Mój brat, Józiu - Kazimierz Tischner,Michał Lewandowski - ebook

Mój brat, Józiu ebook

Kazimierz Tischner, Michał Lewandowski

0,0

Opis

Kapłan, filozof, kaznodzieja.

Chłopak z charakterem

 

Jaki był Józiu, czyli słynny ks. prof. Józef Tischner, od narodzin do momentu odejścia 25 lat temu?

 

Kazimierz Tischner rysuje wzruszający portret najstarszego brata, Filozofa z Łopusznej – człowieka wolnego i pełnego pasji, a jednocześnie zadziwiającego dojrzałością.

 

Uwielbiał jazdę na motorze, spływy kajakowe i wyprawy narciarskie, które niekiedy kończyły się nocowaniem w szałasie na sianie. Ratował Kazia przed karami ze strony rodziców, a w czasach studenckich zachęcał go do szaleństwa na juwenaliach. Taki był, a jednocześnie uczył, czym jest odpowiedzialność, troska, delikatność w rozmowach o wierze i waga sakramentów, zwłaszcza spowiedzi. Nie był pełen sprzeczności. Żył w zgodzie z tym, co głosił.

 

„Śleboda, moi drodzy, to jest coś takiego, co czuje gospodarz w swoim gospodarstwie. To jest coś różnego od swawoli. Swawola niszczy, swawola depcze. Nie patrzy: trawa nie trawa, zboże nie zboże... Swawola niszczy. Śleboda jest mądra” – mówił ks. Tischner w kazaniach spod Turbacza. Jakby mówił o sobie, gospodarzu polany na Turbaczu.

 

Poznajmy Józia Tischnera, chłopaka z Łopusznej, który uczył nas myśleć według wartości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 163

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kazimierz Tischner Michał Lewandowski

Mój brat, Józiu

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Dom rodzinny – ze Spiszu i Podhala
Kapłaństwo z innego świata
Mój brat – szkoła życia
W Krakowie – budowanie pierwszych mostów
Trudne spotkania, kłopotliwe notatki
Jak to na studiach…
Ludzie Solidarności
Bacówka, kolegiata, konfesjonał
Odchodzenie – „Nie sobie żyjemy”

Dom rodzinny – ze Spiszu i Podhala

Skąd wzięli się Tischnerowie? Jakie jest pochodzenie tego nazwiska? Osłuchaliśmy się z nim już – dzięki księdzu Józefowi – ale brzmi trochę obco.

To pytanie pojawia się często, bo rzeczywiście nazwisko Tischner brzmi nietypowo, zwłaszcza jak na rodzinę pochodzącą z Podhala. Historia jego powstania jest związana z naszymi przodkami i zawiłościami administracyjnymi w czasach, gdy Galicja była częścią cesarstwa austriackiego. Kiedyś nosiliśmy nazwisko Stolarski. Jednak w połowie XIX wieku, gdy Galicja znajdowała się pod zaborem austriackim, nazwiska były często zmieniane przez administrację, szczególnie jeśli ich wymowa sprawiała urzędnikom trudność. W spisach ludności przechowywanych w Muzeum Regionalnym w Starym Sączu kustosz Andrzej Długosz odnalazł wpisy dotyczące członków naszej rodziny  – Macieja i Feliksa Stolarskich. Austriacy mieli problem z wymową nazwiska Stolarski, więc zamienili je na Tischler, co po niemiecku oznacza stolarza. Nazwisko Tischler pojawia się w dokumentach z 1848 roku. Później, jak to w tamtych czasach bywało, doszło do pomyłki urzędnika – ktoś w kancelarii wpisał nazwisko jako Tischner. Tak zostało w dokumentach, a nasza rodzina przyjęła tę nową wersję. Dotarcie do tych informacji i stworzenie drzewa genealogicznego to zasługa Andrzeja Długosza – miłośnika księdza profesora Józefa Tischnera, pomysłodawcy i twórcy Muzeum Tischnera w Starym Sączu.

Jednak pana rodzice nie mieli wiele wspólnego ze stolarstwem…

To prawda, oboje byli nauczycielami. Chociaż, jak na to patrzę z perspektywy lat, to trzeba przyznać, że mama i tata pochodzili z dwóch odmiennych światów. Mama, Weronika Chowaniec, urodziła się i wychowała w Jurgowie. To wieś na Spiszu, gdzie życie górali od zawsze toczyło się w bliskim związku z naturą. W ich domu panowała zasada, że każdy musi się czymś zajmować – od wypasu owiec i krów po pomoc w gospodarstwie. Była z natury energiczna i zdecydowana. Już jako młoda dziewczyna wiedziała, że chce wyjść poza ramy życia w Jurgowie. Ojciec – jako człowiek oczytany – chciał, aby córki po podstawówce dalej pobierały naukę. Weronika zdecydowała się na naukę w seminarium nauczycielskim w Krakowie. To była odważna decyzja jak na tamte czasy, zwłaszcza dla dziewczyny z małej spiskiej wioski. Wspominała, jak trudne były pierwsze lata w mieście, z dala od domu. Kraków zachwycał, ale i przerażał swoją wielkością i zgiełkiem.

Mama nie zdecydowała się jednak na związanie swojego życia z Krakowem.

Swoją pierwszą pracę podjęła w szkole w Murzasichlu. Było to środowisko surowe, gdzie warunki życia nie sprzyjały edukacji, ale mama umiała dotrzeć do dzieci i ich rodziców. Przekonywała ludzi, że nauka jest ważna i że pozwoli im wieść lepsze życie.

Podczas studiów w Krakowie miała adoratora – adwokata – który ofiarował jej naszyjnik z pereł. Szybko jednak uznała, że to „za wysokie progi”. Taka znajomość do niej nie pasowała. Poza tym lubiła mawiać, że „adoratorzy z Krakowa to tylko gadać potrafili”. Potem, kiedy pracowała już w Murzasichlu, zalecał się do niej pewien stolarz. Ten z kolei podarował jej zrobioną przez siebie drewnianą szafę i jakiś inny mebel. Jednak mebel i szafa nie wystarczyły; mama nie była zainteresowana tą znajomością. Jak wspominała: „Kraków – za wysokie progi, a stolarz – trochę za niskie”.

A tata?

Tata, Józef Tischner, pochodził ze Starego Sącza – miasteczka z zupełnie innym klimatem niż Jurgów. Stary Sącz to było miejsce pełne historii. Jako młody chłopak uczęszczał do tamtejszego seminarium nauczycielskiego.

Co ciekawe, w młodości był podobno bardzo nieśmiały. Mama czasem wspominała z uśmiechem, że „Józek to taki, co woli słuchać niż mówić, ale jak już coś powie, to człowiek musi się zatrzymać i pomyśleć”. Może właśnie dlatego tak dobrze do siebie pasowali – mama była żywiołem, a tata spokojem, który łagodził jej energię.

Tata swoją drogę nauczycielską rozpoczął nieco wcześniej, po ukończeniu seminarium nauczycielskiego w 1924 roku. Pracował w kilku miejscowościach, między innymi w Tylmanowej, Bukowinie Tatrzańskiej i Ochotnicy-Jamnem. Tata nie był takim nauczycielem, który by głośno przemawiał czy wymagał posłuszeństwa siłą – jego autorytet wynikał z tego, jak potrafił słuchać i odpowiadać na postawione pytania.

Jak się poznali?

1 września 1927 roku mama rozpoczęła pracę w pięcioklasowej szkole powszechnej w Tylmanowej. W związku z przeniesieniem pojawiły się problemy dla rodziców młodej nauczycielki: gdzie ta Tylmanowa i jak tam dojechać? W sukurs przyszli Cyganie, którzy mieszkali po sąsiedzku jej domu rodzinnego „Krzystynioki” w Jurgowie i znali dobrze tę okolicę. Cyganie w rozmowie z rodzicami Weroniki poinformowali, że „w Bukowinie jest nauczyciel, który przyszedł z Tylmanowej, gdzie wcześniej pracował, i on wszystko wyjaśni”. Okazało się, że tym nauczycielem był… przyszły mąż Weroniki – Józef Tischner. Śmiano się więc później, że zadziałała „siła cygańska”.

Mama mówiła, że tata zwrócił na nią uwagę już na pierwszym spotkaniu, ale długo nie miał odwagi, by zrobić pierwszy krok. Z kolei tata opowiadał, że mama była kobietą, która go fascynowała swoją energią i odwagą. Śmialiśmy się w rodzinie, że mama wzięła inicjatywę w swoje ręce, bo, jak mówiła: „czasem trzeba dopomóc losowi, żeby chłop wiedział, czego chce”.

Jurgów, Józiu z rodzicami, 1931 r.

Od 1928 roku tata pracował w Ochotnicy, a mama w Tylmanowej. Towarzyskie, „nauczycielskie” spotkania stopniowo przerodziły się w miłość między dwojgiem nauczycieli. Pewnego razu, w prima aprilis, Józef zakleił z zewnątrz okna w mieszkaniu zajmowanym przez Weronikę. Efektem była „długa noc” i spóźnienie się na lekcje. Weronika wzięła to pierwotnie za niezbyt mądry żart, ale w miarę upływu czasu zrozumiała, że to z sympatii. Często po ślubie dokuczała mu, że „wyszła za niego, bo jej pociąg odjeżdżał” – miała wtedy 26 lat, a on 28. Mówiła też, że „Józek nie miał pereł ani szafy, ale miał serce i był bogaty… bo miał rower, i to wystarczyło”. Denerwowało ją natomiast, że dużo palił i przez to wychodziły mu zmarszczki na twarzy.

Miał w sobie „to coś”?

Tak, miał coś, co od razu budziło zaufanie. Był cierpliwy, wyważony i uważnie słuchał. To stanowiło dla niej pewną nowość. Potrafił zachwycić małymi gestami, które były szczere i naturalne. Mama wspominała, że tata często pisał do niej listy. To właśnie te wiadomości i rozmowy, które prowadzili podczas spotkań nauczycielskich, zbliżyły ich do siebie. Poznali się, pokochali, a że Weronika miała „spiski” charakter, podjęła szybką decyzję o ślubie, który odbył się latem 1930 roku w jej rodzinnym Jurgowie. Mieli proste, piękne wesele, które połączyło dwie rodziny – spiską z Jurgowa i starosądecką ze Starego Sącza. Mama mawiała, że wyszła za tatę, bo wiedziała, że to człowiek, z którym może budować życie. Efektem tego małżeństwa był ich pierwszy syn Józiu, który urodził się 12 marca 1931 roku w Starym Sączu.

Rodzina mieszkała przez pewien czas w Tylmanowej, zanim przeniosła się na stałe do Łopusznej. Jak wyglądało tamtejsze życie?

Rzeczywiście, spędzili kilka lat w Tylmanowej, zanim osiedlili się w Łopusznej. Był to czas tuż po ich ślubie, kiedy oboje pracowali jako nauczyciele w miejscowej szkole. Z tego, co pamiętam z rodzinnych opowieści, w Tylmanowej zamieszkali początkowo u rodziny Mastalskich. Rodzice zajmowali jedno pomieszczenie, do którego wchodziło się ze wspólnego korytarza czy też sieni. Drugą izbę zajmowali Mastalscy, a kuchnia była wspólna dla obu rodzin. Mimo tych skromnych warunków obie rodziny żyły w zgodzie. Anna Mastalska – jak później wspominała – bardzo ceniła sobie obecność rodziców i wspólną codzienność. Podobno ta bliskość stworzyła więź przyjaźni, która przetrwała wiele lat.

Rodzina Tischnerów w komplecie. Rodzice: Weronika i Józef. Dzieci: najstarszy Józef, średni Marian i najmłodszy Kazimierz.

Jak rodzice radzili sobie z życiem w tak trudnych warunkach?

Mama i tata byli przyzwyczajeni do skromnego życia, więc wiedzieli, jak sobie radzić. Po pracy w szkole tata często zajmował się szyciem kierpców góralskich. Podobno było to jego ulubione zajęcie – rodzaj hobby, które pozwalało mu oderwać się od codziennych obowiązków. Traktował to też jako sposób na podtrzymanie więzi z tradycją Podhala, którą bardzo cenił. Mama natomiast zajmowała się domem i opiekowała się małym Józiem. W tamtym czasie rodzice mieli także pomoc domową – dziewczynę o imieniu Rózia, która gotowała obiady i pomagała przy Józiu. Rózia była z nimi przez cały okres pobytu w Tylmanowej.

Po pewnym czasie rodzina przeniosła się w inne miejsce.

Tak, rodzice zostali w Tylmanowej, ale przeprowadzili się do rodziny Paluchów, gdzie – z tego, co wiem – warunki były nieco lepsze. Ojciec rodziny Paluchów przygotował dla nich spichlerz, gdzie postawił też kuchnię, co dawało rodzicom więcej niezależności. Mimo to codzienność wciąż była pozbawiona luksusów. Tylmanowa stanowiła dla rodziców etap przejściowy, ale z pewnością wpłynęła na nich i na to, jak później wychowali swoje dzieci.

W końcu wylądowali w Łopusznej.

Tak, rok 1932 był przełomowy dla naszej rodziny. Tata objął stanowisko kierownika dwuklasowej szkoły publicznej w Łopusznej. To była dla niego duża odpowiedzialność, ale też wyróżnienie, które dawało nie tylko możliwość pracy z dziećmi, ale także lepszy status społeczny. Zamieszkali w prywatnym domu obok szkoły – „U Kuboska”, należącym do rodziny Klamerusów. Warunki były skromne, ale bliskość szkoły ułatwiała życie. Mama często opowiadała, że tata jako kierownik spędzał dużo czasu w szkole, dbając nie tylko o nauczanie, ale też o organizację całej placówki. Od 1 listopada 1932 roku mama została nauczycielką w tej samej szkole. To było dla niej naturalne – przez cały czas towarzyszyła tacie w jego pracy i wspierała go w prowadzeniu szkoły.

Jak wyglądało życie codzienne Tischnerów w tym miejscu?

Toczyło się głównie wokół szkoły, która stanowiła dosłownie centrum ich świata. Tata zajmował się organizacją zajęć, rozdzielaniem obowiązków wśród nauczycieli i współpracą z rodzicami uczniów. Mama natomiast pomagała mu w prowadzeniu lekcji. Dom, w którym mieszkali, był – jak wspomniałem – ubogi, ale tętnił życiem. Ludzie przychodzili do taty nie tylko z problemami szkolnymi, ale też osobistymi: pytali o radę, prosili o pomoc w sporządzaniu pism urzędowych.

Łopuszna stała się dla nich prawdziwym domem – miejscem, gdzie mogli realizować swoje powołanie i gdzie mały Józiu spędził kluczowe lata swojego dzieciństwa. To tutaj chłonął atmosferę szkoły, przywiązanie do tradycji góralskiej i bliskość z naturą, które później odegrały ogromną rolę w jego życiu i filozofii.

Czy były w tym okresie jakieś szczególne wydarzenia, które utknęły Józiowi w pamięci?

Jednym z najbardziej dramatycznych wydarzeń była ciężka choroba, która dotknęła go, kiedy miał niespełna trzy lata. Mama zawsze wspominała, że był to czas wielkiej próby i ogromnego strachu o jego życie.

Mama była z Józiem u swoich rodziców w Jurgowie, gdzie spędzali święta Bożego Narodzenia. Józiu zachorował nagle. Dostał – ja to się u nas mówi – „bóli brzuszka”. Rodzice podejrzewali, że się zatruł. Tata mamy pojechał saniami po lekarza, który przyjechał na święta do Bukowiny Tatrzańskiej. Diagnoza: zatrucie. Dał leki, ale mama nie zdążyła ich podać, gdyż mały Józiu był już w bardzo złym stanie. Podobno „leciał z rąk”. Zapadła decyzja, aby jechać do szpitala w Nowym Targu. Ojciec musiał przewieźć go kilkanaście kilometrów w mroźny zimowy dzień saniami do szpitala. Po dotarciu – nowa diagnoza: pęknięcie wyrostka robaczkowego. Przyjmujący go lekarz powiedział: „Przywieźliście nam martwego, ale będziemy ratować…”. Sytuacja wydawała się krytyczna, a warunki medyczne w tamtych latach, szczególnie na terenach górskich, były bardzo trudne. W rodzinie krążyła opowieść, którą sam Józiu później przywołał podczas jednego ze swoich kazań. Gdy wieziono go do szpitala, dziadek Józia i nasza mama zatrzymali się po drodze w karczmie w Gronkowie, aby dać mu tak zwane ostatnie namaszczenie i aby konie odpoczęły. Podobno to właśnie tam, w tej gospodzie, Józiu poczuł zapach, który – jak sam mówił – „przywrócił mu życie”. Był to zapach karczmy, jedzenia, ciepła tego miejsca, ale wspominał także, że poczuł zapach swojego dziadka. To była niezwykła, niemal mistyczna opowieść o tym, że „dusza z duszą się spotkała”, jak mawiał Józiu.

Kiedy dotarli do szpitala, mama i dziadek poszli do kaplicy, żeby modlić się o zdrowie Józia. Mama opowiadała, że w tamtym momencie oddała go pod opiekę Matki Boskiej Częstochowskiej. Mówiła: „Prosiłam Matkę Boską, żeby dała mu pożyć. To jest jej syn pierworodny; jeszcze przyjdzie czas, kiedy stanie u jej boku w niebie”. Te gorące modlitwy zostały wysłuchane: operacja się udała. Józiu wyszedł z tej beznadziejnej opresji, i – jak się z czasem okazało – wybrał drogę kapłańską.

Myślę, że to wydarzenie miało ogromny wpływ na duchowość Józia i sposób, w jaki patrzył na świat. On zawsze miał w sobie niezwykłą wrażliwość i poczucie, że jego życie ma głęboki sens. To przekonanie było w nim tak silne, że często mówił, iż został oddany Matce Boskiej nie tylko w tamtym momencie, ale na całe życie.

Józiu i Marian, 1940 r.

Zwieńczeniem tej opowieści był moment jego święceń kapłańskich w 1955 roku. Mama widziała w tym znak – mówiła, że Matka Boska przyjęła Józia pod swoją opiekę w dniu, gdy został księdzem. To była dla niej ogromna radość i poczucie, że jej modlitwy z tamtej strasznej nocy zostały wysłuchane.

Jakim dzieckiem był Józiu?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

© Wydawnictwo WAM, 2025

Opieka redakcyjna: Sławomir Rusin

Redakcja: Marta Koziak-Podczerwińska

Korekta: Katarzyna Onderka

Projekt okładki: Marcin Jakubionek

W książce wykorzystano fotografie pochodzące z archiwum Kazimierza Tischnera.

ISBN 978-83-277-4427-2

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200

e-mail: [email protected]

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260

www.wydawnictwowam.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek