z wojskiem, tym bardziej, że wszyscy starali się różnymi sposobami wykręcić od służby wojskowej, więc od wojska woleli być jak najdalej. W tamtych czasach mało kto miał ochotę na służbę w wojsku. Najlepszym sposobem uniknięcia tego obowiązku były studia, ale jeżeli się człowiek nie dostał, musiał kombinować. Sposoby były różne: lekarz, ale koniecznie psychiatra, bo inna specjalizacja to raczej słabo skutkowało, ponieważ wojsko miało przecież swoją komisję lekarską. Doskonale sprawdzało się podjęcie nauki w jakiejkolwiek szkole pomaturalnej, albo inne kombinacje, o których się nie mówiło. Każdy działał na własną rękę. Kto bardzo się starał, ten na ogół dostawał kategorię „D” i wojsko miał z głowy. Większość młodzieży inteligenckiej tak właśnie robiła. Oprócz kategorii „D” było jeszcze kilka: „A”, która mówiła o tym, że kandydat do służby wojskowej jest absolutnie zdrowy i nadający się. Kategoria „B” dawała tylko odroczenie z powodu na przykład choroby, czyli złamanej nogi, albo innego wydarzenia losowego, do następnego poboru, a więc za pół roku, czasami udało się dostać odroczenie na rok. To był czas, który dawał szansę na załatwienie kolejnego odroczenia, albo w ogóle wykręcenia się od obowiązku służby wojskowej. Czas w tej sytuacji był bezcenny. Kategoria „C” kwalifikowała do lżejszego przebiegu służby, pracując choćby w bibliotece lub coś takiego, kategoria „D” — upragniona — mówiła o tym, że poborowy nie nadaje się do służby wojskowej i wreszcie kategoria „E”, którą prawie nikt nie dostawał, i nawet nie wszyscy wiedzieli o jej istnieniu, była przeznaczona dla tych, którzy nie tylko nie nadają się do służby wojskowej, ale także do służby w oddziałach samoobrony. Jak łatwo się z tego domyśleć żołnierze poborowi elity intelektualnej raczej nie stanowili. Inteligencja wśród poborowych nie przeważała, więc również dlatego inteligencja od wojska stroniła, aczkolwiek nie był to jedyny powód. Inteligencja uważała, że dwa lata służby wojskowej, to dwa lata stracone, które nic nie dadzą, niczego nie nauczą. Owszem, dla młodzieży wiejskiej czy robotniczej wojsko otwierało pewne możliwości. Dawało szansę nauczenia się zawodu, na przykład kierowcy lub temu podobne, ale taki zawód młodych ludzi z rodzin inteligenckich nie zadowalał, więc na wojsko ochoty nie mieli.

6

Szalonych pomysłów w tym wieku ma się sporo. Któregoś dnia Sławek umówił się z Danką i Andrzejem. Przyszli po południu. Andrzej postawił na stole butelkę wina, więc od razu atmosfera zrobiła się szczególnie przyjemna. Jedna butelka na trzy osoby, to nie jest zbyt wiele, więc kiedy wino się skończyło, Sławek wyjął następną butelkę, a wtedy, po jej wypiciu, odczuli dziwne pragnienie, które zmusiło ich do zrobienia składki i zakupu jeszcze jednej flaszki. Po skonsumowaniu jej zawartości świat należał do nich. Ponieważ mieszkanie to nie cały świat, więc postanowili przejść się po mieście. Zawędrowali pod katedrę, wspaniałą, wielką, majestatyczną budowlę, do której wejścia z trzech stron prowadzą monumentalne schody. Sławek wszedł na szczyt jednych z nich, za sobą miał wielkie, kilkumetrowe drzwi. Na olbrzymim podeście schodów, z tymi przepięknie rzeźbionymi drzwiami, które znajdowały się za nim i ścianą kunsztownie stworzoną przez architekta czuł się jak na operowej scenie, nic więc dziwnego, że zaczął śpiewać arie operowe i operetkowe. Widzów miał wprawdzie tylko dwoje: Dankę i Andrzeja, ale za to z niezwykłym entuzjazmem nagradzających go brawami po każdej arii. Po kilku jego wokalnych produkcjach, Danka też pokazała swoje możliwości w tym zakresie. Okazało się, że ma duży talent śpiewaczy. Niestety, występ nie trwał zbyt długo, bowiem w pewnym momencie zaczęły zapalać się światła w oknach bloku mieszkalnego znajdującego się naprzeciw, jedne po drugich. Sławek przez chwilę myślał, że to jego fani, ale był w błędzie, bo owi widzowie wyraźnie chcieli, żeby zaprzestał swojego występu. Mówili coś o milicji, wygrażali, w ogóle byli mało przyjemni… Zrozumiał, że milicja raczej nie będzie chciała uczestniczyć w jego występie o pierwszej czy drugiej w nocy, bo o tej porze ta sytuacja miała miejsce, więc, za namową swoich dwojga fanów, szybko z tej wspaniałej sceny się wycofał. Koncert jednak zaliczył do udanych, wbrew ocenie mieszkańców kamienicy z naprzeciwka „sceny”.

Ze względu na niezrozumienie plebsu dla wielkiej sztuki, którą zaprezentował, chichocząc udali się do swoich domów na zasłużony odpoczynek.

— Brawo, masz wspaniały głos — Sławek pochwalił Dankę.

— Ty też nieźle śpiewasz — zrewanżowała się.

— Jeszcze jeden taki występ i albo was zaangażują do opery, albo zamkną na czterdzieści osiem — podsumował Andrzej, trochę podcinając im skrzydła tym stwierdzeniem.

— Jeszcze na nas się nie poznali, ale to już niedługo. A potem tylko sława i pieniądze, a ty będziesz naszym impresario — odpowiedział Sławek Andrzejowi.

Nieco chwiejnym krokiem odprowadzili Andrzeja do domu. Po drodze omawiali kwestie związane ze zbliżającym się tournèe.

— Myślę, że dobrze będzie rozpocząć od Paryża — powiedział ich impresario.

— Zwariowałeś?! Od Paryża? Trzeba zacząć od La Scali, a potem Nowy Jork, Wiedeń… — rozmarzył się Sławek na całego.

— Jeśli tak maestro sobie życzy, to tak będzie — zgodził się Andrzej.

— Zajmij się tym jutro — polecił wielki przyszły tenor.

— Zrobi się.

Danka przysłuchiwała się temu dialogowi nic nie mówiąc, jedynie od czasu do czasu uśmiechała się, rozbawiona takim gadaniem trzy po trzy.

I wreszcie dotarli pod dom Andrzeja. Pobredzili jeszcze trochę na temat ich świetlanej operowej przyszłości, aż w końcu przyjaciel pożegnał się i poszedł do swojego mieszkania.

Potem Sławek odprowadził Dankę. Szli przytuleni, rozmarzeni, co jakiś czas przystawali, by ich usta mogły spotkać się w pocałunku. Był szczęśliwy. Chciał, żeby ten spacer nigdy się nie skończył. Niestety, doszli jednak do kamienicy, w której mieszkała Danuta. Sławek starał się jeszcze jakoś przeciągnąć chwilę rozstania, ale Danka zaczęła się niecierpliwić.

— O której się jutro spotkamy?

— O szesnastej w Telimenie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.

— O szesnastej może być, ale wolałbym gdzie indziej, wiesz, że nie lubię tej kawiarni.

— Więc gdzie?

— W Orbisie?

— Dobrze. Dobranoc.

Namiętny pocałunek trwał bardzo, bardzo długo…

Po tak wyczerpującej nocy z zaśnięciem nie było problemu. Sen przyszedł natychmiast, za to przebudzenie nie było takie proste. Sławek nie miał ochoty wstawać, marzenia senne były tak piękne i tak realne, że nie wiedział, czy śni, czy to wszystko dzieje się na jawie. Śpiewał na wielkiej scenie operowej, na której ustawiona była monumentalna dekoracja składająca się w przeważającej części z rzeźb i złoceń. Stał wysoko na najwyższym stopniu ogromnych schodów. Publiczności nie widział, ale wiedział, że jest przed nim, czuł ją. Widzowie byli nim urzeczeni. Od czasu do czasu jego śpiew był przerywany rzęsistymi brawami, a właściwie owacjami. Co jakiś czas na scenie pojawiała się śpiewaczka, która łudząco przypominała Dankę, miała zachwycający głos. Na jej widok doznawał dziwnego uczucia, był w niej wyraźnie zakochany. Słyszał siebie i orkiestrę, co we śnie nie tak często się zdarza. Żal było rozstać się z takim snem. W końcu jednak wygramolił się z łóżka i po wypiciu sporej ilości wody mineralnej przystąpił do codziennych porannych czynności, każdego dnia takich samych i w tej samej kolejności wykonywanych. Strasznie to nudne, ale zaradzić się temu nie da i co dziennie tę swoją pańszczyznę odrobić trzeba. Umył się więc, ubrał, zjadł nie za wielkie śniadanie, bo, jak każdemu wiadomo, na drugi dzień bardziej łaknie się napoju, nawet sporej ilości, niźli pokarmu stałego. W tym względzie on również niczym od wielu członków ludzkiej społeczności się nie różnił. Trochę był zdziwiony reakcją swojego organizmu, bo przecież dużo wczoraj nie wypili. Skąd taki kac, tego dociec nie był w stanie.

Pamiętał, że z Danką był umówiony po południu, więc miał jeszcze sporo czasu. Postanowił pójść do hotelu, do którego zaglądał prawie codziennie, albo żeby trochę posiedzieć ze znajomymi lub samemu, albo po prostu sprawdzić kto jest, a kogo nie ma. Dzisiaj też postanowił „podpisać listę obecności”.

„Spacer dobrze mi zrobi, a rozmowa ożywi mój umysł” — pomyślał i wyszedł na ulicę.

Niedawno minęło południe. Żar lał się z nieba. Jasnożółte słońce stało wysoko na niebie, na którym nie było ani jednej, nawet najmniejszej chmurki. Promienie słońca otoczone były bezmiernym błękitem.

Spacer dobrze mu nie zrobił, wręcz przeciwnie — zmęczył go. Do hotelu na szczęście nie było daleko, więc szybko tam dotarł. O tej porze lokal nie był jeszcze pełny. W kawiarni siedzieli jacyś obcy, nieznani mu ludzie, nie było do kogo się przysiąść, ani z kim zamienić parę zdań. Poszedł więc do restauracji, chociaż z góry wiedział, że o tej porze nikogo znajomego tam nie będzie, ale chodziło o to, żeby coś zrobić z czasem, bo do szesnastej było jeszcze daleko, a do domu wracać mu się nie chciało, bo i po co, nie miał tam nic do roboty. W restauracji, tak jak się spodziewał, nikogo znajomego nie zastał. Wrócił do kawiarni, jeszcze raz przeszedł się tam i z powrotem bacznie przyglądając się gościom siedzącym przy stolikach, jakby w ten sposób chciał spowodować, że ktoś z tych obcych ludzi stanie się jego znajomym. Oczywiście, że ta sztuczka się nie udała, bo udać się nie mogła. Nie pozostało mu nic innego jak usiąść samemu. Lubił tak od czasu do czasu siedzieć i obserwować ludzi w kawiarni. Sprawiało mu to dużą frajdę. Przypatrywał się uważnie ich zachowaniu, gestom, mimice. Obserwował zakochanych, jak niepostrzeżenie, niby przypadkowo, łączą się na chwilę ich dłonie w uścisku wyrażającym tak wiele uczucia, jak wpatrują się w siebie oczami, które nie widzą nikogo i niczego prócz swego vis-à-vis, jak mówią do siebie szeptem tylko po to, by mieć pretekst do zbliżenia swoich twarzy, aby móc się ukradkiem pocałować delikatnie, pospiesznie, żeby nikt nie widział. Obserwował ich szczęście i czasami był o to szczęście zazdrosny, bo przez całe swoje życie pragnął miłości. Miłość była dla niego najważniejsza, była najwyższą wartością, no może na równi z wiedzą. Pragnął miłości ponad wszystko. Miłości wielkiej, bezgranicznej, trudnej do zdefiniowania, takiej, która góry przenosi. Przypomniał sobie w tym momencie, że kiedyś jego kuzyn, powiedział mu, że natrafi jeszcze w swoim życiu na taką miłość, dla której góry będzie przenosił.

„Tak, to jest właśnie ta miłość, — pomyślał — miłość do Danki, dla niej gotowy jestem przenosić góry! Czy na pewno? Tak. Przecież ją kocham. Kocham każdy fragment jej ciała, kocham jej usta, piersi, uda, jej dłonie, stopy…”

Zaczął myśleć o Dance, przypominał sobie kształty jej ciała. Zanurzył się we wspomnienia ostatnich dni.

— Czy podać coś jeszcze? — usłyszał nagle głos kelnerki.

Z trudem pozbierał myśli.

— Tak, mały koniak proszę.

Rozejrzał się po sali. Przy innym stoliku dało się zaobserwować jak omawiany jest jakiś interes, nie koniecznie legalny. Zresztą jaki interes w tamtych czasach mógł być legalny? Prawie wszystko było państwowe, więc buisnes, który załatwiany był przy kawiarnianym stoliku nie mógł być zgodny z obowiązującym socjalistycznym prawem, które dla igrających z nim było bardzo surowe, ale odważnych nie brakowało, szczególnie handlujących walutą, których nazywano cinkciarzami. Zaobserwował, że wyraźnie istniała wśród nich jakaś hierarchia, ale na tym się nie znał. Byli cinkciarze pracujący pod PEWEXEM (sklepem, gdzie można było zrobić ekskluzywne zakupy tylko za walutę wymienialną, czyli głównie dolary, ale też za marki i inne waluty zachodnie oraz za bony towarowe, dziwny odpowiednik dolara emitowany przez Bank Polski. Bony w kraju spełniały rolę amerykańskiej waluty, a poza Polską były zwykłym kawałkiem papieru. Dodatkową ciekawostką był nierówny przelicznik bonów i oryginalnych dolarów. A najciekawsze było to, że nimi można było legalnie handlować w przeciwieństwie do dolarów i innych walut. Coś takiego mogło wymyślić tylko socjalistyczne państwo), zaczepiający ludzi pod bankiem, na ulicy i wreszcie ci, chyba najwyżej ustawieni, którzy załatwiali swoje interesy w hotelach, na przykład w hotelowej kawiarni czy restauracji.

Prawdopodobnie macki tej hierarchii sięgały wyżej, ale o tym nie miał zielonego pojęcia.

Wypił zamówiony koniak i właśnie chciał wyjść, gdy zauważył, że do jego stolika zbliża się Teresa. Teresę poznał dawno temu, właśnie tu, w tej kawiarni. Pamiętał doskonale, jak to było. Siedział sam przy dwuosobowym stoliku pod filarem, obserwując, tak jak dzisiaj, kawiarnianych konsumentów. W pewnej chwili do stolika podeszła piękna dziewczyna.

— Czy to miejsce jest wolne? — zapytała.

— Proszę, niech pani usiądzie.

Chwilę milczeli. Ona rozglądała się niespokojnie dookoła, oczekując na przyjęcie zamówienia przez kelnerkę, a może ten niepokój był wywołany czymś innym, nie wiedział, ale nad tym się nie zastanawiał.

W końcu przyszła kelnerka. Nieznajoma zamówiła małą czarną, on wyjął papierosy, albańskie czerwone lux-y (były jeszcze opakowania zielone i niebieskie), jedne z najlepszych papierosów, które można było wówczas nabyć.

— Proszę, zapali pani?

— Dziękuję — odparła nieznajoma i poczęstowała się papierosem.

To była woda