Na przekór przeznaczeniu - Magdalena Dziuma - ebook + audiobook + książka

Na przekór przeznaczeniu ebook i audiobook

Magdalena Dziuma

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Podczas wymarzonej podróży do miasta zakochanych Laura i Dominik są najszczęśliwszą parą na świecie. Każda ich chwila pełna jest uniesień i wzajemnego zachwytu. Spacerując po paryskich uliczkach, planują wspólną przyszłość, która maluje się wyłącznie w jasnych barwach. Nie wyobrażają sobie, że może być inaczej. Nawet nie przypuszczają, co szykuje dla nich bezduszny, ślepy los.

Słoneczny dzień, magiczna aura Paryża, tłumy turystów… Moment nieuwagi na zawsze zmienia życiowe ścieżki dwojga bohaterów...

Niezwykła, poruszająca opowieść o sile uczucia, które potrafi pokonać wszystkie przeciwności, Na przekór przeznaczeniu

Magdalena Dziuma – z wykształcenia i pasji dziennikarka, piastuje stanowisko menedżerskie w szkole językowej. Urodziła się 23.05.1985 roku. Od małego fascynował ją świat radia i słowa pisanego. Już na studiach dziennikarskich przejawiała ambicje, by tworzyć. Tuż po ich zakończeniu objęła stanowisko redaktora naczelnego w znanym trójmiejskim magazynie. Jej ulubionymi autorami są G. Musso i B. Asher. W 2012 roku ukazała się jej debiutancka powieść „Zacząć jeszcze raz”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 219

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 43 min

Lektor: Malwina Kucharska

Oceny
3,0 (3 oceny)
1
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lata 90.Laura. DominikParyż. 16.06.1999

Był dokładnie 16 czerwca 1999 roku. Słońce swoimi promieniami przebijało się przez chmury, tworząc uroczą mozaikę nad wieżą Eiffla. Wieża była ogromna i wydawała się marmurowa. Wyciągnęłam ochoczo rękę z aparatem – moją własną „nówką” zakupioną na potrzeby pierwszej podróży za granicę. Podróży w nieznane, a jednak znane – bo przecież Francja, Paryż, wieża to jedne z najpiękniejszych zakątków świata. A świat ten należał do mnie. A w zasadzie do nas – bo podróż owa była nie tylko podróżą mojego życia, ale również z miłością mojego życia.

Cóż za zbieg okoliczności. Gdyby ktoś powiedział mi rok temu, że wyjadę w tak piękną podróż z mężczyzną, który zawiruje w moim sercu, duszy i umyśle, pewnie pobłażliwie spojrzałabym na niego, odruchowo zaczesując swoje falowane włosy w fikuśną kitkę i burknęła: – „Oszalałeś. Zwariowałeś. Nie znasz życia”.

Lecz każdy, kto je zna lub też komu choć trochę wydaje się, że tak jest, zdaje sobie sprawę, że nic nie jest proste, jeśli takie się wydaje, i odwrotnie – niekoniecznie coś trudnego takie jest w istocie. W każdym razie ja, 20-letnia Laura, właśnie spędzam czas w Paryżu – mieście zakochanych, a wiosna w moim sercu zdaje się wyśpiewywać radosne melodie. Niczym skowronek.

Wykonuję kilka fotek, poprawiając okulary słoneczne. Aparat cichutko brzęczy, dając znak, że każde ze zdjęć znalazło swoje odzwierciedlenie na jego karcie pamięci. Poprawiam właśnie swój czerwony szal w białe kropki i czuję się niemal jak Marylin Monroe poprawiająca spódniczkę w barwie pastelowej bieli, choć Marylin była zupełnie inna niż ja. Odwracam się i widzę Dominika, który kroczy prosto w moją stronę. Jest niewiele wyższy, lecz męski i wyrazisty. Rysy jego twarzy są ostre i sprawiają, że jestem niemalże pewna, że ten mężczyzna wie, czego chce, i że zawsze będę mogła na nim polegać. Że jego niewiele jest w stanie złamać. Że jest zdrowy, silny i ochroni mnie swoim męskim ramieniem. Dominik ma dołeczki i gęste, ciemne, kręcone włosy. Jego karnacja jest dość śniada, jak na chłopaka polskiego pochodzenia. Jest dobrze zbudowany, ale nie należy do tęgich. Mimo średniego wzrostu jego nogi są wysportowane i nie wyglądają „parówkowo”. To dla mnie ważne – w końcu nie spotykam się z bokserem, tylko z subtelnym mężczyzną.

Znamy się co prawda rok, lecz dla mnie to jest wieczność. Wieczności nie da się zmierzyć w odstępie czasowym. I to na wieczność zapamiętujemy ważne dla nas sytuacje i życiowe momenty.

Jest godzina 13.30 i Dominik zmierza do mnie, trzymając w ręku żelki w kształcie zwierzątek i fioletowego tulipana. Idzie, a opakowanie z żelkami podskakuje razem z nim, tworząc bardzo uroczą całość. Jest radosny i uśmiechnięty, a jednocześnie zdecydowany. Natychmiast chwytam za aparat i wykonuję mu zdjęcie, uwieczniając moją pierwszą poważną miłość w tak mało poważnej sytuacji. Dominik idzie w moim kierunku, a ja poddaję się urokowi tej chwili. Wiatr wieje mi we włosy, a słońce walczy, by przedostać się przez szkiełka okularów prosto do moich zielonych oczu. Jesteśmy tu już czwarty dzień. Zostały nam równo dwa dni w Paryżu.

Tłumy turystów przedostają się przez najważniejsze zakątki miasta zakochanych. A ja jestem przekonana, że o Dominiku wiem wszystko, tak samo jak i on wie wszystko o mnie.

I nie byłoby w tej historii nic smutnego, gdyby nie fakt, że tamten słoneczny, czwartkowy dzień był ostatnim, w którym mogliśmy patrzeć sobie w oczy i spędzać cudowne noce i chwile razem w blasku paryskich świateł.

Nie byłoby nic nadzwyczajnego w wycieczce dwojga zakochanych do miasta miłości.

Nie byłoby nic niepokojącego w tym, że poznajemy kulturę innego kraju, trzymając się za ręce.

Gdyby nie fakt, że zaledwie dwa dni przed wyjazdem wybraliśmy się wraz z Dominikiem w podróż, opuszczając na całą dobę romantyczny hostel w centrum Paryża. Gdyby nie fakt, że tylko ja wróciłam do Polski.

 

Dominik zaginął.

Jedynie ja wróciłam do kraju. Dominika szukała fundacja SZUKAJ BLISKICH, lecz nie został odnaleziony. Śledztwo zostało w końcu umorzone. Po latach życia w smutku i cierpieniu, gdy z ledwością ukończyłam studia, wyprowadziłam się z Krakowa, rozpoczynając życie jeszcze raz w innej części kraju.

 

I mimo że sprawiałam wrażenie szczęśliwej, oniemiałam, gdy przechadzając się w styczniu 2014 roku, ujrzałam znajomo wyglądającego mężczyznę o dobrze mi znanych brązowych oczach i bujnych, kręconych włosach, człowieka, którego nie dało się pomylić z żadnym innym mężczyzną na świecie. Mężczyznę, który przewrócił cały mój ustawiony ład i porządek i sprawił, że moje serce znowu zaczęło bić szybciej.

A było to tak…

Kraków. Zespół Szkół Nr 3. 9.09.1998

Zespół Szkół Nr 3 był ogromnym blokiem mieszczącym się przy jednej z najmniej znanych ulic Krakowa. Jednak na tyle znanym, by starsze panie z zacięciem zaciskały swoje torebki, przechodząc ukradkiem obok drzwi wejściowych do budynku. Było to nieuniknione, ponieważ chcąc dostać się na niewielki ryneczek, musiały minąć szkołę. Z pewnością obawiały się nastolatków, którzy to z pasją i radością udawali się na przerwach na przysłowiowego papierosa. Było to zabronione – pani dyrektor, ze złowrogim wyrazem oczu, niemalże każdą przerwę spędzała na balkonie szkolnym, komicznie wymachując swoimi wychudzonymi rękoma na rozwydrzonych uczniów. Niewiele to jednak dawało – wzbudzało jeszcze więcej aroganckich zachowań ze strony jej podopiecznych. Ilekroć szłam do szkoły, wsłuchując się w cudowne brzmienie mojego walkmana, zastanawiałam się, czy sytuacja sprzed dnia się powtórzy, czy znowu dojdzie do tej przezabawnej chwili, w której pani dyrektor, malutka, drobna i wychudzona, jak lwica będzie walczyć z młodzieńczymi wybrykami uczniów. Moja intuicja już od najmłodszych lat mnie nie myliła. Idąc jesiennego poranka do szkoły na godzinę 8.55, ujrzałam dobrze mi znane zjawisko – panią dyrektor niemalże skaczącą po starym, poszarzałym balkonie, niezłomnie utrzymującym jej niewiele ważące ciało tonące w podskokach:

– Żeby mi to było ostatni raz! – krzyczała, a jej okulary z cienkimi oprawkami spadały lekko z jej równie drobnego, jak ona cała, nosa. Wymachiwała przy tym dziennikiem i wskazywała palcem na wejście do szkoły. Pewnie w głębi duszy myślała nie inaczej, jak „Przeklęci gówniarze. Jestem w tej szkole ostatni raz”.

Uśmiechnęłam się lekko pod nosem. Bardzo rozbrajało mnie zachowanie dyrektorki. Oczywiście sądziłam, że należy jej się bezwzględny szacunek, i nie do końca rozumiałam moich rówieśników, którzy na każdej przerwie chcieli zrobić jej na złość. Niemniej jednak uważałam także, że może zbyt surowo traktuje swoich podopiecznych. Wiek nastoletni ma swoje prawa i mimo że palenie jest czynnością szkodliwą i niezdrową, wykrzykiwanie mojej dyrektorki wzbudzało w uczniach raczej jeszcze większy bunt aniżeli pokorę.

Mimo to zawsze obserwowałam z boku tego typu zdarzenia. Sama nigdy nie zapaliłam i szczególnie mocno nie ciągnęło mnie do tego. Idąc dziarsko do szkoły, przez chwilę zadumałam się. Co by było, gdyby pewnego dnia zabrakło naszej dyrektorki? Czy w oczekiwaniu na nową dyrekcję wszyscy uczniowie rozrabialiby jeszcze mocniej? Czy przeciwnie? W niejednym pozostałaby chwila refleksji i zadumy? Może nawet któryś z jej podopiecznych poczułby swoiste wyrzuty sumienia, że tak uprzykrzał życie starszej kobiecie?

Tak, pomyślałam, wyciszając tony mojego wszechobecnego walkmana. Życie ludzkie to nieprzerwany ciąg nieoczekiwanych zdarzeń. Nawet mając prawie 19 lat, obserwując rzeczywistość, wiem już, że nic nie może w życiu być pewnikiem. Jesteśmy tylko my, tu i teraz. Jutro może zabraknąć naszej dyrektorki, dzisiaj możemy wygrać w totka milion dolarów i wyjechać na drugi kraniec świata. Sens jest jeden – życie ludzkie to miliony sekund, jakie są naszym czasem tu, na ziemi. Jest on nam wyznaczony przez nieodwracalną siłę. Jaką? Tego jeszcze nie wiedziałam.

Paryż. 16.06.1999

Robiliśmy mnóstwo zdjęć. Przedstawiały uroczą w swej okazałości Francję. Piękną, statecznie idealną, zadumaną i zachwycającą zarazem. Uwielbiałam Francję od dziecka. Gdy byłam niewielką jeszcze dziewczynką, razem z rodzicami wybrałam się w podróż do Paryża. Pamiętam, że jak natchniona przyglądałam się wieży Eiffla, patrzyłam w bezdechu na jej mieniące się kolory. Byłam oczarowana. Zachwycona. Zafascynowana. Jako małe dziecko uwielbiałam okazywać emocje. Nigdy nie należałam do dziewczynek, które chowają się w kłębek ciszy. Byłam zwariowana, radosna i przeszczęśliwa. Tak jak dziś Karina. Jednak pamiętny dzień 16 czerwca 1999 roku wciąż jest w mojej pamięci. To czasy absolutnego wkroczenia w dorosłość. I pierwszej tak poważnej miłości.

Dominika przed tym, gdy byliśmy parą, znałam tylko z widzenia. Wzbudzał podziw i jednocześnie zachwyt wszystkich moich koleżanek. Działo się tak dlatego, że łączył w sobie dwie cechy, które są tak istotne w trakcie poznawania nowych mężczyzn – skromność i magnetyzm. Ten ostatni sprawiał, że Dominik przyciągał dziewczyny. Potrafił słuchać i zawsze zachowywał coś, co w mojej opinii od dłuższego czasu zanika w dzisiejszym świecie – klasę.

Nie dziwiło mnie zatem, że za każdym razem, gdy przechodził po naszym licealnym korytarzu, dziewczyny po cichu wymieniały na jego temat pochlebne uwagi, a on sam, lekko zarumieniony, zdawał się ich nie słyszeć i jednocześnie delikatnie, bez pośpiechu, szedł dalej, pozostawiając swoim fankom poczucie anonimowości i beztroski.

Zaskoczyło mnie natomiast jedno – że pewnego dnia, a było to na rok przed tragicznym zdarzeniem, zupełnie niespodziewanie wpadliśmy na siebie na szkolnym korytarzu i o dziwo – zwrócił na mnie uwagę. Od tamtej pory byliśmy nierozłączni, choć jestem pewna – plotkowała o nas cała szkoła. Niewiele mnie to obchodziło. Jego także.

Wiele mogłabym opisać dni i zdarzeń, jakie na zawsze pozostały w głębi mojego serca. Jednak dzień 16 czerwca wzbudza najwięcej moich emocji i tęsknot. Błąkaliśmy się po Paryżu, zakochani i szczęśliwi. Dominik nie miał przy sobie nawet portfela, ja szłam z drobnym, dziewczęcym plecaczkiem zawieszonym na jednym ramieniu. W nim były schowane nasze najważniejsze dokumenty, klucz do pokoju, portfele z pieniędzmi, legitymacje szkolne, jedzenie i woda. W Paryżu czuliśmy się bezpiecznie – w końcu tylu turystów i obcych ludzi kręci się tutaj w okresie wakacyjnym. To było na dwa dni przed naszym powrotem do Polski. Oboje mieliśmy swoje zobowiązania i rodziny, które wyczekiwały naszego powrotu do domu. Byliśmy jeszcze bardzo młodzi. Żadne z nas nie chciało zaprzepaścić kredytu zaufania, jaki dostaliśmy od rodziców. Każdy dzień pragnęliśmy wykorzystać jak najlepiej – zwiedzaliśmy więc tak wiele, jak tylko było możliwe. Zagościliśmy praktycznie we wszystkich miejscach w Paryżu, choć zdawał nam się on nieosiągalnie wielki, ogromny i fantastyczny. Odrobinę zatrważała mnie liczba ulic w tym mieście – samochodów, uliczek krętych i jednokierunkowych, karetek, wozów policyjnych, nieustannie jeżdżących na cichym sygnale. Motocykli i motorów, samochodów małych i dużych, a także niewyobrażalnych korków i turystów, którzy zamroczeni pięknem miasta, niejednokrotnie wchodzili na ulicę ukradkiem, zapominając o Bożym świecie. Liczba turystów była ogromna i w każdej najdrobniejszej chwili konieczne było zachowanie trzeźwego umysłu, by się nie zgubić. A jednak…

To była sekunda. Może dwie. Czułam jego dłoń na mojej, jakby nigdy nic. Kierowałam do niego dziesiątki słów, cicho się uśmiechając. Skupiłam wzrok na plecaku, szukając wody. Inni turyści deptali mi po piętach. Czułam ogromny ścisk, upał, słyszałam dziesiątki głosów i rozmów w różnych językach. Wtedy intuicyjnie puściłam jego dłoń i nie odwracając się za siebie, szłam prosto, nadal mówiąc do niego. Po upływie krótkiego czasu spojrzałam w prawo. Dominika nie było. Zostałam sama. Z plecakiem, wodą, naszymi dokumentami, portfelami. I marzeniami. W obcym kraju. Nie znając ani jednego francuskiego słowa.

16.06.1999. Dominik

Szukam jej wszędzie. Wiem, że była przy mnie. Szliśmy, trzymając się za ręce. Co prawda puściła moją dłoń tylko na chwilę, ale dziesiątki ludzi różnych narodowości sprawiły, że umknęła mi. Przeciętnym ludziom zdaje się, że to tylko mignięcie sekundy. Chwila. Ale w tak wielkim mieście, obleganym przez studentów, turystów, miłośników tego piekielnie ogromnego miejsca – to wystarczająco długi czas, by zupełnie omyłkowo się zgubić.

Była inna. Inna niż większość dziewcząt, jakie poznałem. Skromna, subtelna, delikatna.

Jej twarz zdobiły wdzięczne piegi. Oczy były tak zielone, że można się było w nich całkowicie zatracić. Rude włosy lekko okalały jej ramiona, choć nie były szczególnie długie. Jej blada twarz z łatwością wyrażała emocje. Niczym otwarta księga, która odzwierciedla zarys przedstawianych treści, zdarzeń, idei.

Tak, była absolutnie inna niż wszystkie dziewczyny, jakie dotąd poznałem. I ona – jako jedna z nielicznych – doskonale wiedziała, co to wdzięk, bez sztucznej ekstrawagancji i arogancji.

Tak. Jest niezwykła.

To dziwne. Czuję, jakbym wszystko stracił.

Ale może nie wszystko jest jeszcze stracone.

Może wrócę jakoś do hostelu, jego nazwę pamiętam doskonale – „La Paris hostel”. Może jakimś cudem któryś Francuz będzie znał angielski i powie mi, jakim metrem będę mógł tam trafić. O ile w ogóle tam dojadę – bez grosza przy duszy.

I wtedy zobaczyłem rower. Stał opuszczony obok ławki, wprost przy widoku na Sekwanę. Przy gąszczu krzewów. Bez zastanowienia zdecydowałem wyruszyć nim: w najlepszym przypadku odnaleźć Laurę, a w najgorszym – wrócić do hostelu.

Poczułem się jak intruz, ale było mi wszystko jedno. Najważniejsze, żebyśmy znaleźli się w tym gąszczu nieznajomych twarzy. Rower nie był przypięty łańcuchem do ławki – najwidoczniej Francuzi ufali sobie nawzajem znacznie bardziej niż Polacy. Nie dostrzegłem także nikogo, kto mógłby być jego właścicielem. Postanowiłem więc spróbować. Szybko podbiegłem do owej samotnej ławki i wskoczyłem na rower. Nikt nie zwrócił na mnie szczególnej uwagi. Pragnąc zostać niezauważony, prędko wyjechałem z wąskiej i stromej uliczki, będącej zjazdem do mostu nad Sekwaną. Niebo było wciąż jasnobłękitne, a promienie słońca bardzo mocno świeciły wprost na moją twarz. Pedałowałem szybko. Czułem, jak gdyby ktoś mnie gonił, lecz było to tylko wrażenie. Oczywiście gonił mnie czas. Tylko czas. Albo aż czas. Wyjechałem w Avenue Gustave Eiffel. Na tej ulicy mieści się wieża i paradoksalnie – na tej zgubiliśmy się z Laurą.

Dostrzegłem setki uśmiechniętych twarzy. Jacyś starsi państwo trzymali się za ręce, opalając się w słońcu. Mogli mieć po około 80 lat. Pani z kręconymi, krótkimi włosami i pan w kapeluszu, ubrany dostojnie i elegancko. Wyglądali, jakby cofnęli się o jakieś 50 lat. A jednak los obdarzył ich ogromnym szczęściem – dotknęli z pewnością wielu stadiów uczuć i miłosnych uniesień, wciąż jednak byli razem i czule spoglądali sobie w oczy. Dalej para młodych ludzi. Na oko około dwudziestoletnich. Całowali się namiętnie, nie dbając o reakcję otoczenia i poddając się urokowi młodości i chwili.

Jeszcze dalej młoda para. Kobieta w sukni ślubnej i białym welonie, pan młody w eleganckim, czarnym fraku, wpatrzony w swoją piękną żonę. Przed nimi fotograf pstrykający dziesiątki zdjęć – także tych niespodziewanych. Podtrzymuje tę chwilę na wieczność.

I tak cały świat zagorzale się kręci, nie zważając na każdą, odrębną ludzką historię. Wiruje tak, jak gdyby nic innego się nie liczyło. Dziś to dziś, a jutro? Jutro jest nieznanym.

Czas ucieka z prędkością światła, a napotkani ludzie jakby nie zważają na siebie nawzajem. Czuję się pusty, samotny, wściekły. Czuję, że nawet gdybym ukradł z 10 takich rowerów, to i tak nie miałoby to żadnego znaczenia. Każdy dba wyłącznie o siebie. Choć Paryż wydaje się być tak przyjazny – to pozorem jest ta otwartość międzyludzka. Tak naprawdę bowiem jesteśmy zupełnie sami. Zdani tylko na siebie – w kłopocie i radości, uśmiechu i złości. Jesteśmy sami z naszymi uczuciami, które – ewoluując – kształcą nasze ego tu i teraz.

Kraków. 1.07.1999. Laura

Poznając ludzi, których obdarzamy uczuciem, zazwyczaj w pierwszej fazie fascynacji w pewnym stopniu ich kategoryzujemy – także w aspekcie wizualnym. Mimo że bardzo tego nie chcemy, nie zawsze potrafimy się przed tym skutecznie uchronić. Istnieją również pewne części ludzkiej wizualności – które na zawsze pozostają nam w pamięci. Gdy wspominam Dominika, myślę o jego pięknych, kręconych włosach, dużych, wydatnych ustach, ogromnych, brązowych, niczym kora drzewa, oczach. Mimo że nie miał jakichś specjalnych znaków szczególnych, cały wyróżniał się z tłumu. Był absolutnie nieprzeciętny, wyrazisty, na tyle mocno, że zapadał w pamięć. O ile dużo ludzi na świecie wygląda zwyczajnie i czasem można nawet stwierdzić, że znaczna część z nich jest do siebie podobna, o tyle Dominik był zupełnie inny.

Sieć późniejszych zdarzeń sprawia, że moja dusza przywołuje wyłącznie to, co złe, tragiczne. To, czego można było uniknąć. To, co stało się tak nagle, że trudno jest to analizować, wzbogacać o refleksje, roztrząsać. Dominik przepadł. Zniknął. Z minuty na minutę – zostawił mnie samą. Umieram z tęsknoty, smutku i żalu. Z poczucia osamotnienia i lęku. Nie martwię się o siebie – troszczę się o niego. To na tym polega prawda miłości. Jeśli chcemy poświęcić siebie w całości – dla kogoś, a wszelakie nasze zachowania, intencje, kroki są bezinteresowne – wtedy mówimy o prawdziwej, dozgonnej, wiernej sobie i drugiemu człowiekowi miłości.

Cisza i zwątpienie karmią moje serce nicością. Czuję, jakbym utraciła siebie w chwili zaginięcia Dominika. Lecz nadal mam nadzieję – że jednak się odnajdzie. Moje życie to wyczekiwanie. Chwile, w których jestem przekonana, że najwyższa pora wybudzić się z tego przeklętego letargu – i zdać sobie sprawę, że to był tylko zły sen.

Problem polega jednak na tym, że to się dzieje naprawdę.

Paryż. American Hospital of Paris. 18.08.1999. Godz. 19.30

Odrętwiały, nie byłem w stanie wypowiedzieć nawet najdrobniejszego słowa. Gdy przed kilkoma minutami przyszli lekarze i próbowali nawiązać konwersację, nie byłem w stanie im odpowiedzieć. Zresztą nie wiedziałem nawet co. Jedyna rzecz, jakiej jestem pewien, to to, że nic nie pamiętam. Nie wiem, kim jestem. Nie wiem, jak się nazywam. Nie wiem, skąd pochodzę. Choć doskonale słyszę kierowane do mnie słowa – na każde pytanie usłyszane z ust szpitalnego psychologa mógłbym odrzec: nie wiem. Dochodzą do mnie zdania, lecz nie potrafię mówić. Mój ośrodek mowy musiał zostać naruszony, gdyż zwyczajnie nawet tego nie potrafię uczynić. Czuję, jakbym był obcy, i nie pojmuję, o co chodzi lekarzom, szpitalnym psychologom i psychiatrom. Nie umiem i nie chcę z nimi rozmawiać. Czuję, że urwałem się z jakiejś obcej rzeczywistości i miejsce, w którym jestem, nie jest miejscem dla mnie. Nie umiem sprostać ich prośbom. Nie wiem, co mi dolega. Leżę na pustej sali, podłączony do aparatury. Moje ciało uzależnione jest od kilkunastu rurek, które – jak sądzę – podtrzymują mnie przy życiu. Przed chwilą próbowałem ruszyć dłonią, lecz było to zbyt trudne do wykonania. Patrzę na białe, blade ściany. Chciałbym wiedzieć jedno: kim ja jestem, do cholery, i co się stało, że znalazłem się w zagranicznym szpitalu?

Paryż. 16.06.1999. Dominik

Niczym bezdomny i bezużyteczny jeżdżę nie swoim rowerem po placu Trocadero. Nie wiem, jak długo trwa moje błądzenie i poszukiwanie. Turystów nie ubywa, a wręcz przeciwnie. Wieża zmieniła kolory już trzy razy. Oznacza to, że już trzy godziny błądzę po mieście, szukając Laury. Jednak nigdzie jej nie ma. Jak na złość nie mam ani nigdy nie miałem pamięci do cyfr. Gdyby było inaczej, poprosiłbym jakiegoś Francuza o udostępnienie mi komórki. Laura niedawno zresztą zmieniła swój dotychczasowy numer. Ale nie potrafię go przywołać ani skojarzyć jego dokładnej kolejności. Gryzą mnie wyrzuty sumienia. Nie to jej obiecałem. Nie tak się umawialiśmy. Co ze mnie za facet? Zostawiłem kobietę samą na środku ulicy tylko dlatego, że tłum turystów staranował nas i zablokował nam drogę. Co się z nią dzieje? Nie wiem nawet, czy jest bezpieczna. Szlag by to trafił!

Jeżdżę rowerem szybko, coraz szybciej. Zaczynam się zastanawiać, czy ludzie mogliby uznać mnie za szaleńca. Jestem bezradny, bezsilny i zły. Od rana nie skonsumowałem żadnego posiłku, ale nie odczuwam głodu. Chcę znaleźć Laurę. Zrobię dla niej wszystko. Gdybym wiedział, jak dojechać do hostelu, zrobiłbym to niezwłocznie. Niestety, pamiętam tylko, że aby dojechać do tego miejsca, potrzebnych jest kilka przesiadek metrem. Nie dojadę tam rowerem. Czuję, że jestem w kropce. W jakimś przeklętym labiryncie, z którego tak trudno znaleźć wyjście. Postanawiam popytać ludzi, czy nie widzieli przypadkiem mojej dziewczyny. W końcu jest charakterystyczna. Przejeżdżam obok ławki, na której rozsiadła się grupka młodych ludzi. Mogą być mniej więcej w wieku 18-19 lat.

– Sorry, did you see the girl? – pytam, a mój głos lekko drży. – Red hair.She is small, slim, very nice.

Przerywają mi, mówiąc, że nic nie rozumieją, i wybuchają gromkim, radosnym śmiechem. Rozjuszony, z piskiem opon rowerowych opuszczam to feralne miejsce. Postanawiam, że sam dam sobie radę. Przejeżdżam obok wieży. Doznaję olśnienia. Dojeżdżam do ogromnej tablicy z mapą, która znajduje się tuż pod wieżą. Moje oczy błądzą po niej nerwowo. I wtedy staje się cud. Dzięki jakiejś opatrzności rozpoznaję nazwę przystanku metra, na którym wsiadaliśmy z Laurą, by dotrzeć do wieży Eiffla. Wysiedliśmy na stacji Bir-Hakeim, wyruszaliśmy ze stacji Cecil. To dobrych kilkanaście kilometrów. Spoglądając jednak na mapę, dochodzę do wniosku, że wystarczy, iż z Bir-Hakeim będę kierował się prosto do Avenue de Suffren. By jednak się tam znaleźć, konieczne jest przedostanie się przez tunel Alma. Nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Dostrzegam, że wielu Francuzów, nie tylko ja, porusza się po drogach rowerem lub skuterem. Czuję ulgę. Jestem pewien, że lada moment odnajdziemy się z Laurą. Z pewnością czeka na mnie i bardzo się smuci. Zdenerwowana, niecierpliwie wyczekuje w pokoju lub tuż przed hostelem. A nawet jeśli jeszcze jej tam nie ma, to dotrze niebawem – ma dokumenty, pieniądze, nasze portfele. Jakoś sobie poradzi.

Zaczynam czuć się trochę bardziej rozluźniony. Jak mogłem być tak tępy, by nie dostrzec wcześniej ogromnej mapy pod wieżą – dostępnej dla wszystkich turystów? Jestem już prawie na prostej Avenue de Suffren. To około trzech kilometrów. Muszę tylko przejechać przez tunel, w którym tragicznie zginęła księżna Diana Spencer. To dziwne. Przeznaczone jej było zakończyć tam życie niecały rok temu. Do niedawna oglądałem, przerażony, relacje telewizyjne z tego zajścia. Dziś sam tu jestem. Przejeżdżając w tamtym kierunku, czuję się dziwnie przygnębiony, roztargniony. By dostać się do tunelu, trzeba przejechać lekko odosobnioną przecznicę. Lekko się ściemnia. Obliczam, że do pokonania dystansu pomiędzy moją stacją docelową a tą, gdzie jestem teraz, pozostało mi jakieś 11 kilometrów. „To nie tak źle” – myślę w duchu.

Słońce świeci nadal, lecz już nie tak silnie, jak jeszcze kilka godzin temu. Na niebo wkradły się małe, białe chmurki. Laura zwykła przyrównywać je do niewielkich owiec, beztrosko błąkających się po bezgranicznie błękitnej przestrzeni – ich prywatnej łące. Uśmiecham się pod nosem, choć poczucie ekscytacji w dalszym ciągu daje mi się leciutko we znaki. Na ulicy – co ciekawe – nie ma przechodniów. Nie sposób się dziwić. Skrzyżowanie jest położone nieco na skosie dwóch niewielkich uliczek. By dostać się do tunelu, należy obrać opcję jednokierunkową, nie zawracając w kierunku przecznicy, na której się właśnie znajduję.

Na ulicy nie ma świateł, nie widać także żadnego pojazdu. Uznaję, że jestem już prawie gotów do wyruszenia. Jestem przekonany, że na ulicy w tym momencie oprócz mnie nie ma nikogo. Czuję się tym samym zdany wyłącznie na siebie. Pewnym ruchem pedałuję, wjeżdżając wprost na jezdnię.

I zupełnie nagle, w ciągu kilku sekund, rozgrywa się istny koszmar. Słyszę dramatyczny pisk opon. Jakieś auto skręciło na jezdnię, którą właśnie przecinam, lecz nie zdążyło zahamować. Pisk jest tak głośny, że z ledwością odwracam głowę w prawo. Jedyne, co dostrzegam, to czarne auto wjeżdżające wprost na mnie. Ułamki sekund nakazują wycofać się lub pedałować szybciej. Nie jestem w stanie zwyciężyć walki z czasem. Nie potrafię wyrwać się ze szponów przeznaczenia. Przegrywam. Czuję ogromny ból. Moje ciało zostaje zmiażdżone, a przedtem szybuje, koziołkując przed oczami kierowcy. Wszechogarniający ból sprawia, że tracę kontakt ze światem. Ostatnia chwila świadomości ukazuje mi jej piękną, ukochaną twarz. Tracę przytomność. Znikam. Przepadam – jak nic nieznacząca marionetka w rękach losu.

 

Na miejscu wypadku są tylko pokrzywdzony i sprawca wypadku. Tak się składa, że uliczka na trasie jest raczej niewielka i przez wielu uznawana jest za ślepą. Wszyscy turyści, wszelakie tłumy kierują się zupełnie w drugą stronę. Głośno robi się dopiero po wypadku. Kierowca samochodu marki Citroën, prężny mężczyzna w sędziwym wieku, wychodzi z auta na pomoc poszkodowanemu. Sprawdza tętno – jest poprawne. Tłum gapiów z upływem sekund i minut robi się coraz większy.

Jednak Dominik nie przejawia żadnych innych czynności życiowych. Leży, a rower, na którym jechał, w wyniku siły, z jaką uderzył samochód, został wyrzucony kilkanaście metrów dalej. Przechodnie zatrzymują się. Jakaś matka z dzieckiem na rękach przyspiesza kroku, zakrywając małej dziewczynce oczy, tak by widziała jak najmniej drastycznych obrazów. Inni ludzie, para, podchodzą bliżej – ci bardzo pragną pomóc ofierze wypadku, jednak nie wiedzą jak. Gapiów jest coraz więcej. Pogotowie przyjeżdża bardzo szybko. Kierowca citroëna robi, co potrafi, by pomóc. Dominik stracił przytomność. Leży, a wokół niego widać dużo krwi. W takim stanie jest widziany przez większość po raz ostatni. Gdy zostaje zabrany karetką na sygnale, trafia do szpitala, gdzie zostaje położony w osobnej sali, którą odwiedzają jedynie pielęgniarki, pielęgniarze i lekarze. Mniej więcej dwa miesiące spędza w stanie zupełnej izolacji i śpiączki, która powoduje, że jego kontakt ze światem zewnętrznym – zupełnie świadomy – po raz ostatni ma miejsce tuż przed wypadkiem. Mężczyzna, który go potrącił, był trzeźwy. Jak się później okazało, w chwili tego nieszczęśliwego zdarzenia prowadził auto z dozwoloną prędkością, w jego krwi nie wykryto żadnych środków odurzających. Policja ustaliła, że nie zawinił, nie został więc zatrzymany.

18.08.1999. Godz. 18.30. Dominik

Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem zamazane postacie. Szarość mieszała się z bielą. Moje powieki były bardzo ciężkie. Walczyłem z nimi, by me oczy nie zostały na powrót przymrużone. Lecz te usilnie pragnęły pozostać zamknięte i mimo moich starań nie zamierzały się otworzyć. Czułem się skrajnie wyczerpany. Nie czułem rąk ani nóg. Nie czułem nawet tego, że mam ciało. Jedyne, czego byłem pewien, to że moje oczy się właśnie otworzyły, a nade mną stało kilka skupionych postaci. Miały na sobie białe fartuchy i lekarskie maseczki ochronne. Z wyrazu ich twarzy rozumiałem, że radują się z mojego przebudzenia. Słyszałem głosy – dalekie, odległe. Niczym elfy – brzmiały cicho, delikatnie, niczym z oddali. Syciły moje uszy swoim powabem. Słowami, których nie rozumiałem. Strzępkami zdań, których nie byłem w stanie zrozumieć.

Niewiele do mnie dochodziło. Czułem się niczym w ekstazie. Skrajna nicość doprowadziła do sytuacji, w której nie wiedziałem, jak się nazywam ani nawet kim jestem. Wiedziałem zaś jedno. Ja żyję.

Paryż. 16.06.1999. Laura

Nie wiem, jakim cudem weszłam do hostelu. Nie wiem, jak to się stało, że tutaj trafiłam. Zastanawiam się, co teraz będzie. Nie zadzwoniłam ani do moich rodziców, ani do rodziców Dominika. Cóż miałabym im powiedzieć? Wciąż mam nadzieję, że Dominik jednak w jakiś sposób znajdzie drogę do hostelu. Że za moment tu wejdzie, przytuli mnie, pogłaszcze po włosach. Że rzucimy się sobie w ramiona, stęsknieni, roztrzęsieni, osamotnieni lękiem.

Wciąż liczę na to, że w końcu znajdzie sposób, by tu trafić. Z pewnością nie zaryzykuje zbyt mocno, ale zrobi wszystko, byśmy się odnaleźli. W plecaku odkrywam tylko swój telefon. Oznacza to, że Dominik, świadomie lub nie, powinien mieć go przy sobie lub że zgubił go w jakimś tłocznym miejscu. Wybieram numer, ale jego komórka jest już wyłączona. Kładę się na łóżku. Pojutrze mamy wracać do kraju. Nie mogę przestać płakać. Czuję strach. Jest mi zimno. Pościel w naszym hostelu jest wyjątkowo chłodna – starym, dobrym zwyczajem Francuzi w sezonie wypełniają poszwę jedynie zwiewnym kocem. W chwili stresu i podenerwowania to jednak zbyt mało, by zapewnić mi ciepło. Postanawiam zaparzyć sobie miętowej herbaty i logicznie pomyśleć, co powinnam dalej uczynić. Podnoszę się i powolnym krokiem zmierzam do naszej niewielkiej kuchni. Chwilę zajmuje mi rozpoznanie zapachów – zawsze myliłam rumianek z miętą i na odwrót. Obie herbaty wzięłam ze sobą z Polski na wypadek moich dolegliwości żołądkowych.

Wstawiam wodę w czajniku. Kolejne kroki kieruję do toalety. Zmywam z oczu tusz do rzęs. Gdy wychodzę, dla rozładowania moich zwichrowanych emocji, postanawiam włączyć telewizor. Nie mam ochoty oglądać stacji muzycznej. Postanawiam więc pozostawić jeden z kanałów francuskich, nie bardzo się w niego wsłuchując. Woda zaczyna się gotować. Zalewam więc herbatę i siadam bezmyślnie na kanapie. Moje oczy kierują się na malutki ekran hostelowego telewizora. Napisy są po angielsku: Bad Accident. One man on a bike hurted in a car crash.

Stacja Paris Live przedstawia jedynie widok z lotu ptaka. Wygląda na to, że jakiś szaleniec na rowerze miał okropny wypadek i walczy z życiem. Potrącenie przez samochód miało miejsce niedaleko tunelu, w którym życie straciła księżna Diana.

Wytrącona z równowagi, wyłączam odbiornik telewizyjny. Nie mam ochoty słuchać o jakimś nieudaczniku, który łamie przepisy i wjeżdża rowerem na ulicę, nie dbając o zachowanie jakichkolwiek norm drogowych. W strzępkach emocji i nerwów myślę sobie, że zasłużył na karę. Nikomu nie życzę źle, ale w przypływie tęsknoty za Dominikiem nie potrafię nie ubolewać nad ludzką bezmyślnością.

Wpatrzona w krystaliczną biel poduszki, zapadam w bezradną ciszę. Tak minęła mi cała noc w hostelu, podczas której nie zmrużyłam oka ani na minutę. Pozostał mi jeden dzień w Paryżu. Dwadzieścia cztery godziny oczekiwania na powrót Dominika. Doba nadziei. Na to, że Dominik jest cały i zdrowy. I na to, że jest jeszcze dla nas jakakolwiek nadzieja. Bo przecież żadne z nas nie zawiodło ani nie skrzywdziło drugiego. Co więc przydarzyło się tak złego, że rozdzieliło dwa kochające się serca?

Paryż. 17.06.1999

– Mamo – odezwałam się. Mój głos był cichy, stłumiony, samotny. Pełen niepokoju. – Mamo… – powtórzyłam niczym małe, niesforne, infantylne dziecko. – Siedzisz? – zapytałam. Najwidoczniej nawet w tragicznych chwilach myślałam o najbliższych mi osobach.

– Lauro, córeczko, co się stało? – W głosie mamy pojawił się niepokój. Tak wielki, że czułam namacalnie jej odrętwienie, przerażenie. Zatroskanie o mnie.

– Mamo. Muszę sama wrócić do Polski. Dominika nie ma. Zaginął – odrzekłam smutnym głosem.

– Jak to nie ma? – spytała mama coraz bardziej zaniepokojona. W słuchawce zawitała niezręczna cisza. – Pokłóciliście się? – kontynuowała niemalże konspiracyjnym tonem.