Neapol słodki jak sól - Piotr Kępiński - ebook + książka

Neapol słodki jak sól ebook

Kępiński Piotr

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

22 osoby interesują się tą książką

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 325

Data ważności licencji: 6/4/2032

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Liza Korolova na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Francesco Cito / Panos Pictures / Forum

Copyright © by Piotr Kępiński, 2025

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Magdalena Jobko

Korekta Elżbieta Krok / d2d.pl, Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.pl

Skład pismem Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-137-8

Ja mówiłem jej o indyjskich fakirach, na co ona zaraz zaczynała się przechwalać całym asortymentem najrozmaitszych zjawisk nie mniej cudownych, a wszystkie zdarzały się właśnie w Neapolu. W Neapolu, w zakrystii pewnego klasztoru, była zakonnica, delikatnej i drobnej postaci, zmarła przed przeszło siedmiuset laty; ale wciąż jeszcze była piękna i świeża jak róża, i w swojej kryształowej trumnie wyglądała jak lalka w oszklonej gablocie sklepowej… W Neapolu, na Piazza San Ferdinando, mieszkał jeden stary człowiek, który miał język i wargi zupełnie czarne i mógł bez szkody połykać ogień.

Elsa Morante, Wyspa Artura, przeł. Barbara Sieroszewska, Warszawa 1960

Dwuznaczne oblicze człowieczeństwa neapolitańczyka z jego antytezą nędzy i komedii, życia i teatru. Dwa Neapole, jeden na pokaz, a drugi prawdziwy. Neapol skąpany w morzu i Neapol, do którego morze nie dociera, Wezuwiusz i anty-Wezuwiusz. I tak dalej, i tak dalej.

Raffaele La Capria, Śmiertelnie ranny, przeł. Jerzy Popiel, Warszawa 1964

Szara dżungla

Frecciarossa, czyli Czerwona Strzała, z rzymskiej stacji Termini do Neapolu odjeżdża po włosku. Z dziesięciominutowym opóźnieniem. Rusza leniwie, od niechcenia płynie po torach, po czym zdecydowanie nabiera maksymalnej prędkości trzystu kilometrów na godzinę. Ledwo zdążę wypić kawę i rzucić okiem na Monte Cassino, pendolino zatrzymuje się na jedynej stacji pośredniej, która wygląda jak ultranowoczesna galeria sztuki: Napoli Afragola.

To już obszar metropolitalny stolicy Kampanii, ale jeszcze nie jej przedmieścia. Afragola jest odrębnym, całkiem sporym, bo ponad sześćdziesięciotysięcznym miastem, dobrze znanym w Italii. To tutaj, dwukrotnie, w 1999 i 2005 roku, dekretem prezydenta republiki odwołano całą radę miejską z powodu licznych powiązań z kamorrą. Tutaj mieszkała i działała Anna Mazza, nazywana „czarną wdową kamorry”, pierwsza kobieta w dziejach Włoch skazana za przestępstwa mafijne. To tutaj wskaźnik bezrobocia jest jednym z najwyższych w kraju.

Zapewne z tego też powodu wybudowano ten futurystyczny dworzec: żeby odczarować okolicę i nadać jej inny charakter. Zaprojektowany przez Zahę Hadid budynek wygląda jak monstrualny metalowy wąż przecinający tory. Tuż po jego powstaniu porównywano go również do katedry wzniesionej na pustyni, bo krajobraz tej części Włoch przypomina nieco afrykański. Wokół rozciągają się spalone słońcem połacie ziemi i pożółkłe plantacje kukurydzy. Przez ponad pół roku z nieba leje się żar.

Dworzec w Afragoli w zamierzeniu architektów i planistów miał się stać bramą do Neapolu, czyli wielkim węzłem przesiadkowym odciążającym Napoli Centrale. W roku 2017 wstęgę na otwarciu nowej stacji przecinał sam premier Włoch Paolo Gentiloni, obiecując regionowi świetlaną przyszłość. Było jednak jak zawsze. Po paru miesiącach funkcjonowania okazało się, że terminal nie został odpowiednio skomunikowany z lokalnymi przystankami, szwankowały klimatyzacja i system przeciwpożarowy. Na dodatek jedno skrzydło „katedry” przez wiele lat stało niedokończone. Po głównym hallu dworca, w którym miały znajdować się sklepy i restauracje, hulał wiatr. Ludzie ze zrozumieniem kiwali głowami, twierdząc, że na wszystko trzeba czasu. Tylko specjaliści się nie dziwili i podkreślali, że nie mogło być inaczej. Budynek wzniesiono przecież w szczerym polu, cztery kilometry od centrum Afragoli, i nie zadbano o uruchomienie wahadłowej komunikacji autobusowej.

Dzisiaj sytuacja trochę się polepszyła, z dworca korzysta więcej ludzi. Prawdopodobnie dlatego, że pojawiły się dodatkowe połączenia, nie tylko z Rzymem. Otworzono nawet kilka barów, a stacja jest zadbana i czysta. Ale chyba musiała zostać obłożona jakąś klątwą.

Kiedy wydawało się, że wszystkie problemy mogą zostać rozwiązane, wybuchła prawdziwa bomba. Okazało się, że tory, perony i parking usytuowano nad nielegalnymi składowiskami odpadów toksycznych, które latami zwoziła kamorra. Gangsterzy brali pieniądze za utylizację, po czym wyrzucali chemiczne śmieci gdzie popadnie.

Obecnie wciąż trwa stopniowa likwidacja tych podziemnych „magazynów”, choć wiadomo, że część z nich prawdopodobnie zostanie tam na zawsze. Całkowite oczyszczenie terenu wymagałoby demontażu większej części „katedry”.

Podróż z Afragoli do centrum Neapolu trwa pięć–sześć minut. Frecciarossa (nazywana w skrócie Freccią) powoli wtacza się do miasta. Majestatycznie wjeżdża na odnowiony dworzec, obok którego wznosi się nowoczesna dzielnica biurowa przypominająca paryską La Défence albo warszawską Wolę, tyle że trochę mniejszą. To tak zwane Il Centro direzionale di Napoli, czyli Centrum Biznesowe Neapolu. Kiedyś całą jego powierzchnię zajmowały bagna i stawy. W czasach faszystowskich planowano wybudować tutaj zespół futurystycznych budynków, w których mieściłyby się instytucje polityczne i miejskie, ale projekt zarzucono z powodu nadciągającej wojny.

W międzyczasie zmodernizowano natomiast pobliską Strefę Przemysłową [La Zona Industriale] i port. Wzniesiono zakłady chemiczne, rafinerie naftowe i przetwórnie ryb. W 1943 roku kwartał został zbombardowany przez aliantów, starannie go jednak odbudowano. Niestety w wyniku wielu kryzysów ostatnich dekad, znowu popadł w ruinę. Dzisiaj Zona Industriale jest terenem częściowo zdegradowanym, straszą w niej szkielety fabryk i puste baraki. Po zmierzchu mało kto się tu zapuszcza, aczkolwiek w jej granicach znajdują się też domy i kamienice, kiedyś zasiedlane przez robotników, obecnie przez liczną społeczność chińską. Lekarze, którzy wiele lat temu badali mieszkańców okolic, twierdzili, że tych od zawsze męczyły choroby stawów. Powodem mogły być nie do końca dobrze osuszone tereny bagienne lub płynąca pod powierzchnią ziemi rzeka Sebéto, która niegdyś była spora i żeglowna, ale w średniowieczu uregulowano ją i zwężono, gdyż systematycznie zalewała miasto. Później metr po metrze zasypywano jej bieg, aż w wieku XIX została po niej tylko błotnista struga.

W dawnych czasach uważano, że jest cudowna, a nawet boska. Jej źródeł szukał Petrarka zafascynowany opisami Wergiliusza i Tytusa Liwiusza. Gdzie się znajdowały? Te realne biły w masywie Somma. Według legendy w powstanie rzeki zamieszana była neapolitańska córka Neptuna, nimfa wodna Leucopetra. O jej względy zabiegało dwóch gigantów, Vesevo i Sebéto. Dziewczyna, nie wiedząc, którego ma wybrać na męża, rzuciła się w morze, a Neptun zamienił ją wtedy w skalistą wysepkę (jedną z tak zwanych faraglioni, znajdujących się na południowy wschód od wyspy Capri). Vesevo ze złości przeistoczył się w wulkan (nazwany później Wezuwiuszem), Sebéto zaś wypłakał tyle łez, że powstała z nich wielka rzeka.

Historia ta ma tyle wersji, że nie sposób ich zliczyć. Według innej, też całkiem popularnej, zakochani giganci w ogóle nie zabiegali o względy nimfy, tylko zamierzali ją po prostu porwać, każdy na własną rękę. Leucopetra przejrzała ich plany i nie chcąc być pohańbioną, zastygła w bezruchu i stała się skałą. Vesevo zaczął ziać ogniem, Sebéto – jak w poprzedniej wersji – tylko płakał.

Neapolitańczycy, których znam, lubią mity. Zarówno te rzymskie, jak i greckie. Często w rozmowach mimowolnie traktują imiona bogów zamiennie. Zamiast Jowisza przywołują Zeusa. W miejsce Neptuna pojawia się Posejdon. I nie ma w tym niczego dziwnego. Neapol od początków istnienia był narodowościowym tyglem. Mieszkali tutaj Rzymianie oraz Grecy. Ale także barbarzyńcy, Francuzi i Hiszpanie.

Pierwsi byli Grecy z wyspy Rodos (a wraz z nimi ich bogowie i syreny). I to oni w VIII wieku p.n.e. (chociaż są źródła mówiące o tym, że mogło być to w wieku VII) założyli miasto, które nazwali Partenope. Wznieśli je w miejscu, gdzie aktualnie stoi Zamek Jajeczny – Castel dell’Ovo (wtedy była to wysepka nazywana Megaride, która obecnie połączona jest z lądem kamienną groblą).

Później przybysze z Kyme (polis położonego w Eolii w północno-zachodniej części Azji Mniejszej) w VI wieku p.n.e. nieco dalej od Zamku wybudowali Paleopolis, czyli Stare Miasto, a potem Neapolis (Nowe Miasto) i scalili te osady w jeden organizm.

W roku 326 p.n.e. do miasta wkroczyli Rzymianie i rządzili w nim do momentu abdykacji cesarza Flawiusza Romulusa Augustusa w roku 476, kiedy to jego wojska zostały pokonane pod Ticinum (dzisiejszą Pawią w Lombardii) przez Alanów, Herulów i Skirów, dowodzonych przez Odoakra (germańskiego wodza). Odoaker darował Flawiuszowi życie, wypłacał mu nawet rentę, ale nakazał zamieszkać w wyizolowanym Zamku Jajecznym. Po czym założył własne państwo, niemniej władzy w italskich prowincjach (w tym także w stolicy Kampanii) nie utrzymał zbyt długo. Panował zaledwie siedemnaście lat. Został obalony przez Ostrogotów. Ci zaś z kolei zostali z Neapolu wygonieni przez wojska Belizariusza, wodza armii bizantyńskiej. Wtedy to w Neapolu ustanowiono autonomiczne księstwo luźno związane z Konstantynopolem. W XII wieku zostało ono podbite przez Normanów i włączone w skład Królestwa Sycylii, na czele którego stał król Roger II (tytułowy bohater słynnej opery Karola Szymanowskiego z librettem autorstwa Jarosława Iwaszkiewicza).

Od wieku XIV do XIX Neapol był stolicą państwa nieoficjalnie nazywanego Królestwem Neapolu – Regno di Napoli (oficjalna nazwa brzmiała: Regnum Siciliae citra Pharum – Królestwo Sycylii Po Drugiej Stronie Cieśniny). Na początku rządzili nim Andegawenowie, potem Aragończycy, a od 1735 roku hiszpańscy Burbonowie, którzy utrzymali władzę także po przekształceniu państwa (w wyniku postanowień Kongresu Wiedeńskiego) w Królestwo Obojga Sycylii. Istniało ono od roku 1816 do 1860. Wtedy to nastąpiła ostatnia faza procesu jednoczenia Włoch, zapoczątkowanego przez Giuseppego Garibaldiego, w efekcie którego w roku 1861 powstało Królestwo Włoch.

W trakcie swojej historii Królestwo Neapolu wielokrotnie było atakowane przez wojska wrogie Andegawenom i Burbonom i przechodziło z rąk do rąk. W roku 1707, w wyniku wojny o sukcesję hiszpańską, stacjonowały tutaj wojska austriackie. Tuż po rewolucji francuskiej, w 1799 roku, państwo zostało podbite na krótko przez Francuzów dążących do dominacji w Europie. Dwa razy na tronie w Neapolu zasiadali krewni Napoleona Bonapartego – raz jego brat Józef, w roku 1806, a po objęciu przez niego tronu Hiszpanii – szwagier Joachim Murat (w 1808).

Neapolitańczycy, w przeciwieństwie do Włochów z północy kraju, którzy bardziej skupieni są na myśleniu o przyszłości, fascynują się historią swojego miasta. Wielokrotnie byłem świadkiem dyskusji moich znajomych (bynajmniej nie historyków) o tym, jak to Burbonowie unowocześniali Neapol, modernizowali i rozbudowywali port, dzięki któremu w wieku XIX stał się jednym z ważniejszych ośrodków handlowych w basenie Morza Śródziemnego. Przy czym imiona hiszpańskich władców nie stanowiły dla nich najmniejszego problemu. Znali je na pamięć.

Kiedy pytałem ich, skąd wynieśli tak dobrą znajomość historii, odpowiadali, że z domów i… księgarń. W Neapolu zawsze panowała moda na czytanie książek o dziejach miasta. Lokalne librerie były, i nadal są, pełne popularnonaukowych opracowań poświęconych Burbonom, Grekom, Rzymianom i Normanom.

Dziesięć lat temu, gdy przyjechałem tutaj na dłużej, miasto zalewał deszcz. Wezuwiusza prawie nie było widać, a całą okolicę okrywała sinobiała mgła. Zero słońca. Czułem, jak wilgoć wchodzi mi pod skórę, jak nasiąkam słonym morskim powietrzem.

Dworzec kolejowy, jeszcze nieodnowiony, wyglądał jak rumowisko. Poszarpany beton pod stopami, sterty niedopałków po papierosach, stare gazety, błąkające się bezpańskie psy. Rzym, z którego przyjechałem nowoczesną Czerwoną Strzałą, wydawał się na tym tle miastem czystym i przyjaznym.

Taksówkarz wiozący mnie na peryferie nie używał klaksonu, tylko krzyczał przez otwarte okno w dialekcie: „Va vatten! Va vatten!" – czyli „spadajcie!”, i śmiał się jak Mefisto, nie mając żadnego żalu do tych, którzy zajeżdżali mu drogę, ponieważ zachowywał się tak samo. Miałem wrażenie, że w mieście nie obowiązywały żadne zasady. Kierowcy nie zatrzymywali się na światłach, a na zebrach wręcz gonili pieszych. Ulicami płynęły ścieki. Restauratorzy w pośpiechu zwijali parasole w ogródkach swoich lokali.

Następnego dnia było jeszcze gorzej, bo w nocy rozpętała się groźna burza. Pioruny strzaskały kilka drzew stojących obok bloku znajomych, a rano nikt ich nie posprzątał, konary przez pół dnia tarasowały ulicę. W porze poobiedniej na miejsce podjechał wóz strażacki, z którego wyszło na luzie kilku mężczyzn. Palili papierosy, wymieniali uwagi, dyskutowali, śmiali się, po czym, po mniej więcej godzinie, zabrali się do pracy.

Na Lungomare Francesco Caracciolo, ulicy biegnącej wzdłuż Zatoki Neapolitańskiej, która w letnie weekendy zmienia się w deptak, jeszcze przez parę dni leżały powyrzucane przez morze odłamki skał, kawałki drewna ze zniszczonych małych łodzi rybackich, a nawet rozbite talerze i szklanki z pobliskich restauracji.

Wydawało się, że po tej burzy ludzie zaczęli rozmawiać ciszej. Jakby przestraszyli się żywiołu, który nie powinien być dla nich niczym nadzwyczajnym. Takie huragany pojawiają się tutaj regularnie i regularnie czynią też spustoszenia. I neapolitańczycy doskonale sobie z nimi radzą. Tyle że z większym spokojem aniżeli na północy kraju. W Turynie czy Mediolanie już po paru minutach od zgłoszenia zniszczeń na miejscu pojawiłyby się zastępy straży pożarnej i policji, w okolicy rozlegałyby się krzyki, wyłyby syreny… W Neapolu wszystko dzieje się trochę wolniej. I paradoksalnie, kiedy sytuacja jest poważna, miasto się wycisza.

Tutaj nawet na miejsce zbrodni karabinierzy niespecjalnie się spieszą.

Ciro, który przepracował w Neapolu wiele lat jako urzędnik La Guardia di Finanza [Policji Celnej], opowiada, że nie ma w tym niczego dziwnego:

– Wiesz, ile tutaj zarabiają policjanci i strażacy? Nie za dużo. I za te parę euro mają nadstawiać karku? Nie ma opcji. To między innymi dlatego działają trochę opieszale. Mają rodziny, żony, dzieci. Wszyscy chcą przeżyć w tym chaosie, rozgardiaszu i bałaganie.

Nie tylko dla Cira Neapol jest synonimem bezładu i dezorganizacji. Włosi z Toskanii, Lombardii, Piemontu czy Lacjum też krytykują miasto za hałas i wszechobecny brud, a samych neapolitańczyków za krzykliwość i niecierpliwość.

Rzadko jednak słyszy się opinie, zwłaszcza ze strony gości z zagranicy, że Neapol jest „Trzecim Światem”, miastem wykluczonym czy chorym. A takimi epitetami w roku 2021 stolicę Kampanii obdarzyła Valèrie Segond, korespondentka „Le Figaro” we Włoszech. Neapolitańczycy nie mogli uwierzyć w te słowa. Przyzwyczajeni byli do tego, że krytykujący starali się zachowywać do tej pory zdrowy balans i obok ewidentnych wad Neapolu dostrzegać także piękno, chociażby katedry Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny – nazywanej też potocznie katedrą Świętego Januarego – czy Wezuwiusza. Tym razem atak był frontalny.

Segond pojawiła się w Kampanii na parę tygodni przed wyborami samorządowymi, w których zwyciężył Gaetano Manfredi, kandydat niezależny, popierany między innymi przez Ruch Pięciu Gwiazd [Il Movimento 5 Stelle] oraz Partię Demokratyczną [Il Partito Democratico]. I napisała, że zobaczyła degradację i ubóstwo, niedokończone projekty i fatalnie działające metro. Po ulicach snuli się ludzie leniwi albo bezrobotni, wieczorami strzelała kamorra, a w sklepach nikt nie wydawał paragonów… Według dziennikarki miasto czekało na nowego prezydenta – Manfrediego – jak na Mesjasza.

Sergio, kucharz (i niedoszły absolwent filologii klasycznej), którego poznałem w restauracji niedaleko piazza Garibaldi, kiedy zrelacjonowałem mu artykuł Segond, skomentował go krótko:

– W paru kwestiach miała rację. Nie sposób przecież zaprzeczyć, że w Neapolu istnieje szara strefa. Bezrobocie stanowi problem. Ale nie jesteśmy ludźmi leniwymi. Kamorra też tutaj nie strzela do każdego, kto wyjdzie na ulicę. To medialne klisze i stereotypy.

Według Sergia za ich utrwalanie odpowiadają również sami neapolitańczycy, bo w ogóle z nimi nie walczą, są bezkrytyczni wobec siebie i forsują wizerunek Neapolu jako miasta szczęśliwego, roześmianego, w którym dominują folklor i cepelia, czyli ładne piosenki, kolorowe ludowe stroje, szopki bożonarodzeniowe dostępne w centrum miasta w co drugim sklepie, a także cornicelli albo curnicielli (specjalne rożki, przypominające ostre papryczki, mające odstraszać zło), maski Pulcinelli (czyli Poliszynela, postaci przebiegłego i gburowatego neapolitańskiego chłopa z commedii dell’arte), koszulki z nazwiskiem Maradony i kafetiery neapolitańskie – tak zwane cuccumelle, posiadające dzióbek do nalewania kawy na dole urządzenia (w najbardziej popularnych kawiarkach typu moka ów dzióbek znajduje się w ich górnej części).

A przecież Neapol to także raczkująca nowoczesność. Miasto od lat stara się przyciągać wielki biznes, promuje też młodych przedsiębiorców. Działa tutaj Dolina Krzemowa nazywana Doliną Wezuwiusza, w której sto start-upów zainwestowało sto milionów euro. Dziewięć lat temu firma Apple (we współpracy z Uniwersytetem Neapolitańskim im. Fryderyka II) otworzyła w Neapolu Apple Developer Academy – instytucję kształcącą programistów i młodych biznesmenów z całej Europy. Jej siedziba mieści się w dzielnicy San Giovanni a Teduccio, wyglądającej jak skrzyżowanie fiata z lat sześćdziesiątych z nowoczesną teslą. Obok rozpadających się kamienic wznoszą się tam nowoczesne budynki mieszczące biura także innych instytutów badawczych. Spory rozgłos zyskała na przykład Digita Academy [Digital Transformation and Industry Innovation Academy – Akademia Transformacji Cyfrowej i Innowacji Przemysłowych], w której specjaliści z firmy Deloitte pomagają właścicielom start-upów rozwijać, a potem dobrze sprzedawać swoje pomysły. Po zakończeniu kursów młodzi menedżerowie prezentują autorskie koncepty na specjalnych pokazach. Dwa lata temu wielkie oklaski zebrali ci, którzy wykorzystali sztuczną inteligencję do zarządzania winnicami.

Sergio mówi, że jest tylko jeden problem, o którym dyskutuje się w Neapolu od dziesięcioleci, lecz niewiele się robi.

– Mamy dobre szkoły średnie, uniwersytet, liczne akademie, ale wielu młodych ludzi z bogatszych dzielnic po obronieniu licencjatu czy magisterium opuszcza miasto i udaje się na północ kraju, do Mediolanu i Turynu.

Jego słowa potwierdzają statystyki. Według portalu Libero Pensiero tylko sześćdziesiąt cztery procent absolwentów Uniwersytetu Neapolitańskiego zostaje w Neapolu i w Kampanii. Przede wszystkim dlatego, że zarobki na południu kraju są niskie i oscylują w okolicach dziewięciuset pięćdziesięciu siedmiu euro, podczas gdy na północy Włoch sięgają tysiąca stu euro.

Kiedy przeglądam książkę o Neapolu opublikowaną przez wydawnictwo Iperborea w serii The Passenger (niezwykle popularnej we Włoszech), odkrywam, że chociaż większość autorów urodziła się w stolicy Kampanii (albo w okolicach), to obecnie prawie wszyscy mieszkają w Rzymie, Bolonii, Mediolanie, Turynie czy Wenecji, jak chociażby Gianni Montieri (poeta i eseista), który opublikował esej o futbolu w mieście, czy Francesco Abazia (redaktor pisma „nss”), opisujący obecność kultury amerykańskiej w Neapolu.

Mario, menedżer, którego rodzina w Neapolu mieszka od ośmiu pokoleń, też wyjechał z miasta kilka lat po studiach i osiadł w Londynie. Twierdzi, że zdecydowały o tym nie tylko pieniądze.

– Byłem ambitny, chciałem projektować mosty, drogi, autostrady. Założyłem własną firmę. I na początku wszystko szło dobrze, ale dobiła mnie biurokracja i korupcja. Skończyło się na tym, że przyjąłem propozycję znajomego, który pracował w Wielkiej Brytanii w dużej firmie logistycznej. Zaczynałem od zera, a obecnie jestem szefem jednego z oddziałów.

Pytam, jak ocenia miasto z perspektywy emigranta (rodzinne strony odwiedza regularnie, kilka razy w roku). Czy widać, że Neapol choć trochę się modernizuje?

– Tak – odpowiada – ale do perfekcji jest jeszcze bardzo daleko. Trudno mówić o wielkiej rewolucji. Potrzeba jeszcze więcej inwestycji, także w naukę. Ponadto o tę „nowoczesność”, która już istnieje, trzeba dbać. A mam wrażenie, że neapolitańczycy budują całkiem niemało, a potem szybko zapominają o tym, co postawili.

O stacjach sztuki [le stazioni dell’arte] neapolitańskiego metra rozpisywali się kiedyś najważniejsi krytycy, a telewizje z całego świata realizowały tutaj reportaże. Ten olbrzymi projekt, w którym wzięły udział dziesiątki twórców, polegał na tym, żeby wybudować funkcjonalne i nowoczesne przystanki metra i umieścić w nich dzieła artystów. Każdy terminal miał projektować znany architekt. Wśród nich znaleźli się między innymi Nino Longobardi, Alessandro Mendini i Karim Rashid. Pierwsze stacje otwarto w roku 2001. I od tego czasu regularnie oddawano nowe.

Wiele z nich wyróżniono nagrodami, jak stację Toledo, zaprojektowaną przez katalońskiego artystę Oscara Tusquetsa Blankę, która w roku 2013 zwyciężyła w konkursie Leading European Architects Forum [LEAF] na najlepszy budynek użyteczności publicznej w kategorii transport i infrastruktura. Osiem lat później triumfy święciła stacja Materdei – dzieło Alessandra Mendiniego. Znalazła się wśród dwudziestu najpiękniejszych stacji w Europie w rankingu ogłoszonym przez brytyjski dziennik „The Daily Telegraph”.

To już przeszłość. Dzisiaj te „dzieła sztuki” bywają dewastowane i nie olśniewają. Tak jak centrum biznesowe Neapolu. Kiedy zobaczyłem je podczas ostatniego pobytu w mieście, nie wyglądało już tak jak piętnaście czy dwadzieścia lat temu. Ruchome schody stały w miejscu, ze ścian całkiem nowych budynków odpadał tynk, futurystyczne okna pokrywała gruba warstwa piachu lub też pyłu. W powietrzu unosił się zapach moczu i rozlanego alkoholu.

To, co z okna pociągu robiło imponujące wrażenie, z bliska przypominało od dawna nieodkurzaną, drogą zabawkę.

Jak wytłumaczyła mi Sara, nauczycielka, która mieszkała w tych okolicach przez wiele lat, wszystkiemu winne są władze, bo nie włączyły centrum biznesowego w obieg miasta:

– Wybudowano tutaj szklane domy i pozostawiono je same sobie. To jest ponowoczesna pustynia, w której nie ma mieszkań, nie ma też wspólnych, przyjaznych przestrzeni. Przed pandemią nikt nie przychodził do tutejszych, nielicznych zresztą, restauracji na kolację czy na obiad. Po zmroku zawsze grasowali tu młodzi ludzie w dresach, sprzedający narkotyki.

Niebezpiecznych gangsterów na własne oczy nie widziałem, ale wielką pustkę owszem. O godzinie siedemnastej, chociaż to rzut kamieniem od głośnego śródmieścia, na ławkach siedzieli emeryci, wałęsały się bezdomne psy. W uszach wibrowała cisza. Główna aleja biegnąca między drapaczami chmur wyglądała jak kanion, w którym wyschła rzeka. Kiedy wszedłem na znajdujące się pośrodku alei podwyższenie przypominające scenę (pomyślane prawdopodobnie jako punkt widokowy), od strony Wezuwiusza zobaczyłem błękitne niebo. Z kolei od strony piazza Garibaldi, tuż przy schodach kręcił się nerwowo dobrze ubrany mężczyzna, który rozmawiając przez komórkę, konsumował jednocześnie panino. Skończywszy rozmowę i jedzenie, wyrzucił pod nogi papier, w który owinięta była kanapka. Betonowy chodnik pokrywały stare gazety i plastikowe butelki. Wydawało się, że szybko wróci do biura, ale zatrzymał się na dłuższą chwilę na podeście i zaczął robić komórką zdjęcia wieżowcom. Obrazy kadrował dosyć starannie, tak żeby nie było widać leżących na ziemi śmieci. Musiał się trochę natrudzić, bo tego dnia wiał dosyć silny wiatr, który sprawił, że wszystko to, co leżało na ziemi, wzbijało się w powietrze.

– Szkoda, że tak szybko „uzabytkowiliśmy” tę strefę – mówi Sergio. – Przez zaniedbania doprowadzaliśmy ją do takiego stanu, że zaczęła przypominać dziewiętnastowieczną zabudowę. Drapacze chmur, zaprojektowane między innymi przez Renza Piana i Nicolę Pagliarę, stały się quasi-zabytkami, monstrualnymi szarymi szklanymi kamienicami. Kiedyś lśniły. Dzisiaj linieją. W ciągu paru dekad straciły walor świeżości i wtopiły się w to, co wybudowano dawno temu. Mimikra jakaś…

Według Francesca, urzędnika z Posillipo, z wykształcenia historyka, a z zamiłowania fotografa amatora, który hobbystycznie zajmuje się archiwizacją neapolitańskiej architektury dwudziestowiecznej, nie ma w tym niczego dziwnego ani oburzającego.

– Nasze miasto wygląda tak jak my – mówi. – Raz jest ładne, raz straszne. Inaczej chyba być nie może. W końcu przestrzeń wspólna metropolii jest lustrzanym odbiciem ludzkich emocji. Prawda?

Sugeruje, że korzenie tego architektonicznego rozgardiaszu tkwią w neapolitańskiej mentalności.

– Jako że przez wieki podlegaliśmy różnym wpływom kulturowym, to targają nami przeciwieństwa. Tkwią w nas siła i ironia, przebiegłość i inteligencja, ale także anarchia i tumiwisizm. Lecz w całym tym rozedrganiu, w tej niejednoznaczności i braku perfekcji, szanujemy to, co mamy, szanujemy też samych siebie i innych niezależnie od płci, rasy, pochodzenia, ideologii czy wiary. Mam wrażenie, że jesteśmy bardziej towarzyscy i społeczne aktywniejsi niż Włosi z innych regionów.

Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, który osiadł w Neapolu na stałe w roku 1955 i mieszkał tam do śmierci w roku 2000, na samym początku zafascynowały neapolitański charakter i styl życia. W wywiadzie rzece udzielonym Elżbiecie Sawickiej mówił: „Byli to ludzie otwarci. […] Kiedy było ciepło, wystawiali stoliki z mieszkań, nawet po północy, popijali wino i zapraszali. Dla mnie, który spędziłem pięć lat w Londynie, to było zjawisko dosyć zaskakujące”.

Pisarz pojawił się w stolicy Kampanii z powodów rodzinnych. W roku 1954 w Londynie wziął ślub z Lidią Croce, córką słynnego filozofa Benedetta, którego rodzina miała powiązania z Neapolem od wieków. To Lidia namówiła Herlinga, żeby z Anglii przenieśli się do Włoch.

Euforia autora Innego świata nie trwała zbyt długo. Już po paru miesiącach zrozumiał, że neapolitańczycy są bardzo towarzyscy, ale tylko pozornie. Niechętnie zapraszają obcych do swoich domów, ponadto nie interesują się „inną tematyką niż neapolitańska”. W Dzienniku pisanym nocą (w notatkach z roku 1999) zanotował, że Neapol „jest czarny, żałobny, przygnieciony życiem w rozpędzie”.

Podobnie o mieście myślał Walter Benjamin, autor Pasaży. W eseju opublikowanym wspólnie z Asją Lacis twierdził, że stolica Kampanii nie jest, jak się powszechnie uważa, tworem kolorowym, tylko szaro-czerwonym albo szaro-białym, zbudowanym na porowatych skałach. W tych skałach przed wiekami wykuto jaskinie, w których jeszcze do niedawna toczyło się życie. Rybacy zostawiali tu swoje łodzie, improwizowali magazyny i piwnice.

Nad jaskiniami, na skalistych wzgórzach w czasach greckich i rzymskich wybudowano wysokie pałace. Kiedy te popadły w ruinę albo zostały zburzone, w ich miejsce wzniesiono barokowe kościoły i pałace.

Biedny świat istniał na dole, na skałach usadowili się bogatsi. Nad wszystkimi zaś wisiały rozdęte, gęste chmury. Chociaż wody morza wydawały się jedwabne, powietrze łagodne, a skały wilgotne, całość krajobrazu sprawiała wrażenie ziarniste i szorstkie. Jakby porysowany był rylcem, przekreślony długopisem, a czasami trzaśnięty siekierą.

Ten niejednorodny i niedokończony świat okazał się też światem metaforycznie nieszczelnym jak tuf wulkaniczny. Bieda jak woda wchodziła w miękką skałę bogactwa, bogactwo schodziło do jaskiń. Miniona hiszpańskość wnikała w italskość. Dlatego do dzisiaj możemy znaleźć tutaj ślady wielu kultur i języków. Pamięć wypełnia nie tylko każdy dom, lecz i każdą głowę. W Il Museo Archeologico Nazionale [Narodowym Muzeum Archeologicznym] eksponowane są rzeźby, freski i przedmioty codziennego użytku pochodzące między innymi z czasów rzymskich, z Herkulanum i Pompejów, a także artefakty z czasów greckich. Na piazza Bellini można z kolei zobaczyć resztki murów dawnego Neapolis odkryte przez archeologów w roku 1954. W ostatnich latach plac stał się bardzo popularny wśród młodych ludzi, którzy wieczorami tłumnie przychodzą do niewielkich barów i restauracji. Siedząc w ogródkach, obserwują grecką przeszłość – pieczołowicie zresztą odrestaurowaną.

W Neapolu piękno przenika brzydotę, brud przykrywa wspaniałe mozaiki, pajęczyny w starych kamienicach mogą pamiętać jeszcze czasy Mussoliniego. A spalone motorowery albo samochody są pamięcią codzienności. Nie usuwa się ich z placów i dróg za szybko jak skutków wichur. Mają być częścią tego, co jest.

Kilka lat temu wynająłem małe mieszkanie w Mergellinie, nadmorskiej części miasta. Od samego początku czułem w nim wilgoć, ale sprawę zbagatelizowałem.

Pierwszego dnia, wyciągając rzeczy z szafy, zauważyłem, że są namokłe. Później było już tylko gorzej – nawet meble i pościel stały się mokre. Cały pokój przypominał basen.

Morze blisko, jasna sprawa, pomyślałem w pierwszej chwili. I częściowo miałem rację. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że kamienice w Mergellinie nie dość, że są zbudowane na wulkanicznych tufach, to częściowo są też do nich przyklejone. Szyb windy w kamienicy znajdował się tuż przy wilgotnej i chropowatej skale. Gdy padał deszcz, spływały po niej strużki wody. Gdy świeciło słońce, miałem wrażenie, że kamień się poci. Niewykluczone, że wyparowywał w ten sposób nadmiar zgromadzonej wody.

Tak więc przez cały czas obserwowałem, jak pracują mury, woda i słońce, przenikając się wzajemnie. Wnikały w nie nawet samochody. Na okolicznych małych dziedzińcach wybudowano bowiem niewielkie podziemne parkingi. Wydrążone w tufie, wielopoziomowe twory codziennie pochłaniały w swoich wnętrznościach metalowe pudła. Nie wyglądały za profesjonalnie. Przypominały bardziej dziwaczne maszynerie z filmu Emira Kusturicy Czarny kot, biały kot (1998).

Był maj, w ciągu dnia temperatura przekraczała dwadzieścia pięć stopni. W marinach cumowały już eleganckie, luksusowe jachty, które gabarytami mogły się mierzyć z krążownikami. Wieczorami było widać, jak syty świat podgląda świat niedostatku. Na tarasach statków w miękkich fotelach tuż przy balustradach siedzieli Amerykanie, a może Anglicy (słyszałem tylko urywki rozmów), i obserwowali nabrzeże. Pijąc wino i jedząc ostrygi, lustrowali Zatokę. Podawali sobie wielkie lornetki i zaglądali nawet do prywatnych mieszkań.

Bogatych z kolei obserwowali neapolitańczycy siedzący na betonowym nabrzeżu albo w tanich barach znajdujących się naprzeciwko pirsu. Ci, którzy pili piwo Moretti, patrzyli na tych wlewających w siebie szampana. Ten teatr trwał cały wieczór. I kończył się, jak zawsze, kapitulacją bogatych. Bo ci, którzy pili szampana, zasypiali z reguły prędzej aniżeli ci, którzy na co dzień piją piwo Moretti.

Jeszcze w latach siedemdziesiątych starsze prostytutki wieczorami rozpalały tutaj małe ogniska. (Herling-Grudziński wspominał w Dzienniku pisanym nocą, że podobny zwyczaj kultywowały też w okolicy Domu Opieki w Poggioreale). Kobiety dawały w ten sposób sygnał, że rozpoczęły właśnie pracę, jeszcze żyją i świadczą usługi. Wtedy pracownice seksualne pochodziły głównie z małych miasteczek i wiosek Kampanii. Dzisiejsze to w przeważającej mierze Gambijki i Nigeryjki. Z okolic portowych przeniosły się w zaułki tuż przy via dei Tribunali. Harują codziennie, od ósmej wieczorem do piątej nad ranem. Cały proceder odbywa się pod czujnym okiem kamorry, która współpracuje z Afrykanami.

W ciągu dnia okolica tętni zwyczajnym życiem. Także turystycznym. Bo Neapol w ostatnich latach przeżywa prawdziwy boom. Kiedy pytam Sergia, czy przyjezdnych jest więcej niż przed dziesięcioma–dwudziestoma laty, odpowiada, że nie ma porównania.

– Teraz mamy do czynienia z najazdami. Wpływ na to ma bez wątpienia polepszający się wizerunek miasta. Neapol stał się po prostu przyjaźniejszy i bezpieczniejszy. Dlatego linie lotnicze otwierają co roku nowe połączenia. Pamiętam, że jeszcze sześć–siedem lat temu ceny w hotelach w centrum nie były wysokie. Dzisiaj to już historia. Czasami za pokój dla dwóch osób trzeba wyłożyć nawet trzysta euro. Nie słyszałem jednak, żeby ktoś narzekał. My, neapolitańczycy, też nie narzekamy, w końcu możemy zarabiać. A turystów szanujemy. Nie marudzimy na nich, jak to się dzieje chociażby w Wenecji. Jeszcze do niedawna przyjeżdżało do nas na wakacje dwa miliony ludzi rocznie, obecnie ta liczba się podwoiła. Najwięcej można spotkać Amerykanów, Francuzów i Niemców, co słychać na ulicach. Ale bardzo dużo jest też Włochów z Północy.

Turystom, rzecz jasna, nie wszystko się w Neapolu podoba. Narzekają na szwankującą komunikację miejską, a zwłaszcza na autobusy. Grupa Anglików głośno komentowała przy mnie „czystość” miejskich plaż. Faktycznie na tych zaśmieconych kąpieliskach zagranicznych gości raczej nie ma. To tradycyjne miejsce wypoczynku neapolitańskich rodzin, których nie stać na wyjazdy do kurortów. Dzieci pływają tam w czarnych oponach samochodowych. Starsi wynajmują od znajomych łódki i dryfują po zatoce. Ciągle mam przed oczyma starszego mężczyznę, którego na materacu po wodzie ciągnęły trzy (zapewne) wnuczki. On tylko lekko przebierał palcami w morzu.

Mario mówi, że neapolitańczycy stosunkowo łatwo adaptują się do wygód i niewygód. No i nie lubią gwałtownych zmian.

– Skoro to, co było, ciągle jest dobre, to po co to zmieniać? Modyfikacjom nie powinny podlegać ani kuchnia, ani nasze przyzwyczajenia, chociażby wakacyjne – ten dryfujący na materacu mężczyzna prawdopodobnie nie zna innego morza, nigdy inaczej nie odpoczywał, niczego w swoim życiu nie zmieniał. W Neapolu zmieniać się może tylko kolor kamienic, z szarego na jeszcze bardziej szary i brudny.

Francesco dodaje:

– My do teraz stosujemy stare, czasami średniowieczne nazwy placów i ulic, które na dzisiejszej mapie miasta już nie istnieją, bo po zjednoczeniu Włoch zostały zmienione. Nie mówimy, na przykład, piazza Giovanni Bovio, dla nas to ciągle piazza Borsa.

Istotę tej mentalności uchwycił Raffaele La Capria w swojej najsłynniejszej powieści Śmiertelnie ranny [Ferito a morte], we Włoszech wydanej w roku 1961 (w Polsce trzy lata później). Przez krytyków uznawana jest ona do dzisiaj za najcelniejszy portret miasta realnego i mitycznego, pełny błyskotliwych dialogów i analiz. La Capria, w przeciwieństwie do wielu pisarzy zajmujących się Neapolem, nie opisywał minionego. Zadawał za to niewygodne dla Neapolu pytania: dlaczego region tak bardzo odstaje od świata nowoczesnego? Dlaczego Kampania pozostaje ciągle biedna, a ludzie nie mają perspektyw?

„Jego” miasto wyłania się z niedopowiedzeń, szumu morza, plusku wioseł o fale, krzyku ptaków i ludzi. A sama akcja jest w zasadzie nieistotna. To losy kilku neapolitańczyków, którzy w czasach młodości wiedli życie beztroskie i dostatnie. Pochodzili z dobrze sytuowanych rodzin, bawili się świetnie, podrywali dziewczyny, łowili ryby, wieczorami chadzali do klubów dla bogatych. Bywało, że zapuszczali się w gorsze dzielnice, ale tylko dla draki. Jak ich ojcowie i dziadkowie. Oni niczego nie wymyślali, jedynie kontynuowali i z lekka unowocześniali dawne zwyczaje.

Główny bohater opowieści Massimo de Luca uważnie obserwował ten świat, który bardzo szybko podnosił się z powojennych gruzów, nie zmieniał się jednak intelektualnie, pogrążał za to w stagnacji. Massima to raniło, dlatego wyjechał z Neapolu do Rzymu. Wielokrotnie wracał do Kampanii, lecz już wyłącznie jako obserwator.

La Capria, podobnie jak bohater jego powieści, też opuścił Neapol w wieku dwudziestu pięciu lat, tuż po studiach. Włóczył się po Anglii, Francji i Stanach Zjednoczonych, żeby osiąść na stałe w stolicy, w której umarł w roku 2022. Miał prawie sto lat. Napisał niezliczoną ilość książek i scenariuszy, i często wściekał się, gdy nazywano go pisarzem neapolitańskim. Przekonywał: „Jak się mówi o Calvinie, nie dodaje się automatycznie, że jest on »pisarzem liguryjskim«. Jak się mówi o Moravii, nie dodaje się, że jest on »autorem rzymskim«”.

La Capria czuł się przede wszystkim pisarzem pojedynczym, nie utożsamiał się z partenopejskim literackim tłumem. Nie lubił neapolitańskiej cepelii. Doceniał za to prawdziwe życie, które toczyło się między innymi na Spaccanapoli, najsłynniejszej ulicy miasta „rozłupującej” Neapol na część północną i południową. To jedna z trzech tak zwanych decumani antycznych dróg, wytyczonych przez Greków.

Świetnie wyjaśniał, czym tak naprawdę europejska wielkomiejska rzeczywistość i italska północ różnią się od południa kraju i jak na tym tle sytuują się neapolitańczycy. Według La Caprii w Berlinie, Wiedniu, Turynie czy Mediolanie „bieży świeży pobudzający wielki prąd, golfstrom Historii, niosąc życie życiu szczęśliwych mieszkańców ziem, które dotyka. Tam przemysł, płeć, płace, myśli, twarze, podróże, zarobki, miłość kobiety, plany pięcioletnie i osobiste, nawet wojna, wszystko jest możliwe i rzeczywiste, bo dotknięte, spowite świeżym pobudzającym prądem, który daje sens każdej rzeczy. A my tutaj, w środku rozległego niewyraźnego obszaru, pognębionej podwłoskiej strefy, nigdy nie dotykanej świeżym pobudzającym prądem, z Dziewiczym Lasem, który rośnie bez sensu, bezsensownie spowijając życie i myśli, wśród zwyrodnień i nie rozplątanych skrętów”.

Podobnie myślało w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wielu znajomych pisarza – jak chociażby Luigi Compagnone, Anna Maria Ortese, Giuseppe Patroni Griffi, Ennio Mastrostefano, Vasco Pratolini, Francesco Rosi, Rocco Scotellaro, Tommaso Giglio czy Domenico Rea. Oni również zmagali się z neapolitańskim chaosem i rozedrganiem (o którym wspominał Francesco) nie tylko w swoich powieściach, ale także w esejach, polemikach i szkicach publikowanych tuż po II wojnie światowej na łamach magazynu „Sud” [Południe], którym kierował dziennikarz Pasquale Prunas – Sardyńczyk z pochodzenia. „Sud” ukazywał się bardzo krótko, od roku 1945 do 1947, lecz każdy jego numer był intelektualnym wydarzeniem. Zgromadzonych wokół niego młodych autorów uważano za odważnych nowatorów, odrzucających zaśniedziałe neapolitańskie stereotypy, chcących zamiast Wezuwiusza zobaczyć anty-Wezuwiusza nowoczesności, czyli szpitale, szkoły, asfaltowe, a nie wybrukowane ulice i działającą komunikację. Pismo jednak upadło, bo Prunas nie chciał przyjąć dotacji od Włoskiej Partii Komunistycznej [Il Partito Comunista Italiano]. Jego tradycję kontynuował periodyk „Nord e Sud” [„Północ i Południe”] założony przez Francesca Compagnę, pisarza, intelektualistę, lewicowego polityka, współpracownika Alda Mora i Giulia Andreottiego, który marzył o tym, żeby stolica Kampanii w wieku XX stała się miastem prawdziwie europejskim. W rozmowie ze znanym dziennikarzem Guidem Piovenem wyraźnie ostrzegał, że proces unowocześniania Neapolu i Kampanii stanie się możliwy tylko wtedy, kiedy region wyzwoli się (między innymi) z nadmiernego zafascynowania przeszłością.

Nic takiego się nie stało. Neapol nie dość, że z przeszłości się nie wyzwolił, to w latach pięćdziesiątych pielęgnował także świeże wojenne traumy i rany.

– Zdziwiłbyś się – mówi Sergio – jak często po wojnie pomstowano tu zarówno na aliantów, jak i na Niemców. Choć, trzeba przyznać, że na tych pierwszych umiarkowanie, na drugich solidnie. No i z nostalgią w niektórych domach wspominano rządy faszystów.

Nie usprawiedliwiając Mussoliniego, trzeba powiedzieć, że nie ma w tym niczego dziwnego. W końcu duce oprócz fabryk pobudował w Neapolu całe dzielnice domów komunalnych dla ubogich, zmodernizował także koleje i drogi.

Do Anglików i Amerykanów neapolitańczycy mieli pretensje, że w czasie wojny potraktowali ich jak niepotrzebny dodatek do miasta. Co prawda, w pierwszych latach konfliktu (do którego Włochy przyłączyły się w czerwcu 1940 roku) bombardowali jedynie port, celowali też w obiekty militarne i rafinerie, ale przy okazji burzyli prywatne kamienice i domy.

Niemcy, którzy zajęli miasto po kapitulacji Italii (8 września 1943 roku), uznali natomiast mieszkańców za nielojalnych podludzi, gotowych służyć każdemu panu, dlatego za najmniejszy akt nieposłuszeństwa wtrącali ich do więzień. Na placach urządzali masowe egzekucje mężczyzn podejrzanych o szpiegostwo, organizowali łapanki, grabili domy, sklepy i zakłady przemysłowe.

W tym czasie miasto biedniało w zastraszającym tempie. Niemniej do momentu operacji Avalanche, alianckiej akcji desantowej, która rozpoczęła się 9 września 1943 roku w okolicach miasta Salerno nad Morzem Tyrreńskim (jej celem było zajęcie Półwyspu Apenińskiego), większość dzielnic, chociaż poraniona, wyglądała w zasadzie jak przed wojną.

Tragedia nastąpiła, kiedy alianci, żeby wygnać Niemców z miasta, rzucili do walki prawie wszystkie swoje siły lotnicze. W gruzach legła wtedy część klasztoru Świętej Klary i wiele domów w centrum metropolii.

Gdy alianci bombardowali Neapol, kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, robotników, studentów, intelektualistów i byłych żołnierzy armii włoskiej rozpoczęło powstanie przeciwko Niemcom. Były to tak zwane cztery dni Neapolu [Le quattro giornate di Napoli], podczas których Włosi pokonali dobrze uzbrojone siły Wehrmachtu.

Po czym szybko wrócili do swoich normalnych zajęć i zaczęli naprawiać własne miasto.

– I z tym było już trochę gorzej – uważa Sergio. – Naprawiamy je do dzisiaj, bezustannie. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak mówił mój ojciec, wyglądało to nieźle. Potem nastąpił regres, z którego teraz powoli wychodzimy. Ale pewnie zaraz znowu okaże się, że ważne inwestycje zostały odłożone. Czasami mam wrażenie, że Neapol jest huśtawką, która kołysze się od punktu, w którym wszystko zostało pięknie wyremontowane, do punktu, w którym piętrzą się śmieci. Chciałbym, żeby kiedyś ta huśtawka się zatrzymała…

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I