Na horyzoncie - Marta Gruszecka-Oleszczuk - ebook

Na horyzoncie ebook

Marta Gruszecka-Oleszczuk

4,0

Opis

Ona - niepozorna nastolatka, doświadczona przewlekłą i nieuleczalną chorobą matki, twardo przestrzegająca swoich zasad i ideałów. On - dusza towarzystwa, wiecznie otoczony wianuszkiem lepiących się do niego dziewczyn, sprawiający wrażenie zainteresowanego wyłącznie dobrą zabawą i niczym więcej. Czym skończy się zderzenie tych dwóch światów? Czy tak różne osoby mogą poczuć do siebie cokolwiek innego niż wzajemną niechęć "kujona" i "imprezowicza"?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 542

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marta Gruszecka-Oleszczuk
Na horyzoncie
© Copyright by Marta Gruszecka-Oleszczuk 2020
ISBN 978-83-7564-606-1
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Za oknem znowu padał zimny deszcz. Z godziny na godzinę wzmagał się, przyprawiając o dreszcze. Wczesny zmrok przykrył błotniste łąki, brudne, szare ulice. Kolejny bury dzień lutego, na szczęście, kończył się.

Judyta ocknęła się z zamyślenia, zamknęła zeszyt i powstrzymała się, by nie rzucić nim w kąt. Miała dość historyjek, które wymyślała, żeby nie pamiętać o swoim życiu. Włożyła zeszyt pod książkę z chemii. Zza ściany dochodziły odgłosy kolejnej kłótni rodzeństwa. Miała dość… wszystkiego. Czekała na babcię Fryderykę, która przyjeżdżała prawie codziennie, żeby pomóc przy chorej mamie. Otworzyła drzwi i zawołała młodszą siostrę, żeby choć przez chwilę przestała kłócić się z bratem.

Wróciła do zadań z chemii, które odłożyła pół godziny wcześniej. Aniela, naburmuszona, usiadła na wersalce za biurkiem. Jednak na dźwięk dzwonka jej twarz rozpogodziła się. Zerwała się na równe nogi i wybiegła z pokoju. Judyta zamknęła zeszyt i zbiór zadań. Wiedziała, że więcej tego dnia nic nie zrobi. Ostatnie zadanie będzie musiała przepisać od kogoś w szkole przed lekcjami. Zgasiła lampkę i wyszła z pokoju, by przywitać się z babcią.

– Naszykuj mi wody, chciałam szybko umyć mamę – rzuciła babcia, ściągając szybko płaszcz i buty. – Muszę zdążyć na następny autobus.

– Babciu…

– No, Aniela, bo nie mam dużo czasu – rzekła babcia, usiłując wyswobodzić się z uścisku Anieli. – Później sobie porozmawiamy.

– Znowu nie będzie kiedy.

– To pomóż mi szybciutko. Wyciągnij dla mamy czystą koszulkę i ręczniczek.

Aniela pobiegła do pokoju i zaczęła przerzucać w szafce rzeczy w poszukiwaniu ładnej koszulki.

– Tata w domu? – spytała babcia Judytę.

– Nie. Poszedł do babci Uli, ale powinien zaraz być.

– Znowu żołądek?

– Yhy.

– Dlaczego nie pójdzie wreszcie do lekarza, tyle razy jej mówiłam.

– Ja też jej mówiłam, ale babcia Ula jest strasznie uparta i nie da sobie nic powiedzieć. Wie lepiej.

– Powinna zadbać o siebie. Zaraz skończy siedemdziesiąt lat.

– Babci Uli nie można tego przetłumaczyć. Poleży kilka dni i znowu będzie wszystko w porządku.

– Wszystko do czasu. A zresztą…. Pomóż mi mamę umyć, bo dzisiaj chyba sama nie dam sobie rady, tak słabo się czuję. Ciśnienie mi znowu skoczyło.

Weszły do pokoju. Judyta nabrała powietrza w płuca. Nie lubiła pomagać babci w takich czynnościach. Z przerażeniem w oczach patrzyła na wychudzone ciało, spuchnięte stopy i dłonie. Odkryła kołdrę, przekręciła mamę na bok, wyjęła spod niej mokry, zabrudzony odchodami ręcznik, babcia podłożyła drugi, czysty. Brudny wypłukała i zamoczyła w misce z innymi do prania.

– Mama jadła już kolację?

– Nie, ale ja dam.

Po pokoju rozchodził się zapach mydła i woń moczu. Po chwili mama leżała czyściutka i przebrana. Babcia opadła na fotel zmęczona, z zaczerwienioną od wysiłku twarzą.

– Przygotuj mamie kaszkę. Może zdążę dać całą.

– Babciu, miałaś ze mną porozmawiać – rzekła z wyrzutem Aniela, sadowiąc się obok babci.

– To ja będę mamie dawała jeść i z tobą rozmawiała. Przecież to w niczym nie przeszkadza.

– Nie będziesz ze mną rozmawiała, tylko z mamą – rzekła ze złością i łzami w oczach, tupiąc nogą.

– Czemu ty się tak od razu denerwujesz? Widzisz, że mama jest chora i trzeba trochę się nią zająć. Ty jak jesteś głodna, to idziesz sobie po kromkę chleba, a mama nie. Czeka, aż ktoś przyjdzie i poda. Pewnie nie raz leży głodna i nikt o tym nie wie, bo mama nie może nic powiedzieć. Na pewno jest jej przyjemnie, jak ktoś przyjdzie, porozmawia.

Ze szpitalnego łóżka odezwało się charczenie, z którego nikt już dawno nie mógł zrozumieć, co mama chciała powiedzieć. Można było się tylko domyślać. Aniela podeszła do łóżka i pogłaskała spuchniętą dłoń, która nie miała już na tyle siły, by oddać pieszczotę. Leżała nieruchomo na pościeli, niezdolna odgonić nawet natrętnej muchy. Z gardła wydobywało się tylko charczenie pełne rozpaczy.

– Może przyjechałabyś na sobotę i niedzielę do Ani? – zaproponowała babcia Anieli.

– Tak! Tylko kto mnie weźmie?

– Ja przyjadę do mamy w piątek wieczorem i cię zabiorę, a w niedzielę wieczorem odwiozę. Dobra?

– Ale fajnie, pobawię się z kuzynką.

– Myślę, że tata nie będzie miał nic przeciwko temu? – zapytała babcia Judytę.

– Nie sądzę.

– Dzisiaj to już chyba się z waszym ojcem nie zobaczę, ale ty mu powiedz, żeby potem nie było niedomówień, że nikt nic nie wiedział.

Judyta z ulgą przyjęła noc i chłodną poduszkę. Gwar codziennego życia zamarł. W pokoju słychać tylko było chrapanie Grześka i taty, tykanie zegarka, który stał pod wersalką, i bicie zegara w sąsiednim pokoju, gdzie spała mama. Umilkły kłótnie, spory o każdą rzecz. Położyła się na wznak i wzrok utkwiła w latarni za oknem. Mżawka przestała padać. Nagie, mokre gałęzie wierzby trwały oblodzone w mroku. Z tęsknotą pomyślała o ośnieżonych drzewach i łąkach, o wirujących, puszystych płatkach śniegu. Taką zimę kochała, lecz za oknem trwała inna – szara, odpychająca.

Sen przyszedł niespodziewanie. Sen kolorowy, pełen ciepła i miłości.

Po takiej nocy zderzenie z rzeczywistością było bardzo bolesne. Budzik dzwonił jak oszalały. Sięgnęła ręką pod wersalkę i uciszyła go. Zapaliła lampkę na biurku. Westchnęła. Sen prysnął.

„Kolejny szary dzień – pomyślała, przewracając się na drugi bok. Uwielbiam to”.

Po pięciu minutach wyskoczyła z łóżka, z obawy, że nie zdąży do szkoły. Potrząsnęła Grześkiem, bez rezultatu. Szturchnęła go drugi i trzeci raz.

– Wstajesz, do cholery? – szepnęła wściekła i spojrzała na sąsiednie łóżko, czy nie zbudziła taty i siostry.

– Przecież już nie śpię.

– Jasne. Drugi raz nie będę cię budziła, więc wstawaj od razu.

– Nie musisz, sam wstanę.

Wyobraziła sobie, jak łapie go za gardło i dusi na śmierć. Słyszy tylko przez krótką chwilę charchot i po wszystkim.

„Masz, gnoju, szczęście, że masz taką dobrą siostrę, bo inna przeszłaby do czynów. Miałabym spokój do końca życia”.

W szkole, jak zwykle, była jedną z pierwszych. W szkolnych korytarzach panowała jeszcze cisza, w kątach czaił się sen. Taką szkołę kochała. W ogóle lubiła szkołę, traktowała ją jak ucieczkę z domu. W niej nie istniało rodzeństwo, z którym się kłóciła, nie było chorej mamy. Istniał w niej normalny świat, gdzie istniała miłość, przyjaźń, zdrowie, chociaż poniekąd miała wrażenie, że stoi obok innych – bo była inna, choroba mamy zmieniła cały jej świat. Często czuła się niechciana, niezauważana, samotna, ale i tak sprawiało jej to trochę przyjemności, że mogła popatrzeć na ten inny świat i marzyć, że jest jedną z roześmianych dziewczyn.

– Cześć, dzisiaj ty jesteś pierwsza – wyrwał ją z zadumy głos Joli.

– Udało mi się. Wcześniej wyszłam z domu. Słuchaj, masz zrobione wszystkie zadania z chemii?

– No jasne. Cały wieczór nad nimi ślęczałam.

– Daj mi spisać ostatnie, nie zdążyłam wczoraj zrobić wszystkich.

– Mogę ci dać, ale jak sama nie zrobisz, to się nie nauczysz.

– Dam sobie radę.

– Wiesz, potem może się okazać, że właśnie na takim zadaniu na sprawdzianie pośliźniesz się, co wtedy?

– Jola? Daj sobie spokój. Rzadko zdarza mi się czegoś nie odrobić. Nie chcesz, to nie dawaj mi zeszytu. Wezmę od kogoś innego.

– Co się od razu obrażasz.

– Nie obrażam się – rzekła wściekła na siebie, że znowu o coś poprosiła Jolę.

– Cześć – krzyczała już ze schodów rozanielona Katarzyna. – Jak tam, dziewczyny, samopoczucie przed rozdaniem testu z polskiego?

– Dobre. Ja tam wszystko dobrze zrobiłam, więc nie mam czego się obawiać – rzekła pewnie Jola.

– Jak dobrze, że wśród nas geniuszy nie brakuje – szepnęła Judyta do Katarzyny.

– Wiesz, nie każdy ma zaszczyt urodzić się geniuszem – odszepnęła.

– Noo.

Dzwonek na lekcje pozwolił Judycie uwolnić się od rozważań Joli, jednak nie od jej towarzystwa. Od trzech lat siedziała z nią w jednej ławce i wciąż się zastanawiała, jak wytrzymała z nią tyle czasu i dlaczego wciąż z nią siedzi. Nie miały zbyt wielu wspólnych tematów, choćby dlatego, że rodzina Joli należała do o wiele zamożniejszych, w dodatku była jedynaczką. Judyta przyglądała się w milczeniu jej i innym dziewczynom jej podobnym, które miały, według niej, wszystko: zdrowych rodziców, dobrą sytuacje finansową i były zawsze zadowolone, a ich kłopoty wydawały się śmieszne. Jedyne, czym mogła się wśród nich wybić, to nauka. Pod tym względem była czwartą uczennicą w klasie. Czasami z goryczą myślała, że oddałaby połowę ocen w zamian za inne życie. Wierzyła, że to nigdy nie nastąpi, zwłaszcza gdy patrzyła na sytuacje w domu.

Ocena z polskiego ucieszyła ją. Była o plus lepsza od Joli. Może to tylko głupi plus, ale wywołał nerwowe cmokanie u koleżanki, która zaczęła szukać przyczyny różnicy w ocenach. Cierpliwie doczekała przerwy, nie odzywając się do Judyty, a zaraz po dzwonku na przerwę poszła konsultować pracę z innymi.

– Jola zła jak osa – podsumowała Grażyna, dosiadając się do Judyty na chwilę. – Przyniosłaś mi nowe opowiadania?

– Zapomniałam, Grażyna. Jutro ci przyniosę. Tamte przeczytałaś?

– Jasne, teraz kuzynka czyta. Skąd ty masz te pomysły?

– Same przychodzą.

– Kiedy ty znajdujesz czas na pisanie?

– Ty idziesz na dyskotekę albo do koleżanki, a ja siedzę w domu i piszę.

– Tylko że ja chodzę do koleżanek kosztem nauki, a ty się bardzo dobrze uczysz. Dobra, to idę na ploty do Celiny. – Zadzwonił dzwonek. – O, już nie pójdę.

– Następna przerwa jest dłuższa.

– Ale za całe czterdzieści pięć minut. To wieczność.

Lekcje dłużyły się w nieskończoność. Ostatnia lekcja, matematyka, była wyjątkowa. Mimo że siedziała w pierwszej ławce, jawnie przysypiała. Profesor rozwiązywał zadanie na tablicy, mrucząc pod nosem sam do siebie, następnie zadał kilka zadań z książki, której prawie nikt nie miał, i usiadł z gazetą w ręce.

– To już jest jawna bezczelność, za co on, do cholery, bierze pieniądze? Za czytanie gazety? – wściekała się pod nosem Jola.

– On już od dawna jest na emeryturze, przychodzi tu, by dorobić, a nie uczyć.

– Tylko że przez niego nie zdam matury, a potem nie dostanę się na studia, bo jemu brakuje do emerytury.

– Wiesz, co to znaczy nie mieć? Więc nie oceniaj takich ludzi.

– Znalazła się samarytanka – oburzyła się.

– Ja wiem, co to znaczy nie mieć. Nie mam wszystkiego jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Masz kasę? Weź sobie korepetycje.

– Jasne…

Cudem doczekała końca lekcji. Z ulgą zamknęła drzwi szkoły za sobą.

Na dworze mżyło i wiał nieprzyjemny, zimny wiatr. Dalszy horyzont tonął we mgle. Naciągnęła mocniej czapkę na uszy. Szare, mokre ulice, po których hulał smutek, przygnębiły ją. Wesoły świergot młodzieży, która właśnie wyszła ze szkoły, drażnił. Czuła złość na nich, że są szczęśliwi, gdy ona wraca do chorej mamy i okropnego rodzeństwa. Na przystanku stanęła na uboczu i w milczeniu czekała na autobus. Zaczęła wyobrażać sobie dzień taki sam jak ten. Pochmurny i zimny. Ona stoi na przystanku, wśród innych. Przez ożywiony tłum przedziera się chłopak, który najwyraźniej gdzieś się śpieszy. Wpada na nią i nagle się zatrzymuje. Stoi naprzeciw niej. Jego ciemne oczy patrzą na nią, oniemiałe, zaskoczone. Jego usta, zatrzymane na początku jakiegoś słowa, zadziwione, zapomniały, co chciały powiedzieć. Zmieszany, nie może ruszyć się z miejsca. Dzień przestał być szary i zimny, mimo iż pogoda nie zmieniła się wcale. Zapłonęły serca do siebie sympatią, ubyło dwóch dusz samotnych…

– Nie było jeszcze ósemki? – spytała Katarzyna.

– Żadnego jeszcze nie było – odrzekła, schodząc z chmur.

– Ale szybko uciekłaś ze szkoły. Myślałam, że w szatni się zawieruszyłaś, a ty już na przystanku. Ty to jesteś – zachichotała.

Gdy podjechała piątka, Judyta szybko pożegnała się z Katarzyną i wraz z innymi zaczęła pchać się do autobusu. Nie lubiła jeździć w tłoku, ale stanie na przystanku w nie najlepszą pogodę nie uśmiechało jej się. Na Placu Grunwaldzkim większa część wysiadła. Korzystając z zamieszania, znalazła wolne miejsce i nie miała zamiaru go oddać. Jednak nie było zbyt wielu wsiadających. Na następnym przystanku wolne miejsce obok niej zajęła koleżanka.

– Cześć, Judyta. Jak ja dawno cię nie widziałam – rzekła Inga. – Co porabiasz?

– Cały czas się uczę.

– To tak jak ja. Gdyby nie te sprawdziany i kartkówki, to pewnie polubiłabym szkołę. Nienawidzę liceum. Rany, jak ja nienawidzę nauki.

– Jak większość. Co nowego słychać na osiedlu? – spytała ironicznie.

– Ojciec Majki wrócił ze Stanów. Ale prezenty jej przywiózł! Jedynaczki tak mają. Planujemy z Majką dwa tygodnie we Francji, w sierpniu. Będzie bombowo, już nie mogę się doczekać. A ty gdzie planujesz w tym roku wakacje?

– Tam gdzie zawsze. W domu.

– Wyjazd do Francji prawie cały finansuje ojciec Majki. Trochę tak głupio, ale tyle mnie namawiała, więc się zgodziłam.

– Wy, papużki nierozłączki, miałybyście się rozstać na dwa tygodnie? To niemożliwe.

– No nie? – zaśmiała się Inga. – Nie wiem, czy słyszałaś najnowszą plotkę. Normalnie istna bomba. Jaki gość wprowadził się na osiedle, do bloku obok Majki. Wow. Normalnie szok.

– Szokiem w zeszłym roku był Tomek, który wrócił z Hiszpanii.

– Przestań, to już przeżytek. Zresztą Tomek przy Jacku to pryszcz.

– Oo.

– Tomek to zwykłe chamisko, dopóki miał kasę to szpanował, ale jak się skończyła, to się zrobił taki malutki i cichutki, że w ogóle go nie widać.

– To w tym roku hitem osiedla jest Jacek?

– Myślę, że to coś więcej niż hit roku. – Inga rozmarzyła się na dobre.

– Optymistka – rzekła Judyta ironicznie. Była zmęczona rewelacjami koleżanki, zdecydowanie nie jej świat.

– Musiałabyś go zobaczyć, te oczy, te usta… stworzone do całowania. Jest taki… męski, świetnie zbudowany. Prawdziwy mężczyzna. Na takiego zapolować. Uff. A jaką brykę ma w kolorze krwistej czerwieni. O rany, już mój przystanek. Cześć, Judytka, ja wysiadam.

– Cześć. Powodzenia w polowaniu.

– Mam nadzieję – rzekła z uśmiechem.

Judyta wysiadła na pętli i wolno zaczęła iść w stronę domu. Miała dla siebie piętnaście minut, zanim wpadnie w wir domowych zajęć i kłótni z rodzeństwem. Piętnaście krótkich chwil. Westchnęła.

Patrzyła na stare, poniemieckie domy, które stanowiły większość we wsi, na krzywe płoty, smutne, mokre ulice i chciało jej się płakać. Z bezsilności, samotności. Chciała uciec na koniec świata i nigdy nie wrócić. Gdy weszła do mieszkania, nogi się pod nią ugięły. Na wstępie usłyszała krzyki brata. Udusiłaby go w tym momencie gołymi rękoma. Zanim zdążyła się rozebrać z wierzchnich rzeczy, usłyszała płacz siostry, a potem stanowczy głos taty, wysyłający Grześka do pokoju.

„Kocham to, kocham ten dom. Panie Boże rzuć piorun w ten dom, żeby spłonął doszczętnie. By nie pozostał kamień na kamieniu. By nie uratowała się ani jedna osoba, nie oszczędzaj nikogo, nawet mnie, chcę zginąć razem z innymi”.

– Podskocz dzisiaj wieczorem do babci Uli – rzekł tata. – Chciała, żebyś trochę odkurzyła i jutro po szkole zrobiła zakupy.

– Dobrze. Pójdę pod sam wieczór. Babcia Fryderyka chce zabrać Anielę na sobotę i niedzielę. Jutro ma przyjechać do mamy i wziąć ją ze sobą.

– Może wykąpiemy mamę jutro, a w sobotę babcia nie musiałaby przyjeżdżać?

– Mamie trzeba już włosy umyć.

– Siadaj do obiadu.

Pod wieczór złapał lekki mróz. Judyta naciągnęła mocniej czapkę i wsadziła ręce głębiej w kieszenie kurtki. Do babci Uli szło się chwilę. Usiłowała wydłużyć sobie drogę, idąc wolniej. Wokół panował zupełny mrok; latarnie świeciły tylko gdzieniegdzie, bo w większości były zbite żarówki. Oblodzona ulica błyszczała, obok niej cicho szemrał strumyk. Tylko on zagłuszał martwą ciszę. W nielicznych domach paliły się w oknach kolorowe światła. Westchnęła. Miała siedemnaście lat i jak każda dziewczyna w tym wieku, marzyła o kimś, o przyjaciółce, z którą dzieliłaby się tajemnicami, do której mogłaby w każdej chwili pójść i pogadać o wszystkim. Marzyła o kimś… z kim chodziłaby na spacery, do kogo mogłaby się przytulić w złych dniach, pragnęła kogoś, kto byłby jej podporą w każdym momencie. Była przekonana, że taka osoba, owszem, zjawi się – sama ją wymyśli, napisze kolejną książkę z jej udziałem i na tym się skończy, a rzeczywistość dalej będzie się toczyć tym samym torem. Nie napawało jej to radością, ale wierzyła, że bliższe jest to rzeczywistości.

– Jak dobrze, że jesteś. Myślałam, że nie przyjdziesz, i już pozamykałam się na wszystkie spusty.

– Przed kim, babciu?

– A bo to wiadomo? Licho nie śpi – zamyśliła się babcia Ula.

– Poodkurzam szybko, bo robi się późno. Jutro mam przyjść po szkole?

– Poszłabym sama do sklepu, ale przez parę dni nic nie jadłam przez ten żołądek i słaba jestem, jeszcze zemdleję po drodze, i co wtedy? Umrę i nikt tego nie zauważy.

– Ale głupoty babcia opowiada. Na umieranie przyjdzie czas. Jutro przyjdę przed trzecią, mam siedem lekcji.

– Długo trzymają was w tej szkole.

Judyta posprzątała szybciutko – dużo roboty nie było – i pożegnawszy się, poszła do domu. Na dworze robiło się coraz zimniej. W duchu cieszyła się, że to zwiastun prawdziwej zimy. Takiej zimy, gdzie śnieg ścieli się wszędzie grubą warstwą, zamieniając brzydkie poniemieckie budynki w bajkowe chatki opatulone białym puchem, z soplami wiszącymi u dachu, a nagie, szare drzewa przykrywa bielą jak pierzyną na długi zimowy sen. Taką zimę kochała. Białą, gdy z nieba leciały miliony białych, olbrzymich płatków śniegu, jasną i roześmianą.

W mieszkaniu panował względny spokój. Aniela spała, więc Grzesiek nie miał się z kim kłócić. Judyta spakowała zeszyty do szkoły oraz opowiadania, które obiecała koleżance z klasy. Po chwili wyjęła je. Usiadła przy biurku i otworzyła. Znała je na pamięć, bo sama je napisała, jednak lubiła do nich zaglądnąć, któreś przeczytać. Czasami wyczytała jakiś szczegół, o którym już zapomniała, czasami coś poprawiła lub zmieniła. Kochała pisanie, chciała robić to całe życie. Z góry jednak zakładała, że to niemożliwe, bo normalny człowiek nie żyje marzeniami przelanymi na papier. Miała nadzieję, że w którymś momencie dobrowolnie skończy z tym, bo nie będzie miała na to czasu – a może życie zacznie przypominać książkę i będzie na tyle szczęśliwa, że jej własne książki zaczną być zbędne?

Uśmiech zadowolenia wpłynął na jej usta, na których rzadko kiedy gościł. Dodał jej jednak tyle energii, że zaczęła wymyślać kolejną historię, którą mogłaby przelać na papier. Usiadła przy biurku i otworzyła zeszyt z wierszami. Chwyciła pióro i zaczęła pisać. Wyraz za wyrazem, linijka za linijką, wypełnione uczuciem… zamknięte w zeszycie.

Schowała opowiadania do teczki, póki o nich pamiętała, i zadowolona z siebie, położyła się spać. Oczyma wyobraźni widziała ulicę miasta oświetloną jedynie latarniami, cichą, senną, wyludnioną. Obok szedł ON. Nie widziała jego twarzy. Czuła z jego strony ten magnetyzm, ciepło, miłość, to dawało jej poczucie bezpieczeństwa, spokój. Czuła się szczęśliwa. Nie była sama. Istniał jeszcze on, jego ciepłe ramiona pełne miłości, jego namiętne usta gotowe do pocałunku. Tylko wciąż nie mogła dojrzeć jego twarzy, by szukać podobnej w rzeczywistości. Może to był właśnie on, ten jedyny, jej ideał. Tajemniczy, uwodzicielski pomimo zupełnego mroku. Może któregoś dnia dojrzy jego twarz…

Poranek przyniósł niespodziankę. Judyta, gdy tylko otworzyła oczy, po głośnym dźwięku budzika, uśmiechnęła się. Latarnia stała w czapie śniegu, lekko odznaczała się od granatu nieba, a w jej świetle wirowały małe płatki śniegu. Wzięła to za dobry znak. Obudziła brata bez morderczych zamiarów, a sama zaczęła szykować się do szkoły. Nie czekała na Grześka, by wspólnie z nim podejść na pętlę na autobus, nie chciała psuć sobie dnia z samego rana. Gdy przypomniała sobie, że kiedyś byli nierozłączni, chodzili razem na zakupy i do szkoły, jedno czekało na drugie, to nie chciało jej się wierzyć. Czasami miała wrażenie, że to tylko sen, zwłaszcza teraz, gdy miała go serdecznie dość.

Gdy wyszła z budynku, z przykrością stwierdziła, że nie ma wielkiego mrozu, a więc z prawdziwej zimy nici. Mimo iż padał przepiękny śnieg, samochody na jezdni zostawiały czarne ślady. Jednak na drzewach śnieg tak szybko nie topniał. Przynajmniej one przez moment były namiastką bajki. Zanim dojechała do szkoły, na dworze panowała zadymka, a po dwóch godzinach na ulicach zrobiła się jedna wielka kałuża błota.

– Ale paskudna pogoda – żaliła się Grażyna. – Ani na święta śniegu, ani na Nowy Rok, też mi zima. To niesprawiedliwe. Masz opowiadania?

– Wczoraj już pamiętałam. Wieczorem wrzuciłam je do teczki.

– To fajno, dzisiaj mam trochę czasu, to poczytam sobie.

Po czterech pierwszych lekcjach w planie była pracownia chemiczna, nikt za nią nie przepadał. Wszyscy z niezadowolonymi minami siedzieli pod drzwiami, modląc się w duchu, żeby nauczyciel nie przyszedł.

– Na sranie nam ta pracownia? I tak w laboratorium żadna z nas nie będzie pracowała, bo od tego jest klasa chemiczna, a nie ceramiczna – buntowała się Katarzyna.

– Żeby nie było nam za dobrze, przecież musimy coś wkuwać – rzekła Sylwia.

– Ale tego nie wkujesz.

– Nie wkujesz, jak się wykrywa poszczególne pierwiastki? Są tacy, co wszystko wkuwają.

– Oj, już nie mówcie, że to się nam w ogóle nie przyda. Kto wie, co nas w życiu czeka. Może któraś z nas będzie pracowała w laboratorium, i to niekoniecznie jakimś ceramicznym. Wszystko się nam może przydać.

– Och, Jola, tobie to się wszystko w życiu przyda. Gdyby dorzucili nam grekę, łacinę czy stanie na głowie, też byś powiedziała, że nam się przyda – skomentowała Sylwia.

– Nie musisz być taka ironiczna. Wiesz, co cię w życiu czeka? Ja akurat nie chcę być kurą domową czy zwykłym robolem, bo mam większe ambicje.

– Noo, Jola, ty to w ogóle masz ambicje sięgające nieba. My, zwykłe duszyczki, nie możemy się z tobą w żaden sposób porównywać.

– To jeszcze zobaczymy, co będzie kiedyś.

– Przestańcie się kłócić – wtrąciła się Katarzyna. – Nie wystarczy wam, że mamy cztery godziny pracowni chemicznej?

– To nie moja wina, że niektórzy nie mają zupełnie ambicji – zakończyła Jola.

– Lepiej nie mieć ambicji, niż mieć jej nadmiar i męczyć tym innych – szepnęła Sylwia, tak by adresatka tego nie usłyszała.

Na szkolnych korytarzach rozległ się dzwonek na lekcje, zagłuszając rozszalałą młodzież. Po paru minutach nastąpiła zupełna cisza.

– Może go nie ma? – marzyła Katarzyna cicho.

– Ja chcę do domu – jęknęła Sylwia.

– I tak nam się nie upiecze. Jeśli nie dzisiaj, to kiedy indziej będziemy musieli odbębnić te cztery godziny. Nie ma tak dobrze – sprowadziła wszystkich na ziemię Judyta.

– Że też to nie może przepaść tak jak inne lekcje – marzyła głośno Sylwia.

Z drugiego skrzydła wyszedł profesor, dzierżąc w ręku dziennik i klucze. Miny wszystkim zrzedły. Weszli do pracowni chemicznej, założyli obowiązkowe białe fartuchy, wyciągnęli z szafki próbówki i w grobowej ciszy przystąpili do ćwiczeń. Kiedy po czterech lekcjach wyszli wreszcie ze szkoły, nawet nie chciało im się rozmawiać na przystanku. Judyta ocknęła się dopiero na pętli autobusowej z uczuciem beznadziejności i niemocy, którą czuła w takich momentach. Wysiadła z autobusu, stanęła w mokrej brei śniegu i błota. Czuła, że ma mokro w butach. Podniosła oczy, by przejść przez ulicę, i zobaczyła grupkę młodzieży na niedużym skwerku. Siedzieli na mokrej ławce i hałasowali. Znała wszystkich, poza jedną osobą. Nie miała wątpliwości, że to „nowy” z osiedla, który ma zostać „hitem” tego roku, jak określiła to Inga. Bardzo dobrze go opisała. Dobrze zbudowany, wysoki, z burzą długich, ciemnych włosów, skręconych w miliony sprężynek, w jasnych, wytartych dżinsach, rozpiętej skórzanej kurtce. Chyba zapatrzyła się na niego, bo spojrzał na nią uważnie. Najpierw ujrzała jego pełne, idealne usta. Inga miała rację, po prostu stworzone do całowania. Potem jego ciemne oczy przysłonięte włosami, które zaparły jej dech w piersiach. Później poczuła, jak gorący rumieniec oblewa jej twarz, i była za to wściekła na siebie. Jacek, bo przypuszczała, że to właśnie on, wkładając papierosa do ust, odwrócił się do kolegów. Naciągnęła mocniej czapkę i ruszyła przed siebie.

Do babci doszła z bijącym sercem. W myślach przeklinała po raz setny rumieniec. Nie potrafiła nad nim zapanować, pojawiał się zawsze w najmniej odpowiednim momencie, przynosząc jej niekiedy uszczypliwe uwagi innych. Próbowała go powstrzymać, zapanować nad nim, po pewnym czasie stwierdziła, że to w ogóle niemożliwe. Niektórzy twierdzili, że to z czasem przejdzie, ale im nie wierzyła.

– Oo, jesteś już – rzekła babcia, gasząc papierosa w popielniczce.

– Jestem. Co mam kupić?

– Nic. Lepiej się poczułam, to podreptałam do sklepu. Trzeba trochę rozruszać te stare kości.

– Babciu, w taką pogodę?

– Im szybciej umrę, tym lepiej. Już nie chce mi się żyć na tym świecie. Swoje przeżyłam.

– Gdyby tak było, to dawno by babcia umarła, widocznie to jeszcze nie ten czas.

– Czas, czas. Tylko ktoś tam u góry się zagapił. Trzeba by mu przypomnieć.

– Ale babcia głupoty wygaduje.

– Głupoty, nie głupoty, ale prawdę mówię.

– Bzdury babcia opowiada, dobrze, że tata nie słyszy.

– Leć do domu, bo ojciec pewnie z obiadem czeka. Ja wszystko mam.

Pomimo piątku Judyta nie czuła się szczęśliwa. Gdy tylko pomyślała o wieczorze, o kąpaniu mamy, ręce jej opadały. Z goryczą myślała, że w momencie gdy ona przytrzymuje bezwładne plecy i głowę mamie w wannie i patrzy, jak tata z babcią wspólnymi siłami myją wychudzone przez chorobę ciało, koleżanki z klasy wychodzą gdzieś na plotki, na randki, na dyskotekę. Też tak chciała. Być taka jak koleżanki z klasy. Czuła złość na wszystko – również na mamę, za to, że jest chora i przez to ona ma życie podobne do piekła. Inaczej tego nazwać nie umiała. Gdy jednak pomyślała, że w tym momencie mogłaby być u kogoś na plotkach, kiedy jest potrzebna mamie… nie mogła być nigdzie indziej, jak przy niej. Musiała być przy niej, niezależnie od tego, czy mama potrzebowała jej czy nie. Nie miała sumienia, by wyjść do kogoś na dłużej. Zresztą, do kogo miała by wyjść? Przytrzymywała więc bezwładne ciało, gdy tata z babcią usiłowali ubrać mamie lekki, bawełniany golf. Dała jej kolację, a babcia zabrała Anielę i pojechała do domu.

W domu zapanował spokój. Korzystając z tego, zaszyła się w drugim pokoju, wyciągnęła ostatni czysty zeszyt z zapasów i zaczęła myśleć nad tytułem nowej książki. Główny bohater miał wyglądać jak Wilhelm, chłopak z jej szkoły. Czasami mijała go na szkolnym korytarzu. Sama nie widziała, dlaczego akurat on. W główną bohaterkę miała wcielić się ona. Zawsze tak było. Każda rozpoczęta książka, a takich miała kilka, była światem, do którego uciekała z rzeczywistości. Była jej schronieniem, jej lepszym życiem, które tak bardzo chciała mieć.

Zaczęła snuć w myśli historię, poczuła ten stan uniesienia, który towarzyszył jej zawsze, gdy z zapałem siadała do pisania, a pióro mknęło po linijkach. Poczuła się innym człowiekiem. Zaczęła żyć w innym świecie, lepszym i weselszym, świecie stworzonym przez siebie. Tam była szczęśliwa, kochana, taka jak inni, nie przejmowała się żadnymi problemami, nie pisała książek, by uciec od rzeczywistości. W każdej zaczętej czy napisanej przez nią książce główna bohaterka miała wspaniałe rodzeństwo (lub nie miała go wcale), zdrowych rodziców, a jedyne problemy stanowiły sprawy sercowe, które i tak dobrze się kończyły, bo nie mogło być inaczej. Na papierze stwarzała ideał chłopaka i najlepszą na świecie przyjaciółkę, rekompensując sobie ich brak w rzeczywistości.

Jeszcze długo po tym, jak położyła się spać, przed oczami migały jej urywki książki. Usiłowała połączyć je i uporządkować. Złączyć w jedną logiczną i wciągającą historię. Nawet brat nie był w stanie jej tego dnia zdenerwować – ani jego sposób chodzenia, ani jego szuranie kapciami. Zasypiała, cała w duchu szczęśliwa, tak jakby zmyślona historyjka wydarzyła się naprawdę, i to właśnie jej. Nie słyszała nawet, kiedy Grzesiek położył się spać.

Gdy otworzyła oczy, miała przed sobą nieduży pokój. Srebrne promienie księżyca wdzierały się do wnętrza przez otwarte okno, posrebrzając czarne kontury przedmiotów, ukrytych przez mrok. Wnętrze wypełniał lekki chłód nocy, a senną ciszę burzyło cykanie świerszczy na oknem. Przygrywała cała orkiestra. W oknie był ON. Siedział na parapecie, twarzą zwrócony do pokoju. Nie widziała jego twarzy. Skrył go mrok panujący w pomieszczeniu. Ale wiedziała, kim ów senny przybysz mógł być. Księżyc buszował w jego czuprynie sprężynek. W milczeniu palił papierosa, wydmuchując co chwila kłębek szarego dymu, który rozmywał się w mroku za oknem. Miał w sobie magnes, który ją przyciągał.

Wstała z łóżka i szła w jego stronę. Stanęła przed nim, jego ramiona ubrane tylko w księżycową poświatę emanowały ciepłem i siłą. Wyciągnął do niej senne ramiona, spowite po części mrokiem, po części srebrną poświatą. Już miała ich dotknąć, poznać ich ciepło, zanurzyć się w nich…

Coś ją obudziło. Usiadła na łóżku, nie wiedząc, co się dzieje. Po chwili usłyszała wołanie mamy, które przypominało bardziej płacz niż słowa. Wstała i po ciemku przeszła do pokoju obok. Zapaliła światło.

– Co się stało? Poprawić coś?

– Yyy...

– Co? Nogi?

– Yhy.

Odkryła wychudzone, półsztywne nogi. Powoli zaczęła je prostować, mamie sprawiało to ból. W pokoju słychać było tylko płacz rozpaczy. Po pięknym śnie pozostał żal, że nie jest rzeczywistością i nigdy nią nie będzie, chociaż osoba ze snu naprawdę istniała. Był nią Jacek. Lecz w życiu na jego miejscu była mama. Judyta nie należała do tego samego świata co on. Uważała, że należy do ludzi przeciętnych, niczym niewyróżniających się – ale tych przeciętnych, którzy przed sobą mają życie pełne szarości, nie wiedzą co to szczęście i uśmiech.

Zgasiła światło w pokoju mamy i położyła się spać. Spojrzała na latarnię za oknem i przywołała w pamięci ramiona Jacka oblane srebrną poświatą. Dwie duże łzy stoczyły się po policzkach i wsiąkły w poduszkę. Czuła się bezsilna. Z pokoju obok jeszcze przez chwilę dochodził płacz mamy. Trochę trwało, nim sztywne nogi przyzwyczaiły się do nowej pozycji, po chwili wszystko umilkło. Dobrze wiedziała, że to znowu się powtórzy, jak w błędnym kole. Przekonana była, że tak będzie wiecznie, że nigdy się nie skończy, a dla niej nie było ratunku, nie istniało wyjście z tego koła.

Łzy i żal do samego Pana Boga uśpiły ją.

Poranek obudził się chłodny. Gdy tylko Judyta otworzyła oczy, zobaczyła latarnię przyprószoną śniegiem. Wyśliznęła się z łóżka, by spojrzeć na ulicę. Samochody nie zostawiały za sobą czarnych śladów, a więc przyszedł mróz. W domu panował chłód, w piecu przez noc wygasło. Korzystając z nieobecności Anieli, wskoczyła jeszcze pod ciepłą kołdrę, ale nie mogła już zasnąć. Wstała więc, zjadła nieduże śniadanie i zaczęła sprzątać. Co chwilę spoglądała za okno, by upewnić się, że na dworze wciąż jest biało. Gdy wychodziła po zakupy, na ziemię popłynęły nieliczne płatki śniegu.

– Wstąp po drodze do babci Uli, może coś będzie chciała – rzekł tata, gdy Judyta stała w przedpokoju gotowa do wyjścia. – Lepiej niech nie wychodzi w taką pogodę. Jakby nie miała węgla, to jej trochę przynieś, a ja wieczorem tam podejdę, to przyniosę więcej.

– Dobra.

– I nie zapomnij o fajurach.

– Jakbym babcię słyszała.

– A co nam zostało. Anieli nie ma. Przynajmniej nie kłóci się z Grześkiem. Wykorzystaj to, odrób sobie lekcje albo poucz się.

– Dobra.

Na dworze panował spory mróz. Judyta uśmiechnęła się i gdyby miała pewność, że nikt jej nie widzi, podskoczyłaby z radości. Zapowiadał się dobry dzień na pisanie książki. Przed oczyma zaczęła widzieć poszczególne sceny, a w głowie układała dialogi i przerabiała je, dopóki się jej nie spodobały. Nim się obejrzała, była u babci Uli. Długo dzwoniła do drzwi, nim te się otworzyły. W przedpokoju stała zaspana babcia.

– Aa, to ty, w ogóle cię nie słyszałam, tak mi się spało. Pół nocy nie spałam, tylko papierosy paliłam, nad ranem mi się przysnęło. Na starość człowiek potrzebuje coraz mniej snu, tylko co zrobić z nocą?

– Co mam kupić?

– Fajurki ze trzy paczki, żeby mi na jutro wystarczyło. Ojciec przyjdzie?

– Yhy, wieczorem. Węgiel masz, babciu? Wystarczy ci do wieczora?

– Wystarczy. Kup jakieś ciastka. Jak przyjdziesz, to się napijemy czegoś ciepłego.

– Dobra. Coś jeszcze kupić?

– Ee, nie, wystarczy mi to, co mam.

Nacisnęła mocniej czapkę na uszy i poszła w stronę osiedla. Ludzi w sklepach było niewielu i żadnych znajomych. Coraz bardziej podobał się jej ten dzień. Zaczął obficie padać śnieg, przeobrażając się powoli w śnieżną zadymkę. Wychodząc ze spożywczego, wkraczała w nią, a jednocześnie wpadła na kogoś, kto usiłował wejść do sklepu. Gdy podniosła głowę, osłaniając ręką twarz przed morderczym śniegiem, zobaczyła bujną czuprynę z tysiąca sprężynek, przykrytą białymi płatkami. Zza nich wyjrzały zaciekawione, ciemne oczy i pełne, wręcz idealne usta. Stanęła i nie mogła wydusić z siebie słowa.

– Sorry – rzekł.

– To ja przepraszam – wykrztusiła.

Czuła, jak na zmarznięte policzki wpływa rumieniec. Już nie było jej zimno, teraz dusiło ją gorąco. Na drżących nogach ruszyła w zadymkę. Obejrzała się za siebie. Jacek wciąż stał przed sklepem i patrzył w jej stronę. Po chwili jakby ocknął się i wszedł do sklepu.

Judyta odetchnęła głębiej. Czuła, że cała się poci. Szybko przetłumaczyła sobie zapatrzenie Jacka, uznała to za omamy, które były wynikiem jej snu.

Babcia już na nią czekała z gorącą herbatą, paląc kolejnego papierosa. Na widok zaśnieżonej wnuczki załamała ręce.

– Przeziębisz się!

– Nic mi nie będzie. W zeszłym roku ani razu nie byłam chora.

– Mogłaś przeczekać największą zawieruchę w sklepie.

Wyobraziła sobie, jak po zderzeniu z Jackiem cofa się do środka, żeby przeczekać zawieruchę. Rumieniec spaliłby jej twarz, zanim on wyszedłby ze sklepu.

– Babciu, a jeśli cały dzień taki będzie?

– Nie będzie, zaraz wyjdzie słońce, a ty jesteś cała przemoczona. Zrobiłam ci herbaty z miodem.

– Dziękuję.

– Usiądź wreszcie. Co w domu słychać? Dawno u was nie byłam przez ten żołądek.

– Ciągle to samo, dzisiaj wyjątkowo spokojnie, bo Aniela jest u cioci i babci Fryderyki. Wykąpaliśmy wczoraj mamę, więc babcia dzisiaj nie przyjeżdża.

– Boże, co za choroba, tak się boję, że mnie to też spotka. Taka straszna śmierć. W takich męczarniach i taka młoda kobieta. Jak rozmawiam z sąsiadkami, tak bardzo wam współczują.

– Dałyby sobie spokój. Już mam dość tego ich współczucia.

– Oj, nie mów tak.

– Babciu, dzień w dzień, jak mnie tylko spotkają, to się głupio pytają: „a jak tam mamusia?”, „polepszyło się?”, „jest gorzej?!”, „a chodzi jeszcze?”, „już nie?!”. Dzień w dzień te same głupie pytania od tych samych plotkarek, dlaczego żadna sama nie przyjdzie, mielą tylko tymi ozorami. Jakby nie wiedzieli, że mama od trzech lat nie chodzi, nie mówi, nie jest jej lepiej i nie będzie.

– Ciekawi są, tyle czasu nie widzą jej nigdzie.

– Ale niech przestaną zaczepiać mnie na ulicy, bo mam ich serdecznie dość.

– Musicie to jakoś przecierpieć – podsumowała babcia.

Na dworze zadymka ucichła, tak jak przepowiedziała babcia Ula. Zza śniegowych chmur wyjrzało na chwilę słońce. Biały puch skrzył się w jasnych promieniach. Pod śniegiem znikła brzydota poniemieckich domów, krzywych płotów i brudnych ulic. Judyta pragnęła uchwycić tę atmosferę, składała wyrazy w całość, chciała zatrzymać na papierze tę chwilę. Gdy jednak przelała słowa na papier, nie były już tak piękne. Nie potrafiła złapać tych ulotnych wrażeń, by czytając, czuć zapach zimy, chłód śniegu.

Chciała usiąść do swojej nowo zaczętej książki. Nawet otworzyła zeszyt i z piórem w ręce zawisła nad nim. Przed oczyma miała cały czas twarz Jacka. Przypomniała sobie słowa Ingi: „to coś więcej niż hit roku”. Chyba niewiele się myliła. Czy na wszystkie osoby działał tak jak na nią? Westchnęła smutno.

„Ciekawe, która z dziewczyn go usidli – pomyślała i poczuła ukłucie zazdrości i żalu. Która dotknie jego włosów, bez skrępowania będzie wpatrywała się w jego ciemne oczy, która utonie w jego ustach, wtuli się w jego ramiona?”

Wieczór przyszedł nadspodziewanie szybko. Judyta była zła na siebie, że cały dzień jakoś uciekł, a ona w ogóle go nie wykorzystała, bo Jacek zaprzątnął jej całą uwagę i nie potrafiła skupić się na książce.

Wraz z początkiem tygodnia stan mamy zaczął się pogarszać. W domu zrobiło się ciszej. Umilkły kłótnie. Początkowo przychodziła rano do mamy pielęgniarka zrobić zastrzyk wzmacniający. Po tygodniu nie było widać żadnej poprawy. Tata chodził coraz bardziej zamyślony po domu. Judyta obserwowała go uważnie, jakby chciała coś wyczytać z jego twarzy. Zaczęła bać się każdego poranka. Któregoś dnia, gdy wróciła ze szkoły, szpitalne łóżko w pokoju mamy było puste. Poczuła, jak siły z niej odpływają i nie może unieść ręki, by niesforne włosy włożyć za ucho.

– Gdzie mama? – spytała taty.

– W szpitalu. Lekarz powiedział, że ją trochę podkurują i wróci. Jak ją zawiozłem, to od razu podłączyli ją pod kroplówkę. Dobrze wiesz, jakie są kłopoty z jedzeniem.

– Wiem.

– Akurat dzisiaj mieli wolną karetkę, to przyjechali.

Weszła do drugiego pokoju i wrzuciła drżącymi rękoma teczkę pod biurko. Niekontrolowane łzy spływały po jej twarzy, nie mogła ich opanować. Wystraszyła się, a myśl o śmierci wywoływała u niej zawsze łzy. Nie potrafiła tego opanować, chciała być twarda, bez sumienia i skrupułów, nie znać łez.

– A ta znowu ryczy. – Do pokoju wszedł brat i rzucił teczkę pod biurko.

– Możesz tak nie rzucać teczką?

– Nie, nie mogę, a co, przeszkadza ci, bekso?

– Spadaj stąd – syknęła przez zęby.

– Bo co? To jest też mój pokój, mam prawo w nim przebywać.

Pragnęła, by w tym momencie ziemia rozstąpiła się i pochłonęła ją. By go dalej nie słuchać, szybko przebrała się w domowe rzeczy i wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami.

– Musisz tak trzaskać drzwiami? – spytał ją tata.

– …

– Aż Aniela podskakuje na fotelu.

– Grzesiek mnie cały czas denerwuje – zaczęła się tłumaczyć.

– Wy mnie też cały czas denerwujecie, co nie znaczy, że mam tym wszystkim pierdolnąć i wyjść stąd. Nie jesteście sami. Ile razy trzeba wam to tłumaczyć, nie macie po pięć lat.

Końcówka marca była szczególnie pogodna. Po zimie, śniegu i mrozie pozostały tylko wspomnienia. Słońce świeciło coraz mocniej, a wiatr wiał coraz cieplejszy. Ptaki siadały na nagich gałęziach drzew i ćwierkały wesoło. Co odważniejsi zrzucili ciepłe zimowe kurtki. Ulice poweselały, a i ludziom poprawiły się humory.

Ten nastrój udzielił się też Judycie. Starała się jak najwięcej czasu spędzać w ogródku, z daleka od choroby i rodzeństwa. Siadała na drewnianej ławce, przodem do słońca i zamykała oczy. Trwała tak w milczeniu, zamyślona i rozmarzona. Ciepły wiosenny wiatr całował jej twarz, bawił się jej włosami, a słońce drzemało na jej twarzy, dopóki nie zaszło za wzgórza. Wówczas momentalnie robiło się zimno. Czar dnia pryskał. Wracała do domu.

– Ja muszę robić, a ta się szwenda – usłyszała pod swoim adresem od Grześka, gdy tylko weszła do domu.

– Zamknij się, szczeniaku – syknęła.

– Bo co?

– Bo gówno.

– Chciałabyś.

– Przestaniecie się kłócić? Róbcie to tak, żebym tego nie słyszał. Judyta, zanieś babci Uli papierosy, a Grzesiek do pokoju.

Z ulgą wyszła ponownie z domu. Tak bardzo chciała wyjść z niego i już nigdy nie wracać, zapomnieć, że kiedykolwiek istniał, wymazać go ze swej pamięci. Odetchnęła głęboko, powstrzymując łzy bezsilności.

Wieczór nadchodził pogodny, dając początek pogodnej nocy. Mocniej wtuliła się w kurtkę. Chłodniejszy wiatr wdzierał się każdą szczeliną, przynosząc chłód. Ulica wolno szarzała, latarnie wciąż stały niezapalone, tylko w domach świeciły się światła, emanując spokój i ciepło. Uwielbiała zaglądać w okna, widziała w nich świat, do którego chciała należeć – normalny, bez choroby, gdzie wszyscy się kochają i są szczęśliwi. Dom, do którego z przyjemnością się wraca. Bardzo chciała stworzyć taki świat w przyszłości, rodzinę, o której zawsze marzyła, normalność. Była przekonana, że coś takiego owszem, stworzy, ale jedynie w książce, a ta wyląduje na dnie szuflady.

Babcia Ula siedziała w kuchni, paląc kolejnego papierosa. Na widok Judyty próbowała rozgonić rękami białą chmurę.

– Zaraz się rozejdzie. Zresztą od smrodu jeszcze nikt nie umarł, a od przeciągu tak. Przyniosłaś papierosy od ojca?

– Przyniosłam.

– Bo właśnie mi się skończyły. Skocz mi ze śmieciami na dół. Uzbierał mi się cały śmietnik. Co tam w szkole słychać? – spytała babcia, gdy Judyta wróciła.

– Wszystko w porządku.

– Jak dobrze, że wy się tak dobrze uczycie, że nie ma z wami żadnych problemów.

– Mamy wystarczająco dużo innych.

– Ale ojciec nie musi się o was martwić. Kto wie, może będą z was sławni ludzie?

– Marzenia, babciu – zaśmiała się gorzko Judyta. – Tacy ludzie jak my cichutko żyją w swojej biedzie i kłopotach i równie cichutko umierają. Co innego bogaci. Tych stać, by się wybić wśród innych.

– A jak Aniela?

– Anieli idzie całkiem nieźle. Jest o wiele lepsza niż ja w jej wieku.

– Mówi się, że ostatnie dzieci są najzdolniejsze.

– Na razie wszystko na to wskazuje – przytaknęła. – Zobaczymy, co będzie za parę lat, czy jakaś klepka nie przeskoczy jej w głowie.

– Dobre z was dzieci.

– A tam dobre, ja się nie uważam za dobre dziecko.

– Dobre jesteście, bo nie ma z wami kłopotów.

– Chciałabym być dobra. Za dużo krzyczę na Anielę, chociaż wiem, że ona praktycznie nie ma matki i powinnam ją przytulić do siebie, ale jak ją widzę, to mnie tak denerwuje. Nie potrafię się pohamować. Na mamę też się wściekam, tak jakby to była jej wina, że nie może wstać do toalety, że krztusi się przy jedzeniu, że nie potrafi się ruszyć.

– Nie dziw się, niejeden by nie wytrzymał. Nie jesteś zła. Na świecie żyją naprawdę źli ludzie. Leć do domu, bo ojciec pewnie już w oknie stoi i patrzy za tobą. Boi się o was, żeby jakiegoś nieszczęścia nie było, a jak robi się ciemno, to jobla dostaje.

– Wiem, babciu. Dobranoc.

– Uważaj na siebie i przyjdź jutro po szkole.

Wyszła na ganek. Owiało ją chłodne, rześkie powietrze. Spojrzała w niebo. Miliony migoczących punkcików wróżyło pogodną i spokojną noc, a może i pogodny dzień? Zeszła z ganku na ulicę i wolno zaczęła iść w stronę domu. Nie śpieszyła się, bo nie miała do czego. Śpiącą ciszę zburzyła coraz głośniejsza rozmowa. Odwróciła się i zobaczyła grupkę młodzieży. Rozpoznała Ingę i Majkę, wydawało jej się, że również Jacka. Chciała wycofać się gdzieś i uniknąć spotkania, ale było już za późno. Najpierw Inga wesoło zaczęła do niej machać, a następnie Majka. Jak zawsze nierozłączne jak papużki.

Nie widząc odwrotu, poczekała chwilę i dołączyła do grupki. Okazało się, że poza trójką, którą z daleka poznała, byli jeszcze Mateusz i Robert.

– Ostatnio opowiadałam ci o Jacku – zaczęła zalotnie Inga. – A oto Jacek, a to jest Judyta.

Judyta speszona spojrzała w stronę Jacka. Na szczęście było ciemno i w dodatku jego włosy zakrywały całą twarz, więc za dobrze go nie widziała. Spod włosów wystawał tylko koniec papierosa, który co chwilę, na kilka sekund, jarzył się na końcu.

– Czy my się już nie widzieliśmy? – spytał ciepłym głosem, podając jej swą olbrzymią, ciepłą, męską dłoń.

– Chyba nie – wyjąkała.

– Poznaję cię…

– Wydaje ci się – rzekła i wyrwała dłoń z jego ręki.

– No, jeśli twierdzisz, że nie, to chyba nie. Sorry.

– Na pewno nie – rzekła zdenerwowana sytuacją, swoim zachowaniem, obecnością Jacka i ciekawskim spojrzeniem koleżanek.

– To wy się znacie? – zdziwiona Majka spojrzała podejrzliwie na oboje.

– A skąd by się mieli znać? – zaśmiała się Inga.

– Z widzenia? – rzekła Jacek.

– Nie sadzę – zaprotestowała Judyta.

– No dobra, sorry, ale powiem ci, że słodko się złościsz – zauważył.

– Nie złoszczę się.

– Niech ci będzie.

– Wiesz, lepiej widzę.

– Będę dżentelmenem – uderzył się w pierś. – Masz rację.

– No nie, sekunda, a już się spierają, jak wy to robicie? – roześmiała się Majka nerwowo, zdezorientowana sytuacją.

– Niektórzy tak lubią – rzekł Robert i po chwili dostał za te słowa porządnego kopniaka w kostkę od Majki.

– Auu. Jak mogłaś.

– Nie wygaduj głupstw – upomniała go dodatkowo.

– Zamiast wszczynać tu kłótnie, chodźmy do „Grandy” – przypomniała Inga. – Przy okazji odtransportujemy Judytę do domu, to po drodze.

– Do domu? Chodź z nami – zaproponował Jacek, przydeptując końcówkę papierosa butem.

– Nie mam czasu.

– Nie daj się prosić, dziewczyno, z nami nie pójdziesz? – zażartował Robert.

– Jak mówię nie, to znaczy nie.

– Uu, ktoś gardzi naszym towarzystwem – podsumował Jacek.

– Nie, ona taka jest – odezwała się Majka. – Bardzo lubi siedzieć w domu. Niektórzy tak mają.

Judyta spojrzała na koleżankę, nie spodziewała się takiej złośliwości z jej strony.

– Właśnie, niektórzy tak mają – potwierdziła tylko, bo nie miała siły protestować. Chciała skończyć tę rozmowę i ulotnić się z tego towarzystwa.

– Dawaj z nami, co będziesz w domu robiła? – nie dawał za wygraną Jacek. – W domu ludzie umierają.

– Będę siedziała i czekała na śmierć.

– Jacek, nie nalegaj – rzekła Inga. – Przecież nikogo nie zmusisz, żeby z nami poszedł. Dawajcie, wieczór dopiero się zaczyna, nie psujmy go sobie.

– Cześć, śpieszę się – rzekła Judyta, bo tylko to była w stanie z siebie wykrztusić.

Odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła do przodu, do domu, zostawiając za sobą grupkę. Znowu poczuła się niechciana i zbędna.

– Ej, nerwusie? – Obok niej znalazł się Jacek, ale reszta towarzystwa została w tyle.

– Mam na imię Judyta.

– Dobra, niech ci będzie, Judyto, ale się złościsz. Czemu nie pójdziesz z nami na piwo?

– Bo nie, nie chcę psuć wam wieczoru, będę siedziała w domu i czekała na śmierć. Przed chwilą to mówiłam.

– Wymsknęło jej się.

– Fakt – potwierdziła i dodała: – Po prostu chciała powiedzieć: „spadaj, Judyta”.

– Aleś ty nerwus.

– Ten typ tak ma – rzekła, zatrzymując się na ulicy. – Daj mi spokój. Idźcie sobie.

– Zaproponowałem ci tylko mały wypad na piwo – zdenerwował się.

Reszta oniemiała stała obok nich, przyglądając się uważnie.

– A ja powiedziałam: nie. Cześć!

– Cześć! – krzyknął i ruszył z resztą grupy w stronę „Grandy”.

Widziała, jak wyciąga papierosa i zapala go. Stała poza kręgiem światła rzucanym przez latarnię i patrzyła, jak odchodzą. Jacek odwrócił się na chwilę, ale Majka złapała go za rękę i już nie puściła. Posłusznie szedł obok niej.

Zdziwiona swoim zachowaniem i zdenerwowana kopnęła z całej siły najbliższy kamień. Złość przyćmiła ją. Gdy znikli za zakrętem, weszła do budynku, powstrzymując łzy złości. Nie potrafiła wytłumaczyć sobie swojego zachowania, reakcji, która ją samą zdziwiła. Jacek musiał uznać ją za nienormalną. Musiała się z nim zgodzić, bo tak właśnie zachowała się przed chwilą. Było jej wstyd przed samą sobą.

Kolejny dzień wstał pogodny i jak na tę porę roku, dość ciepły. Pąki na drzewach pęczniały, łąki z wolna zieleniały, a ptaki przecudnie ćwierkały, witając wiosnę. Promienie słońca rozpromieniały smutne twarze, ożywiały. Dźwięk budzika już nie wyrywał Judyty w środku ciemnej nocy. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła czyste, błękitne niebo. Przeciągnęła się i powoli zaczęła wstawać do szkoły.

W szkolnych korytarzach spała jeszcze cisza. Pomimo wczesnej pory na parapecie okiennym na pierwszym piętrze siedziała Gośka. Opierając głowę o szybę, usiłowała nie spać.

– Gośka, co tu robisz o tej porze? – zdziwiła się Judyta.

– Mój kochany brat zrobił mi głupi dowcip. Przestawił zegarek o godzinę do przodu. Jak wrócę, to go zabiję.

– To ty masz brata?

– Yhy. O dziesięć lat starszego, ale rozumem o dziesięć lat młodszego. Żonaty, dzieciaty, ale czasami to taka palma mu odbija, że aż czasami trudno uwierzyć.

– Przynajmniej masz wesoło.

– Wolałabym mieć mniej wesoło, a wyspać się. Zrobił mi to nie po raz pierwszy. U niego to standard, ale jest szansa, że się wyprowadzi. Mają w tym roku dostać mieszkanie. Wreszcie będę jedynaczką.

– Zazdroszczę ci – westchnęła Judyta.

– Ja sobie też, jeszcze troszeczkę muszę się pomęczyć. Tylko to trzyma mnie przy życiu.

– A jak okaże się, że nie dostaną jeszcze w tym roku mieszkania?

– Nie przyjmuję tego do wiadomości, nie ma takiej możliwości. Oo, Jola leci.

– Cześć – rzekła Jola, siadając na parapecie. – Ale super, że dzisiaj piątek.

– Yhy – przytaknęła Gośka. – Jutro niech się dzieje co chce, ja śpię do południa. Widzę, Jola, że na zakupach byłaś, nowa bluzka?

– Podoba wam się?

– Gdzie ją kupiłaś? Też muszę sobie coś kupić na wiosnę. Normalnie nie mam w czym wyjść do ludzi.

– Tydzień temu byłam z rodzicami w Berlinie. Jakie tam mają ciuchy! W porównaniu do Berlina to u nas w sklepach są szmaty. Tam to dopiero jest w czym wybierać.

Judyta spojrzała ukradkiem na swój granatowy sweter, w którym chodziła trzeci rok z kolei i było to po nim widać. Rozciągnięty w praniu i znienawidzony przez nią. Zawstydzona swoim ubiorem, odsunęła się od koleżanek. Jej dobry humor, w który wprawił ją słoneczny, bezchmurny poranek, prysnął jak bańka mydlana.

– Podoba ci się, Judyta?

– Ładna, masz dobry gust – szepnęła.

Na szczęście na schodach pojawiły się następne koleżanki. Zaczęła robić się grupka. W tłumie czuła się bezpieczniej i bardziej anonimowa.

Miała nadzieję, że osiem lekcji przeleci szybko, ale myliła się. Przedostatnia była ciężka, ale ostatnia to apogeum zmęczenia i zniechęcenia. Siedząca po prawej stronie Jola pilnie wpatrywała się w czytankę i wdawała się w rozmowy z profesorem po angielsku. Na tej lekcji dla prowadzącego, gdyby nie fakt, że musi wszystkim wystawić oceny, mogłyby być tylko trzy najlepsze uczennice. Reszta klasy była dla niego stratą czasu. Po lewej stronie siedziała Katarzyna. By nie zasnąć, pilnie kolorowała ołówkiem i dorysowywała różne rzeczy czarno-białym istotkom obok czytanki. Ostatnie pięć minut do końca lekcji odliczały patrząc ukradkiem na zegarek, a dzwonek, jak na złość, zadzwonił dwie minuty po czasie.

– Skąd on ma tyle energii do prowadzenia lekcji na ósmej godzinie? – dziwiła się Judyta.

– Przychodzi pewnie dopiero na piątą lekcję, a fakt gnębienia uczniów daje mu kopa, działa jak narkotyk. Może wstrzyknął sobie coś w żyłę. Dlatego ty padasz, a on nie. Na szczęście to piątek. Witaj, wolności.

– A tam, wolności – przystopowała ją Judyta. – W przyszłym tygodniu dwa sprawdziany, a ja nie jestem na bieżąco, żeby uczyć się na dzień przed.

– A ty myślisz, że ci, co się uczą na dzień przed, to są na bieżąco? – zaśmiała się.

– Wiem, że to lesery, ale im się zawsze udaje ślizgiem.

– Tylko że ślizgiem wyżej jak trzy nie skoczą, satysfakcjonuje cię taka ocena?

– Przecież wiesz, że nie.

– Ty, popatrz. Poza naszą klasą nikt nie czeka na autobus.

Faktycznie, poza trzecią „a” nikogo więcej na zalanym słońcem przystanku nie było. Coraz cieplejsze słonko sprawiało, że w szkole coraz częściej brakowało wielu osób, zwłaszcza na ostatnich lekcjach, nie wspominając o piątku, kiedy znikały całe klasy.

– Dziwisz się? – spytała Judyta. – Nie mogą doczekać się wakacji, ja zresztą też, a jak przyjdą wakacje nie będę mogła doczekać się szkoły. Chyba jakaś głupia jestem.

– To się nazywa uzależnienie.

– Przestań się, Kaśka, wygłupiać. Twój autobus jedzie. Do poniedziałku.

– Cześć.

Koleżanka opuściła ją, a dołączyć do pozostałych nie miała ochoty. Wolała postać sama z boku i nie patrzeć na uśmiechnięte twarze innych. Z ulgą odetchnęła, gdy przyjechał jej autobus, i ulokowała się w przeciwnej części niż koleżanki. Zmęczona, zapatrzona w mijane po drodze budynki, ocknęła się na pętli. Wysiadła i szybkim krokiem zaczęła iść do domu. Po drodze wstąpiła do babci. Pragnęła, by jak najszybciej zapadł zmierzch i wreszcie mogła przytulić się do chłodnej poduszki. Wszystko zaczęło ją przygnębiać. Wychodząc od babci Uli, natknęła się na panią Marię, która „wszystko wie”.

– Ze szkoły, Judytko?

– Ze szkoły.

Chciała ją wyminąć, ale nie udało się, starsza pani złapała ją za rękę.

– U babci byłaś? Tata też był, jak wracał z zakupów. Widziałam go. A jak tam mamusia? Coś się poprawiło?

– Nie.

– I nie ma nadziei?

– Nie.

– Taka młoda kobieta, taka choroba… – kręciła z ubolewaniem głową. – Nawet lekarstwa na to nie ma, jakie to straszne, zwłaszcza dla was. Cały czas o was myślę…

W myśli Judyta już wyciągała ręce z kieszeni i kładła je na szyi starszej pani, zaciskając najmocniej, jak potrafi. Oczyma wyobraźni widziała, jak wychodzą jej oczy z oczodołów i język z ust. Słyszała charkot wydobywający się z gardła umierającej, która po chwili, uduszona, padła na ulicę.

– Do widzenia – rzekła, wyminąwszy panią Marię. Tym razem udało jej się.

Miała dość dnia i wszystkich ludzi. Wieczorem babcia Fryderyka zaproponowała, by wykąpać mamę. Nawet nie miała siły protestować, żeby zostawić to na sobotę. Patrzyła na wychudzone, blade ciało kobiety, która ją urodziła. Patrzyła na bezradność i ból w jej oczach. Judyta miewała chwile, gdy ogrom tej choroby nie mieścił się w jej głowie. Przekonywała sama siebie, że to niemożliwe, by choroba tak zniewoliła człowieka i uzależniła go od innych, że mama tylko udaje.

– Tato, wychodzę na ganek – rzekła, gdy babcia Fryderyka pojechała do domu. – Zaraz będę z powrotem, trochę się przewietrzę.

– Tylko nie odchodź daleko, bo już ciemno.

– Będę tylko na ganku.

Musiała wyjść z domu choćby na chwilę. Na dworze dawno się ściemniło. Na bezchmurnym niebie świeciły tysiące maleńkich gwiazd i chudy księżyc. Ciepły wiatr porwał jej niesforne kosmyki włosów, które chyłkiem wymknęły się spod kitki. Wciągnęła głęboko świeże powietrze. Czuć było nadchodzące lato, choć było ono jeszcze daleko. Oparła się plecami o płot. Oczyma wyobraźni widziała żar lejący się z błękitu ku zielonym łąkom. Tęskniła za latem i słońcem. Na samą myśl serce w niej drżało i cieszyło się. Spojrzała w niebo i uśmiechnęła się z nadzieją, że będzie lepiej. Spojrzała na plebanię, gdzie w oknach świeciły się światła. Raz po raz spokój nocy burzył przejeżdżający samochód, ale w końcu i to milkło, znowu panowała niczym niezmącona cisza. Tak bardzo zamyśliła się, że nie usłyszała kroków.

– Oo, cześć – wyrwało ją z zadumy.

Z marzeń o lecie zeszła na ziemię. Spojrzała na ulicę, skąd dochodził znajomy głos. Zobaczyła Jacka.

– Cześć.

Zapadła cisza. Podszedł do schodków przy ganku. Odrzucił włosy do tyłu i splótł ręce na piersi. Jego oczy zalśniły w nikłym świetle latarni, stojącej w znacznej odległości. Usiłowała pokazać po sobie spokój i obojętność, choć serce w niej biło jak oszalałe. Wstyd jej było za ostatnie spotkanie, za swoją zbyt impulsywną reakcję na jego słowa. Czuła, jak płonie jej twarz i dusi gorąco, ale nie mogła uciec, musiała stawić mu czoła. Zwłaszcza że byli sam na sam, bez gapiów.

– To znowu ty, czyżby przeznaczenie? – spytał.

– Przypadek.

– Mówię ci, że przeznaczenie, przechodzę tędy często, ale dopiero dzisiaj cię spotkałem.

Poczuła alkohol. Spojrzała uważnie w jego stronę i dopiero wtedy zauważyła, że jest lekko podchmielony, a jego oczy zbyt mocno się świecą. Wyciągnął papierosa i zapalił. Mocno się zaciągnął.

– I co, złośnico? – spytał.

– Nic.

– Ciepłym uczuciem to ty do mnie nie pałasz – stwierdził.

– A obchodzi cię to? – spytała zaczepnie.

– Może?

– A może nie. Gdzie zgubiłeś swoje wesołe towarzystwo?

– Towarzystwo zostało w „Grandzie”, a ja umówiłem się, więc niestety musiałem ich zostawić. Nie zapłaczą się, jak mnie przez chwilę nie będzie.

– Taki niezastąpiony jesteś?

– Nie wiedziałaś o tym? Jestem jedyny i niepowtarzalny. Uroczy i wspaniały.

– Masz bardzo wysokie mniemanie o sobie.

– Zawsze możemy lepiej się poznać i sama przyznasz, że jestem właśnie taki – rzekł z uwodzicielskim uśmiechem, podchodząc do niej.

Stanął zbyt blisko jak dla niej. Niebezpiecznie blisko. Poczuła męski zapach, od którego zawirowało jej w głowie. Gdyby w tym momencie kazał skoczyć jej w ogień, zrobiłaby to bez chwili zastanowienia. Z zapartym tchem wpatrywała się w jego oczy, ruch jego ust. Chłonęła zapach jego włosów przesycony dymem z papierosów… albo wydawało jej się, że go czuje…

– Że jestem wspaniały, niezastąpiony… – mówił, uparcie wpatrują się w nią.

– Daruj sobie, na mnie twoje sztuczki nie działają.

Zaciągnął się papierosem z wyrazem zadowolenia na twarzy, po chwili wypuścił srebrnoszary kłąb dymu w ciemność, jak we śnie…

– Czyżby? Nie wierzę ci.

– To uwierz. Nie dla wszystkich jesteś pępkiem świata.

– Nie mówię, że dla wszystkich. Mogę stać się dla ciebie.

– Nie będziesz dla mnie pępkiem świata.

– Bo?

– Bo nikt taki jak ty nie będzie rządził moim życiem. Nie zamierzam czcić cię, tak jak robią to inni.

– Jakaś ty… wreda?

– Jakoś muszę się bronić.

– Przede mną nie musisz się bronić, nie zrobię ci krzywdy.

– Nie dam sobie zrobić krzywdy.

– Mówisz, że na ciebie nie działają moje sztuczki? – upewnił się po chwili zastanowienia. – Zobaczymy. Sprawdzę to.

– Sprawdzaj.

– I wreszcie to poczujesz.

– Co poczuję?

– Wszystko w swoim czasie, nerwusie, ale obiecuję ci to.

– Nie łudź się. Przynajmniej się nie rozczarujesz.

– Nie znam takiego uczucia. Zawsze mam to, co chcę.

– Czyżby? Ciekawe, gdzie ci twoi przyjaciele mają oczy? Są tak zaślepieni, że nie widzą, co z nimi robisz, czy tylko ci się wydaje, że jesteś dla nich guru? – spytała pełna jadu.

– A gdzie twoi? Nie widzę tłumów.

– Ja nie mam przyjaciół, jeszcze nikt ci o tym nie doniósł? Masz słabych informatorów – syknęła i odwróciła się w stronę drzwi.

– Ej, daj spokój, żartowałem.

Weszła do budynku. W mieszkaniu Aniela już spała, a Grzesiek, naburmuszony, siedział przed telewizorem. Przemknęła cicho do pokoju po piżamę i zamknęła się w łazience. Stanęła przed lustrem i zaczęła przyglądać się swojej twarzy. Nienawidziła swojego odbicia w lustrze. Nienawidziła oczu, nosa, kształtu ust, włosów. Nienawidziła siebie, tego, jaka jest. Nie mogła patrzyć na swoje odbicie.

Sen przyszedł, gdy tylko położyła zmęczoną, rozpaloną od galopujących myśli głowę do chłodnej poduszki.

Gdy otworzyła oczy, spostrzegła, że stoi na ośnieżonym szczycie i wokół niej rozciągały się lśniące bielą łańcuchy górskie, po części spowite mgłą. Czuła się szczęśliwa i wolna. Czuła chłód i zapach śniegu, który pokrywał wierzchołki, i czuła tę wolność i beztroskę, naprawdę, jak nigdy wcześniej i jak nigdy w rzeczywistości.

Obudziła się w środku nocy z uczuciem zimna. Przez chwilę wsłuchiwała się w ciemność, ale wciąż panowała cisza, więc to nie mama ją obudziła. Przykryła się mocniej kołdrą i zasnęła ponownie.

Początek tygodnia przyjęła bez większych emocji. Bezsilność i obojętność wzięły ją w swe ramiona. Na pytania Joli odpowiadała milczeniem, nie miała ochoty wdawać się w żadne dyskusje z nią ani z nikim innym. Pech chciał, że wracając ze szkoły, spotkała Ingę w autobusie. Miała nadzieję, że koleżanka jej nie dostrzeże. Wolałaby uniknąć wysłuchiwania kolejnych nowinek. Miała po prostu zły dzień i awersję do wszystkich. Niestety, Inga szybko się przysiadła.

– Cześć, Judyta – rzekła zadowolona i szczęśliwa. – Coś taka markotna?

– Cześć, w końcu wracam ze szkoły – skłamała.

– Ja też, a popatrz, jaka jestem szczęśliwa. Wiem, czego ci potrzeba. Miłości. Wtedy byłabyś taka szczęśliwa jak ja. To jest lekarstwo na wszystko. Mówię ci, służy każdemu.

Poczuła ukłucie zazdrości. Domyślała się, kto sprawił, że Inga promieniała szczęściem. Nie chciała słyszeć ani słowa więcej od koleżanki.

– Upolowałaś Jacka? – spytała obojętnie, gdy ciekawość zwyciężyła.

– Wszystko jest na dobrej drodze. Chociaż Majka ma go na oku, i Andzia. Dziewczyny wodzą za nim oczami, oj, wodzą.

– Nie boisz się, że sprzątną ci go sprzed nosa?– spytała drwiąco.

– Nie, byłam pierwsza. Zresztą ja spędzam z nim najwięcej czasu. Jest boski. Nic dziwnego, że wszystkie dziewczyny chcą go mieć. Nie wypuszczę go ze swych łapek, oj, nie wypuszczę.

– Co ty w nim widzisz?

– Judyta! Jak to co? Wystarczy tylko spojrzeć na niego, by się zakochać. Poza tym jest męski, pociągający, czuły. Jest wspaniały.

– On? Ten, co ma się za pępek świata, bez którego świat stanąłby w miejscu? Czcicie go jak bożka.

– Nie przesadzaj, Judyta. Za mało go znasz. Widziałaś go parę razy i w dodatku od razu się kłócicie. Nie wiem, jak wy to robicie. Jesteście jak magnesy o tym samym biegunie.

– Wystarczyło mi, by go poznać.

– Gdybyś go lepiej poznała, a nie kłóciła się, zmieniłabyś o nim zdanie. Na pewno.

– Tak sądzisz?

– Tylko teraz to nie zbliżaj się za bardzo, bo będziesz miała ze mną do czynienia – zażartowała.

– Miłość rzeczywiście jest ślepa.

– I bez granic – dodała Inga. – Gdy go tylko zobaczyłam, wiedziałam, że musi być niesamowity, ale w momencie gdy lepiej go poznałam… Ach, tego nie da się powiedzieć jednym zdaniem.

Po małym ukłuciu zazdrości przyszła kolej na większe, które przez chwilę nie pozwoliło wydobyć jej głosu. Wiedziała, że jest nieuzasadnione, że widziała go zaledwie kilka razy, że on ma własne życie, własny świat, dla niej obcy i nieosiągalny.

– Nie mogę doczekać się wakacji – ciągnęła dalej Inga, korzystając z milczenia Judyty. – Jacek coś przebąkuje o wyjeździe zaraz po zakończeniu roku szkolnego. Lato zapowiada się interesująco. Chociaż przy Jacku każdy dzień jest interesujący. Życie ma sens i kolory.

– A co z wyjazdem do Paryża? Majka się wścieknie.

– Ustalimy tak terminy, żeby wypaliło jedno i drugie. Tak bym chciała przespać te dwa miesiące i obudzić się po roku szkolnym. Spakować plecak i wyjechać z Jackiem na koniec świata. No, ja wysiadam.

– Już teraz życzę ci udanych wakacji. Cześć.

– Dzięki, cześć – pożegnała się Inga.

Po chwili Judyta wysiadła na swoim przystanku. Gdy tylko wyobraziła sobie ukwieconą łąkę, na niej Jacka i Ingę, szczęśliwych, zakochanych, podglądanych przez bezwstydne słońce, poczuła, jak coś ją ściska w środku. Nie tylko Inga marzyła o takich wakacjach, ona również. Dobrze jednak wiedziała, że jej marzenia nie ziszczą się, pozostaną tylko marzeniami, może kolejną książką.

Rozmowa z Ingą jeszcze bardziej ją przygnębiła, chociaż myślała, że gorzej chyba poczuć się nie może. Po raz kolejny życie udowodniło jej, że owszem. Przekonana, że jeśli siostra wyskoczy jej nagle w przedpokoju, to ją zabije, albo gdy zobaczy brata, to rzuci w niego czymś ciężkim, zabijając go na miejscu, weszła do mieszkania. Nie usłyszała żadnego z rodzeństwa. Poczuła tylko smakowity zapach gołąbków. Zdziwiona zajrzała do kuchni. Przy kuchence stała babcia Ula, obwiązana fartuchem.

– Jesteś już?

– Jestem, babciu, ale niespodzianka.

– Poczułam się całkiem dobrze, więc przyszłam na kilka dni. Będziesz musiała oddać mi pół łóżka.

– Babciu! Oddaję od razu. Ale te gołąbki pysznie pachną.

– To siadaj szybko, bo zaraz mi się przypalą. Tylko na ciebie czekam, wszyscy już jedli.

– Jezu, jak dobrze, że jesteś, babciu – przytuliła staruszkę.

– Trochę was wyręczę z tymi obiadami. Zresztą ojciec źle się czuje. Chyba teraz kolej na niego.

– Dawno nie chorował.

– Jak zjesz, daj mamie obiad, nie będę ojca budzić. Może jak spokojnie poleży, to mu przejdzie. Mam szykować mamie gołąbka?

– Nie, dajemy jej już same kaszki, a i tak się krztusi.

– Babciu, pooglądasz ze mną książkę? – spytała Aniela.

– Ale ja jestem ślepa i nic nie widzę.

– To poczytam ci.

– No to pokaż, jak umiesz czytać.

– Chyba nie zamierzasz tu czytać? – obruszył się Grzesiek przed telewizorem.

– A gdzie ma czytać? – spytała babcia.

– A skąd ja mogę wiedzieć, nie obchodzi mnie to, niech sobie idzie do drugiego pokoju.

– Tam leży chory ojciec, więc został tylko ten i musicie się w nim jakoś pogodzić. Oglądasz telewizor, to oglądaj, my z Anielą usiądziemy w fotelu i będziemy cicho czytać.

– Ta, na pewno – bąknął i więcej się nie odezwał.

Judyta ze smakiem zjadła obiad i przyrządziła talerz kaszki dla mamy. Coraz rzadziej ją karmiła, posiłki były coraz cięższe i przejął to tata. Patrzyła na wychudzoną twarz, na przerzedzone włosy bez połysku, bezkrwiste usta. Chora raz po raz zachłystywała się jedzeniem, aż z oczu, po bladej twarzy, leciały łzy.

Po posiłku Judyta schowała się w drugim pokoju. Wyjęła pióro z teczki, otworzyła zeszyt z wierszami. Przeczytała ostatni. Przyłożyła pióro do kartki i z rozmarzeniem w oczach zaczęła pisać… starając się uchwycić tamten sen, gdy ON stał w oknie…

„Tak, to był tylko sen”, westchnęła smutno, przywołując w myśli sen, sylwetkę Jacka i atmosferę tamtej nocy.

Otworzyła swoją nowo zaczętą książkę. Przejrzała ostatnie trzy strony, które napisała. Nie była w stanie się skupić. Tym razem nie mogła wskoczyć w ciało bohaterki. Zamknęła więc zeszyt. Przeczytała przed chwilą napisany wiersz. Oczyma wyobraźni widziała ciemny pokój i jego w oknie. Księżycowa poświata posrebrzała pokój i jegopostać. Wstała z łóżka i podeszła do niego. Dotknęła jego ramion. Emanowały ciepłem i bezpieczeństwem, ofiarowały miłość. Objął ją ramieniem, tuląc do umięśnionej piersi. Czuła zapach jego włosów, jego ciała, zapach papierosa, którego palił, spojrzała w jego oczy, nawet w ciemności widać było w nich głębię miłości…

– Co robisz? – spytała szeptem babcia Ula, zaglądając do pokoju.

– Nic.

– Myślałam, że lekcje odrabiasz, bo tak siedzisz przy biurku. Chodź lepiej do tamtego pokoju, pewnie będzie coś w telewizji. Niech ojciec pośpi. Może do wieczora mu przejdzie.

Kwiecień pożegnał chłodem i słotą. Przez kilka dni o szyby nieustannie bębnił deszcz. Ulice zamieniały się w rwące potoki. Bezchmurnego nieba nikt nie pamiętał, chociaż każdy za nim tęsknił. Na szczęście młode listki na drzewach sprawiały, że świat nie prezentował się tylko w kolorze szarym i długą słotę można było przeczekać. Początek maja również nie był słoneczny.

– Codziennie wieczorem sprawdzam, czy nie wyrosły mi błony między palcami – szepnęła Katarzyna, wlewając do probówki kolejny odczynnik.

– Żartujesz? – zaśmiała się Judyta. – Nie zwróciłam na to uwagi. Może już mi wyrosły, a o tym nie wiem?

– Lepiej sprawdź, może zamiast siedzieć w ławce powinnaś pływać po stawie? Miałabyś z głowy tę bzdurną pracownię.

– A tam od razu bzdurna. Popatrz tylko, jak bardzo zajęła Jolę.

Spojrzały uważnie w stronę koleżanki. Jola z namaszczeniem i w skupieniu dolewała właśnie odczynnik do probówki i z uwagą przyglądała się szklanej rurce, podnosząc na wysokość oczu.

– To skupienie… – zauważyła Katarzyna.

– To zaangażowanie.

– To oddanie sprawie.

– I tak właśnie tworzy się geniusz.

– Macie już jakieś wyniki? – usłyszały za plecami głos profesora. – Która grupa?

– Trzecia – rzekła Judyta, dając znak Katarzynie.

Profesor stał na tle okna, Katarzyna na wprost niego. Gdy ten wyjął swoją tajną kartkę, na której miał napisane przez laborantkę, która grupa jakie pierwiastki powinna wykryć ze swojego eliksiru, schyliła się po jakiś zabłąkany śmieć, a kątem oka przyjrzała się kartce od spodu. Przy dobrej pogodzie i słońcu za oknem można było dużo wyczytać, przy słocie kartka była mniej przeźroczysta.

– Na razie tylko magnez.

– Macie magnez – przytaknął profesor. – Coś jeszcze?

– Jeszcze nie.

– No to śpieszcie się, bo zostały tylko dwie godziny, a musicie to dzisiaj skończyć.

– Dużo zostało nam jeszcze pierwiastków? – spytała zrezygnowana Judyta.

– Jeszcze dwa – rzekł po chwili namysłu profesor. – Nic więcej wam nie powiem.

– Podglądnęłaś? – spytała szeptem Judyta, gdy nauczyciel odszedł do kolejnej grupy.

– A idź z tym deszczem. Prawie nic nie widać. Coś dłuższego mamy, coś w nawiasie chyba, jakieś N, O.

– Amoniak?

– Amoniak akurat nietrudno wykryć, ale został nam jeszcze jeden. Jakieś C, ale coś za nim jeszcze było.

– Może chrom?

– Cholera wie.

– Najpierw sprawdźmy, czy to chrom. Jak okaże się, że nie, zaczniemy szukać czegoś innego zaczynającego się na C.

– Ty, patrz, co Sylwia wyprawia – szturchnęła koleżankę.

W przeciwieństwie do koleżanek, Sylwia nie zamierzała liczyć na przeźroczystość kartki, tylko stanęła jak najbliżej profesora i zaglądała w kartkę z góry. Chociaż staruszek starał się tak spojrzeć w kartkę, by nikt z uczniów nic z niej nie przeczytał, to Judyta głowę by dała sobie uciąć, że Sylwia wypatrzyła wszystkie swoje pierwiastki. Nie myliła się.

– Ta to zawsze po linii najmniejszego oporu – wściekała się Jola, nerwowo cmokając. – Przecież to, co zrobiła, to czysta bezczelność.

– Niektórzy to mają tupet – przyznała Judyta.

– To ja przez cztery lekcje ślęczę, wykrywam, robię kupę reakcji i w rezultacie dostaję czwórę, a ta siedziała bezczynnie przez cały czas i będzie miała lepszą ocenę. To jest niesprawiedliwe.

– Jola, gdzie ty sprawiedliwość widziałaś, obudź się – rzekła z politowaniem Katarzyna. – Jak przychodziłaś na świat, ktoś obiecywał ci sprawiedliwość?

– Co nie znaczy, że mam to tolerować w klasie. Niektórzy myślą, że bezczelnością zdobędą wszystko.

– I mają, niestety, całkowitą rację. Ja tak nie potrafię więc gówno mam i gówno będę miała.

– To mam się łokciami rozpychać? – nie dowierzała Jola.

Po zajęciach, mimo że upłynęły w przyjemnej atmosferze, Judyta czuła się wypluta. Wraz z innymi sunęła wolno w stronę przystanku.

Autobus przyjechał po brzegi wypełniony ludźmi. Do Placu Grunwaldzkiego towarzystwa dotrzymywała jej wciąż naburmuszona Jola. Miała nadzieję, że potem się to zmieni. Koleżanka wysiadła, ale w zamian pojawił się Jacek. Co on robił w autobusie? Gdzie zostawił swoja brykę? Judyta poczuła, jak świat wokół wiruje, a jej twarz spłonęła krwawym rumieńcem. Mocniej przytrzymała się drążka. Nie sposób było go nie zauważyć. Jak gdyby nigdy nic, spojrzała za okno w obawie, że ich spojrzenia się spotkają. Miała nadzieję, że nie dojrzy jej w tłumie. Jakimś cudem jednak ją wypatrzył i przepychał się między ludźmi, idąc w jej kierunku.

– Cześć, nerwusku.

– Cześć – rzekła, na chwilę tylko odrywając wzrok od widoku zza szyby. Na tyle długą chwilę, by zauważyć ciepło jego ciemnych oczu, ruch idealnych, pełnych ust.

– Znowu się spotykamy. Jakoś trudno wpaść na ciebie. Gdzie ty się, dziewczyno, podziewasz?

– W domu, w szkole, u babci.

– Nie wierzę – rzekł kpiącym tonem. Jego niedbała poza fascynowała ją i denerwowała jednocześnie.

– Ty oczywiście wiesz lepiej.

– Ej, no nie złość się tak – rzekł zaczepnie.

– Sprawia ci to przyjemność?

– Co?

– Bawienie się kosztem innych?

– Co za nerwowy rocznik. Tak sobie powiedziałem, ale co bym nie powiedział, to ty się od razu denerwujesz.

– Bo jakoś mam głupie wrażenie, że bawisz się moim kosztem, a ja tego nie lubię.

– Nie bawię się i nie zamierzam bawić się twoim kosztem – spoważniał. – Chciałem cię spotkać, super, że to dzisiaj. W przyszłym tygodniu robię prywatkę i chciałbym, żebyś przyszła. Naprawdę byłoby super gdybyś… była…

– Twoi przyjaciele, a raczej przyjaciółki nie powiedziały ci, że ja nie chodzę na prywatki?

– Nie interesuje mnie, co one myślą, bo ja chcę, żebyś przyszła. O ile w przyszłym tygodniu masz wolny wieczór.

– Nie mam.

– Nie wygłupiaj się.

– Nie