Najlepsze opowiadania science fiction roku 1987 - Don Wollheim - ebook

Najlepsze opowiadania science fiction roku 1987 ebook

Don Wollheim

4,5

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Don Wollheim proponuje (ang. The Annual World’s Best SF) – seria antologii literatury science-fiction pod redakcją Donalda A. Wollheima, wydawana w USA od 1965 do 1990, a w Polsce w latach 80. XX wieku.

 

Polska edycja serii Don Wollheim proponuje obejmowała jedynie pięć tomów, obejmujących twórczość za lata 1984-1988, a wydanych w latach 1985-1989. Wybór za rok 1988 był ostatnim, jaki ukazał się w Polsce (w USA wydano jeszcze jeden w 1990, za rok 1989).

Spis treści:

• Opowieść łaskawcy (The Pardoner's Tale)
• Zakochana Rachela (Rachel in Love)
• Ameryka (America)
• Łzy pośród deszczu (Crying in the Rain)
• Słoneczny pająk (The Sun Spider)
• Anioł (Angel)
• Na zawsza Twoja, Anna (Forever Yours, Anna)
• Drugi exodus (Second Going)
• Dinozaury (Dinosaurs)
• Wszystko przemija (All Fall Down)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Don Wollheim

Najlepsze opowiadania science fiction roku 1987

Wybór, wstęp i komentarze: Donald A. Wollheim

Współpraca: Arthur W. Saha

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału angielskiego:

The 1988 Annual World's Best SF, New York 1988

Copyright © 1988 by Donald A. Wollheim

Opracowanie graficzne:

Jacek Urbański

Ilustracja na okładce:

Dariusz Chojnacki

Redaktor:

Wiktor Bukato

Redaktor techniczny:

Teresa Jędra

For the Polish edition

Copyright © 1988 by Wydawnictwa „Alfa“

ISBN 83-7001-233-7

WSTĘP

Nadchodzące wydarzenia rzucają cień przed sobą. Czy tak się ma sprawa również w przypadku science fiction ? Czy ta profety­czna gałąź literatury wyobraźni naprawdę przewiduje wypadki nadchodzącego stulecia?

Piszę te słowa w roku 1988, kiedy to wielkie wydarzenie, na­dejście XXI wieku, oddziela od nas zaledwie lat dwanaście (jeśli bierze się pod uwagę sławetny rok 2000, który w powszechnym rozumieniu stanowi koniec dwudziestego wieku) lub trzynaście (gdyż formalnie rzecz biorąc początkiem następnego stulecia jest rok 2001). Skoro więc pozostało nam tylko nieco ponad dziesię­ciolecie, czy możemy mieć nadzieję na dokładne przepowiednie co do tego, jak będziemy żyli w nadchodzącej epoce?

Analizując to zagadnienie mamy prawo wziąć za podstawę je­dynie analogiczne przewidywania dawnych autorów co do ich przyszłości – sto i dwieście lat temu. Dziwna sprawa, ale w obu przypadkach wystąpiło to samo zjawisko: wynalazki, odkrycia i zmiany społeczne, które miały zdominować nadchodzące lata, nie pozwoliły nawet na ustalenie właściwych elementów zmian, jakie później nastąpiły. Osobliwe, że te nieprzewidziane zjawiska miały miejsce w ostatnim dziesięcioleciu obu minionych wieków. Czy tak się będzie rzecz miała z końcem naszego stulecia – z nadchodzącymi latami dziewięćdziesiątymi?

Weźmy pod uwagę wiek XIX. W roku 1788 nikt nie przewi­dywał jeszcze, jakie znaczenie będzie miało powszechne zastoso­wanie maszyny parowej. Choć znano już wówczas założenia teo­retyczne tego urządzenia i pracowały dwa czy trzy egzemplarze laboratoryjne, silnik parowy zdominował życie na Ziemi dopiero w wieku XIX. Bez siły napędowej pary wodnej nie doszłoby do rewolucji przemysłowej. A mimo to statek parowy wszedł do użytku dopiero po roku 1803, lokomotywa parowa zaś jeszcze póź­niej. Tym niemniej miały one doprowadzić do radykalnej zmiany obrazu świata.

Zrzucenie „nadanej z niebios“ władzy arystokratycznej, zasad­niczo zapoczątkowane przez amerykańską wojnę wyzwoleńczą w roku 1776 w Europie doczekało się realizacji dopiero szesnaście lat później w postaci Rewolucji Francuskiej i późniejszych przesi­leń społecznych. Kto w roku 1788 mógł przewidzieć niezwykłą karierę Napoleona Bonaparte, prostego oficera artylerii? A prze­cież zaledwie siedem lat później zawładnął on umysłami ludzi, ustanowił rządy klasy średniej i stworzył precedens koronując siebie samego; za jego przykładem podążyli w sferze ekonomi­cznej nowo powstali arystokraci przemysłu, pochodzenia plebejskiego, którzy ostatecznie nadawali ton temu stuleciu. W XIX wieku zaczęto mówić o energii elektrycznej, telegrafie, łodzi podwodnej – a nawet wspominano o energii atomowej (choć nie pod tą nazwą).

Zastanówmy się teraz nad rokiem 1888. Czy jakikolwiek autor fantazji naukowych przewidział zdumiewający wynalazek tranzy­stora, który całkowicie zmienił obraz drugiej połowy XX wieku ? Nie. Nikt tego nie zrobił i nikt nie mógł tego zrobić. O samolocie myślano już dawniej, ale w roku 1888 wciąż brakowało mu od­powiedniego silnika, który przezwyciężyłby ciężar samolotu i wzniósł go w powietrze. Silnik spalinowy, teoretycznie znany już wcześniej, doczekał się praktycznego wykorzystania w roku 1895 i następnych. A przecież samochód i samolot z pewnością zmieniły obraz świata w wieku XX. Proszę zwrócić uwagę, że pierwsza próba samolotu z silnikiem nastąpiła w 1903 r. – ale już po dwu dziesięcioleciach dzięki samolotom i samochodom obraz świata ulegał gwałtownym przemianom.

Zagadnienie energii atomowej wystąpiło już w pewnym sensie w utworach Juliusza Verne’a i mu współczesnych, ale rzeczywiste jej wyzwolenie nastąpiło dopiero po kilku dziesięcioleciach. Skut­ki tego okazały się mniej błogosławione, niż wydawało się to Wellsowi i jego kolegom po piórze. Przeobrażenia społeczne, za­początkowane przez radykalne koncepcje „wolności, równości, sprawiedliwości“ z roku 1792, doczekały się popularyzacji i obec­nie, w roku 1988, stwierdzamy, że na Ziemi występują dwie orientacje co do tego, jaka powinna być organizacja ludzkiej spo­łeczności. Wiek XXI przyniesie kontynuację tego sporu – a mo­że i jego rozwiązanie.

Czy mamy jednak jakiekolwiek przesłanki, by się domyślać, ja­kie wydarzenia i odkrycia zmienią obraz nadchodzącego stulecia równie radykalnie, co tamte z końcowych lat wieków XVIII i XIX? Odpowiedź jest prawdopodobnie twierdząca. Z laborato­riów nadchodzą wieści, że możliwe jest wykonanie nadprzewod­ników, które będą spełniać swe zadanie w temperaturze normal­nej.

Jeśli tak się stanie, już to samo wpłynie na zmianę warunków życia wszystkich mieszkańców naszej planety. Z kolei badania teoretyczne wykazały możliwość istnienia siły neutralizującej gra­witację. Rozważmy drzemiące w tym możliwości – jeśli udałoby się udowodnić istnienie takiej siły i zastosować ją w praktyce. Mnożą się też dowody, że na poziomie atomowym występują zjawiska zachodzące z szybkością przekraczającą prędkość świat­ła; chodzi tu o jednoczesne, synchroniczne zjawiska niezależnie od dzielących je odległości. Sztucznego satelitę Ziemi przewi­dziano jeszcze w wieku XIX, ale praktycznej realizacji doczekał się dopiero w połowie naszego stulecia, m. in. dzięki wynalazkowi tranzystora.

Przyglądajmy się więc uważnie nadchodzącemu dziesięcioleciu. Może jesteśmy już u progu odkrycia, które zmieni wszelkie po­glądy na nadchodzący wiek XXI – choćby w takim stopniu, jak owe wydarzenia z końca poprzednich stuleci. Zdumiewające wy­darzenia są tuż tuż.

Leży przed nami antologia zawierająca dziesięć spośród najlep­szych utworów science fiction opublikowanych w minionym ro­ku. Przeglądając je stwierdzamy, że zainteresowanie autorów skupia się głównie na człowieku – na tym, co sprawia, że czło­wiek jest człowiekiem, i co powoduje zmianę jego natury. Zawar­tość naukowa tych utworów nie jest zbyt wielka. Mamy oto bo­wiem okres refleksji. Jaka jest przyszłość ludzkości? Jak sobie lu­dzie poradzą z rozrastającym się wszechświatem wiedzy i dostę­pem do potęgi? Czytajcie więc, myślcie – i smakujcie tę literatu­rę. Science fiction jest pokarmem dla umysłu. Nie chodzi w niej tylko o proroctwa i przewidywania.

DONALD A. WOLLHEIM

ROBERT SILVERBERG

OPOWIEŚĆ ŁASKAWCY

Co nas jeszcze czeka w tej epoce komputerów, kart kredytowych i elektronizacji życia społecznego? Mamy oto opowieść o nowej i dziwnej profesji rozwijającej się na marginesie życia w dniach, które mają nadejść – zawodu łaskawcy. Kim dokładnie jest łaskawca ? Proszę czytać dalej. Może waszym potomkom kiedyś się on przyda.

– Klucz szesnasty, Osiedle Omikron Kappa, Alef zero jeden – powiedziałem do programu odźwiernego przy Bramie Alhambra w Murze Los Angeles.

Na ogół programy nie są podejrzliwe. Ten nie był nawet szcze­gólnie zmyślny. Pracował na paru dużych biochipach – czułem, jak pulsują i wywijają hołubce, gdy przepływa przez nie strumień elektronów – ale oprogramowanie było głupie jak trep. Typowy bramkarz.

Stałem czekając, a pikosekundy upływały całymi milionami.

– Proszę podać nazwisko – odezwał się w końcu bramkarz.

– John Doe. Beta Pi Upsilon, sto cztery, trzysta dziewięć­dziesiąt cztery, X.

Brama otworzyła się i wmaszerowałem do Los Angeles.

Tak łatwo jak Beta Pi.

Mur otaczający Los Angeles ma grubość trzydziestu, czter­dziestu metrów. Bramy bardziej przypominają tunele. Jeśli weźmiecie pod uwagę, że mur biegnie wokół całej kotliny Los Ange­les, od doliny San Gabriel do doliny San Fernando, a potem przez góry do wybrzeża i z powrotem przez całą Long Beach; że ma przynajmniej dwadzieścia metrów wysokości i tyle samo w głąb ziemi, łatwiej wam będzie zdać sobie sprawę z jego łącznej masy. I pomyślcie o niesłychanym zużyciu ludzkiej energii prze­znaczonej na jego wybudowanie: ...pot i muskuły, muskały i pot. Sporo o tym rozmyślam.

Sądzę, że mury postawiono wokół naszych miast przede wszy­stkim jako symbole. Uwidaczniają różnicę między miastem a wsią, obywatelem i poddanym, ładem i chaosem, tak jak mury miejskie pięć tysięcy lat temu. Ale ich podstawowym zadaniem jest przypominanie nam, że dziś wszyscy jesteśmy niewolnikami. Nie można ignorować murów. Nie można udawać, że ich tu nie ma. Kazaliśmy wam nas zbudować, mówią nam one, i nigdy o tym nie zapominajcie. Mimo wszystko, Chicago nie ma muru wysokości dwudziestu i grubości czterdziestu metrów. Houston też. I Phoenix. Wystarczają im mniejsze. Ale Los Angeles to mia­sto główne. Myślę, że Mur Los Angeles oznajmia: Patrzcie, jaka ze mnie szycha. Jestem, Który Jestem.

Mury wzniesiono nie dlatego, że Istoty obawiają się ataku. One wiedzą, że są niedosiężne. My też o tym wiemy. Po prostu ze- chciały ozdobić swoją stolicę czymś wyjątkowym. Do cholery, to nie ich pot wsiąkł w budowlę muru. To nasz. Jasne, nie mój oso­biście. Ale jednak nasz.

Ujrzałem parę Istot przechadzających się wewnątrz muru, za­przątniętych, jak zwykle, nie wiadomo czym i nie zwracających uwagi na ludzkie osobniki w pobliżu. Istoty należały do podrzęd­nej kasty, tej z jarzącymi się pomarańczowymi kropkami po bo­kach. Obszedłem je z daleka. Czasami przychodził im do głowy pomysł, by poderwać w górę człowieka swoim długim, giętkim jęzorem – niczym żaba chwytająca muchę – i trzymać go dyn­dającego w powietrzu, przypatrując mu się badawczo wielkimi jak półmiski, żółtymi oczyma. Nie przepadam za tym. Nic złego ci się nie stanie, ale nie jest przyjemnie, gdy majta tobą w powie­trzu coś, co przypomina pięciometrową purpurową kałamarnicę stojącą na czubkach macek. Dawno temu przytrafiło mi się to w St. Louis i nie śpieszę się do powtórki.

Znalazłszy się w Los Angeles zająłem się przede wszystkim zor­ganizowaniem samochodu. Dwie przecznice od muru, na Valley Boulevard ujrzałem Toshibę El Dorado z trzydziestego pierwsze­go roku, która przypadła mi do gustu; dostroiłem częstotliwość do zamka, wślizgnąłem się do środka i w ciągu dziewięćdziesięciu sekund przeprogramowałem układ sterowniczy dostosowując go do własnej charakterystyki metabolicznej. Poprzednia właściciel­ka musiała być gruba niczym hipopotam i prawdopodobnie cho­rowała na cukrzycę. Jej wskaźnik glikogenu był absurdalnie wy­soki, a fosforowodorów – wprost wyuzdany.

Niezły samochód: nieco powolny na zakrętach, ale czegóż mo­żna się było spodziewać zważywszy, że ostatnie auta na tej plane­cie wyprodukowano w 2034 roku?

– Pershing Square – poleciłem mechanizmowi.

Miał przyzwoitą pojemność, jakieś sześćdziesiąt megabajtów. Skierował się prosto na południe, znalazł starą drogę przelotową i pojechał do śródmieścia. Zaplanowałem sobie, że otworzę kramik w samym centrum, zrobię dwie lub trzy łaski, żeby nie wyjść z wprawy, wezmę pokój w hotelu, zjem coś, może wynajmę kogoś do towarzystwa. Była zima, właściwy czas na pobyt w Los Ange­les. Złociste słońce, ciepłe podmuchy wiatru napływające z ka­nionów.

Od lat nie byłem na Wybrzeżu. Pracowałem przede wszystkim na Florydzie, w Teksasie, niekiedy w Arizonie. Nie odwiedzałem Los Angeles od trzydziestego szóstego. Długo mnie tu nie było, ale może postępowałem tak rozmyślnie. Nie jestem pewien. Ostatnia podróż do L.A. pozostawiła niemiłe wspomnienia. O kobiecie, która chciała łaski, a ja podrzuciłem jej fałszywkę. Od czasu do czasu trzeba wcisnąć fałszywkę klientowi, bo inaczej za­czynasz sprawiać wrażenie, że działasz za dobrze, a to może być niebezpieczne. Ale ona była młoda, śliczna, przepełniona nadzie­ją, a ja mogłem wmulić kit komuś innemu, tylko że tego nie zro­biłem. Czasami rozmyślając o tym czuję się nieszczególnie. Może to właśnie trzymało mnie z dala od Los Angeles przez cały ten czas.

Parę kilometrów na wschód od dużego śródmiejskiego węzła drogowego sznur samochodów zaczął zawracać. Może zdarzył się tam wypadek drogowy, może zablokowano szosę. Poleciłem Toshibie, by zjechała z autostrady.

Prześlizgując się przez blokadę trzeba się nieźle napracować i można najeść się strachu. Wiedziałem, że prawdopodobnie zdo­łam wystrychnąć na dudka każde oprogramowanie blokady, a z pewnością każdego gliniarza-człowieka, ale po co zawracać sobie tym głowę, jeśli się nie musi?

Zapytałem samochód, gdzie się znajduję.

Zapalił się ekran. ALAMEDA PRZY BANNING – padła odpowiedź. Spory kawałek drogi piechotą do Pershing Square. Kazałem, by samochód podrzucił mnie na Spring Street. – Za- bierz mnie o szóstej trzydzieści – poleciłem. – Róg Szóstej i Hill. – Odjechał, by się zaparkować, a ja ruszyłem na plac roz­prowadzić parę łask.

Dobremu łaskawcy nietrudno znaleźć nabywców. Mają to w oczach: zduszony gniew, tlącą się urazę. I coś jeszcze, coś nie­uchwytnego, niejasne wrażenie, że pozostały w człowieku jakieś okruchy wewnętrznej prawości, które oznajmiają z miejsca: oto ktoś, kto gotów jest wiele zaryzykować, by odzyskać nieco wol­ności. Rozkręciłem interes w ciągu piętnastu minut.

Pierwszy trafił mi się podstarzały surfingowiec: wysoko skle­piona klatka piersiowa i cera spłowiała od słońca. Od dziesięciu, piętnastu lat Istoty nie pozwalały na surfing – rozciągnęły sieci do połowu planktonu na wodach przybrzeżnych od Santa Barba­ra do San Diego i łykały tam niezbędny im morski pokarm, a każdy plażowicz, który by próbował tam pohasać na fali, zostałby natychmiast przeżuty na miazgę. Jednak ten facet za swych do­brych dni musiał być pierwsza klasa. Widać było, jak kiedyś da­wał sobie radę w wodzie, po jego kroku, gdy szedł przez park, balansując lekko, jakby chciał zrównoważyć nieregularne obroty Ziemi. Usiadł obok mnie i zaczął zajadać swój lunch. Grube przedramiona, sękate ręce. Robotnik przy murze. Mięśnie zawęźliły się na szczękach: kipiała w nim wściekłość wstrzymywana na moment przed wybuchem.

Po chwili wyciągnąłem go na słówka. Tak, surfingowiec. Nie­przytomne i zagubione spojrzenie. Wzdychając zaczął mi opo­wiadać o legendarnych plażach z falami jak dętki napompowane od końca do końca. – Trestle Beach – wymruczał. – To na północ od San Onofre. Trzeba było prześlizgnąć się koło obozu w Pendleton. Czasami żołnierze piechoty morskiej otwierali ogień, takie strzały ostrzegawcze. Albo Holister Ranch. W górę, przy Santa Barbara. – Niebieskie oczy zamgliły się. – Huntington Beach. Oxnard. Człowieku, byłem tam wszędzie. – Zgiął grube palce. – A teraz te pieprzone platfusy mają plaże na własność. Uwierzysz w to? Na własność. A ja zapycham przy murze, już po raz drugi, siedem dni w tygodniu, przez następne dziesięć lat.

– Dziesięć? – powiedziałem. – Wpadłeś w gówno po uszy. – Znasz kogoś, kto nie siedzi w gównie?

– Są tacy – oświadczyłem. – Wykupują się.

– Uhm.

– Da się to załatwić.

Ostrożne spojrzenie. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie jest borgmanem. Wszędzie kręcą się ci śmierdzący kolaboranci.

– Naprawdę?

– Trzeba tylko forsy – powiedziałem.

– I łaskawcy.

– Właśnie.

– Takiego, któremu można zaufać.

Wzruszyłem ramionami. – W tym interesie, chłopie, musisz uwierzyć na słowo.

– Taa – powiedział. I po chwili: – Słyszałem o jednym fa­cecie; wykupił trzyletnią łaskę i gratis przepustkę za mur. Poje­chał na północ, załapał się na trawler do połowu kryla, wylądował w Australii na Wielkiej Rafie Koralowej. Nikt go tam nie znaj­dzie. Jest poza systemem. Całkiem poza tym pierdolonym syste­mem. Jak myślisz, ile by to kosztowało?

– Jakieś dwadzieścia kawałków – powiedziałem.

– E, aleś to sobie wymyślił.

– Nie wymyśliłem.

– Aha? – Jeszcze jedno czujne spojrzenie. – Nie wyglądasz na miejscowego.

– Bo nie jestem. Przyjechałem z wizytą.

– Cena wciąż taka? Dwadzieścia kawałków?

– Nie dam rady załatwić ci kryl-trawlera. Gdy znajdziesz się za murem, możesz liczyć tylko na siebie.

– Dwadzieścia kawałków za przejście przez mur?

– I zwolnienie od pracy na siedem lat.

– Dostałem dziesięć – powiedział.

– Nie mogę zrobić ci dziesięciu. To nie pasuje do konfigura­cji, kapujesz? Ale siedem wystarczy. Przez siedem lat zajedziesz tak daleko, że się im zgubisz. Cholera, mógłbyś sam dopłynąć do Australii. Przyczaisz się poniżej Sydney, nie ma tam sieci.

– Dużo wiesz.

– To moja praca – oświadczyłem. – Chcesz, żebym spraw­dził twoje aktywa?

– Wart jestem siedemnaście pięćset. Tysiąc pięćset w gotów­ce, reszta w listach zastawnych. Co mogę dostać za siedemnaście pięćset ?

– To co powiedziałem. Przejście przez mur i zwolnienie na siedem lat.

– Hej, udzielasz rabatu?

– Biorę tyle, ile mogę wziąć – powiedziałem. – Daj nadgar­stek. I nie przejmuj się. Teraz tylko odczytam stan konta.

Wymodulowałem jego wszczep informatyczny i podłączyłem do niego własny. Miał tysiąc pięćset w banku i listy zastawne wartości szesnastu patyków, dokładnie tak, jak twierdził. Obrzu­ciliśmy się ostrożnie wzrokiem. Jak już powiedziałem, nigdy nie wiadomo, kto jest borgmannem.

– Możesz to zrobić tak tutaj, w parku? – zapytał.

– Zgadłeś. Odchyl się do tyłu, zamknij oczy, jakbyś drzemał w słońcu. Umawiamy się, że teraz biorę tysiąc w gotówce, a ty przelewasz na mnie pięć tysięcy z zastawu, zwykła transakcja wymienna pracy na obligacje. Gdy przejdziesz przez mur, pobiorę resztę w gotówce plus pięć patyków jako zabezpieczenie kredy­tu. Resztę będziesz spłacał po trzy kawałki rocznie plus odsetki, niezależnie od tego, gdzie będziesz się znajdował. Przewidziałem kwartalne spłaty. Zaprogramuję to wszystko łącznie z brzęczykiem przypominającym o terminach płatności. Pamiętaj, że spra­wa podróży zależy wyłącznie od ciebie. Mogę załatwić łaskę i przepustki, ale nie jestem jakimś cholernym agentem biura po­dróży. Pasuje?

Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy.

– Zasuwaj – powiedział.

Tę robotę miałem w koniuszkach palców, zwykła emulacja ob­wodów, mój standardowy numer. Podjąłem jego wszystkie kody identyfikacyjne, przeniosłem je do centrali, odnalazłem zapisy. Wyglądały na autentyczne – było tak, jak powiedział. No i jasne, że przywalono mu bombowy podatek w naturze: dziesięć lat pra­cy przy murze. Wczytałem mu ułaskawienie ważne przez siedem pierwszych lat. Musiałem zostawić trzy z powodów czysto tech­nicznych, ale wtedy komputery nie będą już mogły go odszukać. Dałem mu też przepustkę, co oznaczało wczytanie nowych kwali­fikacji zawodowych: programisty trzeciej klasy. Nie myślał jak programista i nie wyglądał na programistę, ale oprogramowanie muru się w tym nie połapie. Uczyniłem go teraz członkiem ludz­kiej elity, tej względnie nielicznej garstki, która może wjeżdżać i wyjeżdżać z naszych obwałowanych miast, gdy przyjdzie jej na to ochota. W zamian za te drobne przysługi przepisałem na swoje liczne konta jego oszczędności całego życia, płatne, jak ustaliliś­my, po części teraz, po części później. Nie miał już ani grosza, ale był wolnym człowiekiem. To nie taki zły interes.

Aha, ta łaska była ważna. Postanowiłem nie robić fałszywek podczas pobytu w Los Angeles. Powiedzmy, że to rodzaj senty­mentalnej pokuty za to, co uczyniłem tej kobiecie tyle lat temu.

Rozumiecie: od czasu do czasu trzeba koniecznie podrzucić fał­szywkę, aby nie wyglądało, że jesteś za dobry; aby nie dać Isto­tom powodu do zwołania obławy. Tak samo trzeba ograniczać liczbę wydawanych ułaskawień. Jasne, że w ogóle nie musiałem wypisywać łask. Mógłbym upoważnić system do wypłacania mi rokrocznie jakiejś kwoty – pięćdziesięciu, stu patyków – i po­bierać je zawsze z łatwością. Ale nie byłoby w tym żadnego wyzwania.

Tak więc wypisuję łaski, ale nie więcej niż trzeba na pokrycie moich wydatków, i rozmyślnie niektóre z nich partaczę, żeby wyglądać na równie nieudolnego, co reszta, tak że Istoty nie mają powodu, by śledzić cechy identyfikacyjne mojej roboty. Sumienie mnie od tego za bardzo nie bolało. Poza wszystkim to kwestia przeżycia. A przecież wiecie, że większość pozostałych łaskawców to zwykli oszuści. Ze mną macie przynajmniej jakąś szansę, że dostaniecie to, za coście zapłacili.

Następna była drobna Japonka, klasyczny typ: gładka, krucha, jak laleczka. Szlochała nagłymi, potężnymi zrywami, które mo­głyby przełamać ją na pół, a starszy siwy mężczyzna – zapewne jej dziadek – starał się ją pocieszyć. Płacz na widoku publicznym jest zawsze dobrym wskaźnikiem kłopotów z Istotami. – Czy mogę w czymś pomóc? – zapytałem, ale oboje byli tak oszoło­mieni, że nie przyszło im do głowy żadne podejrzenie.

Był jej teściem, nie dziadkiem. Męża zabili przed rokiem dwaj włamywacze. Miała dwoje małych dzieci. Właśnie otrzymała no­we skierowanie podatkowo-pracownicze. Obawiała się, że chcą ją posłać do pracy przy murze, co oczywiście było mało prawdopo­dobne: przydziałów dokonywano zupełnie przypadkowo, ale za­zwyczaj nie bezmyślnie. Jaki pożytek byłby z kobiety o wadze czterdziestu kilo przy zwózce kamiennych bloków? Teść miał pa­ru dobrze poinformowanych przyjaciół, którym udało się odcyfrować ukryty kod na jej skierowaniu. Nie, komputery nie posłały jej za mur. Wysłały do Regionu nr 5. I zaklasyfikowały na TND.

– Mur byłby lepszy – powiedział stary mężczyzna. – Od razu zobaczyliby, że nie ma sił do ciężkiej pracy i znaleźliby coś innego, coś, czemu by podołała. Ale Piątka? Czy ktoś kiedyś stamtąd powrócił?

– Wie pan, co to jest Piątka? – zapytałem.

– Ośrodek eksperymentów medycznych. A ten znak tutaj to TND. Wiem też, co to oznacza.

Znów zaczęła jęczeć. Nie mogłem jej za to winić. TND ozna­cza Test Na Destrukcję. Istoty chcą się dowiedzieć, jak ciężko możemy naprawdę pracować, a da się to wiarygodnie ustalić je­dynie poddając nas testom wskazującym, gdzie leży bariera sił fizycznych.

– Umrę – zawodziła. – Moje maleństwa! Moje maleństwa!

– Wie pan, kto to jest łaskawca? – zapytałem jej teścia.

Nagły, podniecony odzew: gwałtowne zaczerpnięcie tchu, blask w oczach, porywcze skinienie głową. I równie szybko podniecenie opadło ustępując miejsca zobojętnieniu, beznadziei, rozpaczy.

– To wszystko oszuści – powiedział.

– Nie wszyscy.

– A skąd można wiedzieć? Zabierają pieniądze, nie dają nic w zamian.

– Wie pan, że to nieprawda. Każdy może opowiedzieć o ła­skach, które zadziałały.

– Może. Może – powiedział stary mężczyzna. Kobieta łkała cicho. – Zna pan kogoś takiego?

– Za trzy tysiące dolarów – powiedziałem – mogę skasować TND na jej skierowaniu. Za dodatkowe pięć mogę wypisać jej zwolnienie od służby ważne do czasu, gdy dzieci znajdą się na uczelni.

Ale ze mnie sentymentalny facet. Pięćdziesięcioprocentowa zniżka i nawet nie sprawdziłem stanu konta. Na ile mogłem są­dzić, jej teść był milionerem. Jednak nie. Gdyby tak było, nie siedziałby na Pershing Square, tylko latał załatwiając jej łaskę.

Obrzucił mnie długim, głębokim, szacującym spojrzeniem. Chłopska przebiegłość dawała znać o sobie.

Mogłem mu powiedzieć, że jestem królem w mym zawodzie, najlepszym ze wszystkich łaskawców, genialnym pajęczarzem [1] obdarzonym magicznym wyczuciem; nie wymyślono jeszcze ta­kiego komputera, do którego nie mógłbym się wślizgnąć i kazać mu tańczyć, jak zagram. A byłaby to sama prawda. Ale powie­działem tylko, ze musi zadecydować, że nie mogę przedstawić żadnego zaświadczenia i żadnej gwarancji; że jeśli chce, może się do mnie zwrócić, a jeśli nie, to jest mi wszystko jedno, czy ta kobieta wybierze skierowanie z TND. Odeszli i naradzali się parę minut. Gdy wrócili, w milczeniu podwinął rękaw i podsunął mi wszczep. Sprawdziłem saldo bankowe: całkiem nieźle, około trzy­dziestu patyków. Przeniosłem z tego osiem tysięcy na moje konta: połowę do Seattle, resztę do Los Angeles. Potem ująłem jej nad­garstek – był cienki jak moje dwa złożone palce – włączyłem się w jej wszczep i wczytałem ułaskawienie, które ocali jej życie. Na wszelki wypadek dwukrotnie sprawdziłem jego ważność. Zawsze istnieje możliwość, że nieumyślnie okantuje się klienta, choć mnie się to nigdy nie przydarzyło. Ale nie chciałem, żeby po raz pier­wszy nastąpiło to przy tej sprawie.

– Idźcie – powiedziałem. – Do domu. Pani dzieciaki czeka­ją na obiad.

Jej oczy rozjarzyły się. – Jeśli można jakoś się panu odwdzięczyć...

– Pobrałem już swoją należność. Jeśli kiedyś mnie pani je­szcze spotka, proszę się ze mną nie witać.

– To zadziała? – zapytał stary człowiek.

– Powiedział pan, że ma pan przyjaciół, którzy znają się na rzeczy. Proszę poczekać tydzień, potem zawiadomić bank da­nych, że ona zgubiła skierowanie. Gdy dostanie nowe, niech pan poprosi kumpli, by je odszyfrowali. Zobaczy pan. Wszystko bę­dzie w porządku.

Nie sądzę, by mi uwierzył. Myślę, że był prawie pewien, iż go wykantowałem pozbawiając jednej czwartej oszczędności całego życia, i mogłem dostrzec w jego oczach nienawiść. Ale to jego sprawa. Za tydzień odkryje, że naprawdę ocaliłem życie jego synowej, i wtedy pośpieszy na plac, by mi powiedzieć, jak mu przykro, że żywił do mnie takie brzydkie uczucia. Tylko, że wte­dy będę gdzie indziej, daleko stąd.

Powlekli się na wschodni kraniec parku zatrzymując się parę razy, by zerknąć na mnie przez ramię, jakby sądzili, że przemie­nię ich w słupy soli, gdy obrócą się do mnie plecami. Potem odeszli.

Zarobiłem tyle, że wystarczyło mi na tydzień pobytu zaplano­wanego w L.A. Ale kręciłem się tu nadal mając nadzieję na tro­chę więcej. To był mój błąd.

Trafił mi się Pan Niewidzialny, typ człowieka, na którego nig­dy nie zwraca się uwagi, szarość na tle szarości, rzedniejące wło­sy, przeciętny, słodki, ugrzeczniony uśmiech. Ale w jego oczach paliło się światło. Zapomniałem, czy to on pierwszy zaczął ze mną rozmawiać, czy ja z nim, ale wkrótce kołowaliśmy próbując do­wiedzieć się czegoś o sobie. Powiedział mi, że mieszka w Silver Lake. Spojrzałem na niego obojętnie. Skąd do diabła mam znać miliony miasteczek sąsiadujących z L.A. ? Powiedział, że przyje­chał tutaj zobaczyć się z kimś w wielkiej siedzibie rządowej na Figueroa Street. W porządku: prawdopodobnie jakaś sprawa od­woławcza. Wyczułem klienta.

Potem chciał się dowiedzieć, skąd jestem. Santa Monica? Za­chodnie L.A.? Coś w moim akcencie, tak przypuszczam. – Spo­ro podróżuję – powiedziałem. – Nie znoszę przebywania w jednym miejscu. – Też prawda. Muszę pajęczyć, bo zwariuję.

Gdybym pajęczył w jednym mieście, napraszałbym się dosłow­nie, by wcześniej lub później wpadli na mój trop, a to byłby ko­niec. Nic z tego mu nie powiedziałem. – Przyjechałem z Utah zeszłej nocy. Przedtem byłem w Wyoming. – Kłamstwo, jedno i drugie. – Może potem pojadę do Nowego Jorku. – Spojrzał na mnie, jakbym planował podróż na Księżyc. Tutejsi mieszkańcy nie jeżdżą często na Wschód. W dzisiejszych czasach większość ludzi nigdzie nie jeździ.

Teraz wiedział, że mam prawo przekraczania murów albo jakiś sposób, żeby je uzyskać, jeśli zechcę. W jednej chwili przeszliśmy do rzeczy.

Powiedział, że wyciągnął nowe skierowanie, sześć lat przy me­lioracji na słonych polach Mono Lakę. Ludzie mrą tam jak jętki jednodniówki. Chciał, żeby go przenieść na jakieś dogodniejsze miejsce, na przykład Obsługa i Zaopatrzenie, i koniecznie we­wnątrz murów, najlepiej w jednym z regionów położonych nieda­leko oceanu, z czystym i chłodnym powietrzem. Wymieniłem ce­nę i zgodził się na nią bez mrugnięcia.

– Daj pan nadgarstek – powiedziałem.

Wyciągnął prawą rękę, wnętrzem dłoni do góry. Zamontowane w zwykłym miejscu wejście do wszczepu miało kształt bladożółtej tarczki, nieco bardziej zaokrąglonej niż zwykły typ i o trochę gładszej fakturze. Nie wydawało mi się to istotne. Tak jak czyni­łem to już może tysiąc razy, położyłem ramię na jego ramieniu, nadgarstek przy nadgarstku, wejście przy wejściu. Nasze biokomputery nawiązały kontakt i natychmiast zorientowałem się, że wpadłem w kłopoty.

Od około czterdziestu lat czy coś koło tego – w każdym razie na długo przed inwazją Istot – ludzie żyją z wbudowanymi w ich ciała komputerami pracującymi na biochipach, ale dla więk­szości z nich to coś zupełnie pospolitego, jak blizna po szczepie­niu. Używają ich do spraw, do których je skonstruowano, i więcej o nich nie myślą. Biokomputery są dla nich zwykłym narzędziem jak widły czy łopata. Trzeba mieć mentalność pajęczarza, by chcieć uczynić z własnego biokomputera coś więcej. To dlatego, gdy Istoty się pojawiły, zapanowały nad nami i kazały nam bu­dować mury wokół naszych miast, większość ludzi zareagowała jak owce pozwalając zgromadzić się w stadach w zagrodzie i po­tulnie tam pozostając. Tylko my, pajęczarze, możemy się teraz poruszać swobodnie, ponieważ wiemy, jak manipulować syste­mami, poprzez które rządzą nami Istoty. I nie ma nas wielu. Na­tychmiast stwierdziłem, że wpadłem na jednego z nich.

Z chwilą, w której nawiązaliśmy kontakt, ruszył na mnie jak burza.

Po sile jego sygnału poznałem, że natrafiłem na coś wyjątkowe­go i znajduję się pod gradem ciosów. W ogóle nie chciał kupić łaski. Dążył do pojedynku – macho skryty za słodkim uśmie­chem, rad pokazać nowemu przybyszowi w mieście parę swoich sztuczek.

Żaden pajęczarz nigdy mnie nie pokonał, nie w sytuacji jeden na jednego. Nigdy. Żal mi go było, ale tylko trochę.

Wystrzelił do mnie wiązką śmiecia, szyfrem, ale łatwym, tylko po to, by wykryć moje parametry. Przejąłem ją, wprowadziłem do pamięci i założyłem mu przerwanie odbierając inicjatywę w dialogu. Moja kolej, by poddać go próbie. Chciałem, by zaczął się domyślać, na kogo się wpakował. Ale gdy tylko zacząłem wyko­nywać program, on założył mi przerwanie. Było to dla mnie nowe doświadczenie. Spojrzałem na niego z pewnym szacunkiem.

Zazwyczaj każdy pajęczarz, obojętnie w jakim miejscu, rozpo­zna mój sygnał już po trzydziestu sekundach i to wystarczy, by zakończyć wymianę. Wie, że nie ma co grać dalej. Ale ten gość albo nie umiał mnie zidentyfikować, albo go to po prostu nie obchodziło i oddał mi cios własnym przerwaniem. Zadziwiające. Zadziwiający był też towar, którym zaczął mnie zarzucać.

Zabrał się z miejsca do dzieła, naprawdę próbował rozbić moją strukturę. Stosy śmiecia napływały na mnie ciężkimi falami megabajtów.

JSPIKE.ABLTAG.DZCNT.

Odrzuciłem to ku niemu z podwójną siłą.

MAXFRG.MINPAU.SPKTOT.JSPIKE.

W ogóle się tym nie przejął.

MAXDZ.SKPTIM.FALTER.NSLICE.

FRQSUM.EBURST.

IBURST

PREBST

NOBRST

Typowy pat. Pajęczarz wciąż się uśmiechał. Na czole ani kropli potu. Było w nim coś niesamowitego, coś nowego i dziwnego. To jakiś pajęczarz-borgmann, uświadomiłem sobie nagle. Musi pra­cować dla Istot wałęsających się po ulicach, próbując napytać biedy wolnym strzelcom, takim jak ja. Niezależnie od tego, jak był dobry, a był naprawdę dobry – pogardzałem nim. Pajęczarz, który został borgmannem – to naprawdę obrzydliwe.

Chciałem doprowadzić go do zwarcia. Chciałem go spalić. Nigdy w życiu nikogo tak nie nienawidziłem.

Nic nie mogłem mu zrobić.

Zbito mnie z pantałyku. Byłem Królem Danych, Supermanem Megabajtów. Przez całe życie unosiłem się to tu, to tam, na po­wierzchni świata zakutego w kajdany, otwierając każdy zamek na swej drodze. A teraz ten Nikt wiązał mnie w supły. Parował każ­dy mój cios, a to, co od niego wracało, stawało się coraz dziwa­czniejsze. Pracował według algorytmu, którego przedtem nigdy nie spotkałem, i miałem poważne problemy z jego rozwiązaniem. Po jakimś czasie nie mogłem nawet ocenić, co on ze mną wypra­wia, nie mówiąc już o tym, co ja mam zrobić, by to skasować. Niemal nie byłem w stanie wykonać programu. Nieubłaganie wypłukiwał mnie do czysta.

– Kim jesteś? – zawyłem.

Roześmiał mi się prosto w twarz.

I wciąż mnie tym zalewał. Zagrażał integralności mego wszcze­pu, schodził na poziom mikrokosmiczny atakując nawet moleku­ły. Grzebał w powłokach elektronowych, odwracał ładunki, paskudził w wartościowościach, tkał mi coś w bramki elektronowe, rozwadniał obwody. Komputer, który wszczepiono mi w mózg, to tylko kupa chemii organicznej. Tak samo mózg. Jeśli będzie ciągnął to dalej, najpierw wysiądzie komputer, potem mózg i resztę życia spędzę w wariatkowie.

To nie była sportowa rywalizacja. To było morderstwo.

Sięgnąłem do rezerw wznosząc zarazem wszelkie ochronne blokady, jakie byłem w stanie wymyślić. Rzeczy, których nigdy w życiu nie musiałem używać, ale były na podorędziu, gdy ich po­trzebowałem, i to go spowolniło. Przez chwilę mogłem powstrzy­mać jego miażdżący napór, a nawet go odepchnąć – i uzyskałem wolną przestrzeń, by zmontować parę własnych kombinacji ofen­sywnych. Ale nim zdążyłem puścić je w ruch, zamknął mnie po­nownie i raz za razem zaczął mnie ciągnąć ku Zagładzie. Był niewiarygodny.

Zablokowałem go. Znów powrócił. Uderzyłem go mocno, a on odbił cios kierując go w inne kanały neuronowe, gdzie utknął jak w wacie.

Uderzyłem go jeszcze raz. I znów zablokował cios.

Potem on uderzył we mnie, a ja poleciałem chwiejąc się i zata­czając; udało mi się zebrać w sobie, gdy znalazłem się o trzy nanosekundy od skraju przepaści.

Zacząłem układać nową kombinację. Ale robiąc to odczytywa­łem ton jego danych i docierało do mnie absolutne, zimne prze­świadczenie. Czekał na mnie. Był gotów na wszystko, co mogłem przeciw niemu skierować. Przekroczył nawet zwykłą ufność wzno­sząc się ku całkowitej pewności.

W końcu sprowadzało się to do tego: byłem w stanie powstrzy­mać go przed zniszczeniem mnie, ale tylko ostatkiem sił, i w ogó­le nie mogłem się do niego dobrać. A wydawało się, że on może czerpać z nieograniczonych zasobów. Nie byłem dla niego problemem. Nic go nie mogło zmęczyć. Wydawało się, że się w ogóle nie zużywa. Przejmował wszystko, co mogłem z siebie dać, i ciąg­le zarzucał mnie świeżym śmieciem, zachodząc z sześciu stron na raz.

Po raz pierwszy zrozumiałem teraz, co musieli odczuwać ci wszyscy pajęczarze, których pokonałem. Niektórzy z nich, zanim wpadli na mnie, czuli się bardzo pewni siebie. Porażka kosztuje więcej, gdy sądzisz, że jesteś dobry. Gdy wiesz, że jesteś dobry. Tacy ludzie, gdy przegrywają, muszą przeprogramować cały swój obraz związków z wszechświatem.

Miałem dwie drogi do wyboru. Mógłbym walczyć dalej, póki mnie nie stłamsi i nie złamie. Albo mogłem się zaraz poddać. WT końcu wszystko sprowadza się do tak lub nie, idź lub stój, zero lub jeden. Prawda?

Odetchnąłem głęboko. Spoglądałem prosto w chaos.

– Dobra – powiedziałem. – Przegrałem. Wysiadam.

Uwolniłem szarpnięciem nadgarstek; chwiejąc się i dygocząc opadłem na ziemię.

Minutę później dorwało mnie pięciu gliniarzy, spętało jak pro­siaka i wywlokło stamtąd; ramię, w którym umieszczony był wszczep, sterczało na zewnątrz kaftana, a omotane było zabezpie­czającą opaską, jakby się obawiali, że zaraz zacznę pobierać in­formacje wprost z powietrza.

Zabrali mnie na Figueroa Street do dużego dziewięćdziesięciopiętrowego budynku z czarnego marmuru, w którym mieści się siedziba marionetkowego rządu miejskiego. Miałem to gdzieś. Byłem sparaliżowany. Mogli mnie wsadzić do ścieku i też bym się tym nie przejął. Nie zostałem uszkodzony – automatyczna kontrolka obwodu wciąż funkcjonowała i świeciła się na zielono – ale uczucie upokorzenia było tak intensywne, że czułem się złamany. Czułem się zdruzgotany. Jednego tylko chciałem: po­znać nazwisko pajęczarza, który mnie tak załatwił.

Wszędzie w budynku na Figueroa Street sufity umieszczone są na wysokości sześciu metrów, by mogły się tu poruszać Istoty. W szerokich, przestronnych pomieszczeniach głosy odbijały się echem jak w jaskini. Gliniarze usadzili mnie w sieni, wciąż ob­wiązanego do stóp do głów, i trzymali mnie tam przez dłuższy czas. Zamazane dźwięki przewalały się ciężko przez korytarz. Chciałem skryć się przed nimi. Czułem mózg jak otwartą ranę. Dostałem niezgorszy łomot.

Co i raz parę wyniosłych Istot przechodziło z łoskotem przez sień tuptając na czubkach macek w swój charakterystyczny, dzi­waczny i wytworny sposób. Wraz z nimi przechodziło nieliczne ludzkie towarzystwo, na które oni, jak zwykle, zupełnie nie zwra­cali uwagi. Wiedzieli, że jesteśmy rozumnymi stworzeniami, ale po prostu nie chciało im się do nas odzywać. Wyręczali się kom­puterami działającymi poprzez złącze Borgmanna, oby jego syg­nał rozkładał się przez wieki za to, że nas zdradził. Nie chodzi o to, że bez tego by nas nie podbili, ale Borgmann niezwykle im ułatwił przemienienie nas w bezwolne stado, pokazując, jak pod­łączyć nasze małe biokomputery do ich wielkich systemów informatycznych. Założę się, że był bardzo dumny z siebie: chciał po prostu zobaczyć, czy jego gadżet działa, i do diabła z tym, że zaprzedawał nas w wieczystą niewolę.

Nikt nigdy nie wpadł na to, dlaczego Istoty się tutaj pojawiły i czego od nas chcą. Po prostu przybyły, to wszystko. Zobaczyły. Zwyciężyły. Przeorganizowały nas. Zaprzęgnęły do pracy nad ja­kimiś pieprzonymi, niezgłębionymi zadaniami. Jak w koszmar­nym śnie.

I nie było sposobu, by się przed nimi obronić. Na początku zapatrywaliśmy się na to inaczej – byliśmy zadufani w sobie, zamierzaliśmy prowadzić wojnę partyzancką i zlikwidować je – ale szybko dotarło do nas, jak bardzo się mylimy i że mają nas na zawsze w ręku. Nie ma nikogo, kto mógłby cieszyć się choć pozo­rem wolności poza garstką pajęczarzy, takich jak ja. A wyjaśniłem już, że żaden z nas nie jest takim głupkiem, by próbował podjąć jakąś poważniejszą próbę kontrataku. Wystarczy nam, że możemy przemykać się z miasta do miasta bez przymusu występowania o pozwolenie.

Wyglądało na to, że teraz z tym wszystkim koniec dla mnie. Na razie guzik mnie to obchodziło. Wciąż starałem się przyswoić so­bie to, że zostałem pokonany; zabrakło mi pojemności, by opra­cować program na nowe życie, które będę teraz prowadził.

– Jest tutaj ten łaskawca? – zapytał ktoś.

– Tak, tam siedzi.

– Ona chce go zobaczyć.

– Jak myślisz, może powinniśmy go najpierw nieco rozmiękczyć?

– Powiedziała, żeby zaraz.

Dłoń na ramieniu zakołysała mną łagodnie. – Wstawaj, koleś. Czas na rozmówkę. I nie rozrabiaj, bo dostaniesz po łbie.

Bez oporu z mej strony powlekli mnie przez sień i gigantyczne odrzwia do ogromnego gabinetu, w którym sufit umieszczono tak wysoko, że Istoty miały dosyć potrzebnej im przestrzeni. Nie by­ło ich w pomieszczeniu, znajdowała się tam tylko kobieta w cie­mnej sukni siedząca za szerokim biurkiem w odległym końcu po­koju. W tym olbrzymim miejscu wyglądało jak biurko dla lalek i kobieta też wyglądała jak lalka. Gliniarze zostawili nas samych. Spętany jak prosię nie byłem niebezpieczny.

– Nazywasz się John Doe? – zapytała.

Stałem w połowie pokoju wpatrując się w buty. – A jak pani myśli? – powiedziałem.

– Takie nazwisko podałeś przy wejściu do miasta.

– Posługuję się wieloma nazwiskami. John Smith, Richard Roe, Joe Blow. Nazwisko, jakie podaję, nie ma znaczenia dla pro­gramu przy bramie.

– Ponieważ przechytrzyłeś bramę ? – Przerwała. – Muszę ci powiedzieć, że to oficjalne przesłuchanie.

– Wie pani już wszystko, co mógłbym powiedzieć. Wasz pajęczarz-borgmann przeleciał mi przez mózg.

– Posłuchaj – rzekła. – Pójdzie to łatwiej, jeśli będziesz współpracować. Oskarżony jesteś o nielegalne wejście, nielegalne przejęcie pojazdu, nielegalną działalność na złączach, a zwłaszcza o sprzedaż aktów łaski. Chcesz coś oświadczyć?

– Nie.

– Nie zaprzeczasz, że jesteś łaskawcą?

– Nie zaprzeczam, nie potwierdzam. Do cholery, jakie to ma znaczenie ?

– Spójrz na mnie – powiedziała.

– To wymaga wysiłku.

– Spójrz – powtórzyła. W jej głosie zabrzmiała dziwna zjadliwość. – Nie o to chodzi, czy jesteś łaskawcą, czy nie. Wiemy, że jesteś. Ja wiem, że jesteś. – I zwróciła się do mnie nazwi­skiem, którego już bardzo dawno nie używałem. Prawdę powie­dziawszy od trzydziestego szóstego.

Spojrzałem na nią. Wpatrzyłem się. Trudno mi było uwierzyć, że widzę to, co widzę. Uczułem, jak napływa ku mnie stłoczona fala wspomnień. W myśli przekształcałem jej twarz, zacierając niektóre zmarszczki, tu usuwając nieco ciała, tam dodając. Odzie­rałem ją z upływu lat

– Tak – powiedziała. – Jestem tą, o której myślisz.

Zatkało mnie. To było gorsze niż to, co zrobił mi pajęczarz. Ale nie miałem jak przed tym uciec.

– Pracujesz dla nich? – zapytałem.

– Łaska, którą mi sprzedałeś, była nic nie warta. Wiedziałeś o tym, prawda? Ktoś czekał nie mnie w San Diego, ale gdy próbo­wałam przejść przez mur, zatrzymali mnie po prostu i odciągnęli stamtąd wśród wrzasków. Chciałam cię zabić. Mogłam pojechać do San Diego, a potem spróbowalibyśmy dostać się na Hawaje w jego łodzi.

– Nie wiedziałem o tym facecie w San Diego – oświadczy­łem.

– Dlaczego miałbyś wiedzieć? To nie był twój interes. Wzią­łeś moje pieniądze i miałeś załatwić mi łaskę. Taka była umowa.

Oczy jej rozświetlały złote iskierki. Ciężko było mi w nie patrzeć.

– Wciąż chcesz mnie zabić? – zapytałem. – Zastanawiasz się, jak mnie zabić?

– Nie i jeszcze raz nie – znowu posłużyła się moim starym nazwiskiem. – Trudno mi opisać, jak bardzo się zdumiałam, kiedy cię tutaj przyprowadzono. Powiedzieli, że to John Doe, łaskawca. Łaskawcy to mój wydział. Przyprowadzają wszystkich do mnie, ale po jakimś czacie pomyślałam: nie, nie ma cienia szansy, on jest najpewniej miliony kilometrów stąd i nigdy tu nie powró­ci. A potem przyprowadzili tego Johna Doe i ujrzałam twoją twarz.

– Czy będziesz w stanie uwierzyć – powiedziałem – że przez cały ten czas czułem się winny za to, co tobie zrobiłem? Nie musisz w to wierzyć. Ale to prawda.

– Jestem pewna, że była to dla ciebie rozpacz bez końca.

– Naprawdę. Proszę. Tak, robię fałszywki wielu ludziom, czasami tego żałowałem, czasami nie, ale ciebie żałowałem. Ciebie żałowałem najbardziej. To absolutna prawda.

Zastanowiła się nad tym. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy uwierzyła w to choćby na ułamek sekundy, ale widziałem, że się zastanawia.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała po chwili.

– Wyrabiam ludziom fałszywki, bo nie chcę uchodzić za bezbłędnego – powiedziałem jej. – Dostarczasz ważną łaskę za każdym razem, rozchodzą się wieś, ludzie zaczynają gadać, stajesz się powoli legendą. No i wszędzie jesteś znany, a prędzej czy później Istoty mają cię w ręku. To tyle. Tak więc zawsze wciskam dużo fałszywek. Mówię ludziom, że zrobię wszystko, na co mnie stać, ale nie ma żadnych gwarancji i czasami to nie działa.

– Oszukałeś mnie rozmyślnie?

– Tak.

– Tak myślałam. Wyglądałeś na chłodnego profesjonalistę. Chodząca perfekcja. Byłam pewna, że łaska będzie ważna. Nie mogłam sobie wyobrazić, że coś będzie z tym nie tak. A potem dotarłam do muru i oni mnie capnęli. Więc pomyślałam sobie: ten sukinsyn mnie wydał. Jest za dobry, by po prostu spartaczyć robotę – mówiła spokojnym tonem, ale w oczach wciąż palił się gniew. – Nie mogłeś wyrobić fałszywki komuś innemu? Dlacze­go to musiałam być ja? Patrzyłem na nią przez dłuższy czas.

– Bo cię kochałem – powiedziałem.

– Gówno – odparła. – Nawet mnie nie znałeś. Byłam ob­cym człowiekiem, który cię wynajął.

– No właśnie. Wtedy w jednej chwili przepełniły mnie wa­riackie marzenia o tobie; przez ciebie całe moje ładne, uporząd­kowane życie przewróciło się do góry nogami, a ty widziałaś tylko człowieka, którego wynajęłaś do roboty. Nie wiedziałem wtedy o tym facecie w San Diego. Myślałem tylko o tym, że cię widzę i że ciebie pragnę. Nie sądzisz, że to miłość? Dobra, nazwij to ina­czej, jak sobie chcesz. Nigdy przedtem nie pozwalałem sobie na takie uczucie. Myślałem, że to nierozsądne: to krępuje, stawka staje się za wysoka. A potem ujrzałem ciebie, pogadałem trochę z tobą i pomyślałem, że coś mogłoby się wydarzyć między nami, zacząłem zmieniać się w środku i powiedziałem sobie: no, no, tym razem popłyń z prądem, niech się to stanie, wszystko będzie inaczej. A ty stałaś tam nie dostrzegając tego, nawet nie zaczęło to do ciebie docierać, paplałaś tylko, jak ważna jest dla ciebie ta łaska. Więc podrzuciłem ci fałszywkę. A później pomyślałem: Je­zu, zniszczyłem tej dziewczynie życie i to tylko dlatego, że się do niej nagrzałem, postąpiłem jak kutas. Więc od tamtej pory zawsze tego żałowałem. Nie musisz temu wierzyć. Nie wiedziałem o San Diego. To przedstawia się teraz nawet gorzej dla mnie. – Nic nie mówiła przez cały ten czas, a cisza zaczęła ciążyć nieznośnie. Po chwili odezwałem się więc znowu: – Powiedz mi przynaj­mniej jedno. Kto to był ten facet, który rozwalił mnie na Per­shing Square?

– To był nikt – odparła.

– Co to znaczy?

– To nie był ktoś. To było coś. Android, ruchoma jednostka antyłaskawcza podłączona wprost do wielkiego systemu kompute­rowego Istot w Culver City. Nowinka, którą puściliśmy na miasto.

– Aha – powiedziałem. – Aha.

– Zameldowano, że dałeś mu dobrze popalić przy tej robocie.

– On mi też. Prawie zrobił mi śmietanę z mózgu.

– Próbowałeś wypić morze przez słomkę. Przez chwilę wy­glądało, że ci się to uda. Wiesz, że jesteś cholernie dobrym paję­czarzem?

– Dlaczego zaczęłaś dla nich pracować? – zapytałem.

Wzruszyła ramionami. – Wszyscy dla nich pracują. Prócz ta­kich jak ty. Zabrałeś wszystko, co posiadałam, i nie dałeś mi łaski. Cóż miałam zrobić?

– Rozumiem.

– To nie taka zła praca. Przynajmniej nie jestem tam, przy* murze. Nie posłano mnie też na TND.

– Nie – powiedziałem. – Pewnie nie jest to takie złe. Jeśli nie przeszkadza ci praca w pokoju z tak wysokim sufitem. To właśnie się ze mną stanie? Wysyłka na TND?

– Nie bądź głupi. Jesteś zbyt cenny.

– Dla kogo?

– System ciągle wymaga doskonalenia. Wiesz o tym najlepiej. Będziesz pracował dla nas.

– Myślisz, że zostanę borgmannem? – zdumiałem się.

– To lepsze niż TND – odparła.

Ponownie zapadłem w milczenie. Pomyślałem, że nie może mówić tego poważnie; zgłupieliby, gdyby powierzyli mi jakiekol­wiek stanowisko, a wyszliby na kompletnych durniów, gdyby mi dali się zbliżyć do swego komputera.

– W porządku – powiedziałem. – Zrobię to. Pod jednym warunkiem.

– Twardziel z ciebie, nie?

– Pozwól mi na jeszcze jedno starcie z tym waszym androi­dem. Muszę coś sprawdzić. A potem możemy podyskutować, do jakiej pracy będę się tutaj najlepiej nadawał. Zgoda?

– Wiesz, że nie znajdujesz się w położeniu, w którym można stawiać warunki.

– Jasne. To co potrafię robić z komputerami, to sztuka jedy­na w swoim rodzaju. Nie możecie mnie do tego zmusić wbrew woli. Do niczego nie możecie mnie zmusić.

Pomyślała nad tym. – Czemu ma służyć to powtórne starcie ?

– Nikt przedtem mnie nie pokonał. Chcę spróbować jeszcze raz.

– Wiesz, że będzie gorzej niż za pierwszym razem?

– Niech się o tym sam dowiem.

– Ale po co?

– Daj tutaj swego androida, a pokażę ci po co – powiedziałem.

Przełknęła to. Może to była ciekawość, może coś innego, ale podłączyła się do komputera i po krótkiej chwili przyprowadzono do pokoju androida, którego spotkałem w parku albo może jakie­goś innego z tą samą twarzą. Obrzucił mnie uprzejmym spojrze­niem bez śladu zainteresowania.

Zjawił się ktoś, zdjął mi z nadgarstka opaskę zabezpieczającą i wyszedł. Kobieta wydała androidowi polecenia, on wyciągnął w moją stronę nadgarstek i nawiązaliśmy kontakt. Rzuciłem się jed­nym skokiem.

Byłem obolały, sponiewierany, trząsłem się jak galareta, ale wiedziałem, co trzeba zrobić, i wiedziałem, że muszę to zrobić szybko. Rzecz polegała na całkowitym pominięciu androida – to była tylko końcówka, zespół w systemie komputerowym – i po­dążeniu dalej do tego, co stało za nim. Przeszedłem więc obok własnego programu androida; był pomysłowy, ale płytki. Od razu go wyminąłem, gdy układał swoje kombinacje, zanurkowałem pod powierzchnię i przeskoczyłem z poziomu końcówki na po­ziom głównego systemu komputerowego: serdecznie uścisnąłem sobie ręce z głównym komputerem w Culver City.

Jezu, ale to było uczucie!

Ta moc, te miliardy megabajtów, które tam przycupnęły, a ja podłączyłem się wprost do nich. Jasne, że czułem się jak mysz, która złapała się na jazdę na grzbiecie słonia. No i dobra. Mogłem być myszą, ale ta mysz wiozła się znakomicie. Trzymałem się kurczowo i wzbijałem w powietrze na huraganowych wichrach bijących od tej kolosalnej maszyny.

Bujając w górze wyrywałem z niej garściami całe bryły i ciska­łem je w podmuchy wiatru.

Nie zauważył tego przez dobrą jedną dziesiątą sekundy. Taki był ogromny. A ja się tam znalazłem wyszarpując mu z wnę­trzności całe bloki danych, drąc je radośnie i prując. On nie wie­dział o tym, bo nawet najwspanialszy komputer, jaki kiedykol­wiek zmontowano, ciągle jeszcze ograniczony jest w tempie swych operacji prędkością światła; jeśli najlepsze, na co cię stać, to te trzysta tysięcy kilometrów na sekundę, wędrówka sygnału alarmowego przez wszystkie kanały neuronowe zajmuje chwilę czasu. Ta maszynka była olbrzymia. Czyżbym się wyraził, że chodziło o muchę na grzbiecie słonia? Ameba wożąca się na bar­kach brontozaura byłaby odpowiedniejszym porównaniem.

Bóg jeden wie, ile szkód udało mi się wyrządzić. Ale oczywiście zespoły obwodów alarmowych w końcu weszły mi w paradę. Wewnętrzne bramki zatrzasnęły się i wszystkie czułe obszary zo­stały zaplombowane, a ja zostałem stamtąd strącony jednym ru­chem, bez najmniejszego wysiłku. Nie było sensu tkwić tam dalej czekając, aż wpadnę w potrzask, więc wyszedłem ze zwarcia.

Odkryłem to, co chciałem wiedzieć. Gdzie kryją się systemy obronne, jak pracują. Tym razem komputer dał mi kopa, ale na­stępnym mu się to nie uda. Mogę tam wleźć, kiedy tylko zechcę, i zniszczyć to, na co będę miał ochotę.

Android opadł na dywan. Teraz była to tylko pusta łupina.

Na ścianie pokoju błyskały światła.

Patrzyła na mnie z trwogą. – Co ty zrobiłeś?

– Pokonałem twojego androida – powiedziałem. – Nie było to takie trudne, gdy już się dowiedziałem, jakie klawisze nacisnąć.

– Uszkodziłeś główny komputer.

– Nie całkiem. Nie za bardzo. Dałem mu tylko mały przty­czek. Zdziwił się widząc, że do niego dotarłem, i to wszystko.

– Sądzę, że naprawdę go uszkodziłeś.

– Po co by mi to było?

– Właściwe pytanie brzmi: dlaczego tego jeszcze nie zrobiłeś. Dlaczego tam nie wlazłeś i nie spieprzyłeś na dobre ich programów.

– Myślisz, że mógłbym zrobić coś takiego?

Przypatrywała mi się badawczo. – Myślę, że mógłbyś.

– Cóż, może tak. A może nie. Ale wiesz, że nie jestem krzy­żowcem. Podoba mi się życie, jakie prowadzę. Jeżdżę, gdzie chcę, robię, na co mam ochotę. To spokojne życie. Nie rozpoczynam rewolucji. Gdy trzeba wykiwać jakieś urządzenie, kiwam je, ale nie bardziej niż to konieczne. A Istoty nawet nie wiedzą, że ist­nieję. Jeśli wepchnę im palec między drzwi, przytrzasną mi go. A więc tego nie czynię.

– Ale teraz możesz.

Zacząłem czuć się nieswojo. – Nie rozumiem ciebie – powie­działem, choć przychodziło mi na myśl coś przeciwnego.

– Nie lubisz ryzyka. Nie lubisz być na widoku. Ale jeśli poz­bawimy cię wolności, jeśli uwiążemy cię tu, w L.A., i zmusimy do pracy, co będziesz miał do stracenia? Zaraz tam wleziesz. Wykiwasz maszynkę, raz a dobrze. – Milczała jakiś czas. – Na­prawdę byś to zrobił. Widzę teraz, że masz po temu możliwości i można postawić się w takim położeniu, w którym zechcesz z nich skorzystać. I wtedy spieprzysz dla nas wszystko, prawda?

– Co?

– Załatwisz Istoty, to jasne. Tak narozrabiasz w ich kompute­rze, że będą musiały wyrzucić go na złom i zacząć wszystko od nowa. Czy nie tak?

No dobra, dopadła mnie.

– Ale nie dam ci tej szansy. Nie będzie tu żadnej rewolucji, ja nie zamierzam być jej bohaterką, a ty nie jesteś typem herosa. Rozumiem ciebie teraz. Niebezpiecznie z tobą igrać. Jeśli ktoś to zrobi, znajdziesz okazję do zemsty i nic cię nie obejdzie, co ściąg­niesz komuś na głowę. Mógłbyś zniszczyć ich komputer, ale wte­dy oni wzięliby się za nas i byłoby dwa razy gorzej niż teraz, a ty miałbyś to gdzieś. Ucierpielibyśmy wszyscy, a ty miałbyś to w nosie. Nie. Moje życie nie jest takie okropne, nie chcę, żebyś je przewrócił do góry nogami. Już raz mi to zrobiłeś. Nie chcę, żeby się to powtórzyło.

Patrzyła na mnie z kamiennym spokojem; zdawało się, że ule­ciała z niej cała wściekłość i została tylko pogarda.

Po pewnej chwili powiedziała: – Czy możesz znowu tam się dostać i tak wszystko załatwić, by nie było śladu po twoim dzi­siejszym aresztowaniu?

– Tak. Tak, mógłbym to zrobić.

– Więc zrób. A potem ruszaj. Wynoś się stąd jak najszybciej.

– Mówisz poważnie?

– Myślisz, że żartuję?

Potrząsnąłem głową. Zrozumiałem. Wiedziałem, że zwycięży­łem i przegrałem zarazem.

Skinęła ręką niecierpliwie, jakby przeganiała muchę.

Pochyliłem głowę. Czułem się bardzo, bardzo mały.

– Chcę tylko powiedzieć, że cały ten kawałek o tym, że tak bardzo żałowałem tego, co zrobiłem ci wtedy – to była prawda. Każde słowo.

– Pewnie tak. – powiedziała. – Słuchaj, zrób swoją sztuczkę i wytnij się stamtąd, a potem chcę żebyś poszedł. Z tego budyn­ku. Z tego miasta. Dobra? Zrób to jak najszybciej.

Szukałem, co by tu jeszcze powiedzieć, i nic nie mogłem zna­leźć. Zjeżdżaj, póki możesz, pomyślałem. Podała mi swój nadgar­stek i wszedłem na jej złącze. Gdy mój wszczep dotknął jej wszczepu, zadygotała lekko. Bardzo lekko, ale zauważyłem. No, odczułem to. Chyba będę czuł to za każdym razem, gdy zechcę komuś wyrobić fałszywkę. Za każdym razem, kiedy tylko pomyś­lę o tym.

Dostałem się tam i znalazłem dane o aresztowaniu Johna Doe, wykasowałem je, a potem przejrzałem jej akta personalne i awan­sowałem ją o dwa stopnie podwajając przy tym pensję. Niewielka pokuta, ale co do diabła mogłem zrobić. Następnie zatarłem za sobą ślady i wycofałem program.

– W porządku – powiedziałem. – Zrobione.

– Znakomicie – stwierdziła i wezwała gliny.

Przeprosili mnie za błędne ustalenie tożsamości, pozwolili wyjść z budynku i puścili wolno na Figueroa Street. Było późne popołudnie, na ulicy ciemniało, w powietrzu czuło się chłód. Zi­ma to zima, nawet w Los Angeles, choć na tutejszy sposób. Pod­szedłem do ulicznego wejścia i przywołałem Toshibę z miejsca, gdzie się zaparkowała; nadjechała po pięciu czy dziesięciu minu­tach. Kazałem jej zabrać mnie na północ. Jechaliśmy wolno, ruch w godzinie szczytu, ale można było wytrzymać. Podszedłem do muru przy bramie Sylmar, jakieś sto kilometrów za miastem. Bramkarz zapytał mnie o nazwisko. – Richard Roe – powie­działem. – Beta Pi Upsilon, sto cztery, trzysta dwadzieścia czte­ry, X. Punkt docelowy: San Francisco.

W San Francisco w zimie leje deszcz. A jednak to ładne mia­sto. O tej porze roku wołałbym Los Angeles, ale kij w oko. Życie to nie szklanka z miodem. Brama otworzyła się i Toshiba przeje­chała przez nią. Łatwo jak Beta Pi.

Przełożyła

DOROTA LUTECKA

Nominacja do nagrody „Hugo“ w roku 1988

Nagroda „Nebula“ w roku 1988

PAT MURPHY

ZAKOCHANA RACHELA

Zwierzęta mają świadomość i potrafią myśleć, ale procesy te są ograniczone przez potrzeby wynikające z walki o pożywienie, o przeżycie i możliwość reprodukcji. Po co więc zwierzęciu z dzi­kich ostępów ciężki i skomplikowany mózg człowieka, który musi żyć w podstępnym i zawiłym społeczeństwie ? Oto historia eks­perymentu dotyczącego tej tematyki – a także barwna prezentacja konfliktu między naturalnymi emocjami i nienaturalną inteli­gencją.

Jest niedzielny, letni poranek. Mała, brązowa szympansica imieniem Rachela siedzi na podłodze salonu w samotnym rancho na skraju Malowanej Pustyni. Ogląda film z Tarzanem. Obejmu­je kolana włochatymi ramionami i przezwyciężając ogarniające ją podniecenie kołysze się w przód i w tył. Wie, co powiedziałby jej ojciec – że jest już za duża na takie dziecinady – ale Aaron jeszcze śpi i nie może jej zganić.

W telewizorze Tarzan wpadł w bambusową pułapkę zastawio­ną przez ohydnych Pigmejów. Rachela obawia się, czy uda mu się wydostać na czas i ocalić Jane, którą porwali przemytnicy kości słoniowej. Właśnie w tej chwili na ekranie pojawia się Jane, związana i posadzona z tyłu jeepa. Rachela jęczy cichutko. Stara się, by było to naprawdę cicho; kiedy niedawno zaglądała do sypialni ojca, ten leżał jeszcze w łóżku. Aaron bardzo nie lubi, gdy Rache­la budzi go swymi pojękiwaniami.

Kiedy film przerywa się na reklamę, Rachela idzie do pokoju ojca. Jest już gotowa do śniadania i chciałaby, żeby on też wstał. Zbliża się na palcach do łóżka, by sprawdzić, czy jeszcze śpi.

Szeroko otwarte oczy spoglądają w nicość. Aaron twarz ma zu­pełnie bladą, jego usta zaś przybrały nienaturalny, purpurowy ko­lor. Doktor Aaron Jacobs, człowiek, którego Rachela nazywa oj­cem, nie śpi. Umarł w nocy na atak serca.

Kiedy Rachela potrząsa nim, jego głowa zatacza się na poduszce,­ ale mężczyzna ani nie zaczyna oddychać, ani nawet nie mrug­nie powieką. Rachela kładzie jego rękę na swojej głowie, oczeku­jąc pieszczoty, lecz on się nie porusza. Nachyla się nad nim, a wtedy jego ręka opada bezwładnie i przewiesza się przez krawędź łóżka.

W powiewach wpadającego przez otwarte okno wiatru delikat­ne kosmyki siwych włosów, które tak starannie zaczesywał każde­go ranka, drżą i lekko falują, odsłaniając łysinę. Z salonu docho­dzi głośne trąbienie stada słoni pędzących przez dżunglę na po­moc Tarzanowi. Rachela piszczy delikatnie, ale jej ojciec się nie porusza.

Rachela odchodzi od spoczywającego na łóżku ciała. W telewi­zji Tarzan skacze z drzewa na drzewo, śpiesząc na ratunek Jane. Rachela nie zwraca uwagi na telewizor. Biega po całym domu, jakby szukając miejsca, w którym mogłaby czuć się pewnie i bez­piecznie. W drodze do swej małej sypialni przechodzi przez labo­ratorium ojca. Ze stojących wzdłuż ścian klatek białe szczury przypatrują się jej czerwonymi oczami. Królik skacze niemrawo w swojej klatce, niczym miękka poduszeczka spadająca bezwład­nie po schodach.

Ma jeszcze nadzieję, że może się pomyliła, że ojciec po prostu śpi. Wraca do sypialni, ale tu nic się nie zmieniło. Jej ojciec leży na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Przez dłuższy czas, skulona obok na podłodze, tuli się do jego ręki.

Nie znała nigdy nikogo oprócz niego. On jest jej ojcem, na­uczycielem i przyjacielem. Nie może zostawić go samego.

Popołudniowe słońce zagląda przez okno, lecz Aaron ciągle się nie porusza. Robi się ciemno, ale Rachela nie włącza światła. Czeka, kiedy Aaron wreszcie się obudzi. Wschodzi księżyc i rzuca na przeciwległą ścianę srebrzysty czworokąt swego blasku.

Na zewnątrz, wśród otaczającego rancho kamiennego pust­kowia, kojot unosi pysk do księżyca i wyje – cicho i tak samot­nie, jak samotny jest gwizd przejeżdżającego przez wymarłą stację pociągu. Rachela odpowiada żałosnym krzykiem opuszcze­nia i żalu. Aaron leży bez ruchu i Rachela wie, że jej ojciec nie żyje.

Kiedy Rachela była młodsza, miała ulubioną historyjkę, której musiała wysłuchać zawsze przed snem.

– Skąd się wzięłam? – pytała Aarona, używając uproszczo­nej wersji Amerykańskiego Języka Migowego. – Opowiedz mi jeszcze raz.

– Jesteś już za duża na historyjki do poduszki – odpowiadał Aaron.

– Proszę. Opowiedz.

Prędzej czy później zawsze jej ulegał.

– Była sobie kiedyś mała dziewczynka imieniem Rachela. By­ła bardzo ładna: miała długie, złote włosy, niczym księżniczka z bajki. Mieszkała z tatą i z mamą, i wszyscy byli bardzo szczęśliwi.

Rachela z zadowoleniem wślizgiwała się pod kołdrę. Historia, jak zresztą każda dobra bajka, zawierała także elementy tragiczne: ojciec dziewczynki pracował na uniwersytecie; badał funkcjono­wanie mógzu i analizował natężenie oraz zasięg pól elektromagne­tycznych wywoływanych przebiegiem impulsów nerwowych od i do pracującego mózgu. Inni naukowcy z uniwersytetu nie rozu­mieli ojca Racheli; nie wierzyli w jego badania i nie dawali mu na nie pieniędzy. (Tę część historii Aaron opowiadał zawsze bardzo cierpkim tonem.) Opuścił więc uniwersytet i wraz z żoną i córką przeniósł się na pustynię, gdzie mógł pracować w spokoju.

Kontynuując swoje badania doszedł do wniosku, że każdy mózg wytwarza własny układ pól elektromagnetycznych, równie niepowtarzalny, jak odciski linii papilarnych. (Ta część historii wydawała się Racheli bardzo nudna, ale Aaron nigdy nie chciał jej pominąć.) Kształt tego „elektrycznego umysłu“, jak nazwał swoje odkrycie, zależał od indywidualnych myśli i uczuć. Wy­starczyłoby utrwalić w jakiś sposób ten „elektryczny umysł“, a uzyskałoby się zapis ludzkiej osobowości.

Pewnego ciepłego, słonecznego dnia żona i śliczna córeczka wybrały się na przejażdżkę. W pędzącej z przeciwka krętą szosą ciężarówce nawaliły hamulce; doszło do czołowego zderzenia, w wyniku którego zginęły i żona, i córka uczonego. (Słuchając tego fragmentu opowieści Rachela, przerażona okrutną zmiennością losu, ściskała zawsze kurczowo dłoń Aarona.)

Ciało Racheli umarło, ale nie wszystko było jeszcze stracone. W swoim pustynnym laboratorium doktor utrwalił zapis elek­tromagnetycznych pól wytwarzanych przez mózg jego córki. Jed­nocześnie prowadził badania nad możliwością użycia zewnętrz­nych pól magnetycznych w celu przeniesienia zapisu funkcjono­wania mózgu jednego zwierzęcia do mózgu drugiego. W firmie dostarczającej zwierzęta doświadczalne zamówił młodą szympansicę. Za pomocą środków opartych na norepinefrynie spowodo­wał przyśpieszenie procesów zachodzących w mózgu małpy, a na­stępnie przeniósł do niego zapis funkcjonowania mózgu swojej córki, łącząc je w ten sposób i w pewnym sensie ratując ją od śmierci. W szympansim mózgu znalazło się wszystko, co pozosta­ło z Racheli Jacobs.

Doktor nadał szympansicy imię Rachela i wychowywał ją jak własne dziecko. Ponieważ budowa krtani uniemożliwiała jej po­sługiwanie się językiem mówionym, nauczył ją języka migowego. Nauczył ją czytać i pisać. Byli dobrymi przyjaciółmi.

W tym miejscu Rachela zwykle już spała. Nie miało to zresztą większego znaczenia – i tak znała zakończenie. Doktor Aaron Jacobs i szympansica Rachela żyli razem szczęśliwie.

Rachela lubi bajki i lubi też szczęśliwe zakończenia. Ma umysł kilkunastoletniej dziewczynki i niewinne serce młodego szympansa.

Czasem, gdy Rachela przygląda się swym guzłowatym, brązo­wym palcom, wydają jej się jakieś obce, nie na miejscu. Przypo­mina sobie, że kiedyś miała jasne, małe, delikatne dłonie. Wspo­mnienia, warstwa za warstwą, piętrzą się na wspomnieniach, ni­czym różnokolorowe pasy w skałach osadowych.

Rachela przypomina sobie jasnowłosą kobietę o delikatnej skó­rze, pachnącą zawsze perfumami. Kiedyś w wigilię Wszystkich Świętych ta kobieta (we wspomnieniach występująca jako matka Racheli) pomalowała dziewczynce paznokcie na krwistoczerwone, ponieważ Rachela była przebrana za Cygankę, a Cyganie lubią ten kolor. Rachela pamięta dokładnie dłonie tej kobiety, białe dłonie o leciutko zarysowanej, skrytej tuż pod skórą sieci błękit­nych żył i o różowych paznokciach.

Ale Rachela pamięta także inny czas i inną matkę. Jej matka była ciemnoskóra, włochata i pachniała cudownie dojrzałymi owocami. Mieszkały wraz z Rachelą w klatce w pokoju pełnym szympansów. Zawsze gdy do pokoju wchodzili ludzie, matka przyciskała Rachelę do swej porośniętej gęstymi włosami piersi. Pielęgnowała ją przez cały czas, iskając ją delikatnie w poszuki­waniu insektów, których nigdy nie mogła znaleźć.

Wspomnienia na wspomnieniach: poplątane, pomieszane, jak powycinane z kolorowych czasopism obrazki, ułożone w kolaż, którego nikt nie rozumie. Rachela przypomina sobie klatki: zimne stalowe pręty, dokoła zapach strachu. Człowiek w białym labora­toryjnym fartuchu wziął ją z ramion jej włochatej matki i pokłuł igłami. Słyszała zawodzenie matki, ale nie mogła uciec.

Przypomina sobie szkolną zabawę, na którą założyła nową su­kienkę; stała cały czas w ciemnym kącie, udając, że podziwia bi­bułkowe dekoracje. Była zbyt nieśmiała, by wmieszać się w róż­nobarwny tłum w poszukiwaniu przyjaciółek.

Pamięta, jak była małym szympansem i wraz z pięcioma inny­mi młodymi małpami kuliła się w kącie wagonu towarowego, oszołomiona obcymi dźwiękami i zapachami.

Przypomina sobie zajęcia wf: obskurne szatnie i kostium poka­zujący światu jej chude nogi. Nauczyciel kazał wszystkim grać w softball, nawet Racheli, która była mało wysportowana i wręcz chorobliwie nieśmiała. Ogarniało ją przerażenie, gdy trzymając w ręku piłkę znajdowała się w centrum zainteresowania. „No, da­waj !“, poganiała ją partnerka, gruboskórna dziewczyna, która wpadła w złe towarzystwo i od której zawsze czuć było papierosy. Rachela rzuciła chybiając; nagrodził ją szyderczy śmiech.

Wspomnienia Racheli są równie delikatne i nieuchwytne jak ćmy i motyle tańczące nad rosnącymi wśród kamieni zaroślami. Jej dziewczęce wspomnienia nigdy nie zostają dłużej; pojawiają się, po czym od razu znikają, pozostawiając ją samotną i opuszczoną.

Rachela zostawia ciało Aarona tam, gdzie leży, ale zamyka mu oczy i naciąga na twarz prześcieradło. Nie wie, co więcej mogłaby zrobić. Codziennie podlewa ogródek i zbiera trochę zieleniny dla królików. Codziennie karmi zwierzęta w laboratorium i zmienia im wodę w poidłach. Jest dosyć chłodno i ciało Aarona nawet specjalnie nie cuchnie, chociaż pod koniec tygodnia cała kolonia mrówek wynosi się w stronę okna.

Pewnego księżycowego wieczoru w tydzień po śmierci Aarona Rachela postanawia wypuścić zwierzęta na wolność. Wyjmuje po kolei z klatek oswojone króliki, niesie każdego z nich do tylnych drzwi głaszcząc go po ciepłym futerku, po czym stawia na ziemi i delikatnie popycha w kierunku zielonej, soczystej trawy rosnącej na podwórku.

Ze szczurami jest już trochę trudniej. Udaje jej się ściągnąć klatkę z półki, ale okazuje się ona cięższa, niż przypuszczała, i chociaż Racheli udaje się złagodzić trochę jej upadek, to i tak klatka ląduje z hukiem na podłodze, wywołując panikę wśród jej mieszkańców. Rachela ciągnie klatkę po podłodze, przez hall, po schodkach, na podwórko. Kiedy otwiera drzwiczki, szczury wy­sypują się niczym ziarna prażonej kukurydzy, białe w świetle księżyca i śmigające we wszystkich kierunkach.

Pewnego razu, kiedy Aaron uciął sobie drzemkę, Rachela po­szła przed siebie ścieżką prowadzącą do szosy. Nie miała zamiaru odchodzić nigdzie daleko. Po prostu chciała zobaczyć, jak właś­ciwie wygląda ta szosa; być może udałoby się jej schować za skrzynką na listy i zobaczyć przejeżdżający samochód. Była cie­kawa otaczającego ją świata, a migawkowe, ulotne wspomnienia wcale tej ciekawości nie zaspokajały.

Pokonała już może połowę drogi, kiedy Aaron dopędził ją swoim starym jeepem. „Wsiadaj!“ krzyknął na nią. „Wsiadaj, ale to już!“ Rachela nigdy jeszcze nie widziała go aż tak wściekłego. Skuliła się na siedzeniu łykając wzbijany w niebo kurz, przygnę­biona tym, że wywołała gniew Aarona. Nie odezwał się do niej przez całą drogę powrotną i dopiero kiedy byli już prawie na ran­cho, przemówił głosem, w którym słychać było wyraźne nuty go­ryczy i tłumionej złości.

– Nie powinnaś wychodzić tam, na zewnątrz. Nie spodobało­by ci się. Świat jest pełen małych, ograniczonych, głupich ludzi. Nie zrozumieliby cię. A jeśli kogoś nie rozumieją, to usiłują go skrzywdzić. Krzywdzą każdego, kto tylko jest inny. Jeśli przeko­nają się, że jesteś inna, ukarzą cię za to. Zamkną cię w klatce i nigdy nie wypuszczą.

Patrzył prosto przed siebie przez brudną szybę jeepa.

– Nie wszystko jest takie ładne jak w telewizji, Rachelo – powiedział nieco łagodniej. – Ani nie takie jak w książkach.

Dopiero wtedy spojrzał na nią, a ona zagestykulowała gwałtownie:

– Przepraszam. Bardzo przepraszam.

– Nie dam rady cię tam obronić – powiedział. – Po prostu nie dam rady.

Rachela wzięła jego rękę w obie swoje dłonie. Uspokoił się i zaczął głaskać ją po głowie.

– Nigdy więcej tego nie rób. Nigdy.

Strach Aarona był zaraźliwy. Rachela nigdy już nie poszła ścieżką prowadzącą do szosy, a w jej snach zaczęli pojawiać się źli ludzie, którzy chcieli zamknąć ją w klatce.