Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Gemma Doyle w niczym nie przypomina swoich rówieśniczek - panien o nienagannych manierach. Po tragedii, która spotyka jej rodzinę w Indiach, uparta i przekorna dziewczyna trafia do londyńskiej Akademii Spence. Czuje się samotna, dręczy ją poczucie winy i nękają wizje przyszłości. Nie jest jednak zupełnie sama... Jej śladem podąża tajemniczy młodzieniec. W Spence Gemma zaprzyjaźnia się z najbardziej wpływowymi dziewczętami, odkrywa w sobie nadprzyrodzone zdolności, a także dowiaduje się o dawnych powiązaniach swojej matki z tajnym stowarzyszeniem nazywanym Zakonem.
[Opis wydawnictwa]
Cykl: Magiczny krąg, t. 1
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna w Ciechanowie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (5)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu (3)
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (6)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Gminna Biblioteka w Pruszczu
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie (2)
Biblioteka Publiczna w Stęszewie
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (4)
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Rok wydania: 2009
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I część trylogii
MAGICZNY KRĄG
Libba Bray
Mroczny
sekret
Przełożyła
Magda Białoń-Chalecka
Wydawnictwo Dolnośląskie
Tytuł oryginału
A Great And Terrible Beauty
Zdjęcie na okładce
Michael Frost
Projekt okładki
Trish Parcell Watts
Opracowanie DTP
Paweł Bednara
Redakcja
Iwona Huchla
Korekta
Anna Kurzyca
Redakcja techniczna
Adam Kolenda
Copyright © 2003 by Martha E. Bray
Polish edition © Publicat SA. MMIX, MMX
ISBN 978-83-245-8819-0
Wrocław
Wydawnictwo Dolnośląskie
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
oddział Publicat S.A. w Poznaniu
tel. 71 785 90 40. fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwodolnoslaskie.pl
Barry’emu i Joshowi
Dzień czy noc magii tka materię,
Radość i kolor snuje wiernie.
Klątwa jej każe trwać tam biernie
Serce przebija, szepczą, cierniem,
Gdy spojrzy choć na Camelot.
Nie wie, w czym klątwy tkwi zła treść,
Więc nić swą równo może pleść
I życie bez trosk może wieść
Pani z Shalott.
Tam rzeka snuje się wirami,
Kmieć chodzi obok pól bruzdami,
Wieśniaczek płaszcze z kapturami
Czerwienią wzgórza Camelot.
Przez cały rok w jej lustrze, na dnie,
Co świat odbija, wszystko snadnie
Cieniami się na taflę kładnie.
Czasami wzrok na trakt ten padnie,
Co wiedzie aż do Camelot.
Lecz swym arrasem wciąż się cieszy,
Wplatać magiczne sceny spieszy,
Bo w noc samotną nieraz słyszy:
Z ognia, w żałobie idą piesi
Z muzyką hen, do Camelot.
Gdy księżyc świecił nocą błogą,
Kochanków para szła tą drogą,
„Tych cieni oczy znieść nie mogą”,
Westchnęła Pani z Shalott.
*
Patrzy wzdłuż brzegów rzeki Pani,
Wzrok jej świat barwi nieszczęściami
Jak jasnowidza spojrzeniami.
Tak, z zasnutymi mgłą oczami,
Patrzyła w stronę Camelot.
A gdy się wreszcie kończył dzień,
Zepchnęła łódź i legła weń.
Szeroki strumień poniósł hen
Panią z Shalott.
lord Alfred Tennyson Pani z Shalott,
przekł. Piotr W. Cholewa
21 czerwca 1895
Bombaj, Indie
Proszę, tylko nie mów, że to ma być składnik mojej dzisiejszej kolacji urodzinowej!
Patrzę prosto w pysk syczącej kobry. Zaskakująco różowy język wysuwa się z okrutnej paszczy, podczas gdy Hindus o błękitnych oczach ślepca pochyla się ku mojej mamie, zapewniając, że kobry są bardzo smaczne.
Mama głaszcze węża po grzbiecie palcem obciągniętym białą rękawiczką.
Oślizgłe stworzenie budzi we mnie dreszcz obrzydzenia.
Stary, niewidomy Hindus ukazuje bezzębny uśmiech i podsuwa mi kobrę pod nos. Cofam się gwałtownie i wpadam na drewniany stojak pełen małych statuetek hinduskich bóstw. Jeden z posążków - kobieta z potwornie wykrzywioną twarzą, a poza tym złożona niemal wyłącznie z ramion, spada na ziemię. Kali, niszczycielka. Niedawno mama zasugerowała, że powinnam ją uznać za swoją nieoficjalną świętą patronkę. Ostatnio nie najlepiej się między nami układa. Mama twierdzi, że to dlatego, iż weszłam w trudny wiek. A ja z naciskiem mówię każdemu, kto słucha, że to dlatego, iż ona nie chce mnie wysłać do Londynu.
Gęste i ciemne chmury nad naszymi głowami niosą przypomnienie, że to pora monsunowa, podczas której dzika ulewa może się rozpętać dosłownie w ciągu kilku minut. Tymczasem na zakurzonym bazarze mężczyźni w turbanach zaczepiają nas, krzyczą i targują się, brązowymi, spieczonymi przez słońce rękoma unosząc ku nam jaskrawe jedwabie. Wokół widać wózki zastawione koszami pełnymi wszelkiego rodzaju dóbr jadalnych i niejadalnych - delikatne miedziane wazony, drewniane puzderka rzeźbione w skomplikowane kwiatowe ornamenty i dojrzewające w upale owoce mango.
Moje rozdrażnienie zostało zauważone.
Sarita, nasza cierpliwa gospodyni, ujmuje w pomarszczone dłonie owoc granatu.
Gdybym była dobrą córką, zaniosłabym granaty ojcu i patrzyła, jak jego niebieskie oczy błyszczą, gdy rozcina soczysty czerwony owoc i srebrną łyżeczką wyjada małe nasionka, jak przystało na brytyjskiego dżentelmena.
Kolejny sprzedawca pokazuje rzeźbioną maskę z wyszczerzonymi zębami i słoniowymi uszami. Mama bez wahania wkłada ją na twarz.
To taka gra, w którą bawiła się ze mną, od kiedy nauczyłam się chodzić - taka zabawa w chowanego, która miała mnie rozśmieszyć. Dziecinna zabawa.
Matka oddaje maskę sprzedawcy. Ugodziłam w jej próżność, trafiłam w czuły punkt.
-To niesprawiedliwe. Nigdy nie będę miała swojego sezonu. Skończę jako stara panna z setkami kotów pijących mleko z porcelanowych miseczek. - Skomlę. To bardzo nieatrakcyjne, ale stwierdzam, że nie potrafię przestać.
Sarita chichocze nerwowo.
Do dworca położonego nad lśniącą zatoką z gwizdem podjeżdża pociąg. Bombaj. Nazwa oznacza dobrą zatokę, choć mnie teraz nie przychodzi do głowy nic dobrego na jej temat. Ciemna smuga dymu z lokomotywy unosi się w górę, dotykając ciężkich chmur. Mama przygląda się jej.
Sarita kładzie dłoń na ramieniu matki.
Matka odrywa wzrok od pociągu i opuszcza rękę.
Nagle od tyłu wpada na nią człowiek w białym turbanie i grubym czarnym płaszczu podróżnym, mocno ją popychając.
Dla mnie nie ma to żadnego sensu, brzmi jak paplanina sprytnego złodzieja pragnącego odwrócić uwagę ofiary. Już chcę ostrzec mamę, gdy zamieram na widok wyrazu paniki na jej twarzy. Z dzikim wzrokiem okręca się wokół, omiatając spojrzeniem zatłoczone ulice, jakby szukała zgubionego dziecka.
Mężczyźni nagle znikają. Rozpływają się w tłumie, pozostawiając tylko ślady stóp w pyle na placu.
Głos mamy jest twardy jak stal.
Mama ciasno owija ramiona szalem.
„Pozwolę ci wypić szampana”. To nie jest obietnica - to przekupstwo, żeby się mnie pozbyć. Kiedyś wszystko robiłyśmy wspólnie, a teraz nie możemy nawet pójść razem na bazar, nie doprowadzając do awantury. Przynoszę jej wstyd i rozczarowanie. Córka, której nie chce nigdzie zabrać, nie tylko do Londynu, ale nawet do domu starej matrony, która podaje słabą herbatę.
Znów się rozlega gwizd pociągu, a mama aż podskakuje.
Stoję oniemiała i pozwalam, aby założyła mi wisior, którego rzeczywiście zawsze pragnęłam, ale który teraz niespodziewanie mi ciąży - lśniący, nienawistny medalion. Kolejna łapówka. Mama rzuca jeszcze jedno szybkie spojrzenie na zakurzone targowisko, a potem znów spogląda mi w oczy.
-No proszę. Wyglądasz... całkiem dorośle. - Przyciska dłoń w rękawiczce do mojego policzka i przytrzymuje ją chwilę, jakby chciała palcami zapamiętać moją twarz. - Zobaczymy się, gdy wrócę do domu.
Nie chcę, żeby ktokolwiek widział łzy napływające mi do oczu, próbuję więc wymyślić najpodlejszą możliwą odpowiedź, a moje usta wypowiadają ją, gdy pędem uciekam z targowiska.
- Nie obchodzi mnie, czy w ogóle do niego wrócisz.
Przedzieram się przez tłum handlarzy, żebrzących dzieci i cuchnących wielbłądów, prawie wpadając na dwóch mężczyzn niosących naręcze sari zawieszone na sznurku łączącym dwa słupki. Rzucam się w wąską alejkę i pędzę krętymi bocznymi uliczkami, aż w końcu muszę się zatrzymać, żeby złapać oddech. Po policzkach płyną mi gorące łzy. Teraz gdy obok nie ma nikogo, pozwalam sobie na płacz.
„Panie, uchroń mnie przed łzami kobiet, bo jestem wobec nich bezradny”. Tak powiedziałby mój ojciec, gdyby tu był. Mój ojciec o roziskrzonych oczach i sumiastych wąsach, który wybucha grzmiącym śmiechem, gdy jest ze mnie zadowolony, lub patrzy nieobecnym wzrokiem - zupełnie jakbym nie istniała - kiedy nie zachowuję się, jak na damę przystało. Nie wyobrażam sobie, by był zbyt szczęśliwy, kiedy się dowie o moim postępku. Mówienie przykrych rzeczy i awanturowanie się nie należą do zachowań, które pomagają dziewczynie przekonać rodziców, że powinni wysłać ją do Londynu. Na myśl o tym zaczyna mnie boleć brzuch. Co ja sobie wyobrażałam?
Nie mam wyjścia - muszę przełknąć dumę, wrócić i przeprosić. Jeśli w ogóle trafię z powrotem. Okolica nie wygląda znajomo. Dwaj starzy mężczyźni siedzą po turecku na ziemi, paląc krótkie, brązowe papierosy. Przyglądają mi się, gdy ich mijam. Uświadamiam sobie, że po raz pierwszy jestem w mieście sama. Bez przyzwoitki. Bez towarzystwa. Dama bez eskorty. Naprawdę skandaliczne zachowanie. Moje serce zaczyna bić szybciej i przyspieszam kroku.
Powietrze stoi nieruchomo. Burza jest już niedaleko. W oddali słyszę gorączkową krzątaninę na bazarze, gdzie sprzedawcy dobijają ostatnich targów przed popołudniową ulewą. Idę za tym dźwiękiem i docieram w to samo miejsce, z którego wyruszyłam. Staruszkowie uśmiechają się do mnie - do angielskiej dziewczyny zagubionej i samotnej na ulicach Bombaju. Mogłabym ich spytać o drogę na bazar, choć nie mówię po hindusku tak dobrze jak ojciec i z tego, co wiem, pytanie: „Gdzie jest targ?” mogłoby zabrzmieć jak: „Pożądam pięknej krowy bliźniego twego”. Mimo to warto spróbować.
- Przepraszam - odzywam się do starszego, tego z siwą brodą. - Chyba się zgubiłam. Czy może mi pan powiedzieć, jak dojść na targ?
Uśmiech mężczyzny blednie, wypiera go wyraz lęku. Mówi coś gwałtownie do swojego towarzysza w dialekcie, z którego nie rozumiem ani słowa. W oknach i drzwiach pojawiają się twarze ludzi zaintrygowanych zamieszaniem. Staruszek wstaje, wskazuje na mnie, potem na naszyjnik. Nie podoba mu się? Coś we mnie go zaniepokoiło. Odpędza mnie gestem ręki, wchodzi do domu i zatrzaskuje mi drzwi przed nosem. Miło jest wiedzieć, że nie tylko matka i Sarita nie mogą znieść mojego towarzystwa.
Twarze w oknach obserwują mnie. Pojawia się pierwsza kropla deszczu. Wsiąka w suknię, tworząc wilgotną plamę. Teraz w każdej chwili może lunąć. Muszę wracać. Wolę nie myśleć, co powie matka, jeśli przemoknie z mojego powodu. Dlaczego zachowałam się jak rozwydrzony bachor? Teraz już na pewno nie weźmie mnie do Londynu. Spędzę resztę życia w austriackim klasztorze, w otoczeniu kobiet z wąsami, i wzrok mi się popsuje od dziergania skomplikowanych koronek do wypraw ślubnych innych dziewcząt. Mogę przeklinać swój zły charakter, ale to nie pomoże mi wrócić. Wybierz kierunek, Gemmo, dowolny kierunek - i idź. Wybieram drogę w prawo. Nieznajoma ulica prowadzi do następnej, i do następnej, a gdy wychodzę zza kolejnego zakrętu, widzę go, jak się zbliża. Chłopak z bazaru.
Nie panikuj, Gemmo. Wycofaj się, zanim cię zobaczy.
Pospiesznie robię dwa kroki w tył. Niestety, zahaczam obcasem o śliski kamień i z impetem wypadam na ulicę. Kiedy się prostuję, patrzy na mnie z miną, której nie potrafię rozszyfrować. Przez sekundę żadne z nas się nie porusza. Jesteśmy równie nieruchomi jak otaczające nas powietrze, które albo obiecuje zbawczy deszcz, albo grozi burzą.
Nagle budzi się we mnie strach. Przelewa się zimną falą, podsycany przez rozmowy, które podsłuchałam w gabinecie ojca - opowiastki przy kieliszku brandy i cygarze o losie kobiet samotnie chodzących po mieście, zniewolonych przez złych mężczyzn, którzy na zawsze zrujnowali im życie. Pamiętam tylko strzępki rozmów. Tymczasem zbliża się do mnie prawdziwy mężczyzna, pokonując dzielącą nas odległość długimi krokami.
Na pewno zamierza mnie złapać, ale nie pozwolę mu. Z łomoczącym sercem zbieram spódnicę w dłoń, gotowa rzucić się do biegu. Próbuję zrobić krok, lecz nogi mi drżą jak u źrebaka. Ziemia migocze i zapada się pode mną.
Co się dzieje?
Ruszyć się. Muszę się ruszyć, ale nie mogę. Dziwne mrowienie budzi się w moich palcach, wędruje w górę ramion i ogarnia klatkę piersiową. Całe ciało zaczyna drżeć. Potworne ciśnienie wypiera powietrze z płuc, przygniata mnie do ziemi. Wzbiera we mnie panika. Chcę krzyczeć. Ale słowa nie nadchodzą. Ani jeden dźwięk. Chłopak chwyta mnie, gdy zaczynam upadać na ziemię. Chcę go prosić, żeby mi pomógł. Skupić się na jego twarzy, na jego zmysłowych ustach o idealnym kształcie. Gęste, ciemne loki opadają mu na oczy - głębokie, brązowe, okolone niezwykle długimi rzęsami. I pełne niepokoju.
Pomóż mi.
Słowa tkwią głęboko we mnie. Nie boję się już utraty cnoty. Wiem, że umieram. Próbuję zmusić się, żeby mu to powiedzieć, ale z mojego gardła dobywa się tylko zduszony jęk. Zalewa mnie silny zapach róż i korzennych przypraw, gdy horyzont oddala się, a ja trzepoczę powiekami, walcząc, by zachować przytomność. Jego usta otwierają się, poruszają, mówią coś.
W końcu dociera do mnie jego głos:
- To się dzieje naprawdę.
Nacisk rośnie, aż czuję, że zaraz wybuchnę, a potem zaczynam spadać. Wirujący tunel światła i oślepiających kolorów porywa mnie niczym podwodny prąd. Lecę bez końca. Wokół pędzą obrazy. Opadam obok dziesięcioletniej mnie, bawiącej się Julią, szmacianą lalką, którą zgubiłam na pikniku rok później. Mam sześć lat, pozwalam Saricie, by umyła mi twarz przed kolacją. Czas cofa się i mam lat trzy, dwa, jestem niemowlęciem, a potem stworzeniem bladym i dziwnym, nie większym od kijanki i równie bezbronnym. Mocny prąd znowu chwyta mnie bezwzględnie i ciągnie przez zasłonę czerni, aż znów widzę ulicę w Indiach. Zwiedzam miasto, spaceruję w żywym śnie, w którym nie słychać żadnego dźwięku poza dudnieniem mojego serca, poza wdechem i wydechem, szumem krwi krążącej w moich żyłach. Po szczytach dachów nade mną, obnażając zęby, skacze małpka kataryniarza. Próbuję coś powiedzieć, ale okazuje się, że nie mogę. Zwierzak daje susa na następny dach. To sklep, nad jego wejściem wiszą suszone zioła, a do drzwi przymocowany jest symbol oka i księżyca - taki sam jak na naszyjniku mamy. Stromą ulicą szybko zbliża się kobieta - ma złotorude włosy, niebieską suknię i białe rękawiczki. Moja matka. Co ona tu robi? Powinna być u pani Talbot, popijać herbatkę i dyskutować o wzorach tkanin.
Z jej ust ulatuje moje imię. Gemma. Gemma. Przyszła mnie szukać. Tuż za nią podąża Hindus w turbanie. Nie słyszy go. Wołam do niej, ale z moich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Jedną dłonią popycha drzwi do sklepu i wchodzi. Idę za nią, a moje serce bije coraz głośniej i mocniej. Ona musi wiedzieć, że ten człowiek jest tuż za jej plecami. Musi już słyszeć jego oddech, jednak cały czas patrzy prosto przed siebie.
Mężczyzna wyciąga spod płaszcza sztylet, ale ona nadal się nie odwraca. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Chcę ją powstrzymać, wyciągnąć stamtąd. Przy każdym kroku muszę przedzierać się siłą przez powietrze, unosząc nogi z dręczącą powolnością. Mężczyzna zatrzymuje się i nasłuchuje. Szeroko otwiera oczy. Boi się.
Coś czeka przyczajone w cieniu na tyłach sklepu. Tak jakby ciemność zaczęła się poruszać. Jak to możliwe? Ale tak jest. Z zimnym oślizgłym odgłosem, od którego cierpnie mi skóra, ciemny kształt wyłania się ze swojej kryjówki. Rośnie, aż ogarnia wszystko wokół. Czerń w środku tego czegoś wiruje, a dźwięki... Z jego wnętrza dochodzą upiorne krzyki i jęki.
Mężczyzna rzuca się do przodu, lecz to coś owija się wokół niego. Pochłania go. Po czym pochyla się nad moją mamą i przemawia do niej gładkim sykiem:
Wewnątrz mnie eksploduje krzyk. Mama odwraca się, dostrzega sztylet leżący na podłodze i podnosi go. To coś wyje z wściekłości. Mama zamierza z tym walczyć. Poradzi sobie. Pojedyncza łza spływa po jej policzku, gdy zamyka zrozpaczone oczy, miękko niczym modlitwę wymawiając moje imię: Gemma. Jednym płynnym ruchem unosi sztylet i zatapia go w swojej piersi.
Nie!
Silny prąd wyciąga mnie ze sklepu. Wracam na ulicę, jakbym się stamtąd w ogóle nie ruszała, krzycząc jak oszalała, a młody Hindus usiłuje przytrzymać ramiona, którymi młócę powietrze.
Kopię i walczę, wyrywając się z jego uścisku. Czy nie ma tu nikogo, kto mógłby mi pomóc? Co się dzieje? Mamo! Mój umysł walczy, żeby odzyskać kontrolę i odnaleźć jakąś logikę, co w końcu mu się udaje. Mama na pewno pije herbatę w domu pani Talbot. Pójdę do niej i udowodnię to. Zezłości się i odeśle mnie z Saritą do domu, później nie będzie żadnego szampana ani Londynu, ale to nie ma znaczenia. Będzie żywa, cała i zdrowa, a ja nie będę się posiadała z radości, kiedy mnie ukarze.
Chłopak nadal do mnie krzyczy:
Nie. To wszystko jakiś ohydny sen. Obudzę się we własnym łóżku i usłyszę donośny, chrapliwy głos ojca opowiadającego jeden ze swoich skomplikowanych dowcipów. Potem rozlegnie się miękki śmiech mamy.
Nogi mi drętwieją, a potem zaczynają drżeć, gdy próbuję utorować sobie drogę przez tłum. Maleńka małpka kataryniarza zeskakuje na ziemię i przekrzywia głowę na lewo i na prawo, z ciekawością przyglądając się ciału. Tych kilka osób przede mną odsuwa się. Mój umysł przyswaja obraz stopniowo. Przewrócony but, złamany obcas. Rozczapierzona dłoń, palce już sztywniejące. Zawartość torebki rozsypana na ziemi. Naga szyja wystająca ze stanika niebieskiej sukni. Słynne zielone oczy otwarte i niewidzące. Usta lekko rozchylone, jakby próbowała coś powiedzieć, kiedy umierała.
Gemma.
Czerwona kałuża rozlewa się, wpływa pod jej pozbawione życia ciało i wsiąka w spękaną ziemię, przypominając mi o widzianych kiedyś podobiznach Kali, mrocznej bogini, która przelewa krew i miażdży kości. Kali niszczycielka. Moja święta patronka. Zamykam oczy, łudząc się, że to wszystko zniknie.
To się nie dzieje. To się nie dzieje. To się nie dzieje.
Ale kiedy otwieram oczy, ona nadal tam jest i patrzy na mnie oskarżycielskim wzrokiem. Nie obchodzi mnie, czy w ogóle wrócisz. To była ostania rzecz, jaką do niej powiedziałam. Zanim uciekłam. Zanim ona ruszyła mnie szukać. Zanim zobaczyłam w wizji, jak umiera. Ciężkie odrętwienie ogarnia moje ramiona i nogi. Opadam na ziemię. Krew matki dotyka rąbka mojej najlepszej sukni, plamiąc ją na zawsze. A potem krzyk, który wstrzymywałam, wypada ze mnie gwałtownie i szybko niczym rozpędzony pociąg, akurat gdy niebo otwiera się szeroko i zaczyna padać rzęsisty deszcz, dławiąc wszelkie dźwięki.
LONDYN, ANGLIA.
DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ
Tęgi konduktor w niebieskim uniformie zmierza do ostatniego wagonu, obwieszczając, że wreszcie dotarliśmy do Londynu. Pociąg zwalnia, aż w końcu staje. Skłębione obłoki pary przesuwają się za oknem, sprawiając, że wszystko wygląda jak we śnie.
Na siedzeniu naprzeciwko mój brat Tom budzi się, po czym obciąga czarną kamizelkę i sprawdza, czy ubranie mu się nie pogniotło. Przez cztery lata, kiedy się nie widzieliśmy, bardzo urósł i zrobił się nieco szerszy w ramionach, ale nadal jest chudy i ma strzechę jasnych włosów. Przez tę grzywę modnie opadającą na niebieskie oczy zupełnie nie wygląda na dwadzieścia lat.
Bardzo dobra szkoła. Czarujące młode damy. Dokładnie to samo, słowo w słowo, powiedziała moja babcia, po tym jak spędziliśmy dwa tygodnie w Pleasant House, jej domu na angielskiej wsi. Obrzuciła mnie długim taksującym spojrzeniem, moją piegowatą cerę i niesforną czuprynę rudych włosów, moją ponurą twarz, i uznała, że potrzebna mi jest odpowiednia szkoła dla panien, jeśli chcę kiedykolwiek dobrze wyjść za mąż.
Musiałam ugryźć się w język, żeby nie zapytać, skąd ona może wiedzieć, czego by sobie życzyła moja matka. Moja matka chciała, żebym została w Indiach, za to ja chciałam przyjechać do Londynu. Teraz tu jestem i nie mogłabym być bardziej nieszczęśliwa.
Przez trzy godziny, gdy pociąg przemierzał zielone, pofałdowane pastwiska, a deszcz monotonnie bębnił o szyby, Tom spał. la natomiast potrafiłam tylko patrzeć wstecz, tam, skąd przybyłam. Wspominałam gorące równiny Indii. Policję zadającą pytania: Czy kogoś widziałam? Czy matka miała wrogów? Co robiłam sama na ulicy? I co z mężczyzną, który rozmawiał z nią na bazarze, kupcem o imieniu Amar? Czy go znałam? Gdzie on i moja mama (w tym momencie robili zakłopotane miny i szurali nogami, szukając słów, które brzmiałyby w miarę delikatnie) „zawarli znajomość”?
Jak mogłam im opowiedzieć o tym, co widziałam? Nie miałam nawet pojęcia, czy sama mogę w to wierzyć.
Pociąg sunie wśród kwitnących pól, lecz kołysanie wagonu pasażerskiego przypomina mi o okręcie, który przywiózł nas z Indii przez wzburzone morze. Linia brzegowa Anglii nabierająca kształtu niczym ostrzeżenie. Mama pochowana głęboko w zimnej, bezlitosnej angielskiej ziemi. Ojciec szklanym wzrokiem patrzący na kamień nagrobny - Virginia Doyle, ukochana żona i matka - spoglądający przez niego, jakby samą siłą woli mógł zmienić to, co się stało. A kiedy okazało się, że nie może, wycofał się do swojego gabinetu i buteleczki laudanum, która stała się jego nieodłączną towarzyszką. Czasami znajduję go, śpiącego w fotelu, z psami u stóp, z brązową flaszeczką blisko pod ręką, z oddechem głębokim i słodko pachnącym lekarstwem. Kiedyś był potężnym mężczyzną, lecz teraz wychudł, skurczony przez smutek i opium. A ja mogę tylko stać obok, bezradna i niema, przyczyna tego wszystkiego. Strażniczka tajemnicy tak straszliwej, że boję się odzywać, przestraszona, iż wyleje się ze mnie niczym płonąca nafta, parząc wszystkich wokół.
-Znów się zamyśliłaś - mówi Tom, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie.
- Przepraszam.
Tak, przepraszam, przepraszam za wszystko.
Tom wzdycha długo i ciężko, a zaraz potem dodaje:
Przez rzedniejącą mgłę za oknem widzę bagażowych biegnących obok pociągu, gotowych do ustawienia drewnianych schodków przy otwartych drzwiach, żebyśmy mogli zejść na peron. W końcu pociąg zatrzymuje się z sykiem i westchnieniem pary.
Tom wstaje i przeciąga się.
*
Ruch panujący na Victoria Station zupełnie zapiera mi dech w piersi. Tabuny ludzi kręcą się po peronie. Na drugim końcu pociągu pasażerowie trzeciej klasy wyskakują w plątaninie rąk i nóg. Bagażowi spieszą się, by przejąć walizki i paczki od pasażerów pierwszej klasy. Gazeciarze trzymają dzienniki w górze, najwyżej jak potrafią, wykrzykując co ciekawsze nagłówki. Wokół kręcą się kwiaciarki, nosząc uśmiechy równie twarde i zużyte jak drewniane tace zawieszone na ich delikatnych szyjach. Mężczyzna z parasolem wetkniętym pod pachę przeciska się obok, niemalże zbijając mnie z nóg.
Obok pojawia się wychudzony gazeciarz i proponuje, że za dwa pensy sprowadzi dla nas dwukółkę. Z wysiłkiem dźwiga kufer wypełniony moim ziemskim dobytkiem: kilka sukien, pamiętnik mamy, czerwone sari, biały rzeźbiony słoń z Indii i cenny kij do krykieta mojego taty, pamiątka po szczęśliwszych czasach.
*
Tom pomaga mi wsiąść do powozu, a woźnica rusza spod Victoria Station, przypominającej wielką rozłożystą damę, ze stukotem kopyt kierując dwukółkę do centrum Londynu. Powietrze jest mroczne, przesycone dymem z latarni gazowych, które stoją wzdłuż londyńskich ulic. Mglista szarość wywołuje wrażenie, że zapadł już zmierzch, chociaż jest dopiero czwarta po południu. Na tych cienistych ulicach wszystko mogłoby podkraść się do człowieka. Nie wiem, dlaczego o tym pomyślałam, ale tak się stało, więc natychmiast oddaliłam od siebie tę myśl.
Cieniutkie iglice Parlamentu wystają nad mrocznymi zarysami kominów. Kilku zlanych potem mężczyzn kopie głęboki rów wzdłuż brukowanej ulicy.
Uliczni handlarze sprzedają towary z wózków, zachwalając je charakterystycznymi okrzykami: Ostre noże, dobra ryba, kupujcie jabłka, mam tu jabłka! Mleczarki dostarczają mleko z ostatniego udoju. To dziwne, ale ten widok przypomina mi Indie. Kuszące wystawy oferują wszystko, co można sobie wymarzyć - herbatę, płótno, porcelanę oraz piękne suknie skopiowane z najlepszych paryskich modeli. Szyld wiszący w oknie drugiego piętra informuje, że są tam biura do wynajęcia, pytać w budynku. Rowery śmigają wśród dwukółek na ulicach. Przygotowuję się na wszelki wypadek, gdyby klacz ciągnąca nasz powóz przestraszyła się na ich widok, ale ona wydaje się zupełnie niezainteresowana. Już to wszystko wcześniej widziała, w przeciwieństwie do mnie.
Mija nas omnibus pełen pasażerów, ciągniony przez wspaniały zaprzęg. Na dachu siedzi grupka dam z parasolkami mającymi chronić je przed żywiołami. Długi pas drewna z reklamą mydła Pear’s sprytnie osłania ich kostki, zgodnie z wymogami przyzwoitości. To niezwykły widok i marzę, byśmy mogli tak po prostu jeździć po ulicach Londynu, wdychając kurz historii, którą znałam tylko z fotografii. Mężczyźni w ciemnych garniturach i melonikach wychodzą z biur, pewnym siebie krokiem kierując się do domów po dniu pracy. Widzę białą kopułę katedry św. Pawła wznoszącą się nad pokrytymi sadzą dachami. Przyklejony do słupa plakat zapowiada przedstawienie Makbeta, w którym występuje amerykańska aktorka Lily Trimble. Jest zachwycająca, ma kasztanowe włosy, rozpuszczone i wzburzone, oraz czerwoną suknię ze śmiałym dekoltem. Zastanawiam się, czy dziewczęta w Spence też będą tak urocze i wyrafinowane.
- Lily Trimble jest bardzo piękna, prawda? - mówię, starając się wciągnąć Toma w miłą pogawędkę, choć to zadanie wydaje się niemożliwe.
- Aktorka! - prycha mój brat. - Cóż to za życie dla kobiety, bez porządnego domu, męża, dzieci? Prowadzi się, jakby sama sobie była panem i mistrzem. Z pewnością nigdy nie zostanie przyjęta do towarzystwa jako prawdziwa dama.
To by było tyle, jeśli chodzi o miłą pogawędkę.
Jakaś część mnie ma ochotę kopnąć Toma za jego arogancję. Obawiam się jednak, że inna część mnie umiera z ciekawości, czego takiego mężczyźni szukają w kobietach. Być może mój brat jest napuszony, ale wie pewne rzeczy, które mogą okazać się przydatne.
Gdy odpowiada, odnoszę wrażenie, że brakuje mu tylko fajki w zębach.
On chyba żartuje. Poczekam chwilę, a on na pewno wybuchnie śmiechem i powie, że tylko się ze mną droczy. Jednak przemądrzały uśmieszek nie schodzi mu z twarzy. Nie zamierzam spokojnie przyjmować tej zniewagi.
Uśmiech Toma znika.
Znów zapada cisza. Za oknami powozu przesuwa się Londyn i Tom odwraca się w jego stronę. Po raz pierwszy widzę ból mojego brata, dostrzegam go w geście, jakim przeczesuje włosy palcami, jeszcze raz i jeszcze, i rozumiem, ile go kosztuje ukrywanie tych wszystkich uczuć. Ale nie wiem, jak przerzucić most nad tym niezręcznym milczeniem, więc jedziemy dalej, patrząc na wszystko, niewiele widząc i nic nie mówiąc.
Mój głos jest ledwie szeptem.
Chociaż mówię prawdę, nie przynosi mi ona żadnego pocieszenia.
Moje dłonie złożone na podołku drżą. Mogłabym mu powiedzieć. Mogłabym mu wyjawić to, co skrywam w sercu. W tej chwili z lokiem opadającym na oczy jest takim bratem, za którym tęskniłam, tym, który kiedyś przynosił mi kamienie z morza, mówiąc, że to skarby radży. Chcę mu wyznać, że boję się, iż stopniowo tracę rozum, i że nic już nie wydaje mi się całkowicie realne. Chcę opowiedzieć mu o wizji, chcę, by w swój irytujący sposób poklepał mnie po głowie i zbył wszystko idealnie logicznym medycznym wyjaśnieniem. Chcę go zapytać, czy dziewczynka może się urodzić antypatyczna, czy tylko taka się staje. Chcę powiedzieć mu wszystko i chcę, żeby zrozumiał.
Tom chrząka cicho.
Każdym następnym słowem na nowo buduję między nami mur.
Teraz rozumiem, że wygłupiłam się, myśląc, iż on chce wiedzieć, co naprawdę się stało. Martwi go tylko to, czy w jakiś sposób nie okryłam rodziny wstydem.
Chce mi się śmiać z tego kłamstwa - z całą pewnością coś mi jest. Ale moje słowa działają zgodnie z przewidywaniem. Takie właśnie jest życie - jedno wielkie kłamstwo. Iluzja, w której wszyscy odwracają wzrok i udają, że nie istnieje nic nieprzyjemnego, nie ma goblinów w ciemnościach, nie ma upiorów w duszy.
Tom z ulgą prostuje ramiona.
Ten człowiek stanowi ucieleśnienie samych konkretów i żadnych uczuć. Pewnego dnia bardzo mu się to przyda jako lekarzowi. Wiem, że ma rację, ale nic nie mogę poradzić, że go za to nienawidzę.
Znów mocno zaciska zęby.
Czasami wracał do domu późno, całkowicie wyczerpany. Pamiętam, jak mama i służba pomagali mu położyć się do łóżka, i to nieraz. Mimo to te słowa bolą. Nienawidzę Toma za to, że mi o tym mówi.
Woźnica woła:
Zdegustowana odwracam wzrok i spoglądam w pustą alejkę. Tom wychyla się przez okno. Słyszę, jak protekcjonalnie i niecierpliwie próbuje się dogadać z parą na ulicy. Nagle dzieje się coś dziwnego. Jego głos staje się stłumiony, niczym dźwięki dobiegające przez muszlę przyłożoną do ucha. A potem słyszę już tylko, jak moja krew przyspiesza i dudni głucho w żyłach. Przygniata mnie potworne ciśnienie, wyciskając powietrze z płuc.
Znów czuję to samo co w Indiach.
Chcę zawołać Toma, ale nie mogę. Potem znowu pędzę tym tunelem z koloru i światła, a alejka wygina się i migocze. I równie szybko wypływam z powozu, lekko stąpam po zaciemnionej ulicy o lśniących krawędziach. Mała dziewczynka w wieku około ośmiu lat siedzi na ziemi pokrytej źdźbłami słomy, bawiąc się szmacianą lalką. Buzię ma brudną, ale poza tym nie pasuje do tego miejsca. Ma różową wstążkę we włosach i o rozmiar za duży biały wykrochmalony fartuszek. Nuci fragment piosenki, w której rozpoznaję starą ludową przyśpiewkę. Kiedy się zbliżam, podnosi wzrok.
Kiwa głową i dalej przeczesuje brudnymi palcami włosy lalki.
Powietrze porusza się, niosąc chłodną wilgoć. Drżę mimowolnie.
W mętnym mroku za plecami dziewczynki wyczuwam poruszenie. Mrużę oczy, żeby lepiej widzieć, ale to nie jest złudzenie - cienie się ruszają. Szybka jak ciekłe srebro ciemność powstaje i nabiera ohydnego kształtu - widzę błyszczące kości czaszki, puste, czarne dziury w miejscu oczu, zamiast włosów plątaninę węży. Usta otwierają się i wydobywa się z nich chrapliwy szept:
Serce bije ciężko o moje żebra, kiedy powtarzam trochę mocniejszym głosem:
To coś waha się, wycofuje. Wciąga powietrze, jakby węszyło w poszukiwaniu zapachu. Dziewczynka zwraca na mnie pozbawione wyrazu brązowe oczy.
Uderzam klacz szalem po zadzie, a ona rży cicho, po czym gwałtownie rusza, zmuszając parę do ucieczki w bezpieczne wnętrze gospody.
Woźnica uspokaja konia, a Tom sadza mnie na miejscu.
Tracę rozum, Tom. Pomóż mi.
Tom przygląda mi się, jakbym cierpiała na jakąś rzadką chorobę, której nie potrafi wyleczyć.
Przez godzinę jechaliśmy po falujących wzgórzach, gdzieniegdzie pocętkowanych sylwetkami drzew. Słońce zaszło, a niebo pokryło się mglistym błękitem pory zmierzchu. Kiedy wyglądam przez okno, nie widzę niczego prócz baldachimu z gałęzi nad głową oraz dojrzałego jak melon księżyca za koronką liści. Zaczynam myśleć, że naszemu woźnicy chyba coś się przywidziało, ale gdy wjeżdżamy na grzbiet wzgórza, moim oczom ukazuje się Spence w całej swej okazałości.
Spodziewałam się uroczej wiejskiej posiadłości, w której młode dziewczęta o różanych policzkach grają w tenisa na schludnych zielonych trawnikach, jak to opisują tanie gazety. W Spence nie ma nic przytulnego. Budowla jest kolosalna niczym zapomniany zamek szaleńca, z wielkimi, grubymi wieżami i cienkimi, ostrymi iglicami. Niewątpliwie gdyby jakieś dziewczę chciało zwiedzić wszystkie pokoje w tym gmaszysku, potrzebowałoby co najmniej roku.
Do mojego okienka podchodzi jakaś kobieta i zagląda do środka. To stara Cyganka. Chociaż włosy ma przykryte bogato haftowanym szalem, a jej biżuteria wykonana jest z czystego złota, poza tym wygląda na dość zaniedbaną.
Wystawiam głowę na zewnątrz. Kiedy blask księżyca pada na moje rysy, twarz Cyganki łagodnieje.
Trzaskają lejce i powóz znów rusza, a staruszka krzyczy za
nami:
Niech Tom się śmieje, ale ja nie mogę się już doczekać, żeby wydostać się z powozu i z ciemności.
*
Przejeżdżamy przez zwieńczoną kamiennym łukiem bramę, która otwiera się na uroczy teren. Zauważam cudownie zielone pole, idealne do gry w tenisa lub krokieta, a także coś, co wygląda na bujne, rozrośnięte ogrody. Kawałek dalej znajduje się zagajnik wysokich drzew, gęsty jak las. Za nim na wzgórzu przycupnęła kapliczka. Cały obrazek wygląda tak, jakby wszystko trwało od wieków w nienaruszonym stanie.
Powóz podskakuje na podjeździe prowadzącym do frontowych drzwi Spence. Wystawiam głowę przez okno, żeby objąć wzrokiem całą masywną bryłę budynku. Coś sterczy na dachu, ale w nikłym świetle nie mogę dostrzec co to. Nagle księżyc wynurza się zza chmur i widzę je wyraźnie: to gargulce. Blask księżyca rozlewa się po dachu, oświetlając detale - błysk ostrych zębów, lubieżnie uśmiechnięte usta, groźne oczy.
Witaj w szkole dla młodych panien, Gemmo. Nauczysz się tu haftować, podawać herbatę, dygać. Och, tak przy okazji, w nocy możesz zostać spałaszowana przez odrażającego skrzydlatego stwora z dachu.
Powóz zatrzymuje się ze zgrzytem. Mój kufer zostaje postawiony na kamiennych schodach pod ogromnymi drewnianymi drzwiami. Tom stuka wielką mosiężną kołatką, niemalże rozmiarów mojej głowy. Kiedy czekamy, nie potrafi się powstrzymać od dania mi ostatniej braterskiej porady.
Pozycja. Niżej postawione dziewczęta. Nie są mi równe. To naprawdę śmiechu warte. W końcu to ja jestem tą nikczemną, odpowiedzialną za śmierć własnej matki, mającą wizje osobą. Udaję, że poprawiam kapelusz, korzystając z odbicia w mosiężnej kołatce. Moje złe przeczucia z pewnością rozwieją się w chwili, gdy drzwi się otworzą i sympatyczna gospodyni przyjmie mnie ciepłym gestem i pogodnym uśmiechem.
Niech będzie. Jeszcze raz dobrze, porządnie zapukajmy do drzwi, żeby pokazać, że jestem dobrą, porządną dziewczyną, taką, z której obecności powinna być rada każda upiorna szkoła z internatem. Ciężkie dębowe drzwi otwierają się, ukazując potężną sylwetkę gospodyni o grubej talii i twarzy pooranej bruzdami, emanującej całym ciepłem Walii w styczniu. Wpatruje się we mnie, wycierając ręce w ubrudzony mąką fartuch.
*
Gospodyni zostawia nas na chwilę w ogromnej, słabo oświetlonej bawialni, pełnej zakurzonych książek i schnących paproci. W kominku pali się ogień. Strzela i syczy, pochłaniając suche drewno. Za otwartymi podwójnymi drzwiami rozbrzmiewa śmiech i przez chwilę widać kilka młodszych dziewcząt w białych fartuszkach, leniwie idących przez hall. Jedna z nich zagląda do bawialni, zauważa mnie, po czym rusza dalej, jakbym była meblem. Ale po chwili wraca z kilkoma innymi. Z zachwytem wpatrują się w Toma, który stroszy przed nimi piórka i kłania się, co wywołuje falę rumieńców i głośnych chichotów.
Panie Boże, miej nas w swojej opiece!
Zaczynam się obawiać, że będę musiała użyć na braciszku pogrzebacza, żeby zakończyć ten spektakl. Na szczęście moje mordercze zapędy nie znajdują ujścia, gdyż wraca ponura gospodyni. Czas już, byśmy pożegnali się z Tomem, co polega głównie na tym, że oboje wpatrujemy się w dywan.
Schody wiją się wokół pomieszczenia i w górę całymi kilometrami. Ponad balustradą widzę biało-czarne marmurowe płytki układające się w romby na podłodze daleko w dole. U szczytu schodów wita nas portret siwowłosej kobiety w sukni, która zapewne była krzykiem mody dwadzieścia lat temu.
Portret jest kolosalny - wrażenie jest takie, jakby przyglądało nam się oko Boga.
Idziemy dalej długim korytarzem do solidnych podwójnych drzwi. Gospodyni stuka w nie mięsistą pięścią i czeka. Z drugiej strony rozlega się głos: „Wejść” i zostaję wprowadzona do pokoju wyłożonego ciemnozielonymi tapetami we wzór z pawich piór. Za okazałym biurkiem siedzi mocno zbudowana kobieta o gęstych brązowych, przetykanych siwizną włosach i w okularach z metalowymi oprawkami na nosie.
Przykro mi, pomyliłam się. Przypuszczam, że miałam się zgłosić do innej szkoły z internatem, prowadzonej przez ludzkie istoty, które zaproponowałyby dziewczynie po podróży herbatę albo chociaż krzesło. Zegar na kominku odmierza sekundy, a jego rytm budzi we mnie zmęczenie, z którym do tej pory dzielnie walczyłam.
W końcu dyrektorka odkłada pióro i wskazuje krzesło po drugiej stronie biurka.
Bez żadnego „proszę”. Albo „jeśli można prosić”. W efekcie czuję się równie mile widziana jak porcja tranu. Bestia próbuje przybrać pogodną minę, co wygląda tak, jakby cierpiała na atak bolesnych wiatrów.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak.
Tik, tik, tik, tak.
Nic nie mówię, tylko wbijam wzrok w głupiutką niemiecką mleczarkę. Uśmiecha się, ma zaróżowione policzki i najprawdopodobniej wraca do malej wioski, w której czeka na nią mama i w której nie czają się żadne mroczne cienie.
Ponieważ nie odpowiadam, pani Nightwing mówi dalej.
Tłumaczenie: to jest rozkaz.
Nie oczekujemy po tobie niczego więcej. Proszę, nie rób nic żenującego.
Jeśli okaże się, że absolutnie nie da się wydać cię za mąż i nie skończysz w klasztorze w Austrii, szyjąc koronkowe koszule nocne.
Uśmiech pani Nightwing robi się nieco niepewny. Wiem, że czeka, aż powiem coś uroczego, coś, co upewni ją, że nie popełniła błędu, przyjmując pogrążoną w żałobie dziewczynę, która wydaje się zupełnie niegodna nauki w Spence. No, dalej, Gemmo. Rzuć jej kość - powiedz, jaka jesteś dumna i szczęśliwa, że możesz należeć do rodziny Spence. Kiwam głową. Jej uśmiech znika.
*
Pani Nightwing przeciąga palcem po blacie biurka i krzywi się, znajdując kurz.
Ma rację. Stojąc przed oknem, widzę zalany księżycowym światłem trawnik, ogrody, kaplicę na wzgórzu i wielką ścianę lasu.
Obłaskawiam tym panią Nightwing, więc obdarza mnie uśmiechem.
Oto uprzejmy sposób powiedzenia „jedno z naszych dzieł dobroczynnych”, jakieś biedne dziecko umieszczone w szkole przez dalekiego krewnego albo jednego z dobroczyńców Spence, który ufundował stypendium. Kołdra Ann jest starannie ułożona i wygładzona. Zastanawiam się, jaka naprawdę jest sytuacja tej dziewczyny, a także czy będzie się między nami układało na tyle dobrze, by zechciała mi o tym opowiedzieć.
Drzwi szafy są uchylone. W środku wisi mundurek - biała rozszerzana spódnica, biała bluzka z koronkowymi wstawkami na karczku i bufiastymi rękawami zwężającymi się w dopasowane mankiety. Do tego białe sznurowane buty oraz ciemnoniebieska aksamitna peleryna z kapturem.
Pani Nightwing natychmiast dostrzega problem i marszczy brwi.
Czoło pani Nightwing marszczy się, a usta zaciskają.
Mija mnie. Ruszam za nią, po czym zerkam do tyłu, a mój wzrok pada na dolną krawędź zamkniętych drzwi, pod którą widać dwucentymetrową smugę światła. Być może to z powodu późnej pory i zmęczenia podróżą albo tego, że zaczynam przywykać, iż widuję różne rzeczy, ale mogłabym przysiąc, że widzę cień przesuwający się po podłodze po drugiej stronie drzwi.
Nie. Precz!
Nie zgadzam się, aby przeszłość mnie tu odnalazła. Muszę się wziąć w garść. Na sekundę zamykam więc oczy i składam sobie obietnicę.
Nic tam nie ma. Jestem zmęczona. Otworzę oczy i zobaczę tylko drzwi.
Kiedy otwieram oczy, nic tam nie ma.
Znów znajduję się w hallu, w którym tym razem zgromadziło się około pięćdziesięciu dziewcząt w aksamitnych pelerynach. Napływa noc, kąpiąc pokój w purpurowej poświacie. Ciche rozmowy, od czasu do czasu zagłuszane przez śmiech, odbijają się echem od niskiego sufitu i opadają wokół mnie jak potłuczone szkło. Bicie kościelnego dzwonu obwieszcza, że czas już opuścić szkołę i odbyć kilometrowy spacer do kaplicy na wzgórzu.
Szybko rozglądam się wokół, żeby sprawdzić, czy znajdę tu kogoś w swoim wieku. Niedaleko drzwi stoi gromadka dziewcząt wyglądających na szesnaście lub siedemnaście lat. Z pochylonymi głowami szepczą coś między sobą i śmieją z jakiegoś tylko im znanego żartu. Jedna z nich jest niewiarygodnie piękna - ma ciemnobrązowe włosy i jasną twarz, która mogłaby zdobić medalion z kameą. To chyba najśliczniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałam. Obok niej stoją trzy inne, dziwnie do siebie podobne - zadbane, z arystokratycznymi profilami, każda przyozdobiona drogocenną broszką lub grzebieniem we włosach, drobiazgami wyróżniającymi je spośród gawiedzi i podkreślającymi ich pozycję.
Towarzysząca im piąta dziewczyna pochwyciła mój wzrok. Wydaje się inna od pozostałych. Jasnoblond włosy ma starannie upięte w kok, jak przystoi młodej damie, ale mimo to fryzura wygląda niesfornie, jakby wsuwki nie dawały rady jej utrzymać. W twarzy tak bladej, że wydaje się niemal opalizująca, lśnią niewielkie szare oczy pod wygiętymi w łuk brwiami. Coś ją rozbawiło, odrzuca więc głowę do tyłu i wybucha serdecznym śmiechem, nawet nie starając się go stłumić. Mimo że ciemnowłosa dziewczyna stanowi ideał urody, to właśnie blondynka przyciąga uwagę wszystkich obecnych. Najwyraźniej jest tu przywódczynią.