Mroczne letnisko - Anna Klejzerowicz - ebook + audiobook + książka

Mroczne letnisko ebook i audiobook

Anna Klejzerowicz

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W prehistorycznym kamiennym kręgu na Kaszubach zostają znalezione okrutnie okaleczone zwłoki młodego chłopca. Okoliczności wskazują na zabójstwo rytualne. Jednak gdy para dziennikarzy śledczych z działu historycznego trójmiejskiej gazety – Nina Kiryłło i Eryk Morski – docierają na miejsce, okazuje się, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, a korzenie tej zbrodni wcale nie sięgają starożytności…

Reporterzy wynajmują domek letniskowy na wsi i próbują poznać lokalne środowisko. Niestety, nie zdają sobie sprawy z tego, że naruszyli ukryte miejscowe„gniazdo żmij”. Wkrótce sami znajdą się w tarapatach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 232

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 20 min

Lektor: Małgorzata Gołota

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytat

Tak jestem smętny jak kur­han na ste­pie

a tak samotny, jak wicher na morzu

a tak zbłą­kany, jak liść na roz­drożu

a tak zwi­nięty, jak połoz w cze­re­pie.

Stra­szą mnie widma i tajemne zbrod­nie,

śpie­wają rajów skrzy­dlate Ahury

gdy­bym roze­drzeć mógł na sercu chmury,

rzu­cał­bym gwiazdy ser­cem bez­po­dob­nie!

Gdy­bym ja nie był druid ska­mie­niały,

bóg bez wiecz­no­ści i król bez korony

gdy­bym ja nie był ptak mor­ski sza­lony

gdy­bym ja nie był od męki sczer­niały,

gdy­bym ja nie był jak śpiew na mogile

powiódł­bym – na Ter­mo­pile!

Tade­usz Miciń­ski, Tak jestem smętny…

Ostrzeżenie

Osoby, wyda­rze­nia i nie­które miej­sca wystę­pu­jące w tej książce są fik­cją lite­racką i nie mają bez­po­śred­nich odnie­sień do rze­czy­wi­sto­ści.

Prolog

Noc ni­gdy nie jest głu­cha. Ani cicha. Prze­ciw­nie. Noc słu­cha w sku­pie­niu i wchła­nia setki, tysiące naj­róż­niej­szych gło­sów. I sama mówi, a raczej szep­cze, sze­le­ści, oddy­cha. Nie­wielu zna i rozu­mie tę mowę…

Nie­któ­rzy jej nawet nie sły­szą.

Podob­nie było i tej nocy. W lesie tylko z pozoru uśpio­nym wciąż toczyło się życie. Korony drzew szu­miały, poru­szane wia­trem znad pobli­skiego jeziora, skrzy­piały stare konary, sze­le­ściły zwię­dłe liście. Pod nimi i nad nimi uwi­jały się robaki i owady, miliony ist­nień, pomię­dzy nimi prze­my­kały leśne zwie­rzęta, któ­rych czujne oczy poły­ski­wały w ciem­no­ściach jak ogniki. Cza­sem ode­zwał się nocny ptak. A może leśny duch? A może demon?

Pano­wał spo­kój, może nie­po­kój, trudno stwier­dzić, gdyż gra­nica pomię­dzy nimi jest cienka. Był to stan natu­ralny dla tego miej­sca i tej pory. Nagle jego ciszę, a może nie ciszę, zakłó­ciły dźwięki zupeł­nie nie­zwią­zane z lasem, pocho­dzące z innego świata. Ze świata ludzi. A może nie ludzi? Może potwo­rów? A może to jedno i to samo?

Ciem­ność prze­szyły świa­tła, przy któ­rych oczy dzi­kich stwo­rzeń gasły. Zami­go­tały pło­myki poru­szane led­wie wyczu­wal­nym ruchem powie­trza. Od strony drogi poja­wił się mil­czący pochód spo­wi­tych w czerń, zama­sko­wa­nych postaci – ich cięż­kie kroki miaż­dżyły liście, mech i kępki trawy. Ludzie ci na ramio­nach dźwi­gali jakiś cię­żar: podłużny kształt, który odci­nał się od nich bielą.

Kiedy dotarli do polany w głębi lasu, zatrzy­mali się i zło­żyli go na ziemi. Roz­legł się cichy jęk, a może wes­tchnie­nie. Świetlne ogniki wydo­były z ciem­no­ści masywny, poro­śnięty trawą kopiec, wokół niego mniej­sze kop­czyki, a także potężne, jakby trój­kątne głazy, usta­wione w wyraźny kształt krę­gów.

Posta­cie ponow­nie pod­nio­sły przy­nie­siony balast, uło­żyły go u stóp kopca na powa­lo­nym, pła­skim kamie­niu i utwo­rzyły wokół niego krąg. Roz­legł się szmer przy­po­mi­na­jący mam­ro­ta­nie, cichy mono­tonny zaśpiew, a może modli­twę. Lub roz­mowę. Nie można mieć pew­no­ści, gdy mgli­sta noc tłumi dźwięki.

Bły­snęło srebrne ostrze.

Powie­trze prze­szył prze­cią­gły jęk, prze­cho­dzący w krzyk, który został szybko zdu­szony…

Gdańsk, współcześnie

Ostre pro­mie­nie bru­tal­nie wyrwały Ninę ze snu, draż­niąc jej powieki. Z początku – w samo­obro­nie – zaci­snęła je, lecz słońce nie ustę­po­wało, ata­ku­jąc mózg, aż w końcu otwo­rzyła oczy. Świa­tło wpa­dało przez nie­za­sło­nięte okna. Jesz­cze nie do końca roz­bu­dzona, poma­cała ręką poduszkę obok: była jesz­cze cie­pła. Kiryłło usia­dła na łóżku. Ogar­nęła wzro­kiem roz­grze­baną koł­drę i zaczęła nasłu­chi­wać. Z głębi miesz­ka­nia dole­ciało do niej weso­lut­kie pogwiz­dy­wa­nie. Zapewne z łazienki albo kuchni. Znak, że Eryk już wstał, rado­sny jak skow­ro­nek. Nie­chęt­nie wyplą­tała się z pościeli, wsu­nęła bose stopy w klapki i narzu­ciła na sie­bie mechaty szla­frok.

Eryk był w kuchni. Ubrany w dżinsy i koszulkę, krzą­tał się wokół eks­presu do kawy.

– Strasz­nie fał­szu­jesz, misiu – skry­ty­ko­wała, sta­jąc w drzwiach.

– O, cześć, kocha­nie! – Odwró­cił się do niej z sze­ro­kim uśmie­chem. – Cie­bie też miło widzieć o poranku. Leć pod prysz­nic, zaraz będzie kawa. Co byś zja­dła na śnia­da­nie? Jajecz­nicę? – Wci­snął guzik eks­presu, a do Niny dotarł ożyw­czy zapach kawy. Zawsze twier­dziła, że kawa lepiej pach­nie, niż sma­kuje.

– Dla mnie tylko owsianka. Bez mleka.

– A idź! Co to za jedze­nie? Zro­bię ci jesz­cze grzankę z dże­mem poma­rań­czo­wym…

– Nie wiem, czy dam radę. Rano nie chce mi się jeść.

– To naj­wy­żej zjem za cie­bie – odparł bez­tro­sko, zabie­ra­jąc się z ener­gią do przy­rzą­dza­nia śnia­da­nia.

Już w dro­dze do łazienki Nina mimo­wol­nie się uśmiech­nęła. Przej­rzała się w lustrze, wzdy­cha­jąc. Trudno jej było wykrze­sać z sie­bie ener­gię od razu po wsta­niu, musiała jed­nak przy­znać, że obec­ność tego kon­kret­nego faceta w jej domu działa na nią ożyw­czo. A już na pewno popra­wia nastrój. Od paru mie­sięcy miesz­kali razem i nie narze­kali. Lubiła z nim prze­by­wać, gadać, mil­czeć. Seks z Ery­kiem był czuły i ożyw­czy, każda noc była dla nich obojga przy­godą.

„Odmłod­nia­łam”, pomy­ślała.

No cóż, ponie­kąd musiała: był od niej sporo młod­szy.

Weszła pod prysz­nic, choć wcze­śniej zwy­kle poprze­sta­wała na myciu przy umy­walce, a włosy trak­to­wała suchym szam­po­nem. Potem ubrała się w swój strój „robo­czy” – czyli wygodną fla­ne­lową koszulę i bojówki – wyszczot­ko­wała włosy, na koniec zro­biła lekki maki­jaż.

Kiedy w końcu wró­ciła do kuchni, poczuła się głodna: w ten spo­sób podzia­łał na nią kuszący aro­mat przy­pie­ka­nego w toste­rze pie­czywa i paru­ją­cej w kub­kach kawy. Eryk cze­kał na nią przy kuchen­nym stole z nosem w lap­to­pie.

– Poranna dawka infor­ma­cji? – zażar­to­wała, zaj­mu­jąc miej­sce naprze­ciw niego i pocią­ga­jąc pierw­szy łyk kawy, zanim zanu­rzyła wide­lec w owsiance przy­ozdo­bio­nej cyna­mo­nem i krysz­tał­kami brą­zo­wego cukru.

– No wiesz, trzeba wie­dzieć, co w tra­wie pisz­czy. – Odsu­nął od sie­bie lap­top i się­gnął po grzankę. – Może trafi nam się jakaś sen­sa­cyjka, odzy­skany obiekt muze­alny lub coś w tym stylu… – Roz­ma­rzył się. – Szcze­rze mówiąc, mam już po dziurki w nosie przed­wo­jen­nych gdań­skich kasia­rzy i zło­dziei kie­szon­ko­wych.

– Rozu­miem cię. Nudy na pudy. – Ski­nęła głową. – Ale prze­cież nie­dawno pisa­li­śmy o cudem odna­le­zio­nym obra­zie Bru­egla. Nie sądzisz chyba, że codzien­nie odzy­skuje się cenne dzieła sztuki?

– No weź, a prze­cież mogliby! – Mor­ski par­sk­nął śmie­chem. – Tym­cza­sem co mamy zapla­no­wane na dziś?

– Pase­rów z Wol­nego Mia­sta Gdań­ska. – Wzru­szyła ramio­nami z drwią­cym uśmiesz­kiem, po czym wzięła grzankę z dże­mem. – Lepiej się pospieszmy, bo w redak­cji czeka na efekty wkur­wiona Marzanna. Znowu się spóź­nimy.

Marzanna Kowal­ska była ich sze­fową, a pry­wat­nie od wielu lat przy­ja­ciółką Niny. Wciąż maru­dziła, że wpę­dzą ją do grobu.

– Zwłasz­cza jeśli będziemy tam jechać twoim rzę­chem – dodał z prze­ką­sem, dole­wa­jąc sobie kawy.

– Dziś możemy poje­chać twoim. – Wsta­wiła do zlewu oba tale­rze i odkrę­ciła kran, lecz Mor­ski wyjął jej naczy­nie z rąk.

– Idź się szy­kuj. Sam umyję, zanim coś stłu­czesz…

Wpa­dli do redak­cji minutę przed cza­sem, a mimo to powi­tały ich tajem­ni­cze miny i zna­czące spoj­rze­nia. Sie­dząca w głębi pomiesz­cze­nia młoda dzien­ni­karka z wło­sami w kolo­rze inten­syw­nego różu poma­chała im i od razu gestem wska­zała prze­szklony gabi­net naczel­nej, a raczej wicenaczel­nej, jako że ofi­cjalny naczelny sie­dział w sto­licy. To wła­śnie on im naraił Mor­skiego.

– O co cho­dzi? – mruk­nęła Kiryłło do Eryka. – Prze­cież nie spóź­ni­li­śmy się nawet o uła­mek sekundy! Ej, ty! – zwró­ciła się do redak­tora w oku­la­rach, sie­dzą­cego naj­bli­żej i uda­ją­cego, że bez reszty pochła­nia go ekran kom­pu­tera. – Nie wiesz przy­pad­kiem, o co cho­dzi Kowal­skiej? Po cho­lerę nas wzywa, bo rozu­miem, że wzywa?

Chło­pak wzru­szył ramio­nami, z ocią­ga­niem odry­wa­jąc spło­szony wzrok od lap­topa.

– Nie mam poję­cia – odparł.

– Prze­cież ty zawsze wszystko wiesz! – zakpiła Nina.

– Nie prze­sa­dzaj. – Zaczer­wie­nił się aż po czubki uszu. – Po pro­stu sie­dzę bli­sko, więc cza­sem udaje mi się coś wię­cej usły­szeć. Z tego, co zaob­ser­wo­wa­łem, sze­fowa nie jest zła, raczej… – Zawa­hał się.

– Co raczej?

– No, pod­eks­cy­to­wana – dodał, po czym wró­cił do pracy.

– Sły­sza­łeś? – Kiryłło ponow­nie zwró­ciła się do Mor­skiego. – Coś mi się widzi, że szy­kuje dla nas nowy temat.

– Skąd wiesz?

– Znam ją. Wiem, co ją eks­cy­tuje. To maniaczka, pod­nie­cają ją wszel­kiego rodzaju sen­sa­cje pod­bi­ja­jące liczbę czy­tel­ni­ków. Chodźmy. – Pocią­gnęła go za rękaw w stronę gabi­netu sze­fo­wej.

Nina się nie myliła. Marzanna przy­wi­tała ich z wyraźną ulgą, wska­zała krze­sła i od razu prze­szła do rze­czy:

– Kochani, na szybko, bo nie mam czasu. Rzu­caj­cie w dia­bły to, co teraz robi­cie, mam dla was coś cie­kaw­szego. Na pewno czy­ta­li­ście już o tym w sieci. W jed­nej takiej wio­sze pod Gdań­skiem, gdzie są te… no… sta­ro­żytne cmen­ta­rzy­ska, jakaś sekta zło­żyła ofiarę z ludzi, zna­czy się, z czło­wieka. Z jed­nego, przy­naj­mniej na razie. Sata­ni­ści zapewne…

– Zaraz, zaraz, cze­kaj! – Nina weszła jej w słowo. – Jakie znowu cmen­ta­rzy­ska? Sta­ro­żytne? Upa­dłaś na głowę?

– Zamknij dziób, Kiryłło! – Kowal­ska się zezło­ściła. – Te w lasach, no. Głazy takie i kopce. Oj, dobrze wiesz, o co mi cho­dzi, były­śmy kie­dyś razem na wycieczce w tych, no…

– Aha, chyba już kumam. W Węsio­rach? Albo w Odrach?

– No wła­śnie, choć to nie tam. W innej miej­sco­wo­ści.

– To wy tu macie tyle kamien­nych krę­gów i kur­ha­nów? – wtrą­cił się Mor­ski. – Coś takiego jak Sto­ne­henge? No, no…

– A widzisz w tym coś aż tak nie­by­wa­łego, war­szaw­ski Antku? – odparła drwiąco pyta­niem na pyta­nie Kiryłło.

– No wiesz, nie jest to aż tak powszechna wie­dza.

– Dla histo­ryka powinna być. Nawet jeśli jest z War­szawki. Swoją drogą, czy­ta­łeś te por­tale, czemu ani słowa o tym nie zna­la­złeś?

– Nie zdą­ży­łem, bo mi prze­szko­dzi­łaś – wytknął.

– Zamknij­cie się wresz­cie! – prze­rwała im ostro naczelna. – Tro­chę ich jest na tych tere­nach. Nie wszyst­kie tak znane jak te, które wymie­niała Ninka. No i w jed­nym takim miej­scu dziś rano zna­le­ziono trupa, zło­żo­nego na… czymś w rodzaju ołta­rza. Miał pode­rżnięte gar­dło i jakieś znaki wycięte na piersi. – Marzanna się wzdry­gnęła. – Nasto­la­tek, pra­wie dziecko. Resztę znaj­dzie­cie w inter­ne­cie. Chcę, żeby­ście zajęli się tym tema­tem.

– Ale co to ma wspól­nego z histo­rią? Oprócz tych sta­rych kamieni? Zda­wało mi się, że my zaj­mu­jemy się zagad­kami histo­rycz­nymi – zaopo­no­wała Nina.

– A to, że ileś tam lat temu w tym samym miej­scu popeł­niono pra­wie iden­tyczną zbrod­nię. Chyba w latach osiem­dzie­sią­tych. I jesz­cze wcze­śniej podobno skła­dano tam ofiary z ludzi.

– Jasne. Poza tym tam stra­szy, widy­wane są duchy, zjawy i kosmici, ema­nuje poza­ziem­ska ener­gia i kra­sno­ludki. – Kiryłło zachi­cho­tała.

– Nic się nie bie­rze z niczego! – prze­rwała jej sta­now­czo naczelna. – Do roboty. Spa­daj­cie do tego swo­jego bun­kra i zacznij­cie od wyszu­ka­nia infor­ma­cji, bo ja nic wię­cej nie wiem. Eryku, tobie powie­rzam czu­wa­nie nad tym pro­jek­tem, nie tej wariatce…

– Przy­naj­mniej z przed­wo­jen­nymi pase­rami mamy już święty spo­kój – stwier­dził oży­wiony Eryk, zamy­ka­jąc drzwi ich cia­snej kan­ciapy, znaj­du­ją­cej się w piw­nicz­nym kory­ta­rzyku, zaraz obok toa­let.

Nina bez słowa usia­dła za swoim biur­kiem i uru­cho­miła kom­pu­ter. Mor­ski włą­czył czaj­nik elek­tryczny.

– Kawka? – zapy­tał.

– Her­bata, jeśli będziesz tak dobry. Kawę już piłam.

– Jasne. – Przy­szy­ko­wał dwa wyszczer­bione kubki, oba z tru­pimi czasz­kami, po czym wyjął z szafki pojem­nik z kawą roz­pusz­czalną oraz puszkę czar­nej her­baty i włą­czył kom­pu­ter. – To co, zaczniemy chyba od lokal­nych por­tali?

– Tak jest, sze­fie. – Usły­szał.

– Hej, co z tobą?! – Spoj­rzał zdu­miony na przy­ja­ciółkę. – Dobrze się czu­jesz? Czemu jesteś wście­kła?

Nina wzru­szyła ramio­nami.

– Wście­kła? – odparła. – Bo grzecz­nie słu­cham two­ich pole­ceń? To prze­cież twój pro­jekt. Ty tu rzą­dzisz.

Eryk, począt­kowo zdu­miony, ude­rzył się otwartą dło­nią w czoło, a potem się roze­śmiał.

– Aaa, o to ci cho­dzi! Już rozu­miem… O to, że Marzanna powie­działa, że to ja mam czu­wać nad tym pro­jek­tem. Zwa­rio­wa­łaś?

– Chyba ty.

– Ninka – dzien­ni­karz pod­szedł do part­nerki i objął ją – nie świ­ruj. Każdy w redak­cji wie, że ty jesteś kie­row­niczką tego zespołu. Kowal­ska tylko tak sobie pal­nęła, bez kon­se­kwen­cji. To niczego nie zmie­nia. Nie przy­je­cha­łem tutaj, by wcho­dzić ci w paradę. To nie było pole­ce­nie, po pro­stu chcia­łem się skon­sul­to­wać, jak zawsze. I… żeby­śmy mieli jasność: to nie mój pro­jekt. Raczej naszej naczel­nej. Ona to zna­la­zła. Jeśli o mnie cho­dzi, to nawet nie wie­dzia­łem, że jest tutaj aż tyle kamien­nych krę­gów. O Węsio­rach coś sły­sza­łem, ale nawet tam ni­gdy nie byłem. No, prze­stań się dąsać…

– Dodaj jakieś czułe słówko!

– Co? – Wytrzesz­czył oczy.

Par­sk­nęła.

– No, dalej, dodaj! – Nie zamie­rzała ustą­pić.

– Prze­stań się dąsać… skar­bie. – Zer­k­nął na nią ostroż­nie spod oka.

Śmiała się teraz pełną gębą.

– Co ty sobie pomy­śla­łeś, idioto? – rzu­ciła roz­ba­wiona. – Że ja na serio jestem zazdro­sna o jakiś głupi pro­jekt? O kie­ro­wa­nie nim? Tak mnie oce­niasz? No wiesz, misiu… – Pokrę­ciła głową z poli­to­wa­niem. – Nie o to cho­dziło – dodała już poważ­niej. – Dobrze wiesz, że rano zawsze mam lekki wkurw. Poza tym to raczej Marzanna mnie wku­rzyła. Ona zawsze musi z czymś wysko­czyć.

– Ale… no, nie narze­kaj. To prze­cież cie­kaw­sze niż ci przed­wo­jenni kasia­rze… – Wresz­cie i on odwa­żył się uśmiech­nąć nie­śmiało.

– Może i tak. Ale mogłaby to choć ubrać w inną formę! Jeste­śmy samo­dziel­nym zespo­łem, a ona nam narzuca temat jak żół­to­dzio­bom. – Skrzy­wiła się. – Ale w porządku. Niech już jej będzie, skoro cie­bie te rze­czy jarają. I chęt­nie pod­dam się two­jemu kie­row­nic­twu, bo i tak nie mam zie­lo­nego poję­cia, jak to ugryźć. Sekty? Jezu…

– Kamienne kręgi, mega­li­tyczne budowle i kur­hany na całym świe­cie przy­cią­gają róż­nych świ­rów – zauwa­żył. – Dobra. To zaczy­namy od wyszu­ka­nia infor­ma­cji w necie, musimy się dowie­dzieć, co się tam tak na serio wyda­rzyło. Marzanna mówiła cha­otycz­nie. Potem chyba trzeba będzie poje­chać w tamto miej­sce, roz­py­tać ludzi miesz­ka­ją­cych w pobliżu, usta­lić, kim była ofiara, i…

– Wszystko się zga­dza. Odszu­kać rodzinę tego nie­szczę­snego dzie­ciaka. O ile to rze­czy­wi­ście dzie­ciak, bo Kowal­ska kocha nad­in­ter­pre­ta­cję. Tudzież trzeba pocią­gnąć gliny za język. Ale naj­pierw zrób her­batę.

– Już się robi, sze­fowo.

Mor­ski uważ­nie odmie­rzył odpo­wied­nie por­cje kawy i her­baty, nasy­pu­jąc je do kub­ków. Musiał jesz­cze raz włą­czyć czaj­nik, bo woda zdą­żyła już wysty­gnąć. Gdy posta­wił napój na biurku Niny, ta już buszo­wała w sieci ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

TAJEM­NI­CZE MOR­DER­STWO

W LESIE POD GDAŃ­SKIEM

POLI­CJA:to nie przy­pa­dek

Woje­wódz­two pomor­skie. W lesie przy­le­ga­ją­cym do miej­sco­wo­ści Gajowo, na tere­nie ponad tysiąc­let­niego cmen­ta­rzy­ska kur­ha­no­wego, zna­le­ziono ciało nasto­latka w wieku 17–19 lat o nie­usta­lo­nej jesz­cze toż­sa­mo­ści. Ofiara miała liczne rany cięte i kłute. Zwłoki były obna­żone, jed­nak nic nie wska­zuje na zabój­stwo o pod­łożu sek­su­al­nym, choć trudno to jed­no­znacz­nie wyklu­czyć. Stan zwłok wska­zy­wał, że śmierć nastą­piła już jakiś czas temu: mogły to być nawet 2–3 doby. Pamię­tajmy, że zbrodni doko­nano w środku lasu, na odlud­nym tere­nie, gdzie zapusz­cza się nie­wielu spa­ce­ro­wi­czów, nato­miast gra­sują w nim dzi­kie zwie­rzęta. Na ciało – upo­zo­wane w dziwny spo­sób, jakby zło­żone na ołta­rzu – natknęli się har­ce­rze. Poli­cja natych­miast roz­po­częła dzia­ła­nia ope­ra­cyjne. Z naszych infor­ma­cji wynika, że są już pierw­sze zatrzy­ma­nia. Jak po każ­dej tra­ge­dii, i w tym przy­padku poja­wiły się spe­ku­la­cje doty­czące motywu zbrodni. Nie­któ­rzy suge­rują, że mogła to być „robota sata­ni­stów lub innej sekty”. Śled­czy na razie nie komen­tują tych pogło­sek, jed­nak przy­znają, że zbrod­nia raczej nie była przy­pad­kowa. W tym samym uro­czy­sku miały już miej­sce podobne zabój­stwa (w latach osiem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku oraz cał­kiem nie­dawno, bo zale­d­wie kilka lat temu, nato­miast podobno w cza­sach histo­rycz­nych odpra­wiano tam pogań­skie obrzędy kul­ty­wu­jące śmierć). Wię­cej infor­ma­cji na temat przy­czyny śmierci może wnieść sek­cja zwłok, która ma się odbyć w naj­bliż­szych dniach.

– No, to by było na tyle – powie­działa lekko zde­gu­sto­wana Nina. – W zasa­dzie wszę­dzie w sieci lata ta sama notka, nie­mal słowo w słowo. Czyli nie­wiele wię­cej, niż prze­ka­zała nam Marzanna.

– Ale jed­nak troszkę wię­cej. Ewi­dent­nie wygląda mi to na robotę jakichś psy­cho­pa­tów albo mania­ków reli­gij­nych. Naj­wy­raź­niej lokal­sów, bo rozu­miem, że miej­sce nie jest tak znane jak choćby Węsiory albo Odry, gdzie, zdaje się, zjeż­dżają świ­rusy z całej Pol­ski, a nawet spoza, zwłasz­cza że to nie pierw­sza taka sytu­acja. Może miesz­kają tam wyznawcy pogań­skich kul­tów? Musimy na razie potrak­to­wać to jako punkt zacze­pie­nia. Teraz trzeba będzie dowie­dzieć się szcze­gó­łów.

– Spró­buję swo­imi kana­łami… – rzu­ciła Nina.

– Na poli­cji?

– Też.

– Dobra, nie dopy­tuję – uciął Mor­ski. – I tak będziemy musieli tam poje­chać. Wiesz, gdzie to jest? Daleko?

– Nie bar­dzo. Jakieś czter­dzie­ści minut jazdy samo­cho­dem, góra godzina. To piękne tereny, wyjąt­kowo malow­ni­cze.

– U was wszę­dzie jest malow­ni­czo.

– O kurwa mać… – Mor­ski stęk­nął, paku­jąc do bagaż­nika dwie cięż­kie siatki wypchane wszel­kim dobrem na kilka dni.

Odkąd zamiesz­kali razem, wpro­wa­dzili sys­tem, zgod­nie z któ­rym raz w tygo­dniu zrzu­cali się i po dro­dze z pracy robili wspólne zakupy w dowol­nie wybra­nym super­mar­ke­cie. Tym razem padło na Auchan.

Nina już sie­działa w samo­cho­dzie, zapa­la­jąc wła­śnie papie­rosa. Przy otwar­tych drzwiach, bo tylko pod tym warun­kiem Eryk się na to zga­dzał. To był jego wóz.

– Zasa­pa­łeś się, misiu, jak jakiś miech kowal­ski – dogry­zła mu. – A sam chcia­łeś boha­ter­sko tar­gać te torby!

– Bo cięż­kie! Ty to byś się dopiero zma­chała… – odgryzł się, zaj­mu­jąc miej­sce za kie­row­nicą.

– Może byś tak kie­dyś poszedł na siłkę?

– Na co? Na siłow­nię?

– No. Teraz wszy­scy cho­dzą.

– Jesz­cze czego. Nie lubię robić tego, co wszy­scy. A ty niby cho­dzisz?

– Zwa­rio­wa­łeś? – Zaśmiała się. – Ja nie potrze­buję. Wystar­czy, że gim­na­sty­kuję umysł, jest mi bar­dziej potrzebny niż gib­kie ciało.

Mor­ski ze szcze­rym uzna­niem zmie­rzył wzro­kiem jej ciało. Nina – mimo swo­ich lat, któ­rych praw­dzi­wej liczby nikt w redak­cji nie znał, z wyjąt­kiem Kowal­skiej i niego – świet­nie się trzy­mała i z daleka wyglą­dała jak dziew­czyna, a z bli­ska jak cał­kiem jesz­cze młoda kobieta. Wciąż była piękna, choć zupeł­nie nie dbała o swoją urodę, jedy­nie far­bo­wała włosy na pla­ty­nowy blond. Nosiła je cia­sno spięte na karku, odsła­nia­jąc orle rysy szczu­płej twa­rzy. Ciemne oczy o żywym spoj­rze­niu zdra­dzały nie­prze­ciętną inte­li­gen­cję. Figurą też mogła się chwa­lić. Nie upra­wiała spor­tów, a i tak była smu­kła i zwinna, choć raczej drobna. Nie stro­iła się, nie robiła maki­jażu. I to spra­wiło, że się w niej zako­chał, nie zwa­ża­jąc na fakt, że był od niej sporo młod­szy, ale wcale się tak nie czuł. Ow­szem, on też ucho­dził za przy­stoj­niaka. No, może umiar­ko­wa­nego. Po czter­dzie­stce jed­nak co nieco przy­tył, stąd zapewne ten „miś”, jak się sam domy­ślał (bo Nina temu zaprze­czała). Sza­tyn, bródka. Roz­wod­nik z doro­słą córką, na któ­rej utrzy­ma­nie w dobrym ame­ry­kań­skim cam­pu­sie łożył. Typ naukowca – któ­rym zresztą w isto­cie był, zanim osta­tecz­nie został dzien­ni­ka­rzem. Fleg­ma­tyk, w prze­ci­wień­stwie do part­nerki, zde­cy­do­wa­nej cho­le­ryczki.

– Niech ci będzie. – Wes­tchnął. – Ty się zresztą gim­na­sty­ku­jesz w robo­cie. Ale ja też! – dodał try­um­fal­nie, jed­no­cze­śnie przy­zna­jąc w duchu, że ona bar­dziej. To głów­nie Nina latała „po mie­ście”. On był raczej od ślę­cze­nia przy kom­pu­te­rze. Choć cza­sami bywało na odwrót. Doga­dy­wali się zarówno w pracy, jak w domu. Nina zapro­po­no­wała, by prze­pro­wa­dził się do jej miesz­ka­nia na gdań­skiej Żabiance, kiedy musiał zre­zy­gno­wać z wynaj­mo­wa­nia kawa­lerki ze wzglę­dów finan­so­wych. Była żona – obec­nie ponow­nie zamężna z dobrze sytu­owa­nym przed­się­biorcą – zażą­dała od niego, by (poza ali­men­tami) dokła­dał się do pry­wat­nej stan­cji ich córki, która zresztą uni­kała kon­tak­tów z ojcem. Wybrała ojczyma. Skom­pli­ko­wany układ, musiał przy­znać. To z tego powodu opu­ścił sto­licę i zna­lazł etat w Trójmie­ście, by zacząć tutaj nowy roz­dział. Ale prze­cież dziecku nie odmówi. Dzięki temu zresztą zamiesz­kał ze swoją nową miło­ścią.

Na początku oboje bali się wspól­nego życia. Nie­po­trzeb­nie. Oka­zało się, że świet­nie się uzu­peł­niają. Kiedy aku­rat pra­co­wali w domu, on zaj­mo­wał kuch­nię (jego kró­le­stwo, uwiel­biał goto­wać, Nina nie za bar­dzo), a ona ich maleńką wydzie­loną sypial­nię. Z kolei dzienny pokój prze­zna­czyli na wspólne wie­czory oraz dłu­gie dys­ku­sje ze szklanką whi­sky albo piwa. Oboje nie mieli prak­tycz­nie pry­wat­nego życia: żyli pracą. Kiryłło była wdową (dzi­wacz­nie to brzmi, zauwa­żył), stra­ciła męża w mło­do­ści. Był zapa­lo­nym żegla­rzem. Uto­nął pod­czas tak zwa­nego bia­łego szkwału na jezio­rze mazur­skim, kiedy samot­nie wypły­nął jach­tem. Nina nie tole­ro­wała współ­czu­cia, twier­dziła, że nie­bosz­czyk zgi­nął na wła­sne życze­nie, ponie­waż był lek­ko­myśl­nym idiotą. Eryk jed­nak wie­dział, że jego part­nerka udaje tylko cyniczną jędzę. W końcu nie wyszła powtór­nie za mąż. Ow­szem, mie­wała kochan­ków, ale nikogo na stałe. Dopiero on posta­no­wił to zmie­nić…

– Ty się gim­na­sty­ku­jesz? – zakpiła. – Nie wiem kiedy. Chyba że prze­rzu­ca­jąc stare papiery w archi­wach. A i tak korzy­stamy raczej z tych zdi­gi­ta­li­zo­wa­nych.

– Dobra, nie będę się z tobą kłó­cił. Gaś tego śmier­dzą­cego peta, zaraz jedziemy. Marzę o porząd­nej kawie.

Ponie­waż obiad zje­dli w jed­nej z knaj­pek w cen­trum han­dlo­wym, więc nic już nie goto­wali, napili się tylko kawy z eks­presu, któ­rej Eryk by nie omi­nął – w pracy mogli uży­wać tylko roz­pusz­czal­nej lub sypa­nej z fusami – i po krót­kim odpo­czynku oboje zato­pili się w inter­ne­cie. Nina szu­kała przy­pad­ków zabójstw na tle „reli­gij­nym” albo obrzę­do­wym, suge­ru­ją­cych w tle jakiś rodzaj kultu, podob­nych do tego obec­nego. Dzwo­niła też w różne miej­sca i uma­wiała się na spo­tka­nia. W tym samym cza­sie Mor­ski poszu­ki­wał wszel­kich infor­ma­cji o sta­ro­żyt­nych oraz wcze­sno­śre­dnio­wiecz­nych cmen­ta­rzy­skach na Pomo­rzu. Znał temat w ogól­nym zakre­sie, w kon­tek­ście całego kraju, choć prze­cież – jak sam przy­zna­wał – na zdrowy rozum tutaj, w regio­nie nad­mor­skim, były one naj­bar­dziej upraw­nione. Nie­wąt­pli­wie wią­zały się z żeglugą.

Czy­tał i robił notatki, gdy do kuchni weszła Nina.

– Skoń­czy­łam na dziś. – Prze­cią­gnęła się. – A ty? Długo ci to jesz­cze zaj­mie? Bo napi­ła­bym się teraz cze­goś moc­niej­szego od kawy.

– Jesz­cze sekundkę. Też zaraz koń­czę. Zaczy­ta­łem się. To jest naprawdę bar­dzo cie­kawe! – przy­znał.

– Cie­kawe, mówisz? To opo­wiedz mi tro­chę, bo w tym tema­cie jestem zie­lona. Wpraw­dzie byłam kie­dyś w Węsio­rach i w Odrach, razem z Marzanną, ale dawno temu. Wybra­ły­śmy się wtedy razem na taką week­en­dową wycieczkę. Pamię­tam kręgi, ale nic poza tym. Zbu­do­wali je wikin­go­wie? – zapy­tała nie­pew­nie Kiryłło, kiedy roz­sie­dli się już wygod­nie w „salo­niku”, Nina nad szkla­neczką swo­jej ulu­bio­nej whi­sky, a Eryk z kufel­kiem piwa.

– To nie takie pro­ste. – Uśmiech­nął się w odpo­wie­dzi. – Opo­wiem ci, ale już nie dziś. Sam jesz­cze za mało wiem. Chciał­bym naj­pierw zaj­rzeć do ksią­żek, jeśli pozwo­lisz, bo wiesz, jak to jest w sieci: cza­sem trudno odsiać ziarno od plew.

– O ile to mor­der­stwo czy raczej nawet te mor­der­stwa w ogóle wiążą się z prze­szło­ścią tych budowli…

– Myślę, że w jakiś spo­sób się łączą. Nawet jeśli mor­der­com tylko wydaje się, że nawią­zują do histo­rii. A ty coś cie­ka­wego zna­la­złaś?

Nina ziew­nęła.

– Ow­szem. Nawet sporo. Ale też mi się już dziś nie chce o tym gadać. Poza tym jutro jadę na poli­cję, może dowiem się wię­cej na temat tego kon­kret­nego zabój­stwa…

Nazajutrz

ERYK

Następ­nego ranka roz­dzie­lili się: wpraw­dzie razem przy­je­chali do cen­trum, jed­nak Mor­ski wysa­dził Ninę w oko­li­cach dworca i poje­chał do redak­cji, a ona tym­cza­sem udała się „w nie­zna­nym kie­runku”, jak to żar­to­bli­wie ujął.

– O, hej! Gdzie Ninka? – zacze­piła go prze­cho­dząca przez główną salę Marzanna, zdzi­wiona wido­kiem samot­nego Eryka.

– Dziś w tere­nie – odparł.

– I co, dowie­dzie­li­ście się już cze­goś cie­ka­wego?

– Wła­śnie się dowia­du­jemy. Zaraz sia­dam do kom­pu­tera, żeby szu­kać kolej­nych infor­ma­cji. Potem może przejdę się jesz­cze do biblio­teki i do archi­wum.

– Okej. A kiedy poje­dzie­cie tam na miej­sce?

– Nie­długo. Naj­pierw chcemy zorien­to­wać się w tema­cie.

– Tylko bła­gam, dzia­łaj­cie zgod­nie z pra­wem. – Na ład­nej, okrą­głej twa­rzy sze­fo­wej odbił się nie­po­kój. – Pil­nuj tego, kochany. Liczę na cie­bie. I nie nara­żaj­cie się znowu!

– Znowu?

– No, jak przy tej ostat­niej spra­wie. Mogli­ście zgi­nąć, a ja mia­ła­bym was na sumie­niu. Nawet się cie­szy­łam, kiedy zaj­mo­wa­li­ście się tymi daw­nymi zło­czyń­cami… – Wes­tchnęła i pognała suszyć głowę innemu dzien­ni­ka­rzowi.

Eryk zszedł na dół, do ich cia­snego, ciem­nego biura, powszech­nie nazy­wa­nego „kan­ciapą”. Włą­czył kom­pu­ter i zapa­rzył sobie kawę, zasta­na­wia­jąc się w duchu, co też robi teraz jego part­nerka…

NINA

Nina tym­cza­sem sie­działa w kawiarni naprze­ciwko dworca, mie­sza­jąc łyżeczką cukier w her­ba­cie, w ocze­ki­wa­niu na swo­jego infor­ma­tora. Ten aku­rat był z poli­cji. Przez lata pracy w cha­rak­te­rze repor­terki śled­czej – zanim war­szaw­ski szef zli­kwi­do­wał w gaze­cie komórkę kry­mi­nalną (w poro­zu­mie­niu z zatro­skaną o bez­pie­czeń­stwo przy­ja­ciółki Marzanną, jak podej­rze­wała), aby wma­ni­pu­lo­wać ją „w histo­ryczne śledz­twa”, co w sumie oka­zało się cał­kiem cie­kawe – wyro­biła sobie wiele takich zna­jo­mo­ści w róż­nych śro­do­wi­skach. Oka­zało się, że i teraz się przy­dają. Obie strony czer­pały z tego pro­fity. Cza­sem, ow­szem, musiała zabu­lić za infor­ma­cje, i to zazwy­czaj z wła­snej nie­za­sob­nej kie­szeni, zazwy­czaj jed­nak odby­wało się to na zasa­dzie wza­jem­nych korzy­ści. Dla przy­kładu: poli­cjant, z któ­rym miała się za chwilę spo­tkać, wie­dział już, że Kiryłło zachowa dla sie­bie wszystko, co usły­szy, przy­naj­mniej do czasu zakoń­cze­nia sprawy, nato­miast podzieli się z nim tym, co sama odkryje. A on zapunk­tuje u prze­ło­żo­nych. Ta reguła zawsze się spraw­dzała. Trud­niej bywało z infor­ma­torami z krę­gów, powiedzmy… z pół­światka. Bo i takich miała, choć były to raczej same płotki. W tym przy­padku od czasu do czasu robiła za „plecy” w wymia­rze spra­wie­dli­wo­ści.

– Witam panią redak­tor! – Usły­szała za ple­cami i uśmiech­nęła się na widok zna­jo­mej twa­rzy funk­cjo­na­riu­sza w ciem­nych oku­la­rach, któ­rych ten facet chyba ni­gdy nie zdej­mo­wał, nawet w pomiesz­cze­niu. Śmiała się z tego, bo chłop nie musiał się masko­wać, był po cywil­nemu, a z wyglądu niczym nie rzu­cał się w oczy. Po pro­stu miał taki nawyk. Twier­dził, że oczy mu łza­wią od świa­tła.

Tym razem Nina wybrała przy­tulne wnę­trze kawiarni z uwagi na brzydką jesienną pogodę. Czas zło­tej pol­skiej jesieni wła­śnie się skoń­czył, na zewnątrz wiał chłodny wiatr i sią­pił deszcz. Nie dałoby się już wysie­dzieć w kawiar­nia­nym ogródku.

– Cześć. – Zacze­kała, aż zaj­mie miej­sce po dru­giej stro­nie sto­lika. – Co ci zamó­wić?

– Kawa wystar­czy.

– Robi się. – Ski­nęła na kel­nerkę. – Masz coś dla mnie? – zapy­tała swego gościa, zanim tamta nade­szła z zamó­wie­niem.

Żach­nął się.

– A czy kie­dy­kol­wiek przy­sze­dłem do cie­bie z niczym? Jak obie­ca­łem, to obie­ca­łem…

Kiedy dwie godziny póź­niej Nina przy­szła do redak­cji, Mor­ski zawzię­cie noto­wał coś w swoim brud­no­pi­sie. Na ekra­nie jego kom­pu­tera wid­niały zdję­cia naj­róż­niej­szych men­hi­rów, dolme­nów czy innych mega­li­tów. Nina poznała już te tajem­ni­cze nazwy, choć jesz­cze ich za bar­dzo nie roz­róż­niała. Nie uwa­żała też, żeby miało to jakieś wiel­kie zna­cze­nie w kon­tek­ście zabój­stwa. Eryk był jed­nak innego zda­nia. W kółko powta­rzał, że jeśli ktoś popeł­nia zbrod­nię w takim, a nie innym miej­scu, to musi być istotne i należy się w tym orien­to­wać. Nie zamie­rzała się z nim wykłó­cać.

– Misiu, ode­rwij się wresz­cie od tych sta­rych kam­lo­tów! – upo­mniała go, wie­sza­jąc kurtkę na haczyku. Włą­czyła czaj­nik elek­tryczny. – Pra­co­ho­lik. Myśla­łam, że cze­kasz na mnie z kawą, a ty…

– O, jesteś! – Raczył zauwa­żyć. – Jedną chwi­leczkę, zaraz zaro­bię kawę, bo sam też muszę się napić. Niech tylko skoń­czę.

– To kończ, a ja już sama zaleję tę kawę. Widzę, że dobrze ci idzie, jesteś w swoim żywiole, co?

– To prawda… No, już. – Zamknął notat­nik. – Sia­daj i odpo­czy­waj, zajmę się wszyst­kim. Na biurku masz batony, przy­nio­słem z auto­matu. Fit­ness. Takie, jakie lubisz. Bo dla sie­bie mam nor­malne. Muszą nam wystar­czyć do obiadu.

– Raczej do kola­cji. – Zer­k­nęła na ekran kom­pu­tera, spraw­dza­jąc czas. – Tak szybko się stąd nie wyrwiemy. Też chcę jesz­cze na gorąco zano­to­wać sobie, czego się dzi­siaj dowie­dzia­łam. Ale w prze­ci­wień­stwie do cie­bie wolę to mieć zapi­sane w kom­pie.

– Dużo się dowie­dzia­łaś? – Zain­te­re­so­wał się.

– Cał­kiem sporo – odparła zado­wo­lona. – Na temat tego mor­der­stwa, ale i poprzed­nich, doko­na­nych w tym samym miej­scu.

– Od poli­cji? – Eryk nasy­pał kawę do kub­ków i zalał ją wrząt­kiem.

– Mia­łeś nie dopy­ty­wać. Obie­ca­łeś. Nie powin­nam zdra­dzać swo­ich infor­ma­to­rów, nawet tobie. Taka jest umowa. Ale możesz mi zaufać, to wia­ry­godne źró­dło. Mam swoje kon­takty od lat.

– Niech ci będzie. Nie będę docie­kał. Masz kawkę, zjedzmy i zaraz mi wszystko opo­wiesz. Bo i ja mam ci tro­chę do prze­ka­za­nia…

– Widzę, że już nie możesz się docze­kać, żeby zasy­pać mnie wie­dzą na temat sta­ro­żyt­nych kamieni – zażar­to­wała.

– To jest bar­dzo cie­kawe. Sama zoba­czysz!

– No dobra, więc na począ­tek ogól­nie, a póź­niej doga­damy sobie szcze­góły – roz­po­częła Nina. – Parę dni temu we wcze­snych godzi­nach popo­łu­dnio­wych, po szkole, grupka har­ce­rzy w wieku mniej wię­cej czter­na­stu, pięt­na­stu lat, chło­pa­ków i dziew­czyn, udała się do lasu, by tam bawić się… nie jestem pewna, czy to wła­ściwe okre­śle­nie… może grać? No, grać w pod­chody. Na szczę­ście byli z jakimś dru­hem czy kimś takim, nie znam się na tym, ni­gdy nie nale­ża­łam do har­cer­stwa. Star­szym od nich w każ­dym razie. W trak­cie pod­cho­dów mieli iść za zna­kami i pozbie­rać jakieś ukryte „skarby”, a na sam koniec przyjść na polanę, na któ­rej znaj­dują się kur­hany, bo w tym miej­scu zapla­no­wali sobie relaks: chcieli pod­su­mo­wać wyniki i zjeść coś w rodzaju lun­chu. Jako pierw­szy zna­lazł się tam zespół skła­da­jący się z czworga dzie­cia­ków. Już z oddali na środku polany zoba­czyli coś dziw­nego, ale jesz­cze do nich nie dotarło, co widzą. Z pew­nej odle­gło­ści wyda­wało się im, że na pła­skim kamie­niu, tuż obok naj­więk­szego kopca, leży biała kukła. Dopiero gdy pode­szli bli­żej, poczuli odór, a potem zoba­czyli krew na kamie­niu i rój much, bo tam­tego dnia było jesz­cze cie­pło. Sami korzy­stali z ład­nej jesien­nej pogody. Wtedy dotarło do nich, że widzą trupa. Zaczęli wzy­wać pomocy, krzy­czeć, jedna z dziew­czynek zemdlała, chło­piec się porzy­gał. Na te ich prze­raź­liwe nawo­ły­wa­nia zare­ago­wali pozo­stali har­ce­rze. Po chwili przy­bie­gli na miej­sce. Razem z nimi dotarł także druh, który naj­pierw, gdy już udało mu się docu­cić zemdloną dziew­czynkę, ewa­ku­ował dzie­ciaki z polany, a kiedy zna­leźli się kawa­łek dalej, za linią drzew, zadzwo­nił na sto dwa­na­ście. Musieli zacze­kać w pobliżu. Przy­je­chała poli­cja, pro­ku­ra­tor i pogo­to­wie, ale ci ostatni mogli już tylko pomóc har­ce­rzom, czyli dać im coś na uspo­ko­je­nie. – Nina prze­rwała, zer­k­nęła do nota­tek, potem kon­ty­nu­owała: – Podobno te dzie­ciaki nie roz­po­znały ofiary, choć wszyst­kie pocho­dzą z oko­licy. Ale niby jak miały roz­po­znać, prze­cież nie przy­glą­dały się zwło­kom. Mam nadzieję. Tym­cza­sem usta­lono już, kim był denat. Maciej Glonke, lat szes­na­ście, zamiesz­kały w sąsied­niej wio­sce, cho­ciaż ostat­nio raczej rzadko prze­by­wał w domu, bo odkąd skoń­czył dwa­na­ście lat, lądo­wał co rusz w róż­nego rodzaju ośrod­kach wycho­waw­czych. Tym razem rów­nież był na gigan­cie, dla­tego pew­nie nie od razu został roz­po­znany, pogo­to­wie opie­kuń­cze wpraw­dzie zgło­siło ucieczkę, ale wiesz… Rodzice też nie zgła­szali, bo nie wie­dzieli o ucieczce. Tak twier­dzą. To rodzina wie­lo­dzietna, biedna, ojciec alko­ho­lik. Mają tylko małe, zanie­dbane gospo­dar­stwo. Har­ce­rze mogli więc nie znać chło­paka. Do szkoły razem z nimi nie cho­dził, har­ce­rzykiem nie był, to pewne. Gliny spraw­dzają teraz jego śro­do­wi­sko, kon­takty. Podobno miał nie­jedno za uszami. Gdzieś na tej ucieczce spę­dzał czas. Musiał bie­dak tra­fić w niewła­ściwe towa­rzy­stwo. Może rze­czy­wi­ście do jakiejś sekty. Wydaje mi się, tak jak i mojemu infor­ma­to­rowi, że śledz­two sku­pia się, jak dotąd, głów­nie na tym wątku. Pró­bują odtwo­rzyć, co i gdzie robił ten Glonke od chwili ucieczki…

W tym miej­scu, wbrew umo­wie, Mor­ski jej prze­rwał:

– Ale pisali w komu­ni­ka­tach, że były już w tej spra­wie jakieś zatrzy­ma­nia. To prawda? Spraw­dza­łaś to?

Kiryłło mach­nęła ręką.

– Tak – odparła. – Ale to bzdura. Dez­in­for­ma­cja albo nad­in­ter­pre­ta­cja. Poli­cja, ow­szem, zatrzy­mała do wyja­śnie­nia parę osób, jed­nak po to, żeby ich prze­słu­chać. Ojca chłopca, gdy wytrzeź­wiał, dyrek­tora ośrodka, mło­dego dilera od nar­ko­biz­nesu z oko­licy, który kum­plo­wał się z tym Mać­kiem. Tego prze­trzy­mali, bo było podej­rze­nie, że kon­tak­to­wał się z chło­pa­kiem. Ale i tak musieli go wypu­ścić, bo nic na niego nie zna­leźli. Na czas zabój­stwa miał alibi. Godzinę śmierci okre­ślono na około dwie doby przed zna­le­zie­niem zwłok. Diler w tym cza­sie robił inte­resy w Trój­mie­ście.

– A sek­cja już była?

– Tak. Młody stra­cił życie w wyniku wykrwa­wie­nia. Każda z zada­nych mu ran mogła być śmier­telna.

– To by wyglą­dało na robotę pro­fe­sjo­na­li­stów – zauwa­żył Eryk.

– Albo doświad­czo­nych ama­to­rów – dodała. – Z prak­tyką. Takich, dla któ­rych skła­da­nie ofiar z ludzi to codzienny rytuał, bułka z masłem. Teo­re­ty­zuję. A, zapo­mnia­ła­bym: prze­słu­chi­wali jesz­cze jed­nego czło­wieka. To lokalny dzi­wak, tak go przy­naj­mniej nazy­wają oko­liczni miesz­kańcy. Inte­li­gent, z wykształ­ce­nia histo­ryk, tak samo jak ty. Z tym że ten tu był kie­dyś nauczy­cie­lem, dopóki nie został zwol­niony. Potem imał się róż­nych zajęć, pisał arty­kuły do gazet, pro­wa­dził jakieś poga­danki, dyżu­ro­wał w oddziale biblio­tecz­nym. Obec­nie od paru lat na eme­ry­tu­rze. Ma domek z ogro­dem w Gajówce, nie­da­leko Gajewa, stary kawa­ler, mieszka samot­nie. Zaj­muje się, uwaga… daw­nymi sło­wiań­skimi obrzę­dami, kul­tem pogań­skich bóstw i tak dalej. Spe­cja­li­zo­wał się w tym.

– I tylko z tego powodu go prze­słu­chi­wali?!

– No wiesz, nie cho­dzi o to, że go od razu podej­rze­wali. Ale zna się na tych rze­czach, może mógłby pomóc. Wska­zali na niego dwaj faceci, z któ­rymi tu się liczą: ksiądz pro­boszcz oraz gli­niarz z wiej­skiego poste­runku. – Kiryłło się skrzy­wiła. – Oni też podobno stali za tym, że ten gość nie mógł zna­leźć pracy w zawo­dzie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki