Mroczny sekret - Libba Bray - ebook

Mroczny sekret ebook

Libba Bray

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Gemma Doyle w niczym nie przypomina swoich rówieśniczek - panien o nienagannych manierach. Po tragedii, która spotyka jej rodzinę w Indiach, uparta i przekorna dziewczyna trafia do londyńskiej Akademii Spence. Czuje się samotna, dręczy ją poczucie winy i nękają wizje przyszłości. Nie jest jednak zupełnie sama... Jej śladem podąża tajemniczy młodzieniec. W Spence Gemma zaprzyjaźnia się z najbardziej wpływowymi dziewczętami, odkrywa w sobie nadprzyrodzone zdolności, a także dowiaduje się o dawnych powiązaniach swojej matki z tajnym stowarzyszeniem nazywanym Zakonem. 

[Opis wydawnictwa] 

 

Cykl: Magiczny krąg, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Ciechanowie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (5) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu (3) 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (6) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Gminna Biblioteka w Pruszczu 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie (2) 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem (4) 
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora 
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Rok wydania: 2009

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

I część trylogii

 

MAGICZNY KRĄG

 

Libba Bray

 

Mroczny

sekret

 

Przełożyła

Magda Białoń-Chalecka

 

Wydawnictwo Dolnośląskie

 

Tytuł oryginału

A Great And Terrible Beauty

 

Zdjęcie na okładce

Michael Frost

 

Projekt okładki

Trish Parcell Watts

 

Opracowanie DTP

Paweł Bednara

 

Redakcja

Iwona Huchla

 

Korekta

Anna Kurzyca

 

Redakcja techniczna

Adam Kolenda

 

Copyright © 2003 by Martha E. Bray

Polish edition © Publicat SA. MMIX, MMX

 

ISBN 978-83-245-8819-0

 

Wrocław

 

Wydawnictwo Dolnośląskie

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62

oddział Publicat S.A. w Poznaniu

tel. 71 785 90 40. fax 71 785 90 66

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwodolnoslaskie.pl

 

 

Barry’emu i Joshowi

 

Dzień czy noc magii tka materię,

Radość i kolor snuje wiernie.

Klątwa jej każe trwać tam biernie

Serce przebija, szepczą, cierniem,

Gdy spojrzy choć na Camelot.

Nie wie, w czym klątwy tkwi zła treść,

Więc nić swą równo może pleść

I życie bez trosk może wieść

Pani z Shalott.

 

Tam rzeka snuje się wirami,

Kmieć chodzi obok pól bruzdami,

Wieśniaczek płaszcze z kapturami

Czerwienią wzgórza Camelot.

 

Przez cały rok w jej lustrze, na dnie,

Co świat odbija, wszystko snadnie

Cieniami się na taflę kładnie.

Czasami wzrok na trakt ten padnie,

Co wiedzie aż do Camelot.

 

Lecz swym arrasem wciąż się cieszy,

Wplatać magiczne sceny spieszy,

Bo w noc samotną nieraz słyszy:

Z ognia, w żałobie idą piesi

Z muzyką hen, do Camelot.

 

Gdy księżyc świecił nocą błogą,

Kochanków para szła tą drogą,

„Tych cieni oczy znieść nie mogą”,

Westchnęła Pani z Shalott.

 

*

 

Patrzy wzdłuż brzegów rzeki Pani,

Wzrok jej świat barwi nieszczęściami

Jak jasnowidza spojrzeniami.

Tak, z zasnutymi mgłą oczami,

Patrzyła w stronę Camelot.

 

A gdy się wreszcie kończył dzień,

Zepchnęła łódź i legła weń.

Szeroki strumień poniósł hen

Panią z Shalott.

 

lord Alfred Tennyson Pani z Shalott,

przekł. Piotr W. Cholewa

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

21 czerwca 1895

Bombaj, Indie

 

Proszę, tylko nie mów, że to ma być składnik mojej dzisiejszej kolacji urodzinowej!

Patrzę prosto w pysk syczącej kobry. Zaskakująco różowy język wysuwa się z okrutnej paszczy, podczas gdy Hindus o błękitnych oczach ślepca pochyla się ku mojej mamie, zapewniając, że kobry są bardzo smaczne.

Mama głaszcze węża po grzbiecie palcem obciągniętym białą rękawiczką.

- Co ty na to, Gemmo? Skoro masz już szesnaście lat, to może zjesz kobrę na kolację?

Oślizgłe stworzenie budzi we mnie dreszcz obrzydzenia.

- Raczej nie, dziękuję.

Stary, niewidomy Hindus ukazuje bezzębny uśmiech i podsuwa mi kobrę pod nos. Cofam się gwałtownie i wpadam na drewniany stojak pełen małych statuetek hinduskich bóstw. Jeden z posążków - kobieta z potwornie wykrzywioną twarzą, a poza tym złożona niemal wyłącznie z ramion, spada na ziemię. Kali, niszczycielka. Niedawno mama zasugerowała, że powinnam ją uznać za swoją nieoficjalną świętą patronkę. Ostatnio nie najlepiej się między nami układa. Mama twierdzi, że to dlatego, iż weszłam w trudny wiek. A ja z naciskiem mówię każdemu, kto słucha, że to dlatego, iż ona nie chce mnie wysłać do Londynu.

- Słyszałam, że w Londynie nie trzeba swoim posiłkom usuwać zębów jadowych - mówię. Zostawiamy mężczyznę z kobrą i wchodzimy w ludzką ciżbę, kłębiącą się na bombajskim targowisku. Mama nie odzywając się, machnięciem dłoni odprawia kataryniarza i jego małpkę. Panuje nieznośny upał. Pod bawełnianą suknią z krynoliną spływają ze mnie strużki potu. Muchy - najgorliwsze wielbicielki - śmigają wokół mojej twarzy. Próbuję pacnąć jedną z tych małych skrzydlatych bestii, ale ucieka, mogłabym przysiąc, śmiejąc się ze mnie szyderczo. Moje cierpienie sięga rozmiarów kataklizmu.

Gęste i ciemne chmury nad naszymi głowami niosą przypomnienie, że to pora monsunowa, podczas której dzika ulewa może się rozpętać dosłownie w ciągu kilku minut. Tymczasem na zakurzonym bazarze mężczyźni w turbanach zaczepiają nas, krzyczą i targują się, brązowymi, spieczonymi przez słońce rękoma unosząc ku nam jaskrawe jedwabie. Wokół widać wózki zastawione koszami pełnymi wszelkiego rodzaju dóbr jadalnych i niejadalnych - delikatne miedziane wazony, drewniane puzderka rzeźbione w skomplikowane kwiatowe ornamenty i dojrzewające w upale owoce mango.

- Jak daleko jeszcze do nowego domu pani Talbot? Czy nie mogłybyśmy wziąć powozu? - pytam, starając się, by w moim głosie wyraźnie brzmiało rozdrażnienie.
- To miły dzień na przechadzkę. I będę ci wdzięczna za uprzejmiejszy ton.

Moje rozdrażnienie zostało zauważone.

Sarita, nasza cierpliwa gospodyni, ujmuje w pomarszczone dłonie owoc granatu.

- Memsahib, te są bardzo ładne. Może je weźmiemy dla ojca panienki?

Gdybym była dobrą córką, zaniosłabym granaty ojcu i patrzyła, jak jego niebieskie oczy błyszczą, gdy rozcina soczysty czerwony owoc i srebrną łyżeczką wyjada małe nasionka, jak przystało na brytyjskiego dżentelmena.

- Poplami sobie biały garnitur - mamroczę. Mama chce coś powiedzieć, ale rezygnuje i wzdycha, jak zwykle. Kiedyś wszędzie chodziłyśmy razem - zwiedzać starożytne świątynie, poznawać miejscowe zwyczaje, oglądać hinduskie festiwale, późno w nocy podziwiać ulice rozkwitające światłami świec. Teraz rzadko kiedy zabiera mnie nawet na spotkania towarzyskie. Jakbym była trędowatą bez własnej kolonii.
- Na pewno poplami sobie biały garnitur. Zawsze to robi - mruczę obronnym tonem, choć nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, poza kataryniarzem i jego małpką. Idą za mną krok w krok, mając nadzieję, że rozbawią mnie za pieniądze. Wysoki koronkowy kołnierz mojej sukni przesiąknięty jest potem. Tęsknię za chłodną, soczystą zielenią Anglii, o której miałam okazję jedynie czytać w listach od babki. W listach pełnych ploteczek na temat podwieczorków tanecznych i balów oraz tego, kto kogo zgorszył po drugiej stronie kuli ziemskiej, podczas gdy ja tkwię w nudnych, zakurzonych Indiach, patrząc, jak małpka kataryniarza wykonuje sztuczkę z żonglowaniem daktylami, tę samą od roku.
- Spójrz na małpkę, memsahib. Jaka jest urocza! - zachwyca się Sarita, jakbym nadal miała trzy latka i trzymała się spódnicy jej sari. Wydaje się, że do nikogo nie dociera, iż kończę już szesnaście lat i chcę, nie, muszę pojechać do Londynu, gdzie będę zwiedzała muzea, chodziła na przyjęcia i poznawała mężczyzn mających więcej lat niż sześć, a mniej niż sześćdziesiąt.
- Sarito, ta małpka to cwany złodziejaszek, który za chwilę wyciągnie od ciebie całą pensję - odpowiadam z westchnieniem. Jakby na dany znak futrzasty urwis wdrapuje się po mnie i siada mi na ramieniu z wyciągniętą łapką. - Chcesz skończyć jako urodzinowy gulasz? - pytam przez zaciśnięte zęby. Małpka syczy. Mama krzywi się, wstrząśnięta moimi fatalnymi manierami, i rzuca właścicielowi zwierzaka monetę do czapki. Małpka triumfalnie się uśmiecha i na zakończenie wskakuje mi jeszcze na głowę.

Kolejny sprzedawca pokazuje rzeźbioną maskę z wyszczerzonymi zębami i słoniowymi uszami. Mama bez wahania wkłada ją na twarz.

- Znajdź mnie, jeśli potrafisz - mówi.

To taka gra, w którą bawiła się ze mną, od kiedy nauczyłam się chodzić - taka zabawa w chowanego, która miała mnie rozśmieszyć. Dziecinna zabawa.

- Widzę jedynie swoją matkę - odpowiadam ze znudzeniem. - Te same zęby, te same uszy.

Matka oddaje maskę sprzedawcy. Ugodziłam w jej próżność, trafiłam w czuły punkt.

- A ja widzę, że szesnaście lat niezbyt służy mojej córce - zauważa.
- Owszem, mam szesnaście lat. Szesnaście. W tym wieku większość przyzwoitych dziewcząt wysyła się do szkół w Londynie. - Kładę szczególny nacisk na słowo „przyzwoitych”, w nadziei, że zaapeluję do jakiegoś matczynego poczucia winy i odpowiedzialności.
- Chyba są trochę zbyt zielone. - Mama ze skupieniem wpatruje się w mango. Inspekcja owoców pochłania ją całkowicie.
- Nikt nie próbował trzymać Toma uwięzionego w Bombaju - odzywam się, używając imienia mojego brata jako ostatecznego argumentu. - Spędził w Londynie całe cztery lata! A teraz zaczyna studia na uniwersytecie.
- Z mężczyznami jest inaczej.

-To niesprawiedliwe. Nigdy nie będę miała swojego sezonu. Skończę jako stara panna z setkami kotów pijących mleko z porcelanowych miseczek. - Skomlę. To bardzo nieatrakcyjne, ale stwierdzam, że nie potrafię przestać.

- Rozumiem - mówi w końcu matka. - Masz ochotę być pokazywana na balach londyńskiego towarzystwa jak jakaś rasowa klacz, której zdolności rozrodcze należy oszacować? Czy nadal będziesz uważała, że Londyn jest taki uroczy, gdy staniesz się obiektem okrutnych plotek za najlżejsze naruszenie zasad? Londyn wcale nie jest taki sielankowy, jak to przedstawia twoja babcia.
- Nie wiem tego. Nigdy tam nie byłam.
- Gemmo... - głos mamy przybiera ostrzegawczy ton, choć ona nadal uśmiecha się na użytek Hindusów. Nie wolno im pokazać, że my, brytyjskie damy, możemy być tak małostkowe, by wdawać się w spory na ulicy. My rozmawiamy tylko o pogodzie, a jeśli pogoda jest kiepska, udajemy, że jej nie zauważamy.

Sarita chichocze nerwowo.

- Jak to możliwe, że memsahib jest już młodą damą? Wydaje się, że jeszcze wczoraj była niemowlęciem. Och, popatrz, panienko, daktyle! Twoje ulubione. - Szczerbaty uśmiech ożywia każdą zmarszczkę głęboko wyrytą na jej twarzy. Jest bardzo gorąco i nagle mam ochotę krzyknąć, a potem uciec od wszystkiego i wszystkich, których kiedykolwiek znałam.
- Zapewne gniją od środka, tak jak Indie.
- Gemmo, dosyć tego. - Mama przeszywa mnie spojrzeniem przejrzystych zielonych oczu. Przenikliwe i mądre, jak mówią ludzie. Ja mam takie same duże, wyraziste zielone oczy. Hindusi twierdzą, że są dziwne i niepokojące. Jakby obserwował ich duch. Sarita uśmiecha się, wlepiając wzrok w stopy i nerwowo poprawiając sari. Czuję ukłucie winy, że tak brzydko wyraziłam się o jej kraju. O naszym kraju, choć ja ostatnio nigdzie nie czuję się u siebie.
- Memsahib wcale nie chce pojechać do Londynu. Tam jest zimno, szaro i nie ma ghi do chleba. Nie podobałoby się tam panience.

Do dworca położonego nad lśniącą zatoką z gwizdem podjeżdża pociąg. Bombaj. Nazwa oznacza dobrą zatokę, choć mnie teraz nie przychodzi do głowy nic dobrego na jej temat. Ciemna smuga dymu z lokomotywy unosi się w górę, dotykając ciężkich chmur. Mama przygląda się jej.

- Tak, zimno i szaro. - Przykłada dłoń do szyi i dotyka palcami małego srebrnego medalionu z wszechwidzącym okiem nad sierpem księżyca. Podarunek od jakiejś wieśniaczki, jak mówi. Talizman na szczęście. Nigdy nie widziałam, by go zdejmowała.

Sarita kładzie dłoń na ramieniu matki.

- Czas iść, memsahib.

Matka odrywa wzrok od pociągu i opuszcza rękę.

- Tak. Chodźmy. Miło spędzimy czas u pani Talbot. Na pewno przygotowała pyszne ciasteczka z okazji twoich urodzin...

Nagle od tyłu wpada na nią człowiek w białym turbanie i grubym czarnym płaszczu podróżnym, mocno ją popychając.

- Tysiąckrotnie przepraszam, szanowna pani. - Uśmiecha się i kłania nisko, aby zatuszować swoje niegrzeczne zachowanie. Gdy to robi, za jego plecami dostrzegam młodego mężczyznę w takim samym dziwacznym płaszczu. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. Nie jest wiele starszy ode mnie, ma może siedemnaście lat, brązową skórę, pełne usta i najdłuższe rzęsy, jakie w życiu widziałam. Wiem, że Hindusi nie powinni wydawać mi się atrakcyjni, ale nie widuję wielu młodych mężczyzn i czuję, że wbrew sobie oblewam się rumieńcem. Chłopak odrywa ode mnie spojrzenie i wyciąga szyję, żeby coś dojrzeć ponad głowami tłumu.
- Powinieneś bardziej uważać! - warczy Sarita na starszego mężczyznę, grożąc mu palcem. - Lepiej, żebyś nie okazał się złodziejem, bo nie ominie cię kara.
- Nie, nie, memsahib, jestem tylko strasznie niezdarny. - Nagle przestaje się uśmiechać i udawać prostaczka. Szepcze do mojej mamy z idealnym angielskim akcentem.
- Kirke się zbliża.

Dla mnie nie ma to żadnego sensu, brzmi jak paplanina sprytnego złodzieja pragnącego odwrócić uwagę ofiary. Już chcę ostrzec mamę, gdy zamieram na widok wyrazu paniki na jej twarzy. Z dzikim wzrokiem okręca się wokół, omiatając spojrzeniem zatłoczone ulice, jakby szukała zgubionego dziecka.

- Co się dzieje? O co chodzi? - pytam.

Mężczyźni nagle znikają. Rozpływają się w tłumie, pozostawiając tylko ślady stóp w pyle na placu.

- Co ten człowiek ci powiedział?

Głos mamy jest twardy jak stal.

- Nic takiego. Najwyraźniej był obłąkany, na ulicach nie jest bezpiecznie ostatnimi czasy. - Nigdy nie słyszałam, żeby mama tak mówiła. Tak twardo. Z takim lękiem. - Gemmo, myślę, że najlepiej będzie, jeśli pójdę do pani Talbot sama.
- Ale... a co z ciastkami? - To idiotyczne pytanie, ale są moje urodziny i chociaż nie mam ochoty ich spędzić w salonie pani Talbot, tym bardziej nie chcę marnować całego dnia samotnie w domu, tylko dlatego, że jakiś odziany w czarny płaszcz szaleniec i jego towarzysz przestraszyli moją matkę.

Mama ciasno owija ramiona szalem.

- Zjemy ciastka później...
- Ale obiecałaś...
- Tak, lecz to było, zanim... - Milknie.
- Zanim co?
- Zanim mnie tak zirytowałaś! Doprawdy, Gemmo, nie jesteś dzisiaj w odpowiednim nastroju, żeby składać wizyty. Sarita odprowadzi cię do domu.
- Jestem w dobrym nastroju - protestuję, ale mój głos zadaje kłam tym słowom.
- Nie, nie jesteś! - Spogląda prosto na mnie swoimi zielonymi oczami. Jest w nich coś, czego nie widziałam nigdy przedtem: ogromna i przerażająca złość, która zapiera mi dech w piersiach. Znika równie szybko, jak się pojawiła, i mama znowu staje się sobą. - Jesteś przemęczona i potrzebujesz odpoczynku. Wieczorem będziemy świętowały i pozwolę ci wypić szampana.

„Pozwolę ci wypić szampana”. To nie jest obietnica - to przekupstwo, żeby się mnie pozbyć. Kiedyś wszystko robiłyśmy wspólnie, a teraz nie możemy nawet pójść razem na bazar, nie doprowadzając do awantury. Przynoszę jej wstyd i rozczarowanie. Córka, której nie chce nigdzie zabrać, nie tylko do Londynu, ale nawet do domu starej matrony, która podaje słabą herbatę.

Znów się rozlega gwizd pociągu, a mama aż podskakuje.

- Wiesz co? Dam ci ponosić mój naszyjnik, co ty na to? No już, weź go. Wiem, że zawsze ci się podobał.

Stoję oniemiała i pozwalam, aby założyła mi wisior, którego rzeczywiście zawsze pragnęłam, ale który teraz niespodziewanie mi ciąży - lśniący, nienawistny medalion. Kolejna łapówka. Mama rzuca jeszcze jedno szybkie spojrzenie na zakurzone targowisko, a potem znów spogląda mi w oczy.

-No proszę. Wyglądasz... całkiem dorośle. - Przyciska dłoń w rękawiczce do mojego policzka i przytrzymuje ją chwilę, jakby chciała palcami zapamiętać moją twarz. - Zobaczymy się, gdy wrócę do domu.

Nie chcę, żeby ktokolwiek widział łzy napływające mi do oczu, próbuję więc wymyślić najpodlejszą możliwą odpowiedź, a moje usta wypowiadają ją, gdy pędem uciekam z targowiska.

- Nie obchodzi mnie, czy w ogóle do niego wrócisz.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Przedzieram się przez tłum handlarzy, żebrzących dzieci i cuchnących wielbłądów, prawie wpadając na dwóch mężczyzn niosących naręcze sari zawieszone na sznurku łączącym dwa słupki. Rzucam się w wąską alejkę i pędzę krętymi bocznymi uliczkami, aż w końcu muszę się zatrzymać, żeby złapać oddech. Po policzkach płyną mi gorące łzy. Teraz gdy obok nie ma nikogo, pozwalam sobie na płacz.

„Panie, uchroń mnie przed łzami kobiet, bo jestem wobec nich bezradny”. Tak powiedziałby mój ojciec, gdyby tu był. Mój ojciec o roziskrzonych oczach i sumiastych wąsach, który wybucha grzmiącym śmiechem, gdy jest ze mnie zadowolony, lub patrzy nieobecnym wzrokiem - zupełnie jakbym nie istniała - kiedy nie zachowuję się, jak na damę przystało. Nie wyobrażam sobie, by był zbyt szczęśliwy, kiedy się dowie o moim postępku. Mówienie przykrych rzeczy i awanturowanie się nie należą do zachowań, które pomagają dziewczynie przekonać rodziców, że powinni wysłać ją do Londynu. Na myśl o tym zaczyna mnie boleć brzuch. Co ja sobie wyobrażałam?

Nie mam wyjścia - muszę przełknąć dumę, wrócić i przeprosić. Jeśli w ogóle trafię z powrotem. Okolica nie wygląda znajomo. Dwaj starzy mężczyźni siedzą po turecku na ziemi, paląc krótkie, brązowe papierosy. Przyglądają mi się, gdy ich mijam. Uświadamiam sobie, że po raz pierwszy jestem w mieście sama. Bez przyzwoitki. Bez towarzystwa. Dama bez eskorty. Naprawdę skandaliczne zachowanie. Moje serce zaczyna bić szybciej i przyspieszam kroku.

Powietrze stoi nieruchomo. Burza jest już niedaleko. W oddali słyszę gorączkową krzątaninę na bazarze, gdzie sprzedawcy dobijają ostatnich targów przed popołudniową ulewą. Idę za tym dźwiękiem i docieram w to samo miejsce, z którego wyruszyłam. Staruszkowie uśmiechają się do mnie - do angielskiej dziewczyny zagubionej i samotnej na ulicach Bombaju. Mogłabym ich spytać o drogę na bazar, choć nie mówię po hindusku tak dobrze jak ojciec i z tego, co wiem, pytanie: „Gdzie jest targ?” mogłoby zabrzmieć jak: „Pożądam pięknej krowy bliźniego twego”. Mimo to warto spróbować.

- Przepraszam - odzywam się do starszego, tego z siwą brodą. - Chyba się zgubiłam. Czy może mi pan powiedzieć, jak dojść na targ?

Uśmiech mężczyzny blednie, wypiera go wyraz lęku. Mówi coś gwałtownie do swojego towarzysza w dialekcie, z którego nie rozumiem ani słowa. W oknach i drzwiach pojawiają się twarze ludzi zaintrygowanych zamieszaniem. Staruszek wstaje, wskazuje na mnie, potem na naszyjnik. Nie podoba mu się? Coś we mnie go zaniepokoiło. Odpędza mnie gestem ręki, wchodzi do domu i zatrzaskuje mi drzwi przed nosem. Miło jest wiedzieć, że nie tylko matka i Sarita nie mogą znieść mojego towarzystwa.

Twarze w oknach obserwują mnie. Pojawia się pierwsza kropla deszczu. Wsiąka w suknię, tworząc wilgotną plamę. Teraz w każdej chwili może lunąć. Muszę wracać. Wolę nie myśleć, co powie matka, jeśli przemoknie z mojego powodu. Dlaczego zachowałam się jak rozwydrzony bachor? Teraz już na pewno nie weźmie mnie do Londynu. Spędzę resztę życia w austriackim klasztorze, w otoczeniu kobiet z wąsami, i wzrok mi się popsuje od dziergania skomplikowanych koronek do wypraw ślubnych innych dziewcząt. Mogę przeklinać swój zły charakter, ale to nie pomoże mi wrócić. Wybierz kierunek, Gemmo, dowolny kierunek - i idź. Wybieram drogę w prawo. Nieznajoma ulica prowadzi do następnej, i do następnej, a gdy wychodzę zza kolejnego zakrętu, widzę go, jak się zbliża. Chłopak z bazaru.

Nie panikuj, Gemmo. Wycofaj się, zanim cię zobaczy.

Pospiesznie robię dwa kroki w tył. Niestety, zahaczam obcasem o śliski kamień i z impetem wypadam na ulicę. Kiedy się prostuję, patrzy na mnie z miną, której nie potrafię rozszyfrować. Przez sekundę żadne z nas się nie porusza. Jesteśmy równie nieruchomi jak otaczające nas powietrze, które albo obiecuje zbawczy deszcz, albo grozi burzą.

Nagle budzi się we mnie strach. Przelewa się zimną falą, podsycany przez rozmowy, które podsłuchałam w gabinecie ojca - opowiastki przy kieliszku brandy i cygarze o losie kobiet samotnie chodzących po mieście, zniewolonych przez złych mężczyzn, którzy na zawsze zrujnowali im życie. Pamiętam tylko strzępki rozmów. Tymczasem zbliża się do mnie prawdziwy mężczyzna, pokonując dzielącą nas odległość długimi krokami.

Na pewno zamierza mnie złapać, ale nie pozwolę mu. Z łomoczącym sercem zbieram spódnicę w dłoń, gotowa rzucić się do biegu. Próbuję zrobić krok, lecz nogi mi drżą jak u źrebaka. Ziemia migocze i zapada się pode mną.

Co się dzieje?

Ruszyć się. Muszę się ruszyć, ale nie mogę. Dziwne mrowienie budzi się w moich palcach, wędruje w górę ramion i ogarnia klatkę piersiową. Całe ciało zaczyna drżeć. Potworne ciśnienie wypiera powietrze z płuc, przygniata mnie do ziemi. Wzbiera we mnie panika. Chcę krzyczeć. Ale słowa nie nadchodzą. Ani jeden dźwięk. Chłopak chwyta mnie, gdy zaczynam upadać na ziemię. Chcę go prosić, żeby mi pomógł. Skupić się na jego twarzy, na jego zmysłowych ustach o idealnym kształcie. Gęste, ciemne loki opadają mu na oczy - głębokie, brązowe, okolone niezwykle długimi rzęsami. I pełne niepokoju.

Pomóż mi.

Słowa tkwią głęboko we mnie. Nie boję się już utraty cnoty. Wiem, że umieram. Próbuję zmusić się, żeby mu to powiedzieć, ale z mojego gardła dobywa się tylko zduszony jęk. Zalewa mnie silny zapach róż i korzennych przypraw, gdy horyzont oddala się, a ja trzepoczę powiekami, walcząc, by zachować przytomność. Jego usta otwierają się, poruszają, mówią coś.

W końcu dociera do mnie jego głos:

- To się dzieje naprawdę.

Nacisk rośnie, aż czuję, że zaraz wybuchnę, a potem zaczynam spadać. Wirujący tunel światła i oślepiających kolorów porywa mnie niczym podwodny prąd. Lecę bez końca. Wokół pędzą obrazy. Opadam obok dziesięcioletniej mnie, bawiącej się Julią, szmacianą lalką, którą zgubiłam na pikniku rok później. Mam sześć lat, pozwalam Saricie, by umyła mi twarz przed kolacją. Czas cofa się i mam lat trzy, dwa, jestem niemowlęciem, a potem stworzeniem bladym i dziwnym, nie większym od kijanki i równie bezbronnym. Mocny prąd znowu chwyta mnie bezwzględnie i ciągnie przez zasłonę czerni, aż znów widzę ulicę w Indiach. Zwiedzam miasto, spaceruję w żywym śnie, w którym nie słychać żadnego dźwięku poza dudnieniem mojego serca, poza wdechem i wydechem, szumem krwi krążącej w moich żyłach. Po szczytach dachów nade mną, obnażając zęby, skacze małpka kataryniarza. Próbuję coś powiedzieć, ale okazuje się, że nie mogę. Zwierzak daje susa na następny dach. To sklep, nad jego wejściem wiszą suszone zioła, a do drzwi przymocowany jest symbol oka i księżyca - taki sam jak na naszyjniku mamy. Stromą ulicą szybko zbliża się kobieta - ma złotorude włosy, niebieską suknię i białe rękawiczki. Moja matka. Co ona tu robi? Powinna być u pani Talbot, popijać herbatkę i dyskutować o wzorach tkanin.

Z jej ust ulatuje moje imię. Gemma. Gemma. Przyszła mnie szukać. Tuż za nią podąża Hindus w turbanie. Nie słyszy go. Wołam do niej, ale z moich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Jedną dłonią popycha drzwi do sklepu i wchodzi. Idę za nią, a moje serce bije coraz głośniej i mocniej. Ona musi wiedzieć, że ten człowiek jest tuż za jej plecami. Musi już słyszeć jego oddech, jednak cały czas patrzy prosto przed siebie.

Mężczyzna wyciąga spod płaszcza sztylet, ale ona nadal się nie odwraca. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Chcę ją powstrzymać, wyciągnąć stamtąd. Przy każdym kroku muszę przedzierać się siłą przez powietrze, unosząc nogi z dręczącą powolnością. Mężczyzna zatrzymuje się i nasłuchuje. Szeroko otwiera oczy. Boi się.

Coś czeka przyczajone w cieniu na tyłach sklepu. Tak jakby ciemność zaczęła się poruszać. Jak to możliwe? Ale tak jest. Z zimnym oślizgłym odgłosem, od którego cierpnie mi skóra, ciemny kształt wyłania się ze swojej kryjówki. Rośnie, aż ogarnia wszystko wokół. Czerń w środku tego czegoś wiruje, a dźwięki... Z jego wnętrza dochodzą upiorne krzyki i jęki.

Mężczyzna rzuca się do przodu, lecz to coś owija się wokół niego. Pochłania go. Po czym pochyla się nad moją mamą i przemawia do niej gładkim sykiem:

- Chodź do nas, ślicznotko. Czekaliśmy...

Wewnątrz mnie eksploduje krzyk. Mama odwraca się, dostrzega sztylet leżący na podłodze i podnosi go. To coś wyje z wściekłości. Mama zamierza z tym walczyć. Poradzi sobie. Pojedyncza łza spływa po jej policzku, gdy zamyka zrozpaczone oczy, miękko niczym modlitwę wymawiając moje imię: Gemma. Jednym płynnym ruchem unosi sztylet i zatapia go w swojej piersi.

Nie!

Silny prąd wyciąga mnie ze sklepu. Wracam na ulicę, jakbym się stamtąd w ogóle nie ruszała, krzycząc jak oszalała, a młody Hindus usiłuje przytrzymać ramiona, którymi młócę powietrze.

- Co widziałaś? Powiedz mi!

Kopię i walczę, wyrywając się z jego uścisku. Czy nie ma tu nikogo, kto mógłby mi pomóc? Co się dzieje? Mamo! Mój umysł walczy, żeby odzyskać kontrolę i odnaleźć jakąś logikę, co w końcu mu się udaje. Mama na pewno pije herbatę w domu pani Talbot. Pójdę do niej i udowodnię to. Zezłości się i odeśle mnie z Saritą do domu, później nie będzie żadnego szampana ani Londynu, ale to nie ma znaczenia. Będzie żywa, cała i zdrowa, a ja nie będę się posiadała z radości, kiedy mnie ukarze.

Chłopak nadal do mnie krzyczy:

- Widziałaś mojego brata?!
- Puść mnie! - Kopię go nogami, które w pełni odzyskały sprawność, i trafiam w najczulsze miejsce. Zwija się na ziemi, a ja biegnę na oślep ulicą i skręcam na następnym rogu, gnana strachem. Niewielki tłumek zebrał się przed sklepem. Przed sklepem, nad którego drzwiami wiszą suszone zioła.

Nie. To wszystko jakiś ohydny sen. Obudzę się we własnym łóżku i usłyszę donośny, chrapliwy głos ojca opowiadającego jeden ze swoich skomplikowanych dowcipów. Potem rozlegnie się miękki śmiech mamy.

Nogi mi drętwieją, a potem zaczynają drżeć, gdy próbuję utorować sobie drogę przez tłum. Maleńka małpka kataryniarza zeskakuje na ziemię i przekrzywia głowę na lewo i na prawo, z ciekawością przyglądając się ciału. Tych kilka osób przede mną odsuwa się. Mój umysł przyswaja obraz stopniowo. Przewrócony but, złamany obcas. Rozczapierzona dłoń, palce już sztywniejące. Zawartość torebki rozsypana na ziemi. Naga szyja wystająca ze stanika niebieskiej sukni. Słynne zielone oczy otwarte i niewidzące. Usta lekko rozchylone, jakby próbowała coś powiedzieć, kiedy umierała.

Gemma.

Czerwona kałuża rozlewa się, wpływa pod jej pozbawione życia ciało i wsiąka w spękaną ziemię, przypominając mi o widzianych kiedyś podobiznach Kali, mrocznej bogini, która przelewa krew i miażdży kości. Kali niszczycielka. Moja święta patronka. Zamykam oczy, łudząc się, że to wszystko zniknie.

To się nie dzieje. To się nie dzieje. To się nie dzieje.

Ale kiedy otwieram oczy, ona nadal tam jest i patrzy na mnie oskarżycielskim wzrokiem. Nie obchodzi mnie, czy w ogóle wrócisz. To była ostania rzecz, jaką do niej powiedziałam. Zanim uciekłam. Zanim ona ruszyła mnie szukać. Zanim zobaczyłam w wizji, jak umiera. Ciężkie odrętwienie ogarnia moje ramiona i nogi. Opadam na ziemię. Krew matki dotyka rąbka mojej najlepszej sukni, plamiąc ją na zawsze. A potem krzyk, który wstrzymywałam, wypada ze mnie gwałtownie i szybko niczym rozpędzony pociąg, akurat gdy niebo otwiera się szeroko i zaczyna padać rzęsisty deszcz, dławiąc wszelkie dźwięki.

LONDYN, ANGLIA.

DWA MIESIĄCE PÓŹNIEJ

ROZDZIAŁ TRZECI

 

- Victoria! Victoria Station!

Tęgi konduktor w niebieskim uniformie zmierza do ostatniego wagonu, obwieszczając, że wreszcie dotarliśmy do Londynu. Pociąg zwalnia, aż w końcu staje. Skłębione obłoki pary przesuwają się za oknem, sprawiając, że wszystko wygląda jak we śnie.

Na siedzeniu naprzeciwko mój brat Tom budzi się, po czym obciąga czarną kamizelkę i sprawdza, czy ubranie mu się nie pogniotło. Przez cztery lata, kiedy się nie widzieliśmy, bardzo urósł i zrobił się nieco szerszy w ramionach, ale nadal jest chudy i ma strzechę jasnych włosów. Przez tę grzywę modnie opadającą na niebieskie oczy zupełnie nie wygląda na dwadzieścia lat.

- Nie miej takiej ponurej miny, Gemmo. Nie zostałaś skazana na karcer. Spence to bardzo dobra szkoła, słynąca z tego, że wypuszcza ze swych murów czarujące młode damy.

Bardzo dobra szkoła. Czarujące młode damy. Dokładnie to samo, słowo w słowo, powiedziała moja babcia, po tym jak spędziliśmy dwa tygodnie w Pleasant House, jej domu na angielskiej wsi. Obrzuciła mnie długim taksującym spojrzeniem, moją piegowatą cerę i niesforną czuprynę rudych włosów, moją ponurą twarz, i uznała, że potrzebna mi jest odpowiednia szkoła dla panien, jeśli chcę kiedykolwiek dobrze wyjść za mąż.

- To zadziwiające, że nie zostałaś przysłana do domu wiele lat temu - gdakała. - Wszyscy wiedzą, że powietrze w Indiach psuje krew. Twoja matka z pewnością by sobie tego życzyła.

Musiałam ugryźć się w język, żeby nie zapytać, skąd ona może wiedzieć, czego by sobie życzyła moja matka. Moja matka chciała, żebym została w Indiach, za to ja chciałam przyjechać do Londynu. Teraz tu jestem i nie mogłabym być bardziej nieszczęśliwa.

Przez trzy godziny, gdy pociąg przemierzał zielone, pofałdowane pastwiska, a deszcz monotonnie bębnił o szyby, Tom spał. la natomiast potrafiłam tylko patrzeć wstecz, tam, skąd przybyłam. Wspominałam gorące równiny Indii. Policję zadającą pytania: Czy kogoś widziałam? Czy matka miała wrogów? Co robiłam sama na ulicy? I co z mężczyzną, który rozmawiał z nią na bazarze, kupcem o imieniu Amar? Czy go znałam? Gdzie on i moja mama (w tym momencie robili zakłopotane miny i szurali nogami, szukając słów, które brzmiałyby w miarę delikatnie) „zawarli znajomość”?

Jak mogłam im opowiedzieć o tym, co widziałam? Nie miałam nawet pojęcia, czy sama mogę w to wierzyć.

Pociąg sunie wśród kwitnących pól, lecz kołysanie wagonu pasażerskiego przypomina mi o okręcie, który przywiózł nas z Indii przez wzburzone morze. Linia brzegowa Anglii nabierająca kształtu niczym ostrzeżenie. Mama pochowana głęboko w zimnej, bezlitosnej angielskiej ziemi. Ojciec szklanym wzrokiem patrzący na kamień nagrobny - Virginia Doyle, ukochana żona i matka - spoglądający przez niego, jakby samą siłą woli mógł zmienić to, co się stało. A kiedy okazało się, że nie może, wycofał się do swojego gabinetu i buteleczki laudanum, która stała się jego nieodłączną towarzyszką. Czasami znajduję go, śpiącego w fotelu, z psami u stóp, z brązową flaszeczką blisko pod ręką, z oddechem głębokim i słodko pachnącym lekarstwem. Kiedyś był potężnym mężczyzną, lecz teraz wychudł, skurczony przez smutek i opium. A ja mogę tylko stać obok, bezradna i niema, przyczyna tego wszystkiego. Strażniczka tajemnicy tak straszliwej, że boję się odzywać, przestraszona, iż wyleje się ze mnie niczym płonąca nafta, parząc wszystkich wokół.

-Znów się zamyśliłaś - mówi Tom, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie.

- Przepraszam.

Tak, przepraszam, przepraszam za wszystko.

Tom wzdycha długo i ciężko, a zaraz potem dodaje:

- Nie przepraszaj, po prostu przestań.
- Dobrze, przepraszam - mówię znów bez zastanowienia. Dotykam zarysu amuletu. Wisi teraz na mojej szyi, przypominając mi mamę i moją winę, ukryty pod sztywną czarną suknią żałobną z krepy, którą będę nosić przez pół roku.

Przez rzedniejącą mgłę za oknem widzę bagażowych biegnących obok pociągu, gotowych do ustawienia drewnianych schodków przy otwartych drzwiach, żebyśmy mogli zejść na peron. W końcu pociąg zatrzymuje się z sykiem i westchnieniem pary.

Tom wstaje i przeciąga się.

- Chodźmy więc. Ruszajmy, póki wszyscy bagażowi nie zniknęli.

*

Ruch panujący na Victoria Station zupełnie zapiera mi dech w piersi. Tabuny ludzi kręcą się po peronie. Na drugim końcu pociągu pasażerowie trzeciej klasy wyskakują w plątaninie rąk i nóg. Bagażowi spieszą się, by przejąć walizki i paczki od pasażerów pierwszej klasy. Gazeciarze trzymają dzienniki w górze, najwyżej jak potrafią, wykrzykując co ciekawsze nagłówki. Wokół kręcą się kwiaciarki, nosząc uśmiechy równie twarde i zużyte jak drewniane tace zawieszone na ich delikatnych szyjach. Mężczyzna z parasolem wetkniętym pod pachę przeciska się obok, niemalże zbijając mnie z nóg.

- Pan wybaczy - mamroczę mocno rozdrażniona, ale nie zwraca na mnie uwagi. Kiedy zerkam na dalszy koniec peronu, zauważam coś dziwnego. Czarny płaszcz podróżny, na którego widok moje serce przyspiesza. Zasycha mi w ustach. To niemożliwe, żeby on tu był! A jednak jestem pewna, że to on zniknął właśnie za kioskiem. Próbuję podejść bliżej, ale na peronie panuje potworny ścisk.
- Co ty robisz? - pyta Tom, patrząc, jak walczę z naporem tłumu.
- Rozglądam się tylko - odpowiadam w nadziei, że nie usłyszy lęku w moim głosie. Zza kiosku wychodzi mężczyzna z naręczem gazet. Płaszcz - cienki, czarny i o kilka rozmiarów za duży - wisi na nim jak luźna peleryna. Ogarnia mnie taka ulga, że niemalże wybucham śmiechem. Widzisz, Gemmo? To tylko wyobraźnia. Daj sobie spokój.
- No cóż, skoro się rozglądasz, to może znajdziesz nam bagażowego. Nie wiem, gdzie oni wszyscy, u licha, tak szybko zniknęli.

Obok pojawia się wychudzony gazeciarz i proponuje, że za dwa pensy sprowadzi dla nas dwukółkę. Z wysiłkiem dźwiga kufer wypełniony moim ziemskim dobytkiem: kilka sukien, pamiętnik mamy, czerwone sari, biały rzeźbiony słoń z Indii i cenny kij do krykieta mojego taty, pamiątka po szczęśliwszych czasach.

*

Tom pomaga mi wsiąść do powozu, a woźnica rusza spod Victoria Station, przypominającej wielką rozłożystą damę, ze stukotem kopyt kierując dwukółkę do centrum Londynu. Powietrze jest mroczne, przesycone dymem z latarni gazowych, które stoją wzdłuż londyńskich ulic. Mglista szarość wywołuje wrażenie, że zapadł już zmierzch, chociaż jest dopiero czwarta po południu. Na tych cienistych ulicach wszystko mogłoby podkraść się do człowieka. Nie wiem, dlaczego o tym pomyślałam, ale tak się stało, więc natychmiast oddaliłam od siebie tę myśl.

Cieniutkie iglice Parlamentu wystają nad mrocznymi zarysami kominów. Kilku zlanych potem mężczyzn kopie głęboki rów wzdłuż brukowanej ulicy.

- Co oni robią?
- Kładą kable do świateł elektrycznych - wyjaśnia Tom, kaszląc w białą chusteczkę z monogramem wyszytym w rogu wyraźną czarną nicią. - Już wkrótce te duszące lampy gazowe będą należały do przeszłości.

Uliczni handlarze sprzedają towary z wózków, zachwalając je charakterystycznymi okrzykami: Ostre noże, dobra ryba, kupujcie jabłka, mam tu jabłka! Mleczarki dostarczają mleko z ostatniego udoju. To dziwne, ale ten widok przypomina mi Indie. Kuszące wystawy oferują wszystko, co można sobie wymarzyć - herbatę, płótno, porcelanę oraz piękne suknie skopiowane z najlepszych paryskich modeli. Szyld wiszący w oknie drugiego piętra informuje, że są tam biura do wynajęcia, pytać w budynku. Rowery śmigają wśród dwukółek na ulicach. Przygotowuję się na wszelki wypadek, gdyby klacz ciągnąca nasz powóz przestraszyła się na ich widok, ale ona wydaje się zupełnie niezainteresowana. Już to wszystko wcześniej widziała, w przeciwieństwie do mnie.

Mija nas omnibus pełen pasażerów, ciągniony przez wspaniały zaprzęg. Na dachu siedzi grupka dam z parasolkami mającymi chronić je przed żywiołami. Długi pas drewna z reklamą mydła Pear’s sprytnie osłania ich kostki, zgodnie z wymogami przyzwoitości. To niezwykły widok i marzę, byśmy mogli tak po prostu jeździć po ulicach Londynu, wdychając kurz historii, którą znałam tylko z fotografii. Mężczyźni w ciemnych garniturach i melonikach wychodzą z biur, pewnym siebie krokiem kierując się do domów po dniu pracy. Widzę białą kopułę katedry św. Pawła wznoszącą się nad pokrytymi sadzą dachami. Przyklejony do słupa plakat zapowiada przedstawienie Makbeta, w którym występuje amerykańska aktorka Lily Trimble. Jest zachwycająca, ma kasztanowe włosy, rozpuszczone i wzburzone, oraz czerwoną suknię ze śmiałym dekoltem. Zastanawiam się, czy dziewczęta w Spence też będą tak urocze i wyrafinowane.

- Lily Trimble jest bardzo piękna, prawda? - mówię, starając się wciągnąć Toma w miłą pogawędkę, choć to zadanie wydaje się niemożliwe.

- Aktorka! - prycha mój brat. - Cóż to za życie dla kobiety, bez porządnego domu, męża, dzieci? Prowadzi się, jakby sama sobie była panem i mistrzem. Z pewnością nigdy nie zostanie przyjęta do towarzystwa jako prawdziwa dama.

To by było tyle, jeśli chodzi o miłą pogawędkę.

Jakaś część mnie ma ochotę kopnąć Toma za jego arogancję. Obawiam się jednak, że inna część mnie umiera z ciekawości, czego takiego mężczyźni szukają w kobietach. Być może mój brat jest napuszony, ale wie pewne rzeczy, które mogą okazać się przydatne.

- Rozumiem - odpowiadam szybko, jakbym chciała się dowiedzieć, jak zaprojektować ładny ogród. Jestem opanowana. Uprzejma. Dystyngowana. - A jaka powinna być prawdziwa dama?

Gdy odpowiada, odnoszę wrażenie, że brakuje mu tylko fajki w zębach.

- Mężczyzna szuka kobiety, która ułatwi mu życie. Powinna być atrakcyjna, zadbana, znać się na muzyce, malarstwie i prowadzeniu domu, ale nade wszystko powinna pilnować, aby jego nazwiska nie splamił żaden skandal, oraz nie robić nic, co by zwracało na nią uwagę.

On chyba żartuje. Poczekam chwilę, a on na pewno wybuchnie śmiechem i powie, że tylko się ze mną droczy. Jednak przemądrzały uśmieszek nie schodzi mu z twarzy. Nie zamierzam spokojnie przyjmować tej zniewagi.

- Mama miała takie sama prawa jak ojciec - mówię chłodno. - Nie oczekiwał, że będzie chodziła krok za nim jak jakaś smutna kretynka.

Uśmiech Toma znika.

- No właśnie. I zobacz, do czego nas to doprowadziło.

Znów zapada cisza. Za oknami powozu przesuwa się Londyn i Tom odwraca się w jego stronę. Po raz pierwszy widzę ból mojego brata, dostrzegam go w geście, jakim przeczesuje włosy palcami, jeszcze raz i jeszcze, i rozumiem, ile go kosztuje ukrywanie tych wszystkich uczuć. Ale nie wiem, jak przerzucić most nad tym niezręcznym milczeniem, więc jedziemy dalej, patrząc na wszystko, niewiele widząc i nic nie mówiąc.

- Gemmo... - Głos Toma załamuje się i brat milknie na chwilę. Walczy z tym czymś, co się w nim kotłuje. - Tego dnia z mamą... Dlaczego, do licha, uciekłaś? Co sobie myślałaś?

Mój głos jest ledwie szeptem.

- Nie wiem.

Chociaż mówię prawdę, nie przynosi mi ona żadnego pocieszenia.

- Kobiecy brak logiki.
- Tak - potwierdzam nie dlatego, że się zgadzam, lecz dlatego, że chcę mu coś dać, cokolwiek. Mówię to, bo pragnę, żeby mi wybaczył. A może wtedy będę mogła wybaczyć sama sobie. Może.
- Znałaś tego - szczęka zaciska mu się przy tym słowie - mężczyznę, który leżał zamordowany obok niej?
- Nie - szepczę.
- Sarita mówi, że byłaś w histerii, kiedy znalazła cię wraz z policją. Plotłaś coś o hinduskim chłopaku i wizji, w której... coś było. - Milknie i pociera dłońmi spodnie na kolanach. Nadal na mnie nie patrzy.

Moje dłonie złożone na podołku drżą. Mogłabym mu powiedzieć. Mogłabym mu wyjawić to, co skrywam w sercu. W tej chwili z lokiem opadającym na oczy jest takim bratem, za którym tęskniłam, tym, który kiedyś przynosił mi kamienie z morza, mówiąc, że to skarby radży. Chcę mu wyznać, że boję się, iż stopniowo tracę rozum, i że nic już nie wydaje mi się całkowicie realne. Chcę opowiedzieć mu o wizji, chcę, by w swój irytujący sposób poklepał mnie po głowie i zbył wszystko idealnie logicznym medycznym wyjaśnieniem. Chcę go zapytać, czy dziewczynka może się urodzić antypatyczna, czy tylko taka się staje. Chcę powiedzieć mu wszystko i chcę, żeby zrozumiał.

Tom chrząka cicho.

- To znaczy chciałem zapytać, czy coś ci się stało. Czy on... czy nic ci nie jest?

Każdym następnym słowem na nowo buduję między nami mur.

- Pytasz, czy nadal jestem niewinna?
- Skoro chcesz to ująć tak bez ogródek, owszem.

Teraz rozumiem, że wygłupiłam się, myśląc, iż on chce wiedzieć, co naprawdę się stało. Martwi go tylko to, czy w jakiś sposób nie okryłam rodziny wstydem.

- Nie, jak to sformułowałeś, nic mi nie jest.

Chce mi się śmiać z tego kłamstwa - z całą pewnością coś mi jest. Ale moje słowa działają zgodnie z przewidywaniem. Takie właśnie jest życie - jedno wielkie kłamstwo. Iluzja, w której wszyscy odwracają wzrok i udają, że nie istnieje nic nieprzyjemnego, nie ma goblinów w ciemnościach, nie ma upiorów w duszy.

Tom z ulgą prostuje ramiona.

- Dobrze. To w porządku. - Ludzki moment minął i mój brat znów jest absolutnie opanowany. - Gemmo, morderstwo matki to hańba dla naszej rodziny. - Wpatruje się we mnie. - Matka umarła na cholerę - mówi z naciskiem, tak jakby sam wierzył w to kłamstwo. - Wiem, że się nie zgadzasz, ale jako twój brat zapewniam cię, że im mniej będziemy mówić na ten temat, tym lepiej. Musimy cię chronić.

Ten człowiek stanowi ucieleśnienie samych konkretów i żadnych uczuć. Pewnego dnia bardzo mu się to przyda jako lekarzowi. Wiem, że ma rację, ale nic nie mogę poradzić, że go za to nienawidzę.

- Pewien jesteś, że martwisz się o mnie?

Znów mocno zaciska zęby.

- Uznam, że nie słyszałem tego komentarza. Skoro nie chcesz myśleć o mnie czy o sobie, pomyśl o ojcu. Nie czuje się dobrze. Sama to widzisz. Okoliczności śmierci matki zupełnie go przybiły. - Tom bawi się mankietami koszuli. - Powinnaś się dowiedzieć, że w Indiach ojciec popadł w bardzo nieprzyjemne nałogi. Być może palenie nargili z Hindusami pomogło mu stać się popularnym człowiekiem interesu, jednym z nich, ale nie przysłużyło się zbytnio jego zdrowiu. Ojciec zawsze z upodobaniem oddawał się swoim przyjemnościom, chętnie szukał ucieczki.

Czasami wracał do domu późno, całkowicie wyczerpany. Pamiętam, jak mama i służba pomagali mu położyć się do łóżka, i to nieraz. Mimo to te słowa bolą. Nienawidzę Toma za to, że mi o tym mówi.

- To dlaczego dostarczasz mu laudanum?
- Nie ma nic złego w laudanum. To lekarstwo. - Pociąga nosem.
- Stosowane z umiarem...
- Ojciec nie jest uzależniony. Nie on - powtarza, jakby chciał przekonać ławę przysięgłych. - Teraz, gdy już wrócił do Anglii, dojdzie do siebie. Tylko pamiętaj, co ci powiedziałem. Czy możesz mi przynajmniej tyle obiecać? Proszę.
- Tak, oczywiście - odpowiadam, czując się martwa w środku. Akademia Spence nie wie, co robi, przyjmując mnie, widmo dziewczyny, która będzie kiwała głową, uśmiechała się i popijała herbatę, ale tak naprawdę nie będzie tam obecna.

Woźnica woła:

- Panie, musimy przejechać przez East, może chce pan zaciągnąć zasłony?
- O co chodzi? - pytam.
- Będziemy jechać przez East End. Whitechapel? Och, na litość boską, to slumsy, Gemmo - wyjaśnia, opuszczając zasłony, żeby odciąć się od nędzy i brudu.
- Widziałam slumsy w Indiach - mówię i nie zasłaniam okna. Powóz podskakuje na bruku wąskich, brudnych uliczek. Kilkanaścioro zaniedbanych, chudych dzieci biegnie obok, patrząc na nas w eleganckiej dwukółce. Serce mi zamiera na widok ich kościstych, umazanych sadzą twarzyczek. Kilka kobiet zbitych w gromadę pod latarnią gazową zajmuje się szyciem. Bardzo rozsądnie wykorzystują światło miejskie, żeby nie marnować własnych cennych świeczek na tę niewdzięczną pracę. Zapach na ulicach - połączenie odoru śmieci, końskich odchodów, uryny i rozpaczy - jest naprawdę koszmarny i dławi mnie. Z gospody wylewają się na ulicę głośna muzyka i krzyki. Potem wytacza się z niej pijana para. Kobieta ma włosy w kolorze zachodzącego słońca i prostacko, mocno pomalowaną twarz. Zatrzymują powóz i wdają się w kłótnię z woźnicą.
- O co znowu chodzi? - Tom nagląco stuka w dach dwukółki, lecz kobieta nie daje za wygraną. Możemy tu spędzić całą noc. Pijany mężczyzna spogląda na mnie pożądliwie, mruga i wykonuje niezmiernie obraźliwy gest palcami wskazującymi.

Zdegustowana odwracam wzrok i spoglądam w pustą alejkę. Tom wychyla się przez okno. Słyszę, jak protekcjonalnie i niecierpliwie próbuje się dogadać z parą na ulicy. Nagle dzieje się coś dziwnego. Jego głos staje się stłumiony, niczym dźwięki dobiegające przez muszlę przyłożoną do ucha. A potem słyszę już tylko, jak moja krew przyspiesza i dudni głucho w żyłach. Przygniata mnie potworne ciśnienie, wyciskając powietrze z płuc.

Znów czuję to samo co w Indiach.

Chcę zawołać Toma, ale nie mogę. Potem znowu pędzę tym tunelem z koloru i światła, a alejka wygina się i migocze. I równie szybko wypływam z powozu, lekko stąpam po zaciemnionej ulicy o lśniących krawędziach. Mała dziewczynka w wieku około ośmiu lat siedzi na ziemi pokrytej źdźbłami słomy, bawiąc się szmacianą lalką. Buzię ma brudną, ale poza tym nie pasuje do tego miejsca. Ma różową wstążkę we włosach i o rozmiar za duży biały wykrochmalony fartuszek. Nuci fragment piosenki, w której rozpoznaję starą ludową przyśpiewkę. Kiedy się zbliżam, podnosi wzrok.

- Prawda, że moja lala jest śliczna?
- Widzisz mnie?

Kiwa głową i dalej przeczesuje brudnymi palcami włosy lalki.

- Ona cię szuka.
- Kto?
- Mary.
- Mary? Jaka Mary?
- Posłała mnie, żebym cię znalazła. Ale musimy być ostrożne. To też cię szuka.

Powietrze porusza się, niosąc chłodną wilgoć. Drżę mimowolnie.

- Kim jesteś?

W mętnym mroku za plecami dziewczynki wyczuwam poruszenie. Mrużę oczy, żeby lepiej widzieć, ale to nie jest złudzenie - cienie się ruszają. Szybka jak ciekłe srebro ciemność powstaje i nabiera ohydnego kształtu - widzę błyszczące kości czaszki, puste, czarne dziury w miejscu oczu, zamiast włosów plątaninę węży. Usta otwierają się i wydobywa się z nich chrapliwy szept:

- Chodź do nas, moja śliczna, śliczna...
- Uciekaj. - To słowo jest ledwie zdławionym szeptem na moim języku. Monstrum rośnie i przysuwa się coraz bliżej. Zawodzenie i jęki w jego wnętrzu sprawiają, że każda komórka mojego ciała robi się lodowato zimna. W gardle narasta krzyk. Jeśli pozwolę mu się wydobyć, nigdy już nie umilknę.

Serce bije ciężko o moje żebra, kiedy powtarzam trochę mocniejszym głosem:

- Uciekaj!

To coś waha się, wycofuje. Wciąga powietrze, jakby węszyło w poszukiwaniu zapachu. Dziewczynka zwraca na mnie pozbawione wyrazu brązowe oczy.

- Za późno - mówi, gdy stwór kieruje na mnie niewidzący wzrok. Rozkładające się usta rozciągają się, ukazując podobne do kolców zęby. Dobry Boże, to coś się uśmiecha. Szeroko otwiera potworną paszczę i skrzeczy - ten dźwięk wreszcie odblokowuje mój język.
- Nie! - W ułamku sekundy znowu znajduję się w powozie i wychylając się z okna, wrzeszczę na parę pijaków.
- Zejdźcie z drogi, do cholery, natychmiast!

Uderzam klacz szalem po zadzie, a ona rży cicho, po czym gwałtownie rusza, zmuszając parę do ucieczki w bezpieczne wnętrze gospody.

Woźnica uspokaja konia, a Tom sadza mnie na miejscu.

- Gemmo! Co cię opętało?
- Ja... - Zaglądam w alejkę, szukając tego czegoś, ale go tam nie widzę. To tylko słabo oświetlony zaułek, w którym kilkoro brudnych dzieci próbuje ukraść kapelusz mniejszemu chłopcu. Ich śmiech odbija się od stajni i ruder. Cała scena niknie za nami w mroku nocy.
- Gemmo, słyszysz mnie? Nic ci nie jest? - Tom jest naprawdę zmartwiony.

Tracę rozum, Tom. Pomóż mi.

- Po prostu się spieszę. - Dźwięk, który potem wydobywa się z moich ust, brzmi jak coś pośredniego między śmiechem a skowytem, mogłaby go wydać kobieta obłąkana.

Tom przygląda mi się, jakbym cierpiała na jakąś rzadką chorobę, której nie potrafi wyleczyć.

- Na litość boską! Weź się w garść. I proszę, uważaj na swoje słownictwo w Spence. Nie zamierzam po ciebie przyjeżdżać kilka godzin po tym, jak cię tam zostawię.
- Dobrze, Tom - odpowiadam, gdy powóz zaczyna toczyć się szybciej, chwiejąc się na bruku i uwożąc nas z dala od Londynu i jego cieni.

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

- Dojeżdżamy do szkoły, sir! - woła woźnica.

Przez godzinę jechaliśmy po falujących wzgórzach, gdzieniegdzie pocętkowanych sylwetkami drzew. Słońce zaszło, a niebo pokryło się mglistym błękitem pory zmierzchu. Kiedy wyglądam przez okno, nie widzę niczego prócz baldachimu z gałęzi nad głową oraz dojrzałego jak melon księżyca za koronką liści. Zaczynam myśleć, że naszemu woźnicy chyba coś się przywidziało, ale gdy wjeżdżamy na grzbiet wzgórza, moim oczom ukazuje się Spence w całej swej okazałości.

Spodziewałam się uroczej wiejskiej posiadłości, w której młode dziewczęta o różanych policzkach grają w tenisa na schludnych zielonych trawnikach, jak to opisują tanie gazety. W Spence nie ma nic przytulnego. Budowla jest kolosalna niczym zapomniany zamek szaleńca, z wielkimi, grubymi wieżami i cienkimi, ostrymi iglicami. Niewątpliwie gdyby jakieś dziewczę chciało zwiedzić wszystkie pokoje w tym gmaszysku, potrzebowałoby co najmniej roku.

- Prrr! - Woźnica zatrzymuje powóz. Ktoś stoi na drodze.
- Kto to jedzie?

Do mojego okienka podchodzi jakaś kobieta i zagląda do środka. To stara Cyganka. Chociaż włosy ma przykryte bogato haftowanym szalem, a jej biżuteria wykonana jest z czystego złota, poza tym wygląda na dość zaniedbaną.

- Co znowu? - wzdycha Tom.

Wystawiam głowę na zewnątrz. Kiedy blask księżyca pada na moje rysy, twarz Cyganki łagodnieje.

- Och, to ty. Wróciłaś do mnie.
- Przepraszam, ale musiała mnie pani z kimś pomylić.
- A gdzie jest Carolina? Gdzie ona? Zabrałaś ją ze sobą? - Zaczyna cicho łkać.
- No już, paniusiu, przepuść nas! - woła woźnica.

Trzaskają lejce i powóz znów rusza, a staruszka krzyczy za

nami:

- Matka Elena widzi wszystko! Zna twoje serce! Ona wie!
- Dobry Boże, mają nawet własną wieszczkę - parska Tom. - Cóż za modne miejsce!

Niech Tom się śmieje, ale ja nie mogę się już doczekać, żeby wydostać się z powozu i z ciemności.

*

Przejeżdżamy przez zwieńczoną kamiennym łukiem bramę, która otwiera się na uroczy teren. Zauważam cudownie zielone pole, idealne do gry w tenisa lub krokieta, a także coś, co wygląda na bujne, rozrośnięte ogrody. Kawałek dalej znajduje się zagajnik wysokich drzew, gęsty jak las. Za nim na wzgórzu przycupnęła kapliczka. Cały obrazek wygląda tak, jakby wszystko trwało od wieków w nienaruszonym stanie.

Powóz podskakuje na podjeździe prowadzącym do frontowych drzwi Spence. Wystawiam głowę przez okno, żeby objąć wzrokiem całą masywną bryłę budynku. Coś sterczy na dachu, ale w nikłym świetle nie mogę dostrzec co to. Nagle księżyc wynurza się zza chmur i widzę je wyraźnie: to gargulce. Blask księżyca rozlewa się po dachu, oświetlając detale - błysk ostrych zębów, lubieżnie uśmiechnięte usta, groźne oczy.

Witaj w szkole dla młodych panien, Gemmo. Nauczysz się tu haftować, podawać herbatę, dygać. Och, tak przy okazji, w nocy możesz zostać spałaszowana przez odrażającego skrzydlatego stwora z dachu.

Powóz zatrzymuje się ze zgrzytem. Mój kufer zostaje postawiony na kamiennych schodach pod ogromnymi drewnianymi drzwiami. Tom stuka wielką mosiężną kołatką, niemalże rozmiarów mojej głowy. Kiedy czekamy, nie potrafi się powstrzymać od dania mi ostatniej braterskiej porady.

- Jest bardzo ważne, abyś w Spence prowadziła się w sposób odpowiadający twojej pozycji. Możesz być uprzejma dla niżej postawionych dziewcząt, ale pamiętaj, że nie są ci równe.

Pozycja. Niżej postawione dziewczęta. Nie są mi równe. To naprawdę śmiechu warte. W końcu to ja jestem tą nikczemną, odpowiedzialną za śmierć własnej matki, mającą wizje osobą. Udaję, że poprawiam kapelusz, korzystając z odbicia w mosiężnej kołatce. Moje złe przeczucia z pewnością rozwieją się w chwili, gdy drzwi się otworzą i sympatyczna gospodyni przyjmie mnie ciepłym gestem i pogodnym uśmiechem.

Niech będzie. Jeszcze raz dobrze, porządnie zapukajmy do drzwi, żeby pokazać, że jestem dobrą, porządną dziewczyną, taką, z której obecności powinna być rada każda upiorna szkoła z internatem. Ciężkie dębowe drzwi otwierają się, ukazując potężną sylwetkę gospodyni o grubej talii i twarzy pooranej bruzdami, emanującej całym ciepłem Walii w styczniu. Wpatruje się we mnie, wycierając ręce w ubrudzony mąką fartuch.

- Zapewne panienka Doyle. Spodziewaliśmy się jej pół godziny temu. Przez nią pani dyrektor musiała czekać. Niech idzie za mną.

*

Gospodyni zostawia nas na chwilę w ogromnej, słabo oświetlonej bawialni, pełnej zakurzonych książek i schnących paproci. W kominku pali się ogień. Strzela i syczy, pochłaniając suche drewno. Za otwartymi podwójnymi drzwiami rozbrzmiewa śmiech i przez chwilę widać kilka młodszych dziewcząt w białych fartuszkach, leniwie idących przez hall. Jedna z nich zagląda do bawialni, zauważa mnie, po czym rusza dalej, jakbym była meblem. Ale po chwili wraca z kilkoma innymi. Z zachwytem wpatrują się w Toma, który stroszy przed nimi piórka i kłania się, co wywołuje falę rumieńców i głośnych chichotów.

Panie Boże, miej nas w swojej opiece!

Zaczynam się obawiać, że będę musiała użyć na braciszku pogrzebacza, żeby zakończyć ten spektakl. Na szczęście moje mordercze zapędy nie znajdują ujścia, gdyż wraca ponura gospodyni. Czas już, byśmy pożegnali się z Tomem, co polega głównie na tym, że oboje wpatrujemy się w dywan.

- No, cóż, zobaczymy się w następnym miesiącu w Dniu Wizyt.
- Tak sądzę.
- Daj nam powody do dumy, Gemmo - mówi w końcu. Żadnych sentymentalnych pocieszeń w stylu: Kocham cię, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Jeszcze raz posyła uśmiech gromadce adoratorek kryjących się w hallu i wychodzi. Zostaję sama.
- Tędy, panienko, proszę za mną - odzywa się gospodyni. Idę za nią do ogromnego, otwartego hallu, w którym znajduje się nieprawdopodobna podwójna klatka schodowa, jeden bieg schodów zaczyna się po lewej, a drugi po prawej stronie. Lekki powiew z otwartego okna porusza żyrandolem nade mną. Jest olśniewający. Wisiory z przepięknych kryształów przeplatają się z metalowymi wężami o wyszukanych kształtach.
- Proszę patrzeć pod nogi, panienko - ostrzega gospodyni. - Stopnie są strome.

Schody wiją się wokół pomieszczenia i w górę całymi kilometrami. Ponad balustradą widzę biało-czarne marmurowe płytki układające się w romby na podłodze daleko w dole. U szczytu schodów wita nas portret siwowłosej kobiety w sukni, która zapewne była krzykiem mody dwadzieścia lat temu.

- To pani Spence - informuje mnie gospodyni.
- Och - odpowiadam. - Czarująca.

Portret jest kolosalny - wrażenie jest takie, jakby przyglądało nam się oko Boga.

Idziemy dalej długim korytarzem do solidnych podwójnych drzwi. Gospodyni stuka w nie mięsistą pięścią i czeka. Z drugiej strony rozlega się głos: „Wejść” i zostaję wprowadzona do pokoju wyłożonego ciemnozielonymi tapetami we wzór z pawich piór. Za okazałym biurkiem siedzi mocno zbudowana kobieta o gęstych brązowych, przetykanych siwizną włosach i w okularach z metalowymi oprawkami na nosie.

- To już wszystko, Brigid - mówi, odprawiając ciepłą i serdeczną gospodynię. Dyrektorka kończy zajmować się korespondencją, podczas gdy ja stoję na perskim dywanie, udając, że jestem absolutnie zafascynowana porcelanową figurką małej niemieckiej mleczarki niosącej na ramionach pełne wiadra. Tak naprawdę mam ochotę odwrócić się na pięcie i jak strzała pomknąć do drzwi.

Przykro mi, pomyliłam się. Przypuszczam, że miałam się zgłosić do innej szkoły z internatem, prowadzonej przez ludzkie istoty, które zaproponowałyby dziewczynie po podróży herbatę albo chociaż krzesło. Zegar na kominku odmierza sekundy, a jego rytm budzi we mnie zmęczenie, z którym do tej pory dzielnie walczyłam.

W końcu dyrektorka odkłada pióro i wskazuje krzesło po drugiej stronie biurka.

- Niech pani siada.

Bez żadnego „proszę”. Albo „jeśli można prosić”. W efekcie czuję się równie mile widziana jak porcja tranu. Bestia próbuje przybrać pogodną minę, co wygląda tak, jakby cierpiała na atak bolesnych wiatrów.

- Nazywam się Nightwing, jestem dyrektorką Akademii Spence. Mam nadzieję, że podróż była przyjemna, panno Doyle?
- Och, tak, dziękuję.

Tik-tak, tik-tak, tik-tak.

- Brigid zajęła się panienką odpowiednio?
- Tak, dziękuję.

Tik, tik, tik, tak.

- Zazwyczaj nie przyjmuję dziewcząt w tak zaawansowanym wieku. Uważam, że trudniej jest im się przystosować do stylu życia w Spence. - Mam już więc na koncie wielki minus. - Ale w zaistniałych okolicznościach uważam, że naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest uczynić wyjątek. Przykro mi z powodu pani straty.

Nic nie mówię, tylko wbijam wzrok w głupiutką niemiecką mleczarkę. Uśmiecha się, ma zaróżowione policzki i najprawdopodobniej wraca do malej wioski, w której czeka na nią mama i w której nie czają się żadne mroczne cienie.

Ponieważ nie odpowiadam, pani Nightwing mówi dalej.

- Wiem, że zwyczaj nakazuje przynajmniej roczny okres żałoby. Ja jednak uważam, że takie uporczywe trwanie w smutku nie jest zdrowe. Sprawia, że skupiamy się na martwych zamiast na żywych. Wiem, że to dość niekonwencjonalne podejście. - Spogląda na mnie znad okularów, żeby sprawdzić, czy się sprzeciwię. Nie sprzeciwiam się. - To bardzo ważne, żeby pani się tu odnalazła i funkcjonowała na równych prawach z innymi dziewczętami. W końcu niektóre z nich są z nami od lat, o wiele dłużej niż z własnymi krewnymi. Spence jest jak jedna rodzina, jej członkowie mają swój honor i uczucia, przestrzegają pewnych zasad i ponoszą konsekwencje swoich czynów. - Podkreśla ostatnie słowo. - A zatem będzie pani nosiła taki sam mundurek jak inne dziewczęta. Ufam, że się pani zgadza?
- Tak - odpowiadam. I choć ogarnia mnie lekkie poczucie winy za to, że tak szybko zrzucam żałobę, prawdę mówiąc, czuję też wdzięczność za szansę, by nie wyróżniać się z tłumu. Mam nadzieję, że dzięki temu będę niezauważalna.
- Wspaniale. Będzie pani w pierwszej klasie z sześcioma innymi młodymi damami w pani wieku. Śniadanie podajemy punktualnie o dziewiątej. Lekcje francuskiego prowadzi mademoiselle LeFarge, rysunku panna Moore, muzyki pan Grunewald. Ja poprowadzę lekcje manier. Modlitwy odmawiamy co wieczór o szóstej w kaplicy. Właściwie... - Zerka na zegar kominkowy. - Już za chwileczkę wychodzimy. Kolacja zaczyna się o siódmej. Później jest czas wolny w wielkim salonie, lecz wszystkie dziewczęta muszą być w łóżkach przed dziesiątą. - Próbuje ułożyć usta w konfidencjonalny uśmiech, zazwyczaj prezentowany na pełnych czci portretach Florence Nightingale. Z mojego doświadczenia wynika, że takie uśmiechy oznaczają, iż prawdziwa wiadomość - ukryta pod pokładami dobrego wychowania i pozorów - będzie wymagała tłumaczenia.
- Myślę, że powinna pani być tu bardzo szczęśliwa, panno Doyle.

Tłumaczenie: to jest rozkaz.

- Spence wychowała wiele wspaniałych młodych kobiet, które znalazły doskonałe partie.

Nie oczekujemy po tobie niczego więcej. Proszę, nie rób nic żenującego.

- Cóż, być może nawet pewnego dnia zajmie pani moje miejsce.

Jeśli okaże się, że absolutnie nie da się wydać cię za mąż i nie skończysz w klasztorze w Austrii, szyjąc koronkowe koszule nocne.

Uśmiech pani Nightwing robi się nieco niepewny. Wiem, że czeka, aż powiem coś uroczego, coś, co upewni ją, że nie popełniła błędu, przyjmując pogrążoną w żałobie dziewczynę, która wydaje się zupełnie niegodna nauki w Spence. No, dalej, Gemmo. Rzuć jej kość - powiedz, jaka jesteś dumna i szczęśliwa, że możesz należeć do rodziny Spence. Kiwam głową. Jej uśmiech znika.

- Podczas pobytu tutaj mogę być pani prawdziwym sprzymierzeńcem, jeśli będzie pani przestrzegała zasad. W przeciwnym wypadku bezwzględnie zmuszę panią do posłuszeństwa. Rozumiemy się?
- Tak, proszę pani.
- Doskonale. Oprowadzę panią po domu, a potem przebierze się pani do modlitwy.

*

- Tu jest pani pokój. - Znajdujemy się na trzecim piętrze i idziemy długim korytarzem, mijając kolejne pary drzwi. Na ścianach wiszą fotograficzne portrety różnych roczników absolwentek Spence - widać na nich ziarniste twarze, tym trudniejsze do rozpoznania, że kilka gazowych lamp daje bardzo słabe światło. W końcu docieramy do drzwi na końcu po lewej. Pani Nightwing otwiera je szeroko, a za nimi ukazuje się ciasny, pachnący stęchlizną pokój, który optymistycznie można by nazwać niewesołym, a realistycznie - ponurym. Stoją tam biurko z poplamionym blatem, krzesło oraz lampa. Żelazne łóżka tulą się do lewej i do prawej ściany. Jedno wygląda na używane, leży na nim starannie ułożona kołdra. Drugie łóżko, moje, stoi wciśnięte w kącik pod stromym skośnym sufitem, o który prawdopodobnie mogłabym rozłupać sobie czaszkę, gdybym usiadła zbyt gwałtownie. To pokój mansardowy, jeden z tych co wystają z dachu niczym spóźniona refleksja - doskonały dla spóźnionej dziewczyny wpisanej na listę uczennic w ostatnim możliwym momencie.

Pani Nightwing przeciąga palcem po blacie biurka i krzywi się, znajdując kurz.

- Oczywiście, dajemy pierwszeństwo tym dziewczętom, które kontynuują u nas naukę - mówi w ramach przeprosin za mój nowy dom. - Myślę jednak, że pokój okaże się miły i praktyczny. Z okna roztacza się wspaniały widok.

Ma rację. Stojąc przed oknem, widzę zalany księżycowym światłem trawnik, ogrody, kaplicę na wzgórzu i wielką ścianę lasu.

- Rzeczywiście śliczny - mówię, starając się być zarówno miła, jak i praktyczna.

Obłaskawiam tym panią Nightwing, więc obdarza mnie uśmiechem.

- Będzie pani dzieliła pokój z Ann Bradshaw. Ann jest bardzo pomocna. To jedna z naszych stypendystek.

Oto uprzejmy sposób powiedzenia „jedno z naszych dzieł dobroczynnych”, jakieś biedne dziecko umieszczone w szkole przez dalekiego krewnego albo jednego z dobroczyńców Spence, który ufundował stypendium. Kołdra Ann jest starannie ułożona i wygładzona. Zastanawiam się, jaka naprawdę jest sytuacja tej dziewczyny, a także czy będzie się między nami układało na tyle dobrze, by zechciała mi o tym opowiedzieć.

Drzwi szafy są uchylone. W środku wisi mundurek - biała rozszerzana spódnica, biała bluzka z koronkowymi wstawkami na karczku i bufiastymi rękawami zwężającymi się w dopasowane mankiety. Do tego białe sznurowane buty oraz ciemnoniebieska aksamitna peleryna z kapturem.

- Może się pani przebrać na modlitwę. Poczekam chwilę. - Zamyka drzwi, a ja wślizguję się w mundurek i zapinam dziesiątki małych guziczków. Spódnica jest za krótka, ale poza tym strój wydaje się wygodny.

Pani Nightwing natychmiast dostrzega problem i marszczy brwi.

- Jest pani dość wysoka. - Uwielbiam, gdy mi się to wypomina. - Powiemy Brigid, żeby doszyła lamówkę do rąbka spódnicy. - Odwraca się, a ja wychodzę w ślad za nią.
- Dokąd prowadzą te drzwi? - pytam, wskazując na zaciemnione skrzydło po drugiej stronie podestu, do którego dostępu bronią ciężkie drzwi zabezpieczone wielkim zamkiem. Tego typu zamków używa się, żeby nie wpuszczać ludzi do środka. Albo nie wypuszczać czegoś na zewnątrz.

Czoło pani Nightwing marszczy się, a usta zaciskają.

- To Wschodnie Skrzydło. Uległo zniszczeniu w pożarze wiele lat temu. Już z niego nie korzystamy, więc je zamknęliśmy. Oszczędzamy na ogrzewaniu. Chodźmy.

Mija mnie. Ruszam za nią, po czym zerkam do tyłu, a mój wzrok pada na dolną krawędź zamkniętych drzwi, pod którą widać dwucentymetrową smugę światła. Być może to z powodu późnej pory i zmęczenia podróżą albo tego, że zaczynam przywykać, iż widuję różne rzeczy, ale mogłabym przysiąc, że widzę cień przesuwający się po podłodze po drugiej stronie drzwi.

Nie. Precz!

Nie zgadzam się, aby przeszłość mnie tu odnalazła. Muszę się wziąć w garść. Na sekundę zamykam więc oczy i składam sobie obietnicę.

Nic tam nie ma. Jestem zmęczona. Otworzę oczy i zobaczę tylko drzwi.

Kiedy otwieram oczy, nic tam nie ma.

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

Znów znajduję się w hallu, w którym tym razem zgromadziło się około pięćdziesięciu dziewcząt w aksamitnych pelerynach. Napływa noc, kąpiąc pokój w purpurowej poświacie. Ciche rozmowy, od czasu do czasu zagłuszane przez śmiech, odbijają się echem od niskiego sufitu i opadają wokół mnie jak potłuczone szkło. Bicie kościelnego dzwonu obwieszcza, że czas już opuścić szkołę i odbyć kilometrowy spacer do kaplicy na wzgórzu.

Szybko rozglądam się wokół, żeby sprawdzić, czy znajdę tu kogoś w swoim wieku. Niedaleko drzwi stoi gromadka dziewcząt wyglądających na szesnaście lub siedemnaście lat. Z pochylonymi głowami szepczą coś między sobą i śmieją z jakiegoś tylko im znanego żartu. Jedna z nich jest niewiarygodnie piękna - ma ciemnobrązowe włosy i jasną twarz, która mogłaby zdobić medalion z kameą. To chyba najśliczniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałam. Obok niej stoją trzy inne, dziwnie do siebie podobne - zadbane, z arystokratycznymi profilami, każda przyozdobiona drogocenną broszką lub grzebieniem we włosach, drobiazgami wyróżniającymi je spośród gawiedzi i podkreślającymi ich pozycję.

Towarzysząca im piąta dziewczyna pochwyciła mój wzrok. Wydaje się inna od pozostałych. Jasnoblond włosy ma starannie upięte w kok, jak przystoi młodej damie, ale mimo to fryzura wygląda niesfornie, jakby wsuwki nie dawały rady jej utrzymać. W twarzy tak bladej, że wydaje się niemal opalizująca, lśnią niewielkie szare oczy pod wygiętymi w łuk brwiami. Coś ją rozbawiło, odrzuca więc głowę do tyłu i wybucha serdecznym śmiechem, nawet nie starając się go stłumić. Mimo że ciemnowłosa dziewczyna stanowi ideał urody, to właśnie blondynka przyciąga uwagę wszystkich obecnych. Najwyraźniej jest tu przywódczynią.