Na pokuszenie - Thomas Cullinan - ebook + książka

Na pokuszenie ebook

Thomas Cullinan

3,5

Opis

Na podstawie książki powstał film w reżyserii Sofii Coppoli (nagroda za reżyserię na Festiwalu Filmowym w Cannes), w rolach głównych zagrali Nicole Kidman, Colin Farrell, Kirsten Dunst oraz Elle Fanning.

Wirginia, wojna secesyjna. Ciężko ranny kapral wojsk Unii trafia do szkoły dla panien. Dzięki ich opiece dochodzi do siebie, a wtedy zaczyna manipulować  przebywającymi tam kobietami i dziewczętami: obnaża ich lęki i rozpala w nich namiętność, kusi i zwodzi, w jednych wywołuje litość, w innych pożądanie. Kobiety zaczynają budzić się z letargu, w ich ponury świat wsącza się życie. A wraz z nim – zawiść.

Kiedy jednak ujawnia swoje prawdziwe oblicze i spadają jego kolejne maski, kapral musi zmierzyć  się  z pytaniem: kto tu kogo wodzi Na pokuszenie? I czy zdoła wyjść cało z burzy, którą rozpętał?

Korzystając z konwencji amerykańskiej powieści gotyckiej, Thomas Cullinan tworzy przejmujący thriller psychologiczny o pożądaniu, rywalizacji, zazdrości, a wreszcie – zemście.

[Cullinan] wymyślił sobie szaloną gotycką opowieść. Czytelnik jest zafascynowany grozą tego, co dzieje się w zapomnianej szkole dla młodych panienek.

Stephen King, Danse Macabre

osy kobiet dopełniają się, snują poruszającą opowieść o stracie, samotności i woli przetrwania.

OWN: Oprah Winfrey Network

Thomas P. Cullinan (1919–1995) pisarz, dramatopisarz, autor scenariuszy telewizyjnych. Oprócz Na pokuszenie (1966) napisał trzy powieści oraz kilka sztuk, które nadal można oglądać na deskach amerykańskich teatrów. Powieść została po raz pierwszy zekranizowana w 1969 roku, w rolach głównych zagrali Clint Eastwood oraz Geraldine Page. W 2017 roku swoją interpretację książki sfilmowała Sofia Coppola.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 756

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (21 ocen)
4
7
7
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Szymanki

Całkiem niezła

Miałam problem z oceną, wahając się pomiędzy 2 a 3 gwiazdkami.Zaczyna się interesująco, ale potem akcja mocno zwalnia i zastanawiasz się czy czytać dalej czy dać sobie spokój.Ostatecznie jednak postanowiłam skończyć i nie był to zmarnowany czas ,mniej więcej w połowie zaczęło być ciekawie, ale kilka dobrych wątków nie zostało wykorzystanych czy rozwiniętych.Szkoda,bo sam pomysł na książkę bardzo dobry.Ale czytało się dobrze,lubię narrację w pierwszej osobie i historię opowiadaną przez kilka osób.
00

Popularność




Tytuł oryginału THE BEGUILED
Przekład ANNA OWSIAK (Marie Deveraux i Alicia Simms), JAN WĄSIŃSKI (Amelia Dabney i Martha Farnsworth), JERZY WOŁK-ŁANIEWSKI (Emily Stevenson i Edwina Morrow), AGA ZANO (Matilda Farnsworth i Harriet Farnsworth)
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja JOLANTA KUCHARSKA
Korekta EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKA, JAN JAROSZUK
Przyśpiewkę na s. 188–189 przełożył ADAM PLUSZKA
Projekt okładki © 2017 FOCUS FEATURES LLC. ALL RIGHTS RESERVED
Adaptacja projektu okładki AGNIESZKA WRZOSEK
Łamanie ANNA HEGMAN
The Beguiled Copyright © 1966 by Thomas Cullinan Reprinted by arrangement with The Helen B. Cullinan Irrevocable Trust and The Barbara Hogenson Agency, Inc. All rights reserved No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage or retrieval system, without permission in writing from The Barbara Hogenson Agency, Inc., 165 West End Avenue, Suite 19-C, New York, NY 10023 Copyright © for the translation by Anna Owsiak, Jan Wąsiński, Jerzy Wołk-Łaniewski, Aga Zano Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65780-61-4
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla Helen

AMELIA DABNEY

Znalazłam go w lesie. Panna Harriet pozwoliła mi chodzić na grzyby, choć musiałam obiecać, że nie będę przekraczać starej indiańskiej ścieżki, za którą las od razu opadał w stronę potoku. Okoliczne tereny należą wyłącznie do Farnsworthów, ale właściciele chyba nigdy nic na nich nie robili, to zresztą nawet lepiej. Wolę, żeby takie miejsca jak las zostawić w spokoju, niech rośnie.

Tamtego popołudnia, w pierwszym tygodniu maja, nie znalazłam dużo grzybów, za to natknęłam się na niego. Leżał twarzą do ziemi wśród liści, ramieniem obejmował przewrócony pień i przywarł do niego jak do matki albo do ostatniej deski ratunku. Czapka spadła mu z głowy, a nad głębokim zadrapaniem na czole krążyła chmara much. Miał rude włosy i piegi oraz śmiertelnie bladą twarz prześwitującą spod brudu. Na początku myślałam, że nie żyje, ale jęknął cicho i lekko przekręcił się na bok. Leżał w kałuży krwi na liściach dębu i miał zakrwawioną prawą nogawkę spodni.

W pierwszym odruchu chciałam wrócić do domu, żeby przyprowadzić pannę Harriet albo Marie, albo Alice, ale postanowiłam inaczej. Pewnie podniosłyby larum i postanowiłyby poczekać, aż panna Martha wróci z wyprawy do sklepu, a panna Martha na pewno powiedziałaby, że w lesie jest dla nas zbyt niebezpiecznie i nie wolno nam tam chodzić. Dlatego wiedziałam, że sama muszę coś z nim zrobić.

Kanonada przybierała na sile. Działa dudniły od rana gdzieś na wschód od nas, w dziczy, po drugiej stronie potoku. Na naszej posesji wciąż rosło mnóstwo drzew, ale tam nie było nic poza pnączami, ciernistymi krzewami i starymi sosnami. Ziemia nie nadawała się pod uprawę, a najlepsze drzewa ścięto dawno temu. Nie wierzyłam, że komuś by się chciało walczyć o takie tereny, ale najwyraźniej tak było.

Teraz już leżał twarzą w moją stronę i miałam okazję mu się przyjrzeć. Schyliłam się. W obecnym stanie na pewno był niegroźny i chyba nawet nie miał broni, chociaż mogła leżeć pod nim. Co teraz z nim zrobić? Zdecydowanie nie dałabym rady zawlec go aż do szkoły, jednak innej możliwości nie miałam.

Nagle otworzył oczy i natychmiast zamknął jedno. Nie pomyślałabym, że ktoś w jego położeniu będzie puszczał do mnie oko, ale chyba to zrobił.

– Boisz się? – zapytał cicho, choć zdecydowanie.

– Nie – odparłam i szybko się poprawiłam: – Tak.

– To dobrze, bo ja też – westchnął i znowu zamknął powieki.

– Czy może pan chodzić? – zapytałam.

– Chodziłem, aż dotąd, na nogach, na kolanach i na płask. Mogę pójść ździebko dalej, jeśli będzie gdzie.

– Pensja Farnsworthów leży za lasem – powiedziałam. – To szkoła dla młodych dam panny Marthy Farnsworth.

Zastanawiał się przez chwilę.

– Macie tam jakichś mężczyzn?

– Nie. Tylko pięć uczennic, w tym ja, a także panna Martha Farnsworth i jej siostra, panna Harriet Farnsworth. Nie skłamię, że będzie pan tam mile widziany, ale to lepsze miejsce niż tutaj.

– To na pewno – zauważył. – Chyba przyjmę zaproszenie. Zaraz sprawdzę, czy dam radę iść. Pomożesz mi wstać? W głowie mi się kręci.

Stanęłam obok niego, pochyliłam się i pociągnęłam go do góry za ramię. Nadaremnie. Ruszył się może kilka cali do góry. Po chwili wyczerpany opadł z powrotem na ziemię.

– Gdybym nie posiał karabinu w potoku, mógłbym się na nim oprzeć.

Przykucnęłam.

– Proszę objąć mnie prawą ręką i spróbujemy wstać jednocześnie – poleciłam.

Dygocząc, podźwignął się do góry, ale nie dał rady zgiąć nogi w kolanie.

– Zaczekaj. Dasz radę wytrzymać chwilę, aż złapię oddech? – spytał ciężko.

– Tak – odparłam, chociaż wcale nie byłam tego taka pewna. Ale o dziwo podtrzymywanie go w takiej pozycji okazało się łatwiejsze, niż myślałam. Nie ważył wiele więcej niż Dick, mój brat, a przynajmniej tak to zapamiętałam z poprzedniego lata. Powiedziałam mu to, i że lubiliśmy z Dickiem siłować się na trawniku, dopóki mama nie uznała, że młodym damom nie przystoi takie zachowanie i jestem już na to za duża.

– A gdzie on teraz? – zapytał, wciąż ciężko oddychając.

– W zeszłym roku poległ nad Chickamaugą. To w Tennessee.

– A, to wiem – przyznał. – Ale to nie myśmy go zabili. Ja walczę w Armii Potomaku. Nigdy nie byliśmy w Tennessee.

– Nie obwiniam pana. Wiem, że to nie pana wina. – W tej bitwie zresztą poległ też mój drugi brat, Billy, ale uznałam, że nie ma co o tym mówić. Billy był cztery lata starszy od Dicka i nigdy się razem nie siłowaliśmy, chociaż jego również bardzo lubiłam.

Pierwszy raz znalazłam się tak blisko Jankesa i nagle coś sobie uświadomiłam: oni wcale nie wyglądają inaczej niż nasi żołnierze. Ponadto pierwszy raz ktoś spoza najbliższej rodziny obejmował mnie ramieniem.

– Jak się nazywasz? – zapytał.

– Amelia Dabney.

– A ja McBurney... Kapral John McBurney.

– Miło mi pana poznać – powiedziałam.

– Ile masz lat, Amelio?

– Trzynaście – odparłam. – Czternaście kończę we wrześniu.

– Czyli możesz już się całować. I możesz nienawidzić.

– Jak niby mogłabym pana nienawidzić? – spytałam. – Przecież nawet pana nie znam.

Lekko się uśmiechnął na te słowa. Miał białe zęby, choć przednie były krzywe.

– To wspaniała dewiza – stwierdził. – Przekażmy ją światu, a skończą się te hece. No dobra, to może spróbujemy jeszcze raz...?

Zaczęłam wstawać, dając z siebie wszystko, i podniosłam go nieco. Kucnął i próbował wesprzeć się na zdrowej nodze. Z bólu aż sapał, na czoło wystąpiły krople potu, ale się udało.

– No i proszę – wystękał. – Możemy ruszać do... jak to się zwie?

– Pensja dla młodych dam panny Marthy Farnsworth.

– I tylko z piątką uczennic? A nazwa dłuższa niż lista pensjonarek.

– Inne dziewczynki wróciły do swoich domów – oznajmiłam. – Panna Martha chciała w tym roku zamknąć pensję, ale postanowiła prowadzić ją dalej, kiedy dowiedziała się, że bardzo chcemy zostać.

– Odważnie z waszej strony. Musicie naprawdę mieć smykałkę do nauki.

– Szczerze mówiąc, chodzi głównie o to, że nie miałyśmy gdzie pójść – ciągnęłam, ponieważ liczyłam na to, że w ten sposób odwrócę jego uwagę od bólu. – Mój dom jest w Georgii i matka postanowiła, że będzie dla mnie lepiej, jeśli jakiś czas zostanę tu, w Wirginii... zwłaszcza że wasz generał Sherman jest już tuż pod Atlantą i nie tylko. Właściwie to samo dotyczy pozostałych dziewcząt. Marie Deveraux... najmłodsza z nas, ma dopiero dziesięć lat... jej dom rodzinny jest w Luizjanie, a tam właściwie wszędzie są sami Jankesi. A rodzina Emily Stevenson ma duży majątek w Karolinie Południowej, ale nie ma tam nikogo poza parobkami, ponieważ jej matka umarła, a wszyscy bracia służą w wojsku... i jej ojciec też. A jej ojciec jest generałem brygady. I on prawdopodobnie teraz też jest tutaj w lesie.

– Jeśli ma olej w głowie, nie zostanie tutaj – zauważył McBurney. – Brałem udział w różnych bitwach, ale nigdy w takiej jak ta. To prawdziwe piekło. Zarośla palą się z każdej strony... Popatrz, nawet stąd widać dym.

Przystanęliśmy i spojrzeliśmy za siebie. Dym unosił się nad drzewami po drugiej stronie potoku. Wciąż było słychać – teraz nieprzerwany – huk dział, a kiedy czasem zmieniał się wiatr, dobiegał nas trzask karabinów i coś, co brzmiało jak przenikliwy śpiew czy jęk.

– To oni tak krzyczą, słyszysz ich krzyki? Zginąć od kuli to jeszcze, ale płonąć żywcem, a gdy do tego nie widać nic przed nosem i nie można odróżnić jednego człowieka od drugiego...

– Uciekł pan? – zapytałam.

– Ucieczka to nie najlepsze słowo. Służę w sześćdziesiątym szóstym ochotniczym pułku nowojorskim i mamy tam sporo zaprawionych w boju, a ja tylko zrobiłem jak wszyscy. Z korpusem Hancocka wczoraj wieczorem przekroczyliśmy rzekę. A dzisiaj rano kapitan Weaver nakazał nam stworzyć jeden szereg i ruszyć tą drogą naprzód, to nawet nie droga, tylko błotnista ścieżyna przez las. Nagle trafiło mnie i upadłem, a wszystko zaczęło płonąć... drzewa, krzaki, wszystko... Czołgałem się byle dalej, z godzinę to trwało. Potem zauważyłem otwartą przestrzeń i ten potok w dole zbocza, więc się zsunąłem po wodę.

– A kiedy pan wracał znad potoku, wyszedł po złej stronie – domyśliłam się. – Ale to bardzo proste. Jeśli chce pan tam teraz wrócić, pokażę drogę.

– Nie teraz – zdecydował. – Może później. Kiedy noga przestanie krwawić.

Powoli brnęliśmy przez wystające korzenie i zagłębienia, przystając od czasu do czasu, żeby kapral McBurney odsapnął. Kiedy spojrzałam za siebie, ujrzałam ślady krwi znaczące naszą drogę.

– Pochodzi pan z Nowego Jorku? – zagadnęłam, licząc, że w ten sposób nie pozwolę mu stracić przytomności.

– O nie. – Podniósł głowę. – Pochodzę z Irlandii, z hrabstwa Wexford, i jestem z tego dumny. Powiedz mi coś więcej o pozostałych osobach w tej waszej pensji. Chętnie się dowiem, w co się pakuję.

Naprawdę chciałam powiedzieć coś miłego o Alice i Edwinie, ale nie do końca potrafiłam. Alice w sumie szczególnie mi nie wadzi. Nawet nie jest zanadto złośliwa, o ile się jej nie rozdrażni, no i oczywiście nie można jej winić za takie, a nie inne pochodzenie. Edwina z kolei to zupełnie inna bajka. Większość czasu wręcz zieje nienawiścią.

– Są jeszcze dwie dziewczyny: Alice Simms i Edwina Morrow. Nie wiem, skąd pochodzi Alice, ale wcześniej mieszkała we Fredericksburgu, który jest może ze dwadzieścia mil stąd, teraz chyba zajęty przez wasze wojska. Ponad rok temu doszło tam do wielkiej bitwy.

– Słyszałem o niej. Wtedy jeszcze siedziałem sobie bezpiecznie w ojczyźnie, ale opowiadano mi o tym już tu.

– Tak, to było rok temu, w maju, prawie o tej samej porze. Toczyła się tu wielka bitwa, dokładnie w tym lesie, z którego pan wyszedł. I zginął tam nasz generał Jackson.

– O tym też słyszałem – przyznał. – Niektórzy z mojego pułku minionej nocy drugi raz przekroczyli Rapidan.

O jednej rzeczy natomiast nie wiedział. Nigdy nie słyszał, że generał Stonewall Jackson nocami wciąż jeździ na czarnym koniu po tym lesie. Nasza Mattie przysięga, że go widziała. Którejś nocy, minionej zimy, poszła tam z panną Marthą i panną Harriet, ale za nic nie chciała nam powiedzieć, czemu panna Harriet i panna Martha też tam poszły i co z tego wynikło. A tylko tyle, że ona i panna Harriet wystraszyły się na śmierć. Panny Marthy oczywiście nic nie ruszyło.

– W każdym razie Edwina ma siedemnaście lat – kontynuowałam. – Jest najstarszą uczennicą w naszej szkole. Pochodzi z Richmond, jej ojciec ma tam skład towarowy. Sprzedaje różne produkty rządowi. Emily, o której już mówiłam, ma szesnaście lat, Alice piętnaście. Niektórzy mówią, że jest bardzo ładna.

– Jeśli jest choć ździebko ładniejsza od ciebie, to znaczy, że jest najprawdziwszą pięknością. A nauczycielki?

– Panna Martha jest bardzo dobra, a panna Harriet bardzo miła. Panna Martha jest najstarsza, choć nie taka stara. Myślę, że one też kiedyś były bardzo ładne, ale teraz to trudno powiedzieć.

– Lepiej nie dałoby się chyba tego ująć – mruknął McBurney.

Dotarliśmy do Cedar Hill Road, drogi, która oddziela las Farnsworthów od pola kukurydzy.

– Pan może tu chwilę poczeka, a ja zobaczę, co tam się dzieje – powiedziałam. – W tę stronę się jedzie do głównej drogi, w przeciwnym kierunku do rzeki i miejsca, z którego przyszliśmy. Dziś rano stało tu dużo naszych oddziałów i dlatego nie mogłyśmy wychodzić.

– Swoi z pewnością by was nie niepokoili.

– Sama nie wiem. Panna Martha mówi, że nie można ufać mężczyznom, a żołnierzom zwłaszcza.

Przez rów wdrapałam się na drogę i rozejrzałam. Nad pustkowiem na północy i wschodzie unosił się dym. Pół mili na południowy zachód, na wysokości domu McPhersonów, pojawiła się chmura pyłu. Wróciłam do kaprala McBurneya, który teraz wspierał się o drzewo po drugiej stronie rowu.

– Lepiej chyba zaczekać – zaproponowałam. – Ktoś jedzie w tę stronę, a do szkoły mamy jeszcze ćwierć mili przez pole.

– Amelio, chyba nie chciałabyś, żeby mnie pojmano? – zapytał, uśmiechając się szeroko, choć przecież ledwie stał na nogach.

– Najpierw trzeba zabandażować nogę – stwierdziłam.

– No pewnie. Potem sobie pójdę i nie będę wam robił kłopotu. Ale teraz chyba lepiej zejść do tego rowu. Nie ma co stać na widoku wszystkim przejeżdżającym.

Pomogłam mu zejść do dość głębokiego rowu. Pochyliliśmy głowy niżej poziomu drogi. Kapral McBurney cały czas otaczał mnie ramieniem. Moim zdaniem nie było to już konieczne, skoro się zatrzymaliśmy, ale nic nie powiedziałam. Z drogi dochodził tętent koni, ale kapral McBurney najwyraźniej wcale się tym nie przejął. Pocałował mnie w ucho. Miał szorstką brodę.

– W życiu mnie nie przekonasz, że nie jesteś najładniejsza w szkole – rzekł czule.

Ośmiu czy dziewięciu jeźdźców, naszych żołnierzy, przegalopowało drogą. Byli brudni jak kapral McBurney i jeszcze bardziej wynędzniali. Grupę zamykał bosonogi chłopiec, który dosiadał jednego z koni zaprzęgowych i ciągnął działo artyleryjskie. Koło lawety zjechało z drogi i znalazło się nad rowem. Minęło nas o włos. Wystraszyłam się nie na żarty, ale McBurney tylko się zaśmiał. Chyba wcześniej nie mówił prawdy, kiedy twierdził, że się boi. Raczej nic go nie mogło przestraszyć. A przynajmniej tak wtedy pomyślałam.

Po chwili zapadła cisza. Znaleźliśmy dogodne miejsce, w którym McBurney sam mógł wydostać się z rowu. Ruszyliśmy przez pole. Zbliżaliśmy się do domu od tyłu, widziałam z daleka naszą Mattie pochyloną przy grządkach warzywnych.

– Zapomniałam o jeszcze jednej osobie w naszej szkole – zwróciłam się do niego. – To stara dobra Mattie, chyba najmilsza w naszym gronie.

MATILDA FARNSWORTH

Ja to żem ją widziała, jak ona z nim szła z lasu. Zbierałam groszek na obiad i raz po raz zerkałam na dym, by mieć pewność: czy idzie ku nam, czy nie. To dudnienie i huczenie to mi już tak wtedy nie przeszkadzało. Tak to już jest na tym świecie. Jak dość czasu minie, to człowiek prawie ze wszystkim żyć się nauczy.

No, ale wtedy trzeba było ich od razu zatrzymać, a ja żem tego nie zrobiła. Trzeba było iść prosto do niej i powiedzieć: „Panno Amelio, panienka odwraca mi się już zaraz na pięcie i bierze tego kawalera z powrotem tam, gdzie go panienka znalazła”. Później to się zastanawiałam, czemu tak nie zrobiłam. Nie przez to, że był ranny – i to nielekko – bo dopiero później żem się dowiedziała. No tak, było widać, jak opiera się na naszej dziewuszce i jak przy niej kica na jednej nodze, ale skąd mogłam wiedzieć, że aż taka krzywda mu się stała.

Najpierw to ja żem nawet sądziła, że on jej kazał się zabrać do nas do domu. Pomyślałam, że może on ją tak trzyma, by ona nie mogła mu uciec. Że może złapał ją tam w lesie i zmusił, by powiedziała, gdzie mieszka – i teraz jej każe tak iść przy nim, bo wtedy on sam będzie mógł sobie przeszpiegować, co tutaj jest, a czego nie ma.

Nawet żem pomyślała, że może inni za nim idą, może nawet całe mnóstwo innych takich jak on, że kryją się gdzieś na skraju lasu za drogą i tylko czekają, aż ten pierwszy wejdzie do domu i pośle im sygnał, że reszta już może za nim wejść.

No, to chyba mogę przyznać, żem się go bała – bo taka była prawda. I może to dlatego udałam, że ich nie widzę, odwróciłam się plecami i sobie poszłam, ale to nie tylko dlatego. Bo jeśli bym miała wyznać całą prawdę jak na spowiedzi, to oprócz tego, że się przestraszyłam, jeszcze się trochę ucieszyłam.

Bo czasami to tliła się we mnie taka nadzieja, że oni jednak przyjdą. Że przyjdą i zburzą całe to miejsce, że je rozwalą tymi swoimi armatami, a co zostanie, to potem jeszcze spalą. Pewno, żem nie życzyła krzywdy żadnej z panienek, ale zdarzały się takie dni, w których nic by mnie nie obeszło, co tu z kimkolwiek będzie. A tamten dzień to taki właśnie był.

O, może dałabym radę ich zatrzymać, zanim by doszli do domu. Mogłam na ten przykład powiedzieć pannie Amelii: „Skoro on jest aż tak strasznie ranny, że nie może go panienka zabrać z powrotem do lasu, to niechże go panienka weźmie do mojego starego pokoju, tam w części dla służby. Zawsze mam tam czysto i pozamiatane, przyniesiemy mu z domu jakieś koce i co tam trzeba”.

A panna Martha i panna Harriet pewnie też by na to przystały. Gdyby od razu go tam położyć, to pewnie by mu już tam dały zostać, skoro przecież i tak się w końcu połapały, co z niego za łachudra. A jakby go nie zabrały do domu, to on pewnie z nikim by się nie dał rady spoufalić.

Cóż, sporo żem o tym ostatnio rozmyślała – co mogłam inaczej zrobić albo chociażby się postarać. Ale jednocześnie powtarzam sobie, żem wtedy przecież nie wiedziała tego wszystkiego, co teraz wiem.

Pojęcia nie miałam, ile my w sobie mamy zła, wszyscy. Chyba nikt się za bardzo nie zastanawia, ile zła się może w każdym jednym człowieku nazbierać... Jedna krzywa myśl, za nią druga, potem trzecia, aż w końcu ani się człowiek obejrzy i już ma w sobie całą furę takiej nikczemności. Aż w końcu starczy jedno złe słowo i już w nas coś pęka... Może jakaś błaha rzecz, co w spokojniejszym czasie byśmy jej nawet nie spostrzegli, a tak – to się rzucamy głową naprzód i robimy takie rzeczy, co byśmy na Boga Wszechmogącego przysięgali, że w ogóle byśmy ich nigdy w życiu nie zrobili.

O, tak, ja dobrze widziałam, jak oni tu idą, choć potem żem udawała, że wcale nie. Ja ich widziałam, ale nic a nic z tym nie zrobiłam. Tylko żem zrzuciła groszek z fartucha do koszyka, podniosła i poszła precz do kuchni.

MARIE DEVERAUX

Tamtego popołudnia siedziałam w bawialni; tak przynajmniej większość z nas ten pokój nazywa. Panna Harriet zwykle określa go mianem pokoju dziennego, jak sądzę, dlatego że stale powraca do czasów, gdy wraz z panną Marthą były młodsze i tak naprawdę w ich domu pełnił funkcję bawialni. Panna Martha często nazywa go również „świetlicą”, a czasem „dużą klasą”. Biblioteka jest „małą klasą”, a salonik panny Harriet, w którym odbywają się lekcje szycia, „klasą na górze”.

Panna Martha poleciła nam zostać w środku, a następnie zaprzęgła kuca do powozu i pojechała w stronę głównej drogi po zaopatrzenie. Tak się wydarzyło, zanim w lasach zaczęło się ostre strzelanie. Wcześnie rano po wschodniej stronie dało się słyszeć ogień artyleryjski, a przez całą noc – oddziały i wozy na drodze, lecz tego typu rzeczy działy się ostatnio nieustannie, dlatego zdążyłyśmy już do nich przywyknąć.

Tak czy inaczej panna Martha nigdy by nie pozwoliła, aby jakaś mała kanonada ją powstrzymała. Rzadko udaje jej się kupić jedną dziesiątą tego, o co prosi – a dość często nie kupuje nic – lecz uparcie jeździ tam co tydzień. Domyślam się, że podoba jej się ta wycieczka, a może po prostu chodzi o spieranie się z panem Potterem, aby wyciągnąć od niego dodatkowy funt soli bądź cukru.

Obecnie bardzo trudno o cukier, chyba że zna się kogoś, kto zarządza blokadą. Gdy ponad dwa lata temu – miałam wtedy zaledwie osiem lat – po raz pierwszy przyjechałam do tej szkoły, przywiozłam ze sobą dwudziestopięciofuntowy worek cukru i chcę wam powiedzieć, że zostałam przywitana z otwartymi rękami przez część dziewcząt pochodzących z Wirginii. Już w tamtych czasach zaczynało brakować cukru, o czym mój tatuś wiedział, jako że działał w branży cukrowej. Dlatego w naszym gospodarstwie w Baton Rouge kazał przygotować worek, włożył go sobie pod pachę, a mój kufer postawił na ramieniu, po czym oboje wsiedliśmy do powozu i przybyliśmy do szkoły.

Tak naprawdę nie chciałam jechać, ale i tatuś, i mama nalegali, a Louis, który mógł stanąć po mojej stronie, poszedł z oddziałem Baton Rouge Rifles, dlatego tatuś przyjechał i zabrał mnie praktycznie siłą z Konwentu Urszulanek Najświętszego Serca, gdzie chodziłam do szkoły przez niemal całe moje życie, i wagonami kolejowymi dojechaliśmy do Memphis, stamtąd do Decatour, a następnie do Richmond. Potem tatuś wynajął powóz i przyjechaliśmy tutaj. Ponieważ było to po tym jak generał Lee i generał Jackson sprawili cięgi Jankesom w bitwie pod Manassas, cała ta część Wirginii stała się bezpieczna niczym kościół, czego nie można powiedzieć o Nowym Orleanie, gdyż Jankesi rozrabiali tu ze swoimi kanonierkami, rozstawionymi pomiędzy nim a Mobile, od pierwszego lata wojny. Tak więc przyjechałam do szkoły, przywożąc ze sobą worek cukru. Zabrałam z domu też trochę herbaty i kawy oraz pół funta nasion pieprzu, które trudno dostać nawet w Nowym Orleanie.

Z tego powodu panna Martha i panna Harriet bardzo się ucieszyły na mój widok, podobnie jak większość dziewcząt, z wyjątkiem Edwiny Morrow, której nie sposób zaimponować czymś takim jak cukier czy herbata. Twierdziła bowiem, że jej ojciec ma dostęp do takich produktów przez cały czas. Myślę, że jej tata zajmuje się przemytem albo czymś w tym rodzaju. Od początku wydała mi się osóbką pospolitą.

A skoro mowa o cukrze, to pierwszego popołudnia rozmawiałyśmy o cukierku. Właściwie inne dziewczęta o nim rozmawiały. Nie pozwalają mi tu nic powiedzieć – od razu uciszają mnie, jak dziecko.

Alice Simms jadła i jadła cukierka jak najsmakowitszą rzecz na świecie. Emily i Edwina się jej przyglądały. Ja uczyłam się czasowników łacińskich i ignorowałam dziewczęta. Tak czy owak był to najbrudniejszy stary cukierek, jaki możecie sobie wyobrazić.

– Skąd go masz? – spytała ją w końcu Emily.

– Od wielbiciela. – Alice tylko na to czekała. Wyjęła go z ust i przyglądała mu się, jak cennemu klejnotowi... a przecież był to jedynie kawałek starego, czerwonego cukierka i to wszystko. Gdyby w domu mama złapała Louisa albo mnie z czymś takim, złoiłaby nam skórę. – Mam ich więcej – dodała. Wyjęła zza stanika koronkową chusteczkę z koślawymi brzegami, którą zrobiła podczas zajęć szycia panny Marthy. Alice uwielbia trzymać rzeczy między piersiami, jak gdyby wszyscy tutaj zwracali na nie uwagę. Rozwinęła chusteczkę, w której leżały cztery cukierki. Każdy z nich w innym kolorze, jeden brudniejszy od drugiego. – Czyż nie są śliczne? – zachwyciła się, oczekując jednocześnie, że każda z nas zacznie błagać o nie. – A do tego bardzo smaczne.

Nie zanosiło się, że Edwina czy Emily zniżą się do proszenia o słodycze. Alice tak naprawdę nie jest zła. Z całą pewnością jest zdecydowanie najładniejsza w całej szkole (chyba że komuś podoba się typ urody Edwiny) i to nie dlatego, że jakoś wielce dba o swój wygląd.

Panna Harriet zawsze musi jej przypominać, aby obcięła paznokcie albo wyszczotkowała włosy, czasem nawet częściej niż mnie. Nie jest też tak złośliwa jak Edwina ani tak wyniosła jak Emily, ani tak lekkomyślna jak Amelia. Aby zatem oszczędzić jej rozczarowania, poprosiłam ją o cukierka. Dała mi ten najbardziej zakurzony.

– Kimże jest ten twój słynny adorator? – spytała Edwina. – Z pewnością nikt stąd.

– To chłopak z Georgii, spotkałam go po drodze – odparła Alice.

– Ach tak – westchnęła Edwina.

– Tylko raz lub dwa go pocałowałam – zastrzegła Alice. – A potem on dał mi to w prezencie. To był chudy chłopaczek z Georgii, mniej więcej czternastoletni. Musicie wiedzieć, że chciał zapomnieć o wojnie i pójść ze mną za stodołę McPhersona, gdybym tylko wyraziła zainteresowanie. Wtedy jednak pojawił się jakiś stary sierżant, znalazł nas, złapał Andy’ego za kołnierz i zaciągnął z powrotem na drogę. Tego ranka do lasu szły całe zastępy takich. Chłopiec nazywał się Wilkins.

– Sądząc po wyglądzie cukierka, nosił go w tylnej kieszeni od urodzenia – oceniła Edwina.

– Bardzo możliwe – zgodziła się Alice, liżąc go znowu. – Tak czy siak miał go długo. Powiedział mi, że chował cukierki, aby dać je ślicznej dziewczynie, a ja byłam pierwszą, którą spotkał. W istocie byłam też pierwszą, z którą się całował.

– Mogę się założyć, że pomysł, aby pójść za stodołę McPhersona, także należał do ciebie.

– Nie zaprzeczę.

– Chyba powiem o tym pannie Harriet – stwierdziła Edwina. – A może pannie Marcie, gdy wróci do domu.

– Śmiało – zachęcała ją Alice. – Powiem jej, że uznałam to za swój patriotyczny obowiązek. Zresztą tym właśnie był, nieprawdaż, Emily?

Ponieważ ojciec Emily jest generałem, niemal zawsze to ją prosi się o rozstrzygnięcie, co jest patriotyczne, a co nie.

– Nie sądzę, aby Alice miała upoważnienie do wypowiadania się na temat patriotyzmu – oznajmiła Edwina. O ile mi wiadomo, nie ma ani jednego krewnego służącego krajowi, a skoro już o tym mowa, to nie sądzę, aby w ogóle miała jakichkolwiek krewnych czy rodzinę.

Nie było to do końca prawdą i Edwina dobrze o tym wiedziała. Po prostu udawała, że nie wie o matce Alice we Fredericksburgu. Z tego, co mówiono, wynikało, że pani Simms należała do tych pań, które mój ojciec zwykł określać mianem kobiet lekkich obyczajów. Dawniej w domu w taki właśnie sposób nazywał którąś z dziewczyn z Market Street, gdy po kolacji pił w bawialni swoją brandy z przyjaciółmi.

Nie wiem, czy opowieści na temat pani Simms są prawdziwe, czy nie, ponieważ Alice nigdy w rozmowie ze mną nie wspomniała o swojej matce, dlatego wszystko, co o niej wiem, pochodzi z ust pozostałych dziewcząt. Na dobrą sprawę o Alice nie wiem nic poza tym, że jest bardzo biedna, ale panna Martha i panna Harriet pozwalają jej tu mieszkać. Tak czy owak byłam wówczas tak wdzięczna Emily, że miałam ochotę ją uściskać. Choć tak w ogóle ledwie ją toleruję, wtedy rzeczywiście chciałam ją uściskać.

– Alice na pewno ma jakąś rodzinę – orzekła Emily. – Nie tylko ma matkę we Fredericksburgu, o której słyszałam, że jest niezwykle czarującą osobą, lecz również ojca będącego wysokim rangą oficerem, niedawno wyróżnionym z powodu niezwykle odważnej postawy podczas ostatnich walk w okolicach Chattanoogi.

– A gdzież on teraz jest? – spytała Edwina podejrzliwie.

– Został pojmany przez wroga. Czyż nie o tym właśnie pisała ci twoja mama w ostatnim liście, Alice?

W tym momencie wiedziałam już, że Emily zmyśla, ponieważ Alice Simms jest jedyną dziewczyną w całej szkole, która nigdy nie dostaje żadnej poczty. Edwina musiała także o tym wiedzieć, lecz nie chciała wchodzić w spór z Emily. Westchnęła znużona, jak gdyby zwątpiła w nas wszystkie, po czym wróciła do swojej biblijnej historii.

Oczy Alice nabiegły łzami, co dowodziło, że dziewczyna nie jest bez uczuć, lecz zaraz je osuszyła.

– Emily, weź cukierka – poprosiła. – Możesz dostać najczystszy.

Emily z wdziękiem wzięła cukierek, po czym zabrała się do wybierania z niego włosów i kłaczków. Najbardziej z nas dba o czystość. Pod tym względem nieco przypomina pannę Harriet.

– Jest pyszny, gdy tylko przebrnie się przez zewnętrzną warstwę do środka – stwierdziłam, uznawszy, że i ja powinnam dorzucić swoje trzy grosze.

– Jeśli naprawdę wam smakują, dziewczęta, nietrudno będzie zdobyć następne – oznajmiła Alice. – Gdy znów któraś z was wypatrzy na drodze naszych żołnierzy, dajcie mi znać, a ja wyjdę i ich pozdrowię. Gwarantuję wam, że jeśli będą wśród nich pozostający z dala od swoich domów chłopcy, część z nich będzie miała w kieszeniach cukierki.

– Już więcej bym tam nie szła, Alice – powiedziała jej Emily. – Wiesz, że panna Martha nie lubi, jak jesteśmy na zewnątrz, gdy kręci się tu jakiś oddział.

– Masz na myśli wrogi oddział, prawda?

– Jakikolwiek – syknęła Edwina ze swojego kącika. – Tak jak mówi panna Martha, wszyscy obcy mężczyźni są zdolni wyrządzić kobietom krzywdę.

Oczywiście prawdą było, że panna Martha nieustannie przestrzegała nas przed dopuszczaniem żołnierzy bądź innych nieznajomych w pobliże szkoły. Nie wiem, czy chodziło przede wszystkim o to, by nas chronić, czy raczej o to, by zapobiec kradzieży małego walijskiego kuca albo Lucindy, starej, biednej krowy. Tak czy inaczej, mniej więcej o tej samej porze w zeszłym roku, gdy toczyła się wielka bitwa na wschód od nas, blisko domu starego kanclerza, dwukrotnie kilku naszych chłopców weszło na podwórko i poprosiło o wodę... za pierwszym razem, gdy wyruszali na bitwę, za drugim, mniej więcej dzień później, gdy odjeżdżali. W obu przypadkach panna Martha stała przy studni z widłami, pilnując, aby szybko wypili i zmykali stąd. Wszystkie zgodnie uznałyśmy, że było to dość okrutne nawet po tym, gdy ponownie wyjaśniła nam, jak bardzo obawia się, że ci chłopcy zrobią nam jakąś krzywdę.

Zwykle i tak żadni nieznajomi nie zbliżają się do szkoły, ponieważ budynek stoi z dala od głównej drogi do Spotsylvanii. Nawet sąsiedzi bardzo rzadko tu zaglądali, ponieważ panna Martha nie jest uważana za zbyt przyjazną osobę. Zapewniam, że pozostałe z nas też zyskają taką reputację, bo nie wolno nam przebywać ani rozmawiać z nikim z sąsiedztwa. Dawniej któraś z nas mogła czasem pojechać po zaopatrzenie z panną Marthą, lecz nawet tego już nam teraz nie wolno. Teraz możemy wychodzić tylko co niedzielę do kościoła episkopalnego pod wezwaniem Świętego Andrzeja. Nie jest to dla mnie szczególna przyjemność, ponieważ tak się składa, że jestem wyznania rzymskokatolickiego i nie do końca zgadzam się ze sposobem, w jaki robią pewne rzeczy w Kościele episkopalnym. Niemniej jednak zwykle i tak chodzę tam co niedziela, po prostu dla zmiany scenerii.

Nawet wojna może się znudzić, jeśli jedyne wieści, które do ciebie na jej temat docierają, pochodzą z listów członków rodziny, a te, w moim przypadku, z miesiąca na miesiąc stają się coraz rzadsze, gdyż mamie bardzo trudno wysłać list z Nowego Orleanu pomimo znajomości z armatorami, a tacie niełatwo w armii znaleźć czas na pisanie. Tak czy inaczej w minionym roku można było odnieść wrażenie, że wszystkie interesujące wydarzenia wojenne rozgrywają się w całym kraju poza naszym terenem. Taki stan utrzymywał się aż do dnia, w którym działa znowu zaczęły grzmieć, a żołnierze – maszerować wszystkimi drogami naszego hrabstwa.

Obserwowałyśmy ich przez cały ranek zza firanek w pokoju frontowym. Tym razem było ich jeszcze więcej na drodze do Cedar Hill niż w zeszłym roku, poza tym wyglądali na nieco bardziej zmęczonych i obdartych, o ile to w ogóle możliwe. Nie słyszałyśmy już tyle strzelania i śpiewu, wszyscy poruszali się o wiele wolniej. Sądzę, że wiedzieli, co ich czeka, i nie spieszyli się do tego.

Gdzieś koło południa wydawało się, że wszyscy już przeszli. Gdyby powtórzył się scenariusz, przez dzień lub dwa miałyśmy ich nie zobaczyć. Tym argumentem posługiwała się mała Amelia Dabney za każdym razem, gdy mówiła pannie Harriet, że wie, gdzie rosną grzyby w lesie po naszej stronie strumyka i że to grzech dać im się tam zmarnować, bo przecież się zmarnują podczas ulewy, a wszyscy wiedzieli, że ogień artyleryjski musi sprowadzić deszcz.

Amelia wykorzysta każdą wymówkę, żeby tylko dostać się do lasu. W wolnych chwilach jej ulubionym zajęciem było włóczenie się po okolicy i przyglądanie wszystkim drzewom, kamieniom, ptakom i nie tylko im. Pod pewnymi względami nawet wygląda tak, jakby należała do tego świata, takie z niej, przeciętnej urody, małe opalone stworzenie, które czasem przywodzi mi na myśl wiewiórkę albo wystraszonego jelonka. To dziwne, że w taki sposób o niej myślę, bo choć jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, jest ode mnie o trzy lata starsza.

Tamtego popołudnia to Alice pierwsza ją zobaczyła, jak wracała z lasu.

– A to dopiero! – krzyknęła Alice. – Czy widzicie dziewczęta to, co ja widzę? Ta mała, nieśmiała Amelia Dabney złapała sobie Jankesa!

ALICIA SIMMS

Po pierwsze, nie mam na imię Alice, lecz Alicia. Mówią na mnie Alice – wszyscy z wyjątkiem panny Harriet – choć na chrzcie dano mi Alicia, na co panna Harriet ma dokument. Czasami naprawdę wierzę, że panna Harriet Farnsworth jest moją jedyną przyjaciółką. Z całą pewnością jest jedyną osobą, którą obchodzi, czy żyję, a o nikim innym tutaj tego bym nie powiedziała.

Myślą, że skoro nie urodziłam się na wielkiej plantacji w Luizjanie czy Karolinie ani w ładnym domku w takich miastach, jak Richmond czy Atlanta, to nie jestem nic warta, nic nie wiem i nigdy niczego nie osiągnę. Jednak nie mają racji. Osiągnę więcej niż one wszystkie razem wzięte. Mam większy potencjał niż którakolwiek z nich... Znacznie większy. Sądzę, że panna Harriet zdaje sobie z tego sprawę, choć nigdy mi o tym nie wspomniała.

Jestem tutaj od trzech lat, od pierwszego lata wojny. Tamtej wiosny wraz z matką pojechałyśmy do Waszyngtonu. Wcześniej jednak przez dłuższy czas mieszkałyśmy we Fredericksburgu w stanie Wirginia, głównie w hotelu Jefferson, który nie należał do najgorszych w mieście, lecz na pewno trudno go było zaliczyć do najlepszych.

Moja matka to najpiękniejsza kobieta na świecie i do tego czasami bardzo miła, lecz posiada dużą wadę, a mianowicie na ogół nie wykazuje się szczególną bystrością. Nie żeby była nieinteligentna, chodzi raczej o to, że nie myśli jasno w chwilach napięcia emocjonalnego. A to – co zresztą moja matka przyznaje – stanowi poważną słabość w przypadku kobiety... Zwłaszcza takiej, która musi utrzymywać siebie i swoją córkę.

Wiosną tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego roku mieszkałyśmy więc w hotelu Jefferson. Zajmowałyśmy dwa ładne pokoje na czwartym piętrze, z widokiem na rzekę Rappahannock, a wszystko to na koszt pana C.J. Moody’ego, właściciela hotelu. Mogłybyśmy nadal w nim mieszkać, gdyby pan Lincoln nie postanowił pokrzyżować nam planów, a tym głupcom z Karoliny Południowej nie przyszło do głowy wypróbować swoich dział w Fort Sumter, no i gdyby małżonka pana C.J. Moody’ego nie stwierdziła, że musi natychmiast wracać z Mobile w Alabamie, gdzie odwiedzała swoją mamę, aby upewnić się, że mężowi nie grozi niebezpieczeństwo.

Pani Moody wracała do miasta pociągiem, korzystając z kolei Richmond, Fredericksburg i Potomak, a że jacyś zwolennicy Jankesów zniszczyli fragment torów kolejowych, dotarła do celu późno. Dawno minęła już północ, gdy powozem przyjechała ze stacji do hotelu, więc pewnie bardzo się zdziwiła, zastając pana C.J. Moody’ego w pokoju mojej matki. Ściany nie są grube w hotelu Jefferson (powinnam raczej powiedzieć „nie były zbyt grube”, ponieważ cały budynek zapewne został zniszczony przez jankeskie armaty), toteż ich kłótnia wyrwała mnie ze snu.

Pan C.J. Moody utrzymywał, że moja matka jest księgową zatrudnioną przez niego pod nieobecność pani Moody, co na dobrą sprawę mogło być prawdą. Mam na myśli to, że choć moja matka nie ma pojęcia o księgowości, to przecież mogła wyrazić chęć nauki tego zawodu, a pan C.J. Moody mógł jej w tym pomóc.

Niemniej jednak moja matka ma chyba to coś, co nie pozwala mężczyznom zbyt długo skupiać się w jej obecności na interesach. No i oczywiście z relacji małżonki pana C.J. Moody’ego wynika, że gdy weszła do pokoju, nic nie wskazywało na to, aby odbywało się tam jakiekolwiek księgowanie.

W każdym razie następnego ranka wraz z matką udałyśmy się na stację kolejową, aby wsiąść prawdopodobnie do tego samego pociągu, którym pani Moody przybyła do miasta, ponieważ niektóre składy czekały we Fredericksburgu nawet kilka godzin, a następnie ruszyłyśmy w kierunku Waszyngtonu. Rzecz jasna w tamtym czasie wzajemna wrogość jeszcze się na dobre nie zaczęła, dlatego wciąż można było całkiem swobodnie podróżować między stanami Unii a stanami Konfederacji.

Zamierzałyśmy znaleźć mojego ojca. Moja matka wyznała – tak jak wielokrotnie już powtarzała – że dostatecznie długo utrzymuje mnie samodzielnie i nadszedł czas, aby mój ojciec jej w tym pomógł. W minionych latach przeprowadziłyśmy kilka tego typu kampanii poszukiwawczych w Wirginii i Maryland oraz poza tymi stanami – dotarłyśmy nawet do Nowego Jorku – lecz za każdym razem przeszkadzali nam ludzie pokroju pana C.J. Moody’ego. Tym razem jednak moja matka uznała, że będzie szukać z większym zaangażowaniem. Zamierzała udać się bezpośrednio do Departamentu Wojny Stanów Zjednoczonych. W tamtym czasie ani ona, ani ja tak naprawdę nie zdecydowałyśmy jeszcze, czy popieramy Jankesów, czy buntowników.

Wizyta w Departamencie Wojny zdawała się najbardziej logicznym posunięciem. Matka wiedziała bowiem, że mój ojciec był podporucznikiem, miał na imię Clint i nosił brązowe wąsy. I to chyba wszystko, co mogła o nim powiedzieć. Wnioskowała, że obecnie powinien być już co najmniej majorem, a w szykującej się wojnie miał szansę zajść jeszcze wyżej. Dlatego wynajęłyśmy pokój w pensjonacie przy G Street i jeszcze tego samego popołudnia udałyśmy się do Departamentu Wojny.

Kilka osób w biurach, w tym generał i dwóch lub trzech pułkowników, okazało się usłużnymi i skłonnymi do współpracy, lecz niezbyt pomocnymi, zważywszy na skąpe informacje, którymi dysponowałyśmy. Wskazywali, że opis poszukiwanego przez nas mężczyzny pasuje do mniej więcej połowy oficerów w armii. Oczywiście nie powiedziałyśmy im, że chodzi o mojego ojca, a jedynie o bliskiego przyjaciela rodziny, którego nazwisko umknęło nam z pamięci. Jedyną konsekwencją tej wizyty było otrzymanie przez matkę zaproszenia na kolację od pułkownika dowodzącego grupą inżynierów, przez co do domu przy G Street musiałam wracać sama.

W Waszyngtonie pozostałyśmy aż do lipca, każde popołudnie spędzając na wędrówkach wokół Kapitolu, wizytach na placu defilad, gdzie obserwowałyśmy musztry, czekaniu na stacjach kolejowych, na które przybywały kolejne pułki. Nie wydawało się zbyt prawdopodobne, aby mojego ojca przyłączono na przykład do któregoś z ochotniczych pułków w Ohio czy Indianie, ponieważ w czasie gdy matka go poznała, z całą pewnością służył w regularnej armii. Sądziła jednak, że mógł się teraz zajmować rekrutacją do któregoś z pułków milicji stanowej. Niewątpliwie matka nawiązała przyjaźń z mnóstwem oficerów, jak również z paroma podoficerami.

W połowie lipca byłam skłonna uznać, że mój ojciec nie żyje albo odszedł z wojska i szczerze mówiąc, w tamtym momencie nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Jankesi doszli tymczasem do wniosku, że skoro czeka ich wojna, to czas ją rozpocząć, a na początek spuszczą cięgi rebeliantom w północnej Wirginii. Dowódcą ekpedycji został – znany matce, choć niezbyt dobrze – generał McDowell, który wsiadł na konia i poprowadził całą armię przez Potomak i dalej do Manassas. Mnóstwo dżentelmenów i dam, w tym kongresmeni i senatorowie wraz z żonami i tym podobnymi, spakowało swoje kosze piknikowe, aby rankiem dwudziestego pierwszego lipca wyruszyć na miejsce swoimi powozami, ponieważ zakładali, że wojna zakończy się wielką bitwą i że jeśli jej teraz nie zobaczą, podobna okazja już nigdy się nie powtórzy.

Wraz z matką pojechałyśmy powozem pewnego kongresmena z Iowy. Oczywiście nie jechałyśmy wyłącznie na piknik. Zakładałyśmy, że skoro większość żołnierzy Unii weźmie udział w bitwie, istnieje duże prawdopodobieństwo, że pojawi się tam również mój ojciec.

Cóż, jeśli nawet tam był, nie znalazłyśmy go. A jeśli uciekł, podobnie jak większość Jankesów tamtego popołudnia, to cieszę się, że go nie znalazłyśmy. Ze wzgórza, na którym urządziliśmy piknik, nie widziałyśmy wiele z samej bitwy, lecz oczywiście słyszałyśmy liczne wystrzały z armat i muszkietów oraz mnóstwo okrzyków. Następnie oddziały jankeskie zaczęły wycofywać się drogą, przy której się znajdowałyśmy. Patrzyłyśmy, jak nasi chłopcy ostrzeliwują ich gęsto. Mówię „nasi chłopcy”, ponieważ to właśnie wówczas wraz z matką postanowiłyśmy zdecydowanie opowiedzieć się po jednej ze stron.

Koniec końców okazało się, że całe to zamieszanie przerosło naszego konia. Kongresmen stanął przed powozem i usiłował przytrzymać zwierzę, ale biedaczysko wyrwało się i ruszyło pędem przez pole, uciekając z tego hałasu i dymu i ciągnąc za sobą powóz, a w nim moją matkę i mnie.

W taki oto sposób powróciłyśmy do Skonfederowanych Stanów Ameryki. Byłyśmy w połowie drogi do Warrenton, kiedy koń się zmęczył i wreszcie mogłyśmy go uspokoić. Wtedy też natknęłyśmy się na żołnierzy z Pułku Kawalerii Missisipi dowodzony przez młodego, przystojnego kapitana. Dowódca kazał jednemu ze swoich ludzi wyprząc naszego konia i chodzić z nim dookoła, aby go nieco uspokoić, podczas gdy sam zajął miejsce w powozie, tuż obok mojej matki i zawarł z nią znajomość. Powiedziała mu, że jesteśmy siostrami podróżującymi z wizytą do krewnych w Richmond.

Następnie kapitan towarzyszył nam do domu swoich krewnych w Warrenton, gdzie spędziłyśmy kilka radosnych dni. Weselili się zwłaszcza moja matka, kapitan i pozostali towarzysze kolacji. Wszystkich w sposób szczególny rozbawiły opowieści matki o bitwie, na którą rzecz jasna natknęłyśmy się przypadkiem, oraz o uciekających Jankesach. Czułam się zmęczona całą tą historią, jako że słyszałam ją kilkakrotnie, dlatego ucieszyłam się, gdy chłopcy z Missisipi dostali nakaz opuszczenia Warrenton i matka postanowiła raz jeszcze wznowić poszukiwania ojca.

W tamtym czasie stwierdziła, że mój ojciec z całą pewnością musi znajdować się gdzieś z Armią Konfederatów. Tę ewentualność powinnyśmy były wziąć pod uwagę od samego początku, ponieważ mnóstwo oficerów zawodowych w momencie secesji opowiedziało się po stronie Konfederacji, w tym sam generał Lee.

Kiedy więc tamtego popołudnia – tego, gdy pojawił się McBurney – Emily Stevenson zasugerowała, że mój ojciec jest wysokim rangą oficerem konfederatów przebywającym w niewoli, mogła mieć rację, choć sama Emily sądziła, że kłamie, wypowiadając te słowa.

Naprawdę nie oczekuję współczucia ze strony Emily ani nikogo innego, choć muszę przyznać, że w niektórych sytuacjach była dla mnie znacznie milsza niż wiele innych osób. Z wyjątkiem panny Harriet, rzecz jasna.

W odniesieniu do większości pozostałych osób mogę co najwyżej powiedzieć, że nie czuję już do nich takiej nienawiści jak na początku. Po części dlatego, że nauczyłam się niemal całkowicie je lekceważyć, a po części dlatego, że nie ma tu teraz tyle dziewcząt co latem tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego roku, kiedy tu przyjechałam.

Musiało tu mieszkać wtedy od dwudziestu do dwudziestu pięciu uczennic, a mówiono też, że we wcześniejszych latach, zanim zaczęto poważnie mówić o wojnie, było ich więcej – w tym nawet dziewczęta z Północy.

Pensję poleciła nam rodzina, u której zatrzymałyśmy się w Warrenton. Moja matka doszła do wniosku, że znacznie lepiej poradzi sobie z poszukiwaniami mojego ojca, jeśli nie będzie obciążona moją obecnością. Ponadto, choć tego nie powiedziała, sądzę, że obiecała kapitanowi kawalerii spotkanie w Richmond. Moja matka słynęła z przeprowadzania tego typu transakcji tuż pod moim nosem, pozornie nie wypowiadając przy tym ani słowa, załatwiając wszystko westchnieniami, uśmiechami i spuszczonym wzrokiem. Muszę przyznać, że wiele się od niej nauczyłam... Znacznie więcej niż w tej szkole przez cały okres pobytu.

No więc na pensję w Farnsworth przybyłyśmy tamtego dnia w lipcu, kilka dni po pierwszej bitwie pod Manassas. Moja matka przedstawiła pannie Marcie Farnsworth mniej więcej taką samą historię, jaką podzieliła się z kapitanem kawalerii, tyle że tym razem przyznała się do bycia moją matką. Powiedziała pannie Marcie, że pochodzimy z Fredericksburga, podróżujemy do Richmond, gdzie ma przejąć spadek, za kilka tygodni wróci, aby mnie odebrać oraz zapłacić za moje czesne i utrzymanie. Na osobności powiedziała mi mniej więcej to samo, z tym że zamiast spadku, zgodnie z obietnicą poczynioną przez pewnego dżentelmena z Richmond miała uzyskać sporą pożyczkę w dogodnym dla siebie momencie. Tak więc jeszcze tego samego dnia odjechała powozem kongresmena. I nigdy nie wróciła.

Sądzę, że zarówno panna Martha, jak i panna Harriet od początku do pewnego stopnia przeczuwały dalszy ciąg tej historii. Wiem, że panna Martha chciała, abym wyjechała już na samym początku, ponieważ – jak to ujęła w podsłuchanej przeze mnie rozmowie z panną Harriet – czuła, że mam nieodpowiedni wpływ na szkołę, pomijając fakt, że nie wnoszę żadnych opłat. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak miałabym wywierać jakikolwiek wpływ, ponieważ ani w tamtym czasie, ani nigdy wcześniej prawie w ogóle nie miałam kontaktu z pozostałymi dziewczętami. Chyba że sam mój wygląd był nieodpowiedni.

Niemniej jednak panna Harriet konsekwentnie broniła mnie z właściwym sobie spokojem. Zwykle zdanie panny Harriet na większość tematów ma niewielkie znaczenie dla panny Marthy. Wygląda na to, że panna Martha zawsze podejmuje decyzję, zanim panna Harriet zacznie mówić, i żadne jej słowa nie mogą tej decyzji zmienić. W moim przypadku jednak należało uwzględnić jeszcze jeden czynnik. W czasie wojny toczącej się w tej części Wirginii liczba zapisów malała do tego stopnia, że szkoła po prostu nie mogła sobie pozwolić na utratę kolejnych uczniów czy to płacących, czy nie. Chodzi o to, że jeśli chcesz prowadzić pensję, musisz mieć uczniów. A przy takiej liczbie dziewcząt rezygnujących z własnej woli zmuszanie którejkolwiek do odejścia nie miało sensu... Nawet jeśli tą dziewczyną miałam być ja.

Wiele razy rozważałam możliwość odejścia, zwłaszcza wtedy, gdy miałam szczególnie duże kłopoty z panną Marthą. Jestem dość niezależną osobą i większość daje mi więcej lat, niż mam, więc nie obawiam się tego, że nie zdołam się utrzymać. Nie najlepiej dogaduję się z kobietami, to prawda, lecz z mężczyznami... Z czasem jednak będę sobie radzić równie dobrze jak moja matka. Gdy nocą dopadają mnie tego typu myśli, często w moim pokoju zjawia się panna Harriet, która mnie uspokaja i prosi o cierpliwość, mówiąc, że choć być może sobie tego nie uświadamiam, ona również ma problemy, a moja obecność działa na nią kojąco, podobnie jak jej obecność wpływa na mnie.

Mam osobny pokój na drugim piętrze. Niegdyś to pomieszczenie wykorzystywano jako komórkę. Gdy pojawiłam się w szkole, było to zapewne jedyne wolne miejsce, ponieważ niewątpliwie panował tu tłok. Teraz oczywiście na innych piętrach jest mnóstwo miejsca. Żadna z dziewcząt nie dzieli z nikim pokoju, chyba że chce. Amelia i Marie, najmłodsze, mają wspólny pokój, lecz Emily i Edwina mieszkają osobno. Dla mnie to jednak bez znaczenia. Nie dołączyłabym teraz do żadnej z nich, nawet gdyby mnie o to błagały.

Istnieje jeszcze jeden powód, dla którego zostaję, a mianowicie jest to miejsce, w którym moja matka mnie zostawiła, tylko tu może się ze mną skontaktować. Na ogół chciałabym, żeby wróciła albo przynajmniej napisała. A czasami mam nadzieję, że to nie nastąpi.

Tamtego popołudnia rozmyślałam nad tego typu sprawami, jedząc cukierka, którego dał mi Andy Wilkins. Naprawdę źle się czułam, że go biorę, chociaż w życiu bym się do tego nie przyznała przed dziewczętami, przez to, że on go przywiózł aż z Georgii. Prawdopodobnie zachował tego starego cukierka, aby zjeść go w chwili, w której przyniesie mu największe pokrzepienie. Cóż, mam tylko nadzieję, że to, co dostał w zamian, też go pokrzepiło.

Właśnie wyglądałam przez okno, gdy ujrzałam Amelię z McBurneyem.

EMILY STEVENSON

Gdy Amelia go wprowadziła, sprawiał wrażenie bliskiego śmierci. W pierwszej chwili uznałam, że jest niewiele wyższy od Amelii, a to osoba budowy raczej drobnej. Gdy jednak z czasem dane nam było go poznać, wydał się nieco potężniejszy.

Podskakiwał na jednej nodze, a drugą trochę ciągnął, a trochę na niej stawał. Amelia promieniała, jakby po raz pierwszy w życiu zrobiła coś, jak należy.

– Witam, drogie panie – odezwał się z uśmiechem, który wydał mi się raczej żałosny. Następnie dokuśtykał do kanapy i padł na nią.

Boże, pomyślałam, skoro wszyscy oni są tak słabi i bezbronni, to dlaczego pokonanie ich zajmuje nam tyle czasu? Przeszło mi przez głowę, by wspomnieć o tym ojcu w następnym liście. Wiedziałam, rzecz jasna, że ojciec ma z nimi mnóstwo roboty – ich żołnierze są zresztą lepiej karmieni i odziani niż nasi – brak im jednak ducha czy też poczucia wspólnego celu, który łączy naszych chłopców, i dlatego też ostatecznie przegrają. Wszyscy nasi chłopcy to rodowici obywatele Konfederacji, podczas gdy na armię unionistów składają się cudzoziemcy, imigranci, a teraz powiadają, że nawet Murzyni i Bóg wie co tam jeszcze. Zupełnie jak to stworzenie, które przywiodła Amelia – ewidentnie pochodzące z Irlandii czy też jakiegoś innego obcego miejsca w tym rodzaju. Co prawda u nas w Charleston też mieszka sporo przyzwoitych Irlandczyków, chociaż to cokolwiek biedniejsi ludzie, ale przynajmniej są to rodowici mieszkańcy Południa, a nie zupełnie obcy, których opłacono lub omamiono, by wzięli udział w cudzych konfliktach.

– On nie umarł, prawda? – krzyknęła Amelia i podbiegła do kanapy. Najwyraźniej już postanowiła, że doda tego Jankesa do kolekcji drobiazgów znalezionych w lesie – kamieni, liści, motyli i żuków – którą trzyma w swoim pokoju na nieszczęście nas wszystkich, szczególnie jednak panny Harriet, która jest osobą raczej bojaźliwą i jak pamiętam, doznała przy pewnej okazji potężnego szoku, gdy w słoiku po ogórkach pod łóżkiem Amelii znalazła olbrzymiego pająka. Tak czy owak, panna Harriet zebrała się na odwagę i poszła z Amelią w miejsce dostatecznie oddalone od szkoły, gdzie Amelia wypuściła pająka na wolność. Nawet panna Harriet nie dopuściłaby myśli o zabiciu pająka, co wskazuje, że jest ona nieco łagodniej usposobioną osobą niż panna Martha, która bez dyskusji natychmiast rozgniotłaby go stopą. No ale najwyraźniej na świecie, nawet w naszej szkole, jest miejsce dla różnych dziwaków. Amelia z czasem zapomniała o swoim ukochanym pająku i wzięła się do gromadzenia innych zwierzątek. Jestem przekonana, że kiedy w domu pojawił się McBurney, z jedno czy dwa takie trzymała u siebie w pokoju.

Wyglądał, jakby to była jego ostatnia chwila. Twarz miał białą jak płócienny pokrowiec na oparciu kanapy. Przyjrzałam mu się dokładniej i spostrzegłam, że nadal oddycha, ale bardzo szybko i płytko. Potrzebował natychmiastowej pomocy lekarskiej, a i tak wydawało się mało prawdopodobne, byśmy mogli cokolwiek dla niego zrobić.

– Krwawi mu z nogi prosto na perski dywan panny Marthy – odezwała się Edwina, która zawsze jako pierwsza zauważa i zgłasza tego typu rzeczy.

– Da się to sprać wodą z mydłem – odparłam. – Ale teraz nie będziemy się tym przejmować. Amelio, zawołaj z kuchni Mattie. Marie, znajdź pannę Harriet.

Marie i Amelia posłuchały mnie, choć niechętnie. Panna Martha i panna Harriet poniekąd polegają na mnie, bym doglądała porządku pod ich nieobecność, ja zaś staram się, jak mogę, spełniać ich życzenia, chociaż zdaję sobie sprawę, że niektórym dziewczętom to nie odpowiada. Oczywiście strasznie to nie odpowiada Edwinie Morrow, ponieważ jest starsza ode mnie o rok i przebywa tutaj najdłużej z nas. Rzecz jasna to nie do końca jej wybór. Edwina, podobnie jak Alice Simms, nie ma dokąd pójść. Nie ma bliższych krewnych poza ojcem, który jest zbyt zajęty wciskaniem naszym biednym władzom tandetnego towaru, by jeszcze zajmować się taką córką jak Edwina.

Na stole leżał stary egzemplarz „Southern Illustrated News”. Rozłożyłam gazetę na kanapie, po czym zabrałam się do układania na niej nóg naszego jeńca.

– Wydaje mi się, że w tej gazecie jest kilka wierszy Edgara Allana Poego, które panna Harriet chciała zachować – zauważyła Edwina.

– Jestem pewna, że woli poświęcić gazetę aniżeli kanapę – odparłam. – A teraz nie gadajcie i niech mi która pomoże równo go położyć.

Był wówczas ledwie przytomny, ale z pewnością nas słyszał. Powoli przesuwał wzrokiem z Alice na Edwinę i z powrotem na mnie, bezgłośnie prosząc o pomoc. Autentycznie w tym momencie poczułam żal, widząc, jak ucieka z niego życie. W miejscach, gdzie jego piegowatej twarzy nie pokrywał brud, widać było, że przybrała szary kolor, siniejące usta robiły się tak niebieskie jak jego oczy.

Alice nalała trochę wody do szklanki i mu ją przyniosła, nie dał rady jednak rozchylić warg na tyle, by się napić. Kiedy Alice spróbowała go napoić, woda ulała mu się jak noworodkowi.

– Spróbuj w ten sposób – odezwała się Edwina. Zanurzyła w szklance chusteczkę, po czym delikatnie, kropla po kropli, wycisnęła wodę między wargi mężczyzny.

– To chyba dobry materiał, prawda? – spytałam.

– Chiński jedwab. Ojciec przywiózł mi z Szanghaju z jednej z wypraw handlowych – stwierdziła.

Osobiście wątpiłam, by jej ojciec kiedykolwiek wyprawił się do Chin czy też odbył jakąkolwiek podróż dalszą niż – o ile to, co mówili, było prawdą – częste wycieczki w górę i w dół rzeki jeszcze przed wojną. Sama zazwyczaj nie rozpuszczam plotek, ale jedna z dziewcząt, które w tym roku nie wróciły na pensję – bodajże Leonore Fairchild albo Martha Willis – podawała jako niepodważalny fakt, że przez kilka lat ojciec Edwiny Morrow zajmował się grami karcianymi w salonie na pokładzie „Memphis Queen”, że kilka razy spuszczono mu manto, a raz wrzucono do Missisipi w związku z zaistniałymi przy tej działalności nieprawidłowościami. Nie zmieniało to jednak faktu, że chusteczka była bez dwóch zdań pierwszej jakości i muszę przyznać, że sama dobrze bym się zastanowiła, nim zamoczyłabym ją w wodzie, by ulżyć unioniście.

– Bardzo sprytnie to wymyśliłaś, Edwino – przyznałam. Zazwyczaj staram się ją komplementować przy każdej okazji, acz Bóg mi świadkiem, że nie zdarza się to często. – Tylko nie podawaj mu wody zbyt prędko, bo jeszcze się nam zakrztusi na śmierć, nim zdąży się wykrwawić – przestrzegłam ją.

Powróciła Amelia Dabney, ciągnąc za sobą starą Mattie, która w fartuchu miała pełno grochu, bo akurat właśnie go łuskała. Biedna Mattie zerknęła tylko na postać na kanapie, po czym wydała przeraźliwy wrzask i rozsypała cały groch po podłodze.

– Zgubę ściągnęłyście na ten dom, moje małe! – krzyknęła. – Zabierzcie go stąd! Zabierzcie tę kreaturę tam, skąd ją wzięłyście! Niech szuka pomocy u swoich. To nie nasze zmartwienie.

– Nikogo od nich nie było w pobliżu – odparła hardo Amelia. – Został sam.

– Tak czy owak, zabierzcie go – nalegała Mattie. – Zabierzcie go gdzieś i niech sobie umrze z dala od tego domu. Nie dajcie mu wyzionąć ducha w bawialni, bo zaraz Jankesi zaczną dobijać się nam do drzwi i oskarżać, że to myśmy go zabiły.

– Nikt nas nie będzie o nic oskarżał, droga Mattie – zapewniła kojącym głosem Alice. – O tym, że tu jest, nie wie nikt oprócz nas i Boga. A Pan pewnie przysłał go wprost do nas, abyśmy to my się nim zajęły. My wszystkie, Mattie, co oznacza, że ty też.

To wystarczyło, by ją uspokoić. Sądzę, że już sama sugestia, że Pan prosił ją, by dopomogła w Jego poczynaniach, wystarczyłaby, by Mattie pomaszerowała wprost na armaty, które łomotały pod lasem swym piekielnym chórem.

– Gdzie jest panna Harriet? – spytała Mattie, ośmielając się dokładniej przyjrzeć naszej zdobyczy.

– Sądzę, że ucięła sobie drzemkę – odparłam. – Już poszła po nią Marie.

– Jeśli cokolwiek można dla tego chłopca zrobić, to trzeba to zrobić biegusiem – orzekła Mattie, dotykając jego brwi. – Choć nie zdziwię się, jeśli i na to będzie już za późno.

W tym momencie chyba wszystkie wybuchłyśmy płaczem, Alice, Amelia i ja, a nawet Edwina, jak widziałam, uroniła łezkę czy dwie.

– Spokojnie, dziewczęta – odezwałam się. – Opanujcie się. To zupełnie naturalne, że jest nam go szkoda, ale wcale nie jest mu gorzej, niż gdyby Amelia w ogóle go nie znalazła.

– Zgadza się – przyznała Amelia, której przyszło do głowy coś nowego. – A może to też jest część boskiego planu. Może właśnie mamy nie móc nic dla niego zrobić. Może miałam go tylko znaleźć i tu przyprowadzić, i tyle. – Żywy lub martwy, dla Amelii pozostawał ciekawym okazem, który znalazła w lesie.

– Dlaczego nie ma tu panny Harriet? – spytała Mattie, dołączając do grona rozpaczających. – Dlaczego tej biednej panienki wciąż nie ma?

– Już idzie – oznajmiła mała Marie Deveraux, wchodząc z powrotem do bawialni. – Potrzebowała tylko chwili, by się nieco oporządzić. Widziałam, jak szczypała się w policzki, by przywrócić im kolor, no i nałożyła trochę kopciu na to swoje siwe pasemko. Chyba wyszła z założenia, że niecodziennie gościmy w tym domu mężczyznę.

HARRIET FARNSWORTH

Teraz sobie przypominam, że minęła dłuższa chwila, zanim wieści przyniesione przez pannę Marie Deveraux zdołały przeniknąć do mojego otępiałego umysłu. Straszliwy ból głowy po lekcji szycia zagnał mnie do łóżka i w pierwszej chwili sądziłam, że panna Marie po prostu opowiada mi o jakichś wytworach swojej dziecinnej wyobraźni. Młodsze dziewczęta mają do tego szczególną skłonność i od czasu do czasu płatają mi drobne żarty, wiedząc, że mogą liczyć na moje dobre usposobienie. Toleruję najróżniejsze wybryki, na które moja siostra absolutnie by nie pozwoliła. Martha twierdzi, że przez taką pobłażliwość dziewczęta tracą do mnie szacunek. To oczywiście niewykluczone, ale czasami myślę, że dzięki temu darzą mnie większą sympatią.

– Dobrze, panienko Marie, spojrzę na tego więźnia – powiedziałam, wstając z łóżka. – Ale jeśli okaże się, że to tylko kolejna psota, to będziesz musiała obejść się dziś bez kolacji.

Doprowadziłam się nieco do porządku i narzuciłam na ramiona czarną koronkową mantylę – tę, którą ojciec przywiózł mi z wojny meksykańskiej – po czym zeszłam po schodach za zuchwałą małą panną Deveraux.

Muszę jednak przyznać, że trochę się spodziewałam zastać w bawialni jakiegoś gościa, krewnego którejś z dziewcząt – może brata albo ojca, który zatrzymał się tu w drodze na pole walki. Bitwa przybierała na sile w przerażającym tempie, sądząc po odgłosach artylerii, choć wciąż była jakąś milę od nas, może nawet nieco dalej. „To odległość stanowczo zbyt wielka, by zabłądził tu w nasze lasy jakiś ranny maruder”, myślałam. A jednak. I sądząc po jego wyglądzie, dalej już z całą pewnością nie zdołałby dotrzeć.

– Ale nadal żyje, panno Harriet – powiedziała Alice Simms, jakby to zapewnienie miało zagwarantować ów stan rzeczy. – Widzi pani, jak jego oddech zaparował moje lusterko?

Nadstawiła nad jego półotwarte usta tanie kieszonkowe lusterko – pamiątkę po swojej nieszczęsnej matce – po czym podsunęła mi je do obejrzenia.

– Z tej rany na jego nodze nadal sączy się krew – wtrąciła praktyczna Emily Stevenson. – To zapewne oznacza, że serce ciągle pracuje, choć kilka razy badałam jego żebra i nie udało mi się wyczuć uderzeń.

– To są sprawy przekraczające moje doświadczenie – oznajmiłam. – Ale oczywiście musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, przynajmniej do powrotu panny Marthy.

Już sobie wyobrażałam, jak zareaguje Martha, kiedy tylko go ujrzy. Wiedziałam doskonale, co powie o sprowadzaniu zagrożenia na nasze podopieczne i o takim naruszaniu zasad bezpieczeństwa. Ale do czasu jej powrotu to na mnie spoczywała odpowiedzialność za pensję, więc postanowiłam dołożyć wszelkich starań, by temu zadaniu sprostać.

– Dziewczęta, niech któraś z was pobiegnie do mojego pokoju i przyniesie koszyczek z przyborami do szycia. Mattie, czy mamy jakieś stare płótno?

– Ja nic nie wiem, żeby jakie płótna jeszcze były w tym domu – orzekła Mattie. – Jak czasem chcę tu kurze zetrzeć, to muszę łuską kukurydzy czyścić, bo szmatki żadnej nie mam. Sama pani wie, że panna Martha większość pościeli i poszewek oddała tym paniom, co zbierały płótna na bandaże.

– W takim razie niech będzie adamaszkowy obrus z bieliźniarki – postanowiłam. – Idź po niego, Mattie.

– Pani babunia go jeszcze z Tidewater przywiozła! – wykrzyknęła przerażona Mattie. – I Pan Bóg jeden wie, od ilu lat ten obrus jest w rodzinie. Krwią wroga chce pani go brudzić, panno Harriet? Pannie Marcie to się ani trochę nie spodoba.

– Przynieś – powtórzyłam. – Wyjaśnię to pannie Marcie, kiedy wróci.

Czasami sama jestem zaskoczona, jak wielką determinacją potrafię się wykazać, gdy wymagają tego okoliczności. Oczywiście łatwiej mi to przychodzi, jeśli Marthy nie ma w pobliżu.

Mattie bez dalszych protestów przyniosła obrus, a Amelia zbiegła na dół z moimi przyborami do szycia. Wyjęłam nożyczki, wzięłam głęboki oddech i zaczęłam rozcinać nogawkę spodni mężczyzny. To było przerażające. Od kostki niemal po kolano ziała poszarpana krwawa rana, na łydce odsłaniająca kawałek kości. W kilku miejscach tkwiły odłamki ciemnego metalu.

– Panna Martha będzie musiała się tym zająć – wycedziłam przez zęby. – Ja nie mam kwalifikacji. Dziewczęta, jeśli któraś zamierza mdleć, to proszę iść to zrobić gdzie indziej.

Pocięłam obrus na pasy i obwiązałam nimi nogę nad kolanem najciaśniej, jak potrafiłam, i poprosiłam Emily, która była najsilniejsza, by pociągnęła za jeden koniec materiału, podczas gdy ja mocno chwyciłam drugi.

– To powinno nieco powstrzymać krwawienie – wyjaśniłam. – O ile została w nim jeszcze jakaś krew.

Następnie ruszyłam do szafki z winem. Martha zazwyczaj zamyka ją na klucz, bo w przeszłości bywało, że niektóre uczennice lubiły sobie podkraść łyczek sherry po południu, choć oczywiście bardziej dla psoty niż z jakiejkolwiek innej przyczyny. Na szczęście znałam sposób na otwarcie szafki ostrzem nożyczek i ku swojej wielkiej radości odkryłam, że za sherry kryje się jeszcze pół butelki brandy śliwkowej, którą ojciec Marie Deveraux przysłał nam na Boże Narodzenie dwa lata temu, a ja zdążyłam o tym całkiem zapomnieć. Nalałam sobie małą szklaneczkę trunku, żeby powstrzymać drżenie rąk, a następnie zaniosłam nieco temu biedakowi wyciągniętemu na sofie. Dziewczęta stały wokół i obserwowały z wielkim zainteresowaniem, jak delikatnie wlewam mu kropelkę do ust.

– Tylko się zakrztusi – zawyrokowała Edwina. – Tak było, kiedy Alice próbowała podać mu wodę.

– Brandy może odnieść inny skutek – oznajmiła mała Marie. – Po jego sposobie mówienia zgaduję, że to Irlandczyk, a ten naród wykazuje się wielkim zamiłowaniem do mocnych trunków. Pan Patrick J. Maloney, który przez chwilę pracował jako nadzorca w naszym domu, zanim napadli nas Jankesi, często powtarzał, że ma dziewięć żyć jak kot, a gdyby zdarzyło mu się umrzeć, możemy go przywrócić do życia gorącą whiskey z miodem, ulubionzm napitkiem mojego ojca. Bardzo żałuję, że nie miała pani okazji spróbować tej whiskey, panno Harriet. Jestem przekonana, że przypadłaby pani do gustu.

– Whiskey to nie napój dla dam – poinformowałam ją ostro. Zamierzałam dodać coś jeszcze, ale ona jak zwykle patrzyła na mnie tak niewinnie, że jej darowałam. Muszę przyznać, że z wielkim zdumieniem obserwowałam, z jaką fascynacją te dziewczęta wpatrują się w umierającego mężczyznę i jego potworną ranę. Gdy ja byłam młodą panienką, wystarczał mi widok palca zranionego cierniem, bym zaczęła słaniać się na nogach, ale te uczennice nie przejawiały takiej wrażliwości w najmniejszym nawet stopniu. To chyba jedna z nieprzewidzianych krzywd, jakie wyrządziły nam te trudne czasy – nawet tak młode dziewczęta musiały prędko okrzepnąć.